Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cichy kochanek - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
22 sierpnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
38,00

Cichy kochanek - ebook

Tego, który sam się nie ratuje, nikt nie może uratować.

Jeśli chcesz poznać wszystkie odpowiedzi, naucz się nie wierzyć nikomu…

Sensacyjna akcja, niesłabnące napięcie i zapierające dech w piersiach afrykańskie krajobrazy! Porywająca, pełna zagadek i niebezpiecznych przygód epicka powieść, w której przeszłość towarzyszy teraźniejszości niczym wierny cień.

Isabel, młoda Hiszpanka, zjawia się na przyjęciu w ambasadzie hiszpańskiej w Kenii. Wszyscy uważają, że jest fotografką, która przyjechała do Afryki, by fotografować dziką przyrodę. Ale jej aparat jest doskonałą przykrywką i przemyślanym kamuflażem dla poszukiwań, które w rzeczywistości prowadzi…

Ezequiel, syn uwikłanego w nielegalny handel biznesmena, wpadł w szpony sekty i zerwał wszelkie kontakty z rodziną. Jego bliscy nie mogą się z tym pogodzić i postanawiają powierzyć Isabel niecodzienne zadanie odnalezienia mężczyzny i sprowadzenia go z powrotem do Hiszpanii.

Dziewczyna podejmuje się tej trudnej misji, nie ma jednak pojęcia, jakie pułapki mogą czyhać na nią w dalekim, nieznanym kraju. Mimo wszystko, za wszelką cenę pragnie uratować Ezequiela, ponieważ doskonale wie, co to znaczy utracić bezpowrotnie kogoś bliskiego.

Jak zwykle w powieściach Sánchez, nic nie jest takie, jakie się początkowo wydaje. Isabel, uwikłana w misterną sieć kłamstw i brudnych interesów, traci powoli zdolność odróżniania dobra od zła. Czy zdoła ocalić Ezequiela i siebie samą?

Opowieść o potrzebie miłości i sile manipulacji oraz o emocjonalnej władzy, jaką posiadamy nad sobą nawzajem poprzez więzi, które nas łączą.

Clara Sánchez ‒ autorka jedenastu powieści, ulubienica krytyków i czytelników, jedna z najlepiej sprzedających się autorek prozy obyczajowej w Hiszpanii i we Włoszech. Jej książki przetłumaczono na 20 języków, a sprzedaż w samych Włoszech (gdzie jest ulubioną hiszpańską pisarką) przekroczyła już 2 miliony egzemplarzy. Clara Sánchez jest laureatką trzech najbardziej prestiżowych nagród literackich w Hiszpanii: Premio Alfaguara de Novela, Premio Nadal i Premio Planeta.

Porywająca opowieść o miłości, pamięci, tajemnicach, zdradach, winie, odkryciu, przebaczeniu, odwadze i nadziei.

„Donna Moderna”

Najbardziej lubiana hiszpańska pisarka w naszym kraju – Clara Sánchez skradła serca włoskich czytelników!

Annarita Briganti, „La Repubblica”

Powieść, która urzeka subtelną narracją.
„Corriere della Sera”

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-6742-651-0
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SENSACYJNA AKCJA, NIESŁABNĄCE 4 NAPIĘCIE I ZAPIERAJĄCE DECH W PIERSIACH AFRYKAŃSKIE KRAJOBRAZY!

PORYWAJĄCA, PEŁNA ZAGADEK I NIEBEZPIECZNYCH PRZYGÓD POWIEŚĆ W KTÓREJ PRZESZŁOŚĆ TOWARZYSZY TERAŹNIEJSZOŚCI NICZYM WIERNY CIEŃ.

Młoda; Hiszpanka Isabel zjawia się na przyjęciu w hiszpańskiej ambasadzie w Nairobi, jako fotografka dzikiej przyrody. Ale aparat jest tylko doskonałym kamuflażem dla jej prawdziwych poszukiwań.

Ezequiel, syn majętnego biznesmena, wpadł w szpony sekty i zerwał wszelkie kontakty z rodziną. Jego bliscy nie mogą się z tym pogodzić i postanawiają powierzyć Isabel zadanie odnalezienia chłopaka i sprowadzenia go do domu.

Sama utraciła kiedyś kogoś bliskiego, więc podejmuje się tej trudnej misji. Nie ma jednak pojęcia, jakie pułapki mogą czyhać w Kenii, w kraju, o którym niewiele wie.

Uwikłana w misterną sieć kłamstw i brudnych interesów, traci powoli zdolność oceny sytuacji i zaczyna wątpić nie tylko w to, że ocali Ezequiela, ale także siebie.CLARA SÁNCHEZ

Hiszpańska pisarka, autorka jedenastu powieści. Jako ulubienica krytyków i czytelników należy do najlepiej sprzedających się autorek prozy obyczajowej w swoim kraju i we Włoszech. Po ukończeniu studiów z filologii hiszpańskiej wykładała na uniwersytecie UNED w Madrycie. Jej książki przetłumaczono na 20 języków, a sprzedaż w samych Włoszech przekroczyła już dwa miliony egzemplarzy. Clara Sánchez jest laureatką trzech najbardziej prestiżowych nagród literackich w Hiszpanii: Premio Alfaguara de Novela, Premio Nadal i Premio Planeta. Jest także znawczynią kina i w tej roli przez kilka lat pojawiała się na antenie hiszpańskiej telewizji publicznej (TVE).

clarasanchez.comISABEL

Nairobi, marzec

Zanim weszłam na pokład samolotu lecącego do Nairobi, o Afryce wiedziałam jedynie to, co pokazywano w licznych reportażach na kanale Grandes Documentales o zebrach pędzących przez sawannę, kobietach w turbanach i niedożywionych dzieciach oblepionych muchami. Jechałam z myślą, że zobaczę tam obrazy zarówno bolesne, jak i egzotyczne, choć celem mojej podróży nie było zdobywanie nowych doświadczeń czy turystyka. Mój cel miał na imię Ezequiel i był o wiele ważniejszy od czegokolwiek, co mogłoby wywrzeć na mnie wrażenie na tym nieznanym kontynencie.

Do kolacji wypiłam buteleczkę czerwonego wina Rioja i trzy kolejne porcje, chętnie podane mi przez stewardesę, zanim zabrała tacę, co pozwoliło mi przysnąć w fotelu w dość niewygodnej pozycji. Kiedy więc wylądowaliśmy o świcie, czułam się senna i obolała, póki nie przeszłam przez kontrolę na lotnisku i nie zobaczyłam przed sobą dziesiątek tabliczek w dziesiątkach rąk. Zmęczenie nagle zniknęło, pojawił się niepokój. Czy dobrze zapisali moje nazwisko? Czy pamiętali, że mają po mnie przyjechać? Hoteli nie zamawiałam osobiście, więc ktoś mógł przez nieuwagę zapomnieć. Niecierpliwie przebiegałam tabliczki wzrokiem przez prawie dziesięć minut, które wydały mi się wiecznością. I w końcu zobaczyłam swoje imię i nazwisko: Isabel García. Odetchnęłam z ulgą; teraz wszystko pójdzie jak po maśle. W drodze do hotelu za oknami taksówki tłumy ludzi szły szybkim krokiem, jak gdyby wszyscy podążali dokądś za tajemniczym głosem, podczas gdy obok nich pędziły lśniące samochody dyplomatów.

Była wiosna, więc upał, przynajmniej w pierwszych promieniach słońca, nie dawał się we znaki. Poza tym, kiedy dojechałam do hotelu Norfolk, akurat kończyli podlewać ogród; pachniało ziemią i wilgotną zielenią. Kelner w białym uniformie powitał mnie sokiem podanym na tacy – pierwszy prawdziwy kontakt na tej ziemi. I on, i budynek hotelu byli jak melancholijne wspomnienie epoki kolonialnej z obfitością drewna, palm i filiżanek do herbaty z deseniem w kwiatki na okrągłych stolikach. Prawdę mówiąc, spodziewałam się raczej znaleźć w jakimś schronisku młodzieżowym, a nie w czymś takim. Opadłam na łóżko i z twarzą w poduszkach spałam przez dwie godziny, kołysana dźwiękiem zraszaczy zieleni.

Musiałam zdobyć się na niemal nieludzki wysiłek, żeby się obudzić, i początkowo nie wiedziałam, gdzie jestem. W sypialni jednego z chłopaków, z którymi spotykałam się od czasu do czasu? Za elegancko, za czysto. Na biurku leżała biała koperta. Wstałam, zataczając się nieco. Byłam pijana? Wtedy zobaczyłam plecak na podłodze. Powoli wszystko zaczęło wracać na swoje miejsce. W ustach czułam kleisty posmak: mieszaninę cierpkiego wina i owoców tropikalnych.

Otworzyłam kopertę z wytłoczonym godłem Hiszpanii. Było w niej zaproszenie z ambasady na koktajl z okazji wizyty wysoce cenionego pisarza. Przyślą po mnie samochód, jeśli je przyjmę. Przez okno zobaczyłam czerwone kwiaty wokół fontanny. Ale przecież nie przyleciałam tu po to, aby zachwycać się otoczeniem, więc wzięłam się w garść. Pojadę do ambasady. W końcu nie miałam nic do roboty do wyjazdu do Mombasy następnego dnia.

Ufarbowałam włosy na złocisty blond farbą, którą kupiłam w strefie bezcłowej na lotnisku, wzięłam prysznic i włożyłam sukienkę, która miała mi służyć na tego rodzaju okazje. Na resztę mojej garderoby składały się szorty, T-shirty i dwie czarne spódniczki z rozcięciem z boku. Jeślibym czegoś jeszcze potrzebowała, kupię po drodze. Osoby, które zleciły mi tę podróż, wzięły na siebie powiadomienie ambasady o moim przyjeździe i planie podróży.

Poinformowali ich, że jestem fotografką freelancerką. Jeśli przedstawiliby mnie jako współpracownika jakiejś pozarządowej organizacji, ambasada chciałaby się z nią skontaktować, a to bardzo by skomplikowało sytuację. Gdybym natomiast wystąpiła jako zwykła turystka, specjalnie by się mną nie interesowali; chcieliby tylko, żebym wróciła do domu cała i zdrowa.

Koktajl nie trwał długo. Ambasador nie mógł przybyć z powodu innych zobowiązań i to attaché kulturalny przyjął nas na kolacji w swojej prywatnej rezydencji. Na miejscu był już gość honorowy, nieco senny z powodu jet lagu spowodowanego zmianą strefy czasowej; sekretarz ambasady – małomówny, lecz bystro obserwujący zebranych mężczyzna w rzucających się w oczy czerwonych spodniach; ksiądz, do którego zwracano się per „ojciec Andrés”, oraz żona attaché, pełna energii młoda Hiszpanka, autorka opowiadań o Afryce w stylu Doris Lessing i Karen Blixen. Można było więc bez trudu wywnioskować, że celem spotkania było stworzenie jej możliwości poznania pisarza.

Pisarz nie okazał szczególnego zainteresowania jej opowiadaniami, większą uwagę zwrócił na ojca Andresa i jego działalność humanitarną. Był tak samo jak ja zaintrygowany jego wyglądem nie dlatego, że miał na sobie koszulę i spodnie – w końcu teraz księża nie noszą sutann, zwłaszcza wśród żyraf i lwów – lecz z powodu jego mrocznego spojrzenia kryjącego najboleśniejsze, najżałośniejsze, najbardziej nieludzkie sprawy świata. Rezydencja attaché, rodzaj domu letniskowego w kolorze ochry, była bardzo starannie utrzymana. Dostrzegało się w niej rękę żony, jej pragnienie stworzenia oazy spokoju, odcięcia się od biedy i braku bezpieczeństwa. Kolację jedliśmy na patio obsadzonym mięsistymi tropikalnymi roślinami, bardzo pięknym, jeśli nie zwracało się uwagi na żelazną kratę z ciężkim ryglem, oddzielającą je od ulicy.

Ojciec Andrés powiedział pisarzowi, że obszar jego działalności znajduje się na północ od jeziora Turkana i że jeśli miałby na to ochotę, chętnie przyjmie go na kilka dni, na co pisarz przystał z entuzjazmem, bo pragnął poznać autentyczną Afrykę czarnych mieszkańców, a nie Afrykę białych ludzi. Attaché kulturalny z równym entuzjazmem zachęcał mnie do przyłączenia się do podróży. To wspaniała okazja do zrobienia wielkiego fotoreportażu, twierdził. Ksiądz odrzekł – z nieco mniejszym zapałem – że naturalnie mnie również da schronienie. Okazało się, że przyniósł album ze zdjęciami okolicy, w której przebywa, na wypadek gdybyśmy chcieli je obejrzeć. Pisarz wyjął dyskretnie okulary do czytania z kieszeni marynarki i oboje pochyliliśmy się nad kolanami ojca Andresa, na których rozłożył album. Oglądaliśmy zdjęcia jeziora, zakurzonych dróg, żmij, ale głównie czarnych chłopców ze skórzanymi ładownicami na nagich torsach i kałachami w rękach. Kiedy pisarz zapytał, czy ci chłopcy są niebezpieczni, ksiądz tylko pokręcił niepewnie głową. „Postaramy się, aby w wyjazdach poza misję ktoś wam towarzyszył, choć zawsze brakuje nam ludzi”, powiedział. W każdym razie będziemy mile widziani, będziemy tylko musieli dotrzeć do wskazanego na mapie miejsca i poczekać na awionetkę, którą polecimy nad jezioro. „A rozkład lotów awionetki?”, zapytaliśmy, podekscytowani i jednocześnie nieco przestraszeni. Nie ma określonego dnia, trzeba na nią czekać jakieś dwadzieścia cztery godziny albo czterdzieści osiem, nic nadzwyczajnego, wszyscy tak robią. Pisarz, zaniepokojony mało konkretnymi ustaleniami związanymi z wyprawą, odparł, że nie chciałby być powodem jakichś problemów, a ja dodałam, że mogę wybrać się tam przy innej okazji, która z pewnością jeszcze się nadarzy. Po chwili ksiądz włożył album do torby i wszyscy goście zaczęli się żegnać, dziękując za miły wieczór. Musiałam jeszcze dać swój e-mail żonie attaché kulturalnego, aby i mnie mogła przesłać swoje opowiadania. Prawdę mówiąc, ciekawiły mnie.

Sekretarz ambasadora, który przez cały wieczór nie otworzył ust, odwiózł nas swoim samochodem do hoteli, z wyjątkiem ojca Andresa. Na niego czekał za bramą młody Kenijczyk z misji. Najpierw szybko pojechaliśmy do hotelu pisarza, a w drodze do mojego sekretarz zmniejszył szybkość i zaczął mówić. Ledwo rozpoznawałam jego profil, pojawiający się i znikający w błyskach świateł innych samochodów. Tylko głos był silny, poważny i pewny.

– To jest bardzo złożony kraj, plemienny. Plemię i sprawy plemienia są osią wszystkiego, co się wokół dzieje, rozumiesz? Zachodnie kryteria nie mają tu żadnego znaczenia. Miej to stale na uwadze. I jeśli będziesz czegoś potrzebować, zadzwoń do mnie. – Zręcznym ruchem wyjął wizytówkę z wewnętrznej kieszeni marynarki.

– Czego, na przykład? – spytałam. Zależało mi na tym, by mieć go po swojej stronie, ale nikt mi wcześniej nie powiedział, że ma tu na mnie czekać przyjaciel, musiałam więc postępować ostrożnie.

– Czegokolwiek. Wiesz, co mam na myśli.

– Kiedy zachoruję?

– To też. – Zaciągnął ręczny hamulec przed wejściem do hotelu Norfolk. – I szczęśliwej podróży do Mombasy.

Zanim poszłam spać, myśląc o słowach sekretarza ambasady, wypiłam pyszny sok oferowany przez kelnera obok recepcji.

Madryt, miesiąc wcześniej

Dzień wstał zimny, ale wsiadłam na rower, żeby pojechać do Stowarzyszenia Ofiar Uzależnień, gdzie można było spotkać wszystkich – od skruszonych eksdżihadystów po narkomanów, alkoholików, hazardzistów, maniaków seksualnych i generalnie uzależnionych od wszelkiego ryzyka. Lubiłam czuć ostry chłód na twarzy, mieć wrażenie, że muszę się skoncentrować na zimnie i na ruchu ulicznym. Tylko wtedy mogłam myśleć, że wszystko wokół mnie to świat realny, a nie koszmar z pozorami rzeczywistości. Od czasu samobójstwa mojego brata przed trzema laty, rodzice i ja wymagaliśmy terapii i stale mieliśmy kontakt ze stowarzyszeniem ludzi dotkniętych tragedią oraz z zespołem psychologów. Chętnie rozmawialiśmy ze wszystkimi, którzy tego potrzebowali, po to, aby nie czuli się osamotnieni, choć wiedzieliśmy doskonale, że po skończonej rozmowie i rozstaniu każdy wracał do swojego złamanego życia.

Tym razem chodziło o coś innego. Pewna rodzina prosiła o spotkanie ze mną za radą jednego z psychologów, eksperta od uzależnień behawioralnych. Ciekawe, że dopiero kiedy człowiekowi przytrafia się coś, co nie mieści się w normie, zdaje sobie sprawę, jak niewiele wie o innych. Ja nie wiedziałam, z jaką łatwością można do tego stopnia wyprać komuś mózg, by dał się wykorzystywać i złamać. Nie jesteśmy też świadomi, że bez względu na to, jakie nieszczęścia spotykają nas w życiu, są inne osoby, które przeżywają to samo. Szukamy ich, kimkolwiek i gdziekolwiek są, bo nie jesteśmy w stanie zostać z naszym problemem sami i odczuwamy potrzebę ciągłej o nim rozmowy. Właśnie dlatego istniało to stowarzyszenie: dwa byle jakie pomieszczenia z meblami, które sami ofiarowaliśmy, bardzo skromne, żeby nikogo nie przytłaczały.

Czekali na mnie w pokoju nazywanym przez nas „salą zebrań”, zwykły stół i sześć krzeseł. Kiedy weszłam, były tam trzy osoby, z których dwie, sądząc z wyglądu, mogły sobie pozwolić na bardziej komfortowo urządzoną poradnię niż nasza. Jedną z nich była przygnębiona kobieta z jedwabistymi kasztanowymi włosami, przylegającymi do głowy, nieumalowana, ubrana klasycznie i bogato: kaszmirowy sweter w beżowym kolorze, opinający szczupłe ciało, płaszcz Burberry, przewieszony przez oparcie krzesła, obok torebka Chanel. Niewątpliwie przed rodzinnym kryzysem miała do dyspozycji osobistego trenera i zabiegi z kawioru i proszku perłowego dla utrzymania gładkiej, jasnej cery. Pewnie dzięki temu wyglądała na mniej niż swoje pięćdziesiąt lat. Jasnobrązowe oczy miały w sobie smutek psich oczu.

Psychologa znałam ze stowarzyszenia. Zawsze miał na sobie zniszczoną skórzaną kurtkę i równie znoszone dżinsy, jakby nie nosił niczego innego od dziesięciu lat. Był najmłodszy z całej trójki. Sprawiał wrażenie, że spędza życie między jednym stowarzyszeniem i innym, chcąc w ten sposób zarobić na utrzymanie lub na niebo. „Dziękuję, że przyszłaś”, powiedział głosem łagodnym i pewnym, jakiego wszyscy staramy się używać w takich przypadkach. Czasem korciło mnie, żeby go spytać, czy nie boi się wchodzić w dusze nieznanych osób. Ja nie chciałabym otwierać drzwi do niczyjej duszy. Nie chciałabym wiedzieć, co ktoś – mój brat – czuł na chwilę przed odebraniem sobie życia. Byłoby to straszniejsze niż wiadomość o jego samobójstwie. Straszniejsze od wejścia nocą do ciemnego lasu pełnego duchów. Czy ktokolwiek mógłby tego ode mnie żądać?

Drugi mężczyzna również podziękował mi za przyjście. Bardziej opanowany niż kobieta, starał się wyglądać na pewnego siebie. Widziałam już pary małżeńskie w podobnych sytuacjach – także moich rodziców – w których jedno się załamuje, a drugie musi być silne za oboje. Tutaj on był silny. „Naprawdę, jesteśmy pani niezmiernie wdzięczni”, powtórzył, spoglądając na żonę, by potwierdziła jego słowa. Włosy miał krótkie, niemal siwe, okulary w rogowych oprawkach, w oczach rozwagę, spokój, a może rezygnację. Nieco wystający brzuch, efekt służbowych kolacji, wypielęgnowane dłonie odnoszącego sukcesy biznesmena. Nietrudno było go sobie wyobrazić, jak w dobrej restauracji, z okularami na czubku nosa, uważnie czyta etykietę na butelce wina w czasach, zanim dramat zapukał do jego drzwi.

Psycholog przedstawił ich. Amanda i Eduardo, rodzice Ezequiela.

– Ezequiel ma dwadzieścia cztery lata, studiuje prawo. Dwa lata temu wstąpił dobrowolnie do sekty o nazwie Zakon Humanitarny z siedzibą w Afryce. Przypisujemy to zerwaniu z narzeczoną. Państwo podadzą ci więcej szczegółów.

Ta rodzina prowadziła normalne życie do chwili, kiedy niewidzialny żuraw, posłaniec losu, uniósł ich w powietrze i zrzucił w ciemność, która była moim domem od blisko trzech lat.

– Nasz syn, Ezequiel, zerwał ze swoim dawnym życiem, z nami, z przyjaciółmi, rzucił studia i klub tenisowy, gdzie spędzał mnóstwo czasu – powiedziała kobieta zdławionym głosem. – Wpadł w ręce…

Skinęłam głową, patrząc w jej ciemne, zmęczone brakiem snu oczy, by wiedziała, że wiem, o czym mówi, że nie jest sama.

– Lepiej czuje się z nimi niż z nami – dodał Eduardo, również patrząc jej w oczy, tak jak byśmy chcieli wzrokiem dodać jej otuchy. – Nie możemy go zmusić, żeby nas kochał.

Ile razy słyszałam mniej więcej takie słowa o moim bracie.

– Musieliśmy gdzieś popełnić błąd – powiedziała Amanda.

Ile razy moi rodzice i ja czuliśmy się tak samo winni jak ona.

– Nie powtarzaj mi tego znowu. A on? Czy on nie popełnia błędu? – W jego słowach brzmiały ból i gorycz.

Mógł powiedzieć: „Na co ten cały wysiłek? Tyle niepokoju? Tyle pieniędzy? Po co było marnować młodość w czterech ścianach biura, rozmawiać całymi dniami o sprawach tak nudnych, że muszę brać coraz więcej środków pobudzających? Dlaczego ja też nie wstąpiłem do jakiejś komuny na plaży? Dlaczego winą za moje niepowodzenia nie obarczyłem innych?”. Nie zrobił tego jednak. Daremną pociechę zostawiał żonie.

Amanda zacisnęła dłonie i wykręcała palce, jakby chciała je złamać.

– Przepraszam – rzuciła, zwracając się do mnie. Głos miała tak smutny, jakby każdym wypowiedzianym słowem błagała świat o litość. – Jesteśmy bardzo zdenerwowani.

– Jeśli moje doświadczenie może się na coś przydać… moja rodzina i ja przeżywaliśmy to samo setki razy.

– I co się okazało? – spytała przejętym głosem.

– Nikt nie ponosi winy. Zapewniam panią – odparłam, nie wspominając o tragicznym zakończeniu życia brata, o jego samobójstwie. – Mój brat był w takiej samej sytuacji jak Ezequiel. Był porwany przez sektę.

Ta część rozmowy z ofiarami nieszczęść, szukającymi rady u mnie i rodziców, była zawsze najtrudniejsza, bo przecież nikomu nie pomogłoby porównanie losu bliskiej mu osoby z losem mojego brata. Na szczęście psycholog włączył się, zanim padło napawające lękiem pytanie o to, co stało się z moim bratem.

– Myślę, że już najwyższy czas na wyjaśnienie powodów naszego spotkania – powiedział, spoglądając na mnie. – Amanda i Eduardo dobrze ci zapłacą za szczególną usługę. Chcieliby, żebyś im pomogła odnaleźć syna i wyciągnąć go z sekty. Musiałabyś pojechać w tym celu do Afryki.

Wyszłam ze stowarzyszenia, nie wiedząc, co myśleć ani co powiedzieć. Nawet w najśmielszych fantazjach nie spodziewałabym się podobnej propozycji. Wieczorem, w łóżku, patrząc na znaki zodiaku, od dzieciństwa zdobiące sufit mojej sypialni – do której wróciłam po tragedii brata, żeby dodawać otuchy rodzicom – pomyślałam, że odbieranie komuś marzenia byłoby po prostu nieludzkie, bez względu na to, jakie by ono było, wielkie czy małe, piękne czy złe.

Mój brat miał na imię Max, zdrobnienie od Máximo, imię, które mu się wcale nie podobało, dopóki nie dorósł i nie zdał sobie sprawy, że bardzo odpowiada jego pragnieniu bycia najlepszym człowiekiem na świecie. Byłam od niego pięć lat starsza i do moich obowiązków należało odbieranie go ze szkoły, ale często wylatywało mi to z głowy i przypominałam sobie dopiero po powrocie do domu. Wtedy pędziłam z powrotem i już z daleka widziałam, że czeka na mnie, siedząc na krawężniku. Wstawał ze znużeniem i chwytał mnie za rękę. Nigdy nie powiedział o tym mamie. Któregoś dnia, kiedy miał sześć lat i spędzaliśmy wakacje na Costa Brava, bawiliśmy się w płytkiej wodzie na samym brzegu morza. Nagle nadeszła potężna fala i go wciągnęła. Rodzice z przyjaciółmi grali w karty na rozłożonych na piasku ręcznikach i tylko ja rozpaczliwie szukałam Maxa w górze piany. Nie było go widać. Fale zbliżały się i odchodziły, przewracały go; tonął już, kiedy chwyciłam go za kąpielówki i wyciągnęłam na piasek. „Wystraszyłem się!”, powiedział, gdy przestał kasłać. Przytuliłam go, był taki mały, blady, na chudych nóżkach. Podeszliśmy do dorosłych po coca-colę, ale nic im nie powiedzieliśmy, no bo co tu było do opowiadania. W dzieciństwie, od chwili gdy rano wstanie się z łóżka, trzeba być gotowym na wychodzenie z opresji. Bo to w dzieciństwie czyhają na człowieka największe niebezpieczeństwa – później życie nigdy nie jest tak niebezpieczne, nawet jeśli popełnia się największe szaleństwa. I dlatego, Max, nie rozumiem, nie rozumiem, jak mogłeś dać się porwać tej kolejnej strasznej fali, kiedy mnie nie było w pobliżu. A może byłam, tylko nic nie zauważyłam. Kiedy dorastaliśmy, wyprowadziłam się z domu do mieszkania, które dzieliłam z Coral, bardzo wesołą koleżanką z klasy, i prawie nigdy o Maxie nie myślałam. Wolność, koncerty, mnóstwo taniego, niezdrowego jedzenia, pijaństwa w weekendy i w ciągu tygodnia. Pozwoliłam ci utonąć. Czasem, gdy odważymy się na nowo pomyśleć o tym, co się wydarzyło, winą obarczamy profesora filozofii, który polecał Maxowi za dużo książek na temat duszy i szczęścia. I starszego brata pewnego przyjaciela, którego marzeniem było wyjechać do Gwatemali, nafaszerować się „pnączem dusz” i osiągnąć nową świadomość. Max spędzał z nim dużo czasu, palił skręty i gardził życiem, jakie mu było dane. Czuł, że do niego nie pasuje, i żeby podkreślić, jak bardzo różni się od innych, zapuścił długie dredy. Na twarzy zostawił niewielki zarost i przez cały rok chodził w sandałach bez skarpetek. Świątobliwy w bieli. Mało jadł i w końcu prawie z nami nie rozmawiał.

Max oszalał na punkcie sesji medytacyjnych i z którejś już nie wrócił. Ja byłam wtedy mocno wciągnięta w swoje nowe życie i alkoholowe bibki, przekonywałam więc rodziców, że na pewno niedługo wróci. Po jakimś czasie dowiedzieliśmy się, że mieszka w komunie, utrzymującej się z własnych upraw i hodowli zwierząt i przestrzegającej własnych praw. Sądziliśmy, że tego właśnie szukał w życiu, i nie chcieliśmy niszczyć mu jego pragnień. Aż któregoś dnia zadzwonili do nas z policji. (Jedyną rzeczą, jaką zachował, był mój numer telefonu, jedyna więź łącząca go choć trochę ze światem).

Znaleźli go powieszonego w ruinach opuszczonej farmy w Almeríi. Leżały tam jeszcze kawałki chleba, szklane pojemniki i brudne szmaty. Ale wszystko wskazywało na to, że pozbawił się życia z własnej woli. Z własnej woli? Z własnej woli tamtego dnia w dzieciństwie wszedł do morza i olbrzymia fala zabiłaby go, gdyby nie ręka, która chwyciła go za kąpielówki. To nie własna wola każe przewiesić sznur przez zardzewiałą belkę, tylko rozpacz.

Teraz ten chłopak, Ezequiel, tonie nieświadomy, a ja mam dwie ręce, które mogą coś zrobić.

*

Następnym razem nie spotkaliśmy się w stowarzyszeniu, lecz w domu Amandy i Eduarda. W mieszkaniu w pobliżu parku Retiro, z okazałym wejściem i bardzo wysokimi sufitami, z których zwisały kryształowe żyrandole. Amanda poprowadziła mnie przez jeden salon, potem drugi i w końcu trzeci. Szłam po jedwabnym dywanie imitującym łąkę. Z przyjemnością zdjęłabym buty. Było tam mnóstwo przedmiotów z różnych części świata. Lata, podróże i barokowy gust można by winić za różnorodność, a nawet za chaos na półkach, w serwantkach, na marmurowych gzymsach kominków i olbrzymich roślinach na pół osłaniających dość zniszczone stare afrykańskie maski. Spomiędzy liści zdawali się wyglądać pilnujący nas przerażający wojownicy. Ogrzewanie było nastawione na maksimum, a do szyb drzwi balkonowych popołudnie przyklejało się jak szara twarz. Amanda zapytała, czy mam ochotę się czegoś napić. Napiłabym się wina, nigdy nie było mi tak potrzebne jak w tym momencie, ale poprosiłam tylko o szklankę wody, a psycholog nie chciał nic. Eduarda nie było, nie zapytałam o niego, nie musiałam.

– Mąż jest w pracy. Odkąd Ezequiel zniknął, pracuje bez wytchnienia, musi się czymś zajmować, żeby nie myśleć. Podczas gdy ja…

Przerwała, jakby nie była pewna swojego miejsca na świecie. Na szczupłych, muskularnych nogach miała jasne rajstopy, prawie białe, i buty idealnie pasujące do spódnicy. Zapewne dużą część życia spędzała na zakupach i przyjmowaniu gości na kolacjach. W tym ostatnim pomieszczeniu znajdował się długi stół z białego marmuru i obite czarną skórą krzesła. Draperie z białej skóry pokrywały ściany od góry do dołu, na co mógł wpaść chyba tylko dekorator wnętrz milionerów.

– Ezequiel jest naszym jedynym dzieckiem, nie wiem, czy ci o tym mówiłam. Odkąd przyszedł na świat, to ja się nim opiekowałam, bo jego ojciec, jak widzisz, jest zawsze zajęty interesami. Taryfy, podatki, hossa czy bessa na giełdzie, spadek eksportu… Tania siła robocza wykończyła wszystko. Jakość przestała być w modzie.

W tej ostatniej kwestii Amanda wyraźnie zgadzała się z mężem.

Psycholog zdjął skórzaną kurtkę, rzucił w róg sofy, położył ramię na oparciu i rozsiadł się wygodnie. Bogactwo nie robiło na nim żadnego wrażenia. Nauczył się widzieć tylko ludzi i ich problemy, dostrzegać więcej niż tylko gobeliny i srebrne zastawy, więcej niż tylko nędzę i sterty kartonów służących do snu w pomieszczeniach z bankomatami.

– A więc, Isabel – odezwał się – rodzina chce wiedzieć, czy Ezequiel żyje, czy nic mu nie jest. Wiemy z pewnością, że jakiś rok temu był w Zakonie, a potem zniknął. Nie ma o nim żadnych wiadomości. Propozycja może ci się wydać bezsensowna, możesz powiedzieć, że w to nie wchodzisz, ale jego rodzice proszą, żebyś spróbowała.

Dlaczego nie? – pomyślałam. Dlaczego mają nie chcieć spróbować ratować syna, w przeciwieństwie do nas, którzy porzuciliśmy Maxa na łaskę losu, żeby nie ograniczać jego wolności, zakłócać jego szczęścia i nie wiadomo czego jeszcze?

Zapytałam, czy mogę poprosić o kieliszek wina, wiedząc, że nie będzie to sikacz.

– O tej porze spada mi ciśnienie, nie chciałabym źle się poczuć – usprawiedliwiłam się.

Psycholog uśmiechnął się pobłażliwie. W dupie miałam, co sobie pomyślał.

Amanda przeszła przez cały salon i wróciła z pełnym kieliszkiem czerwonego wina. Najwyraźniej nie chciała, żeby służba się tu pojawiła; być może uważała, że okazałaby zbytnią niefrasobliwość, wzywając obsługę do czegoś, co mogła zrobić sama, podczas gdy jej syn znajduje się samotny, w pułapce, na drugim końcu świata. Napawałam się smakiem wina. Było doskonałe, podniosło mnie na duchu. Na zewnątrz wiatr wyginał gałęzie drzew.

– Ezequiel przestał przesyłać wiadomości z Kenii. Zakon mieści się w Mombasie, ale często przenoszą się do nadmorskiego Malindi i na wyspę Lamu, ośrodków turystycznych, w których jest dużo większy kontakt z ludźmi z lepszego świata.

Powiedziała „lepszy świat” takim tonem, jakby wszystkie te kraje z lepszego świata zwiedziła i doskonale znała.

– Chcemy, żebyś tam pojechała, odnalazła go i sprowadziła z powrotem.

Wypiłam ostatni łyk wina. Amanda przez chwilę wahała się, czy wstać i napełnić na nowo kieliszek, jednak zamiast tego wyjęła album ze zdjęciami z dębowej szuflady, inkrustowanej masą perłową; mebel był z pewnością cennym antykiem. Otworzyła album, po czym powoli i delikatnie przesunęła dłonią po zdjęciu.

– To jest Ezequiel.

Z czołem zmarszczonym z powodu słońca patrzył na mnie chłopak, który nie wyglądał na dwadzieścia cztery lata. Krótkie kasztanowe włosy, twarz gładka, chłopięca, z pewnością długo karmiony cennym matczynym mlekiem. Brązowe oczy i rzęsy bardzo długie jak na chłopca. Ani wysoki, ani niski. W okularach, z siwymi włosami i gdyby utył, wyglądałby jak własny ojciec, co mogłoby go zmotywować do ucieczki z tego domu. Na zdjęciu miał na sobie T-shirt z nadrukiem misia pandy.

– Trzeba przekonać go, żeby wrócił do swojego prawdziwego życia – powiedziała matka, przykrywając zdjęcie dłońmi.

– Ale dlaczego ja? – spytałam. – Nie mam doświadczenia w tego typu sprawach, a Kenia jest bardzo daleko. Nigdy nie byłam w Afryce ani nie rozmawiałam z żadnym Afrykaninem. Nie wiedziałabym, jak tam się w ogóle poruszać.

– Rozmawialiśmy z wieloma kandydatkami – odparł psycholog, nie zwracając uwagi na moje możliwe protesty – i uważamy, że ty jesteś najlepsza. Masz za sobą podobne doświadczenia. Wiesz doskonale, co czują rodzice Ezequiela, jesteś inteligentna i spostrzegawcza. – Cały czas uważnie obserwował ruch moich oczu.

– A przede wszystkim – wtrąciła matka, bojąc się, by nie popełnić fałszywego kroku i całkiem mnie nie zniechęcić – będziesz mu się podobała. Jesteś w jego typie. Jesteś podobna do Marty, jego byłej dziewczyny. Tu mam jej zdjęcie. – Otworzyła inną szufladę. – Kiedy go zostawiła, nie mógł się otrząsnąć. Uważamy, że ona jest temu wszystkiemu winna. Jeśli zgodzisz się nam pomóc, będziemy musieli jeszcze bardziej cię do niej upodobnić. Żebyś mu ją przypominała.

Psycholog dotknął jej ramienia, aby nie przerywała.

– Marta jest blondynką. Musiałabyś pofarbować włosy na dość jasny blond – ciągnęła. Spojrzała na moje włosy smutnymi, lecz uważnymi oczami. – I bardzo lubi ubierać się na czarno.

– Dlaczego nie zwrócicie się do niej? Byłoby łatwiej i dałoby lepszy skutek.

Chwyciła się mocno oparcia fotela.

– Bo nie chce. Nie chce, rozumiesz? – Prawie krzyknęła. – A on, oczywiście, ciągle ją kocha.

– Marta byłaby zanadto emocjonalnie w to zaangażowana – wszedł jej w słowo psycholog. – Lepiej, żeby zrobił to ktoś z jasnym umysłem.

Amanda wstała i podała mi zdjęcia Ezequiela i Marty. Ręka jej drżała, a ja odniosłam wrażenie, że długie włosy dziewczyny kołyszą się w powietrzu. Miała na sobie białą koszulę, rozpiętą u góry, odsłaniającą silne obojczyki tancerki i delikatny łańcuszek z brylantem na dekolcie. Rzeczywiście, gdybym emanowała niewinnością, delikatnością i elegancją, mogłabym być do niej podobna. Musiałabym się pozbyć kręconych włosów i nie malować czarnych kresek wokół oczu ani ust czerwoną szminką. Powinnam mieć zaokrągloną twarz bez makijażu, prosty nos i usta, z jakimi przyszłam na świat.

– Poleciałabyś do Nairobi, przez Amsterdam. – Amanda ostrożnie ważyła słowa. – Stamtąd następnego dnia udałabyś się do Mombasy, gdzie jak sądzimy, grupa ma swoją siedzibę. Zatrzymywałabyś się w najlepszych hotelach i miałabyś wszystko opłacone: samochody, przewodników, gdybyś ich potrzebowała. Pokryjemy wszelkie wydatki, a oprócz tego dostaniesz dwieście tysięcy euro, jeśli wrócisz z Ezequielem.

– A jeśli nie?

– Będziesz miała opłacone wakacje.

– Zastanowię się – odparłam.

– Nie zwlekaj zbyt długo. – Psycholog podał mi kartkę z numerem telefonu.

Spędziłam resztę dnia i całą noc, myśląc o tej podróży, o tym, jak odebrałabym Afrykę, jaki okazałby się Ezequiel. Prawdę mówiąc, mogłam od razu powiedzieć psychologowi i Amandzie, że tak, zgadzam się. Była to niepowtarzalna propozycja, niepowtarzalna szansa zrobienia czegoś ekscytującego, czegoś autentycznego, ale wolałam zaczekać do następnego dnia. I z pewnością pękałabym z radości, jeśliby mi się udało. Nie chodziło przecież o robienie interesu na uratowaniu chłopaka, który mógł być moim bratem.

Nie rozmawiałam o tym z rodzicami, bo przypomnieliby mi z goryczą, że sami już stracili syna. Powiem im, że dostałam niewielką subwencję na przeprowadzenie pracy badawczej w terenie, w Afryce. Jedno z tych bliżej nieokreślonych zadań, które do niczego nie zobowiązują. Z pewnością przyjmą to życzliwie. Zawsze chcieli, żebym się rozwijała i w wieku dwudziestu ośmiu lat przestała pracować na tymczasowym kontrakcie, robiąc badania rynku. Odkąd skończyłam uniwersytet, nie udało mi się zdobyć stałej posady ani stałych dochodów. To była druga sprawa, która poza śmiercią syna pogrążała ich w smutku. Marzenia ściętej głowy. Nigdy nie dostanę przyzwoitej pracy, bo nie osiągnęłam dobrych wyników na socjologii. Skończyłam ją bez entuzjazmu i nie pociągała mnie na tyle, żeby znaleźć w niej coś konkretnego do zrobienia.

*

_Dalsza część dostępna w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: