Spałem z Elizabeth Straffton, teraz żałuję - Krzysztof Detyna - ebook

Spałem z Elizabeth Straffton, teraz żałuję ebook

Detyna Krzysztof

4,2

Opis

Obdarzony specjalną zdolnością kochanek jest zmuszony do spektakularnej ucieczki. Zazwyczaj w takiej sytuacji wystarczy usunąć się w cień i nigdy nie wracać. Gorzej, jeśli zazdrosny mąż wynajmie najlepszego w mieście płatnego zabójcę.

Czy eksperckie zdolności tropiciela i niesamowity detektywistyczny umysł najemnika wystarczą, by dorwać najbardziej nieuchwytnego cudzołożnika na świecie? Co do tego wszystkiego ma tajemnicza sprawa kradzieży bidonu i jak w ucieczce przed śmiercią może przeszkadzać ochroniarz z fotograficzną pamięcią?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 260

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (5 ocen)
2
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
daszir

Nie oderwiesz się od lektury

lekka przyjemna książka która nauczy nas że szafa to nie najlepsze miejsce do ukrycia się kochanka i że zawsze trzeba mieć naładowany telefon.
00

Popularność




SPAŁEM Z ELIZABETH STRAFFTON, TERAZ ŻAŁUJĘ

© Krzysztof Detyna

© for the Polish edition by Wydawnictwo Hm…

All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone

Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek 

fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu 

wymaga pisemnej zgody twórców

Redakcja: D.B. Foryś

Korekta: Kamila Galer-Kanik ([email protected])Ilustracja na okładce: E.Raj

Projekt okładki: E.RajGrafika w tle rozdziałów: CHUTTERSNAP 

Skład: D. B. Foryś

ISBN: 9788367448161

Wydanie pierwsze

Wojkowice 2023

WYDAWNICTWO HM…

E-mail: [email protected]: 518833244Adres: ul. Sobieskiego 225/9 42-580 WojkowiceWydanie papierowe dostępne na:www.wydawnictwohm.pl

ROZDZIAŁ 1

Mój ojciec mawiał, że wdanie się w romans z mężatką jest bardziej niebezpieczne niż kichanie przy sraczce. Dopiero teraz rozumiem, jak mądre były te słowa.

Siedziałem w szafie po ciemku i czekałem, aż ten sukinsyn mnie zastrzeli. Paskudna rzecz – zabić człowieka – ale musiałem przyznać, że powód facet miał dobry. Sam bym ukatrupił skurczybyka, który sypia z moją żoną. Problem tylko w tym, że nie miałem żony, ergo nikt nie mógł z nią sypiać, nawet ja.

Szkoda.

Byłaby jeszcze większa szkoda, gdybym umarł w ciemnej szafie. Nadziei upatrywałem w tym, że znajdę jakieś źródło światła i zobaczę to, czego potrzebuję, zanim facet odda strzał przez wyjątkowo szczelne drzwi drewnianego, dwudrzwiowego mebla, a wkrótce mojej dziurawej trumny. Moje szanse na przeżycie mógł też zwiększać fakt, że pan Straffton do najinteligentniejszych nie należał. Dotąd nie sprawdził szafy, choć powinien był to zrobić już dawno, bo sypialnia państwa Straffton nie obfitowała w liczne kryjówki mogące pomieścić nawet średniej wielkości kochanka.

Dałbym radę wcisnąć się za zasłonę, na balkon lub pod wygodne, acz skrzypiące łóżko z bordowym zagłówkiem, które sam testowałem wielokrotnie. Pan Straffton pewnie już te punkty sprawdził. Gdybym był na jego miejscu, tak właśnie bym zrobił.

– Gdzie on, do cholera, jest!? – wrzeszczał łamaną polszczyzną.

Pan Straffton był Anglikiem zamieszkałym w Polsce i niezbyt sprawnie posługiwał się tutejszym językiem, a według pani Straffton napotykał też problem w korzystaniu z innych narządów. Może to stanowiło jeden z impulsów, który popchnął ją w moje ramiona?

Pani Straffton przejęła nazwisko po mężu. Wcześniej nazywała się Elżbieta Mruczek, obecnie Elizabeth Straffton,i też nie do końca sprawnie posługiwała się ojczystym językiem męża, zatem komunikowali się po polsku – w sytuacjach stresowych najwyraźniej również.

– Gadaj, gdzie schował się! – krzyczał.

Za kominkiem sprawdził na pewno, ponieważ wiszącą nad nim dubeltówkę zdążył już przeładować. Wiem, bo słyszałem. Pozostała więc wyłącznie szafa. Na tym etapie mogłem przypuszczać, że jedynym powodem, dla którego mąż mojej kochanki nie pofatygował się jeszcze sprawdzić aż tak oczywistego miejsca, był fakt, że to aż tak oczywiste miejsce.

Ja w międzyczasie grzałem twardą podłogę kawału szwedzkiego rzemiosła wciąż ciepłymi od uścisków pani Straffton nagimi pośladkami i nie widziałem nawet czubka własnego nosa. Stanowiło to problem, gdyż w ciemności nie mogłem posłużyć się swoją specjalną umiejętnością, mogącą uratować mi życie. Rozładowany telefon, który razem z portfelem i kluczami trzymałem w ręce, nie wyemitowałby ani krzty światła – powinienem był wyciągnąć z tego wniosek, żeby wyłączać Bluetootha, a przynajmniej włączać oszczędzanie baterii. Nawet gdybym miał brelok wyposażony w laser lub inne źródło światła, brzęk kluczy mógłby zdradzić moją pozycję i w szybkim tempie zamienić drzwi szafy w ser szwajcarski, a mnie przy okazji także.

Jaki z tego morał?Lepiej zaopatrzyć się w gadżet z latarką.

Miałem przy sobie jeszcze dwa przedmioty, które nosiłem zawsze: brzytwę i lusterko. Je też udało mi się zgarnąć pomimo pośpiechu wywołanego dźwiękiem obracanego klucza w zamku drzwi wejściowych.

– Gdzie on jest!? Wiem, że kogoś tu chowasz! – Pan Straffton zaskakująco poprawnie zdołał zbudować dwa zdania.

Pomyślałem, że może znajdę coś pomocnego wśród ubrań zwisających z wieszaków. Chwilę się zastanawiałem, bo głupio sięgnąć do cudzej kieszeni. Cóż, w sumie nie pierwszy raz w tej sypialni sięgałem po to, co nie należało do mnie…

Po wymacaniu zawartości mebla stwierdziłem, że Strafftonowie byli szczęśliwym małżeństwem; oczywiście gdyby nie liczyć ukrywającego się tu kochanka. Wydedukowałem to po równej liczbie wiszących w szafie kobiecych sukienek, jak i męskich marynarek. Tak, para, która rano wybiera ubrania razem przy jednej szafie, powinna być szczęśliwa.

A jednak z jakiegoś powodu tam trafiłem.

Sukienki pani Straffton się nie przydały. Znałem je dobrze i wiedziałem, że nie miały wielu kieszeni, a zatem nie znajdę w nich niczego przydatnego. Trafiłem nawet na tę z rozdarciem na plecach, które wykonałem własnoręcznie, gdy pan Straffton był w delegacji, a o które pani Straffton oficjalnie obwiniła wystający z framugi gwóźdź.

Pan Straffton musiał uznać za wiarygodne, że pod jego nieobecność żona przechodziła przez próg bokiem z plecami tuż przy framudze. Ludzie z tęsknoty już dziwniejsze rzeczy robili. Zniszczona sukienka, swoją drogą, była bardzo ładna i musiała kosztować majątek.

Szkoda.

Jedyny przedmiot, na jaki natrafiłem podczas grzebania w ciuchach Elizabeth, to pozostawiony w szlafroku lakier dopaznokci. Nie zdając sobie sprawy z tego, co trzymałem w rękach, odkręciłem zatyczkę i niechcący wylałem trochę kosmetyku na podłogę szafy. Był przeźroczysty. Panowała całkowita ciemność, ale Elizabeth nie uznawała innych, stąd pewność. Niezależnie od koloru, lakier na nic się nie zdał. Tak samo bezużyteczny w każdym odcieniu.

– Gadaj, gdzie on jest, bo zastrzelę i ciebie! – wykrzyczał i oddał strzał ostrzegawczy w sufit, po czym ponownie przeładował broń.

Szczęśliwie Strafftonowie mieszkali na ostatnim piętrze i nie ucierpiał nikt poza tynkiem. Metr w lewo i ucierpiałby żyrandol, z kolei trzy i pół metra na ukos w prawo i w dół, a ucierpiałbym ja.

Ubrania pana Strafftona okazały się bardziej przydatne. W wewnętrznej kieszeni pachnącej cygarami marynarki odnalazłem zapalniczkę. Ciężka, wykonana chyba z metalu. Może paskudny tytoniowy nałóg męża Elizabeth był kolejnym z impulsów, który popchnął panią Straffton w moje ramiona? Może ten sam paskudny tytoniowy nałóg teraz mógł uratować mi życie, zapewniając światło?

Zapalniczki to podstępne urządzenia, nawet te benzynowe.

Niekoniecznie zapalają się przy pierwszym pstryknięciu, ale na pewno już przy pierwszym wydają charakterystyczny dźwięk. W sytuacji bez wyjścia nie pozostawało mi nic innego, jak sprawdzić, czy entuzjasta drogich cygar,pan Straffton, zainwestował również w porządną zapalniczkę. Delikatnie i najciszej, jak potrafiłem, podniosłem wieczko małego urządzenia.

*Pstryk*

Nie zainwestował. Szlag! Pierwsze pstryknięcie bez ognia.

– A więc tam się schowałeś, gagatku! – Odnalazł w końcu moją kryjówkę.

Swoją drogą, wyrazy uznania dla nauczycielki języka polskiego pana Strafftona. Mogłem zostać obrażony określeniem o wiele gorszym niż „gagatek”.

– George! Nie strzelaj! – Pani Straffton szczerze próbowała uratować mi życie. Chyba musiałem być niezły w te klocki. – Adaś! Adaś, uważaj! – krzyczała już bezpośrednio do mnie.

Padł strzał i pokój wypełniły odgłos huku wystrzeliwanego z dubeltówki śrutu, zapach prochu i odłamki drewna z przedziurawionych drzwi szafy, ale tego już nie usłyszałem.

* * *

Nazywam się Adam Zgliszcz i historię mojego życia opowiem szybko, bo wpadłem do smoły i muszę lecieć. Pozostanę wszystkowiedzącym, pierwszoosobowym narratorem zdarzeń, nawet tych, których nie byłem naocznym świadkiem. Skąd zatem mogę o nich wiedzieć, skoro ich nie doświadczyłem? Nie, nie jest to moja specjalna zdolność, tę mam inną.

Z niewiadomego mi względu te obrazy stały się częścią dziwnego spektaklu, tego ostatecznego pokazu slajdów, gdy życie przelatuje przed oczami tuż przed śmiercią. Przypuszczam, że każdy otrzymuje takie dodatkowe slajdy, ale nikt nie wrócił jeszcze zza grobu, by o tym opowiedzieć. Jeśli ja umrę, też nie wrócę. Nie wrócę jako ja, jako inny człowiek, nawet jako kaczka albo inne zwierzę, bo to także nie jest moją specjalną zdolnością. Niemniej nadal żyję, a skoro żyję, opowiem. Może ktoś usłyszy.

Nie umarłem z rąk Pana Strafftona. Nie było mnie już w szafie,kiedy rozpadała się na wióry. Śmierć, jak sądzę, poniosę z rąk własnej matki, o ile na taki krok się zdecyduję, bo wciąż mam wybór. Równie dobrze mogę zginąć z rąk ojca. Taki wybór też mam.

Wspomniałem o specjalnej zdolności. Sądzę, że uzyskałem ją, gdy miałem sześć lat i matka zabrała mnie do zoo. Wtedy zdobyłem swoją pierwszą, trwałą bliznę. O naszym wyjściu do miejskiego ogrodu zoologicznego było głośno w lokalnej prasie, a stało się tak, ponieważ wpadłem do klatki z tygrysami.

* * *

Pamiętam, że autobus, którym jechaliśmy, był brudny i okropnie śmierdział. Kiedy wysiedliśmy, zaczerpnąłem haust powietrza, jakbym więziony pod taflą lodu w końcu doszukał się przerębla. Mordęgę w podróży wytrwałem, bo bardzo chciałem zobaczyć tygrysy.

Kolejka po bilety wydawała się przesuwać wolniej niż ludzie wychodzący z kościoła. Jako dziecko nie odnotowywałem niższej prędkości od tej po zakończeniu mszy. Powinni zrobić tam osobny pas szybkiego ruchu dla tych maluchów, które zgodnie z rozkazem rodziców, acz wbrew własnej woli, odstały godzinę, skrzętnie licząc wszystkie płytki,świece i pęknięcia na suficie pomalowanym w aniołki.

Gdy wreszcie zdobyliśmy bilety, od razu wyrwałem się matce. Pamiętam, że mnie nie wołała – podziwiała flamingi stojące na jednej nodze tuż za wejściem. Jako dziecko nie widziałem w tym niczego dziwnego, a jako dorosły usprawiedliwiałem jej nieodpowiedzialność faktem, że zoo miało przecież tylko jedno wejście i wyjście. Cóż złego mogło się stać?

Znalazła mnie przy mandrylach. Jeśli ktoś nie wie, co to są mandryle, to takie naczelne z rodziny koczkodanowatych i założę się, że ta rodzina jest o wiele mniej dysfunkcyjna niż moja. Matka wpadła na mnie tak, jakbyśmy trafili na siebie przypadkiem, niczym dwójka znajomych w centrum handlowym.

– O, cześć – powiedziała, przerywając lizanie pistacjowego loda.

Na pewno zatrzymała się wyłącznie na chwilę, żeby je kupić, a potem natychmiast wznowiła intensywne poszukiwania zagubionego syna. Pomijam fakt, że ja lodów nie dostałem.

Jako dziecko usprawiedliwiałem to troską o zdrowie moich zębów. Jako dorosły, cholera, zjadłbym lody.

Dalej przez zoo szliśmy za rękę, ale nie wiedziałem, kto kogo trzymał.

Słonie indyjskie, żyrafy, jeżozwierz.

Ciągnąłem mamę z całych sił w stronę niezwiedzonej części parku. Wydawało mi się, że czuję zapach tygrysów. Tylko mi się wydawało, bo wtedy jeszcze nie wiedziałem, jak pachnie tygrys.

„Zaraz się dowiem”.

Kułan, tapir, hipopotam.

Dłoń matki przypominała zdechłą rybę. Zdechłą, a jednak ciepłą. Może zatem żywą, ale zdecydowanie taką, która nie chce być trzymana. W zoo na pewno znajdowały się ryby potrafiące udawać zdechłe.

Czapla, pelikan, olśniak himalajski.

Chodnik zapełnił się ludźmi i musieliśmy zwolnić kroku.

Zrobiło się naprawdę gęsto. Zwiedzający z pewnością gromadzili się, by zobaczyć największą atrakcję całego ogrodu zoologicznego, jaką stanowił tygrys. Któż nie chciałby zobaczyć tygrysa?

Walabia, mundżak, karakal.

Ten ostatni pasował tematycznie, więc musieliśmy być blisko.

Ocelot, serwal, żbik.

Bardzo blisko. Zdechła ryba zaczęła mi się wymykać, a właściwie ja jej.

„Dziwnie jest być trzymanym przez zdechłą rybę”.

Jaguar, pantera i w końcu on – tygrys bengalski, a przynajmniej tak informowała tabliczka.

Z jednej strony nie do wiary, że prawie nikogo nie interesowała klatka z tygrysem, z drugiej mogłem bez problemu podejść pod samą barierkę i zajrzeć w dół. Przygotowany poniżej wybieg przypominał pokaźnych rozmiarów betonowe akwarium. Widziałem w nim rozmaite sztuczne kamienie, kłody, pnie, ogromną, ciemną jaskinię, oczko wodne, rośliny i drzewa, z których zwisały liany. Brakowało tylko wraku pirackiego statku. Na ścianach niedokładnie namalowano egzotyczny krajobraz i na nim też było wszystko: drzewa, krzaki, permanentnie ugięta w jedną stronę trawa, bezchmurne niebo, a nawet jaskrawożółte słońce z domalowanym uśmiechem.

„Jakże skołowany musi być tygrys w pogodny dzień, widząc dwa słońca. Zapewne stanowi to dla niego nie lada problem”.

Gdy oglądnąłem dokładnie wybieg, doszedłem do wniosku, że brakowało w nim kluczowego elementu – tygrysa.

To pewnie dlatego tłum przesunął się w pobliże leniwie wylegującej się na słońcu pantery.

„A oglądajcie sobie tę waszą panterę, ja wiem, po co tu przyszedłem”.

Ryba uciekła mi z ręki, a przyczepiona do niej reszta matki skierowała się w stronę ludzi, wydając z siebie podekscytowany okrzyk:

– Jola! Co ty tutaj robisz? Nigdy nie uważałam cię za miłośniczkę zwierząt.

Pani Jola była znajomą matki z pracy i nie przepadała za moją rodzicielką. Nikt nie przepadał. Z wcześniejszych rozmów mamy z innymi koleżankami wywnioskowałem, że w firmie obie zajmowały się dokładnie tym samym, ale Jola wykonywała obowiązki szybciej, choć nie znajdowało to odzwierciedlenia w wynagrodzeniu. Ot, powód animozji.

– Czasem człowiek musi uciec od wrednych małp w mieście, żeby poprzebywać z oryginałami – kąsała pani Jola.

– Prawda, chociaż niekiedy człowiek nie wie, które małpy gorsze. – Matka podparła brodę zdechłą rybą, podkreślając nieszczery uśmiech.

– I te, i tamte rzucają fekaliami. – Rozmówczyni odbiła podkręconą piłeczkę.

– Masz rację, Jolu, przy jednych i drugich należy uważać, bo można oberwać.

Dalszej części przemiłej rozmowy nie usłyszałem. Jedną nogę przełożyłem już za rozpostartą pomiędzy betonowymi słupkami barierkę, a druga dołączyła do niej niemal od razu. Pomyślałem, że jeśli skoczę na znajdujący się tam krzak, na pewno zamortyzuje on upadek i będę mógł odszukać tygrysa. Zapewne się wstydził i skrył się w jaskini – fascynujące jak funkcjonuje mózg sześciolatka.

Na odwagę do skoku zbierałem się krótko, aczkolwiek nie była potrzebna, gdyż stara, zardzewiała barierka podjęła decyzję za mnie, odrywając się łatwo od betonowych słupków. Lot trwał dosłownie moment, a lądowanie odbyłem w miarę bezboleśnie i zarazem bezszelestnie. Jakie to szczęście, że trafiłem na prawdziwy, gęsty od liści krzak. Równie dobrze mogłem wpaść na ten namalowany – w takim przypadku dźwięk spadającego na zarośla dziecka bez wątpienia nie zlałby się z odgłosami otoczenia.

Zgodnie z planem ruszyłem w stronę jaskini, by odszukać tchórzliwego kota. Przeskoczyłem oczko wodne na tyle umiejętnie, że zmoczyłem tylko prawy but wraz z nogawką. Przeszedłem pod wiszącymi lianami, nad plastikową kłodąi byłem już u wejścia. Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby się bać.

W końcu przekroczyłem próg dużej groty, która w rzeczywistości okazała się małą atrapą kamiennej nory, gdzie przygotowano legowisko. Można zatem powiedzieć, że dosłownie wszedłem do jaskini lwa, tyle że nie zastałem tam ani lwa, ani faktycznej jaskini.

Była pusta, a przynajmniej tak mi się wydawało. Zajrzałem w kilka zakamarków i podniosłem parę patyków, tak jakby pod nimi mógł się czaić tygrys. Właśnie wtedy usłyszałem kroki. Odwróciłem się i zobaczyłem wielkie, świecące żółte oczy.

W ten oto sposób zmoczyłem drugi but oraz nogawkę.

Z bliskiej odległości ślepia wydawały się gigantyczne.

Gdy myślę o tym teraz, dochodzę do wniosku, że kiedy tygrys mnie tam zastał, musiał być równie zaskoczony co pan Straffton. Mógł mieć też podobne zamiary.

Wybiegłem z jaskini na światło dzienne, a tygrys niespiesznie wyszedł za mną. Ucieczka nie miała sensu, w końcu zostałem zamknięty w betonowym akwarium. Schowałem się pod namalowanym na ścianie drzewem i to oczywiście też było pozbawione sensu.

– Tam jest dziecko! Pomocy! – krzyknął jeden z dorosłych, który zdążył już zapewne obejrzeć leniwą panterę.

Pamiętam, że pomyślałem: „Jakiż to pech, że inne dziecko potrzebuje ratunku w tym samym momencie co ja”. Nie wpadłem na to, że mogło chodzić o mnie.

Jak się później dowiedziałem z gazet, zbliżający się tygrys był w rzeczywistości tygrysicą, a dokładniej tygrysiątkiem. To ważąca niespełna siedemdziesiąt kilogramów samica imieniem Nela. Matkę straciła podczas porodu, więc biedaczka nigdy się nie dowiedziała, czy łapa jej rodzica również przypominała zdechłą rybę. Miała zaledwie rok. To jeszcze dziecko, tak jak ja. Może nasilające się krzyki nad naszymi głowami dotyczyły jej, nie mnie? Ktoś wołał pomocy, inny wrzeszczał niezrozumiale, kolejny zrobił zdjęcie z fleszem.

Młoda Nela w świetle dziennym wcale nie wydawała się tak straszna, dopóki nie podeszła bliżej i nie zaryczała miprosto w twarz. Zapach z rozdziawionego pyska tygrysicy był okropny, choć nadal uważałem, że odór wydobywający się z drzwi podmiejskiego autobusu, który nas tutaj przywiózł, był gorszy.

Bardzo się bałem. Tak bardzo, że z chęcią złapałbym za zdechłą rybę, gdyby tylko ta mogła mnie stąd wyciągnąć. Nela wzięła zamach, a ja się zasłoniłem, krzyżując ręce z otwartymi dłońmi skierowanymi w stronę zwierzęcia.

Możliwe, że dziki kot chciał się bawić lub przybić mi piątkę. Machnął łapą, a ja poczułem, jak wielki pazur rozcina skórę wewnętrznej części mojej lewej dłoni. Krew trysnęła na spodnie pokaźnym strumieniem. Chyba krzyczałem. Tygrysica postawiła łapę na ziemi, zrobiła krok do tyłu i próbowała przykryć się za krótkim jak na ten cel ogonem, tak jakby nie chciała się przyznać do winy.

Zupełnie jak pani Straffton.

Wtedy padł strzał, a Nela jęknęła z bólu. Zauważyłem, że z jej pasiastego tyłka sterczy pokaźnych rozmiarów strzałka wypełniona środkiem usypiającym. Wystrzelił ją pracownik zoo, używając w tym celu – jak się potem dowiedziałem – specjalnej strzelby zwanej aplikatorem do zdalnej iniekcji.

Z miłą chęcią otrzymałbym pomoc w postaci o wiele mniej zdalnej.

„Niech mnie ktoś stąd wyciągnie!”

Tygrysica wydała z siebie kolejny przeraźliwy ryk, tym razem skierowany ku imponującej już widowni.

„Nagle leniwa pantera przestała być najciekawszą atrakcją w parku, co?”

Przypuszczam, że nikt ani wcześniej, ani później nie doświadczył większych emocji w trakcie wycieczki do zoo. Właściwie to jestem tego pewien. Nie wiem, jaki taniec musiałyby odprawić pingwiny, by przebić nasz show.

Nela cierpiała, a mnie nagle zrobiło się jej żal, choć sam swoją krwią domalowywałem właśnie cienką, czerwoną odnogę małej rzeki na i tak już pstrokatym betonowym wybiegu. Młodziutka tygrysica nie wyczuła empatii i znów zwróciła warczący łeb w moją stronę. Cóż, gdyby przegryzła mi szyję, przynajmniej mógłbym pomóc Neli podskoczyć w rankingu najciekawszych zwierząt ogrodu zoologicznego.

„A masz, leniwa pantero! Jeśli koty mają pięty, niech ci to w nie pójdzie”.

Wreszcie środek usypiający zrobił swoje w krwiobiegu drapieżnika. Tygrysica zaczęła gonić przez chwilę własny ogon, oblizała łapę z mojej krwi, po czym przewróciła się na bok jak kłoda. Uniosła łeb, żeby rzucić mi ostatnie, złowieszcze spojrzenie, i zasnęła.

Gdy było po wszystkim, rozmaite osoby rozglądały się za kimś, kogo można by obarczyć odpowiedzialnością za całezajście. Część głośno komentujących gapiów oskarżała moją matkę o to, że nie upilnowała dziecka. Matka obwiniała panią Jolę o to, że ta ją rozproszyła, a zarządca zoo zwalił winę na mnie – wszędobylskiego bachora, który pcha się tam, gdzie nie trzeba. Robił to chyba bardziej ze strachu przed tym, że komuś może przyjść do głowy zwrócenie uwagi na starą, zardzewiałą barierkę, której konserwacja należała do jego obowiązków.

Na szczęście mężczyzny nikt nie obwinił barierki.

Nikt też nie obwiniał młodej Neli, nawet ja, pomimo krwawiącej rany. Nela natomiast zapewne obwiniała mnie za bolesny zastrzyk.

Pamiątka zostawiona przez tygrysicę na mojej dłoni przebiega niemal idealnie wzdłuż linii rozumu – tego samego rozumu, którego mi zabrakło, kiedy wchodziłem do jej klatki. Mam tę bliznę do dziś.

Przez długie lata myślałem, że nic straszniejszego od spotkania oko w oko z tygrysem już mnie w życiu nie spotka. I było to prawdą do czasu, aż dowiedziałem się, że pan Straffton zapragnął zemsty na kochanku swojej żony i wynajął płatnego zabójcę.

* * *

Z szafy Strafftonów – jak z wielu innych miejsc czy sytuacji wcześniej – uciekłem dzięki swojej specjalnej zdolności i w końcu postaram się wytłumaczyć, na czym ona polega. Aby wykonać manewr, potrzebuję trzech rzeczy: światła, pamięci i bólu, lub raczej śladu po nim, czyli blizny. Jest to zdolność nadprzyrodzona albo urojona; wciąż nie wiem która, ale na pewno trudno ją opisać, a jeszcze trudniej w nią uwierzyć. Proszę zapytać mojego psychologa bądź przejrzeć rachunki, jakie mi wystawiał.Musiałembyć jego ulubionym klientem.

W skrócie – posiadam zdolność teleportacji. Brzmi jak coś rodem z komiksu czy filmu, z tym że rzeczywistość jest o wiele mniej ekscytująca, ma gorsze oświetlenie i mniejszy budżet. U podstaw wszystko się zgadza, potrafię momentalnie przenieść się z miejsca na miejsce, dematerializując cząsteczki własnego ciała

oraz wybranych niewielkich, dotykających go przedmiotów, jak na przykład odzieży, po czym zmaterializować je gdzie indziej.

Jakie to szczęście, że mogę podróżować w ciuchach.

Nie mogę jednak przemieszczać się, gdzie dusza zapragnie. O nie, tak dobrze nie ma. Jedyne lokalizacje, jakie mogę odwiedzać, to takie, w których już kiedyś byłem i stała mi się w nich krzywda, i to taka pozostawiająca na moim ciele widoczną pamiątkę.

Posiadam wiele blizn. Bardzo wiele. Gdy popatrzę na jedną z nich i pomyślę o okolicznościach, w jakich ją zdobyłem, mogę natychmiast trafić w miejsce tamtego zdarzenia. Niektóre ze szram były dziełem przypadku, ale większości dorobiłem się umyślnie. Zakupiłem nawet w tym celu specjalną brzytwę oraz małe lusterko, z którymi się nie rozstaję. Brzytwę noszę, na wypadek gdybym znalazł się w jakiejś ciekawej lokacji, gdzie warto powrócić, a lusterko, gdybym musiał obejrzeć łopatki, kręgosłup, kark, krzyż czy tyłek – tam też mam blizny, powoli kończy się dla nich wolna przestrzeń.

Przy okazji wizyty u dermatologa dowiedziałem się, jak głęboko należy ciąć, by ślad był permanentny, a jak płytko, by po jakimś czasie zniknął. Zdobyte informacje potwierdziłem później u eksperta od skaryfikacji wykonującego ekstremalne zabiegi upiększające dla gwiazd.

Z technicznych informacji to chyba wszystko.

* * *

Kiedy odkryłem swoją zdolność, posiadałem już kilka blizn. Pierwszą zdobyłem na wewnętrznej stronie lewej dłoni –

pamiątkę po spotkaniu z Nelą, z którą z wiadomych przyczyn nie zamierzałem spotykać się ponownie.

Blizny pozwalającej mi wracać do domu dorobiłem się w wieku siedmiu lat, gdy wspinałem się na regał z zabawkami w moim pokoju, próbując sięgnąć po wóz strażacki z rozkładaną drabiną, otwieranymi drzwiami i sygnałem świetlnym, wyposażony w napęd sprężynowy. Każdy dzieciak musiał go mieć! Kiedy byłem w połowie drogi, regał się przewrócił, a ostry kant wypadającej ze środka szklanej półki przeciął mi front lewego uda.

Gdy teraz o tym myślę – biorąc pod uwagę sytuację z szafą Strafftonów – dochodzę do wniosku, że moja relacja z meblami jest, co do zasady, skomplikowana. Tak czy siak, na udzie została mi pokaźna blizna. Mam ją do dziś.

Pierwszą podróż odbyłem właśnie do domu i nie było to spektakularne zdarzenie. Transportowałem się zapłakany ze szkolnej ubikacji po tym, jak chuligani ze starszej klasy ukradli mi spodnie. Musieli stwierdzić, że upokorzenie spowodowane bieganiem w samych majtkach na przerwie będzie adekwatną karą za odmowę oddania im wozu strażackiego z rozkładaną drabiną, otwieranymi drzwiami i sygnałem świetlnym, o napędzie sprężynowym.

Jaki z tego morał? Nie chwal się w szkole wozem strażackim z rozkładaną drabiną, otwieranymi drzwiami, sygnałem świetlnym i napędem sprężynowym. Nie chwal się tym bardziej, jeśli jesteś w szkole TYM dzieciakiem – znanym niezdarą, który wpadł w zoo do klatki z tygrysami.

Zamknąłem się w kabinie, ale chłopcy ze starszej klasy powoli forsowali drzwi. Nie mogli przecież pozwolić, żebym przeczekał całą piętnastominutową przerwę w ukryciu – wtedy ich przezabawny psikus poszedłby na marne. Płakałem i patrzyłem na bliznę na udzie, żałując, że tego felernego dnia wóz strażacki nie roztrzaskał się na podłodze obok mnie.

Kiedy zniknąłem, szkolni prześladowcy uznali, że musiałem niepostrzeżenie przeskoczyć górą do innej kabiny, a potem czmychnąć do wyjścia za ich plecami. A ja byłem już w domu, zapłakany, skulony na podłodze w tym samym miejscu, gdzie miesiąc wcześniej spadł na mnie regał. Rodzice przebywali wtedy w pracy i nigdy się nie dowiedzieli, jakim cudem wróciłem sam i dostałem się do środka. Stwierdzili, że trasę szkoła–dom znałem na tyle dobrze, że musiałem pokonać ją samodzielnie. Jeśli natomiast chodzi o wejście do domu bez klucza, któreś z rodziców najwidoczniej zostawiło otwarte drzwi, a ja musiałem zamknąć je od środka po powrocie. To logiczne.

W kolejnych latach teleportacyjną podróż ze szkoły odbywałem coraz częściej, ale zawsze w godzinach, gdy rodzice nie wrócili jeszcze do domu i dopiero wtedy, gdy dorobili mi klucz wejściowy. Pamiętam moment, kiedy zdechła ryba wręczyła mi nowiutki, błyszczący egzemplarz. To był wspaniały dzień.

Niestety człowiek szybko przyzwyczaja się do dobrych rzeczy i nawet w nich zaczyna dostrzegać niewygody. Zagojona już rana na udzie pozwalała na natychmiastowe przemieszczenie się w przestrzeni, jednak łączyła się z nią pewna niedogodność – zawsze musiałem ściągać spodnie, a przynajmniej opuścić je do kolan, by zobaczyć bliznę.

Proszę sobie wyobrazić, jak bardzo cierpiał na tym mój wizerunek. Zamiast przybrać majestatyczną pozę gotowego do walki superbohatera, pojawiałem się w domu ze spuszczonymi spodniami. Nikt prócz mnie o tym nie wiedział, ale co z tego, skoro wiedziałem ja.

Pewnego razu ojciec wziął chorobowe i był w domu, kiedy teleportowałem się ze szkolnej toalety. Usłyszał hałas, po czym wparował z impetem do mojego pokoju. Na szczęście, gdy zastał w nim nastolatka ze spuszczonymi spodniami, pomyślał tylko o tym, co zazwyczaj robią nastolatkowie ze spuszczonymi spodniami. Przeprosił i szybko zatrzasnął za sobą drzwi.

Mimo wszystko postanowiłem przeprowadzić test dwóch blizn. Testów nadprzyrodzonej zdolności przeprowadzałem wiele, ale ten był najistotniejszy, bo miał rozwiązać problem spuszczonych spodni. Któregoś wieczoru, siedząc w pokoju przed regałem, przejechałem nożyczkami do papieru po lewym przedramieniu. Wykonałem to dokładnie i z premedytacją. Chciałem sprawdzić, czy dwie blizny zdobyte w tym samym miejscu zadziałają tak samo. Zrobiłem to w czwartek, gdyż w piątek w szkole odbywały się lekcje plastyki, więc rodzice z łatwością mogli uwierzyć w nieszczęśliwy wypadek przy pracy z blokiem technicznym i nożyczkami.

Test zawiódł. Dorobiłem się tylko szramy na lewym przedramieniu, która nie działa. Doszedłem zatem do wniosku, że jednej lokacji może odpowiadać wyłącznie jedna blizna i pierwszeństwo ma ta zdobyta wcześniej. Kilka tygodni później, również w czwartek, również przed plastyką i również umyślnie zaciąłem się nożyczkami, siedząc w swoim pokoju, ale tym razem przy biurku. Odległość niewielka, lecz teoretycznie było to inne miejsce. Skaleczyłem lewe przedramię nieco powyżej poprzedniej rany i niestety ta blizna też nie działa. Uznałem, że siła, moc czy może operator mojej nadprzyrodzonej zdolności musi być bytem inteligentnym, co potwierdziły także późniejsze testy. W każdym razie tak jak jeździec musi pogodzić się z obolałym tyłkiem od siodła, tak ja musiałem pogodzić się zespuszczonymi spodniami, jeśli nadal chciałem podróżować ekspresową linią „szkoła–dom”.

Trudno, majestatyczna poza odpadła. Ostatecznie superbohaterem i tak nie zostałem. Gdy byłem nastolatkiem, mój największy problem stanowił brak złoczyńców, z którymimógłbym walczyć za pomocą swojej zdolności.

Może gdybym urodził się w Ameryce?

Kolejną przykrą sprawą związaną z umiejętnością teleportacji okazały się wszechobecne toalety. Tak, toalety. Proszę zapomnieć o wizerunku Supermana przebierającego się w kostium w budce telefonicznej. Nie stawiano już budek telefonicznych. Przestrzeń prywatna się kurczyła i w miarę dorastania było jej coraz mniej. Na próżno szukałemciemnych zaułków. Zamiast nich powstały nowoczesne, monitorowane osiedla, a jeśli już udało mi się trafić na jakiś słabiej oświetlony kąt, odkrywałem, że zamontowano tam lampy z czujnikami ruchu. Z braku alternatywy zostały kible i właśnie w przerażającej większości tak skaczę… Z kibla do kibla. Szkoda.

Gdy nieco podrosłem, próbowałem też wykorzystać swoją umiejętność do zdobywania kobiet. Rzecz jasna żadnej z nich nie wyjawiłem, na czym polega moja zdolność, natomiast wydawało mi się, że może okazać się ona przydatna w zaimponowaniu płci przeciwnej. Ot wychodzący do toalety randkowicz mógł ni stąd, ni zowąd wrócić z bukietem róż, przygotowanym wcześniej w domu, oczywiście jeśli zadbał o bliznę umożliwiającą powrót do restauracyjnej ubikacji. Szybko jednak wyszło na jaw, że nieatrakcyjny mężczyzna, który potrafi się błyskawicznie przemieszczać w inne miejsce, nie przyciąga kobiet, a jedynie sprawia, że jest on nieatrakcyjny gdzie indziej.

Szkoda, bo uważam, że dzięki łóżkowym lekcjom pani Straffton umiejętności posiadłem całkiem niezłe.

Nie to, żebym nie miał na koncie żadnych sukcesów. Niektóre dziewczyny nawet lubiły blizny, ale odnoszę wrażenie, że u mnie zrobiło się ich po prostu zbyt wiele. Co prawda starałem się oszczędzać twarz oraz dłonie, lecz i tak musiałem zrezygnować z krótkich spodni i wybierać koszule z długimi rękawami.

Do paru szram dorobiłem niesamowite historie, starając się spreparować na tyle atrakcyjne wersje wydarzeń, aby podbudowały mój image twardziela. Według nich część blizn zdobyłem: na ringu, w wojsku, w poprawczaku, w wypadku podczas nielegalnych nocnych wyścigów samochodowych, w wypadku podczas nielegalnych nocnych wyścigów motocyklowych, w wypadku podczas popisów cyrkowca rzucającego nożami w przepasce na oczach, w czym brałem udział jako jego asystent, a pewnego razu nawet uciekając przez płot z drutem kolczastym z więzienia, gdzie osadzono mnie za czyn, którego nie popełniłem.

Żadna z tych wersji nie była choćby bliska prawdy. Jedne miały na celu podkreślenie wizerunku bad boya, inne patrioty, jeszcze inne człowieka niesłusznie pokrzywdzonego przez los, ale na tyle silnego, że zdołał się podnieść. Wszystko po to, by wzbudzić zainteresowanie dziewczyn.

Moją ulubioną blizną była ta w kształcie słońca na prawej stopie. Właściwie to dwie blizny, pozostałości po zardzewiałym gwoździu, na który się natknąłem, brodząc w wodzie podmiejskiego kąpieliska. Zamaskowany w mule przedmiot przeszedł na wylot, ponieważ z racji dodatkowego ciężaru, jaki taszczyłem – dziewczyny o imieniu Alicja, którą niosłem na barana na drugi brzeg płytkiego zalewu – nadepnąłem na niego naprawdę mocno.

Tamtego lata Alicja chciała się ze mną spotykać z niewiadomego dla mnie powodu, a ja z nią z wiadomego – zakochałem się. Siedziała okrakiem na moim karku w samym stroju kąpielowym, co uznałem za niebywały zaszczyt. Dotyk jej ud na policzkach wspominałbym o wiele lepiej, gdyby nie rzeczony gwóźdź.

Gdy Alicja straciła mną zainteresowanie, pamiątka po kawałku żelastwa z jeziora stała się starą raną postrzałową, którą zarobiłem, kiedy przywiązany do krzesła odmówiłem składania zeznań bossowi mafijnego półświatka. Koniec końców, mimo odczuwania wielkiego bólu, nie puściłem pary z gęby, czym udało mi się krótkotrwale zaimponować zaczytanej w kryminałach Małgorzacie. Potem była już tylko pani Straffton, która swoją drogą też lubiła kryminały. Nie mogłem jeszcze wtedy wiedzieć, że sam zostanę głównym bohaterem takiej historii.

Jaki z tego morał? Jeśli zechcecie sypiać z czyjąś żoną, upewnijcie się, że jej mąż nie ma wystarczająco dużo pieniędzy na wynajęcie płatnego zabójcy. Zaniedbanie tej zasady rodzi same kłopoty.