Powróceni - Abdulrazak Gurnah - ebook + audiobook

Powróceni ebook i audiobook

Gurnah Abdulrazak

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Powieść laureata Nagrody Nobla w dziedzinie literatury. Wielopokoleniowa saga o stracie, miłości i niepamięci osadzona w Afryce Wschodniej, na początku XX wieku.

Ilyas jako dziecko uciekł z domu, a następnie został porwany przez żołnierza z Schutztruppe i stracił kontakt z bliskimi. Po latach wraca, ale rodzice już dawno nie żyją – udaje mu się jedynie odnaleźć siostrę. Afiya, wychowywana przez przybranych krewnych, doświadczyła przemocy i nie sądziła, że kiedykolwiek będzie zdolna do miłości. Khalifa tylko pozornie miał wpływ na swój los: zarówno praca, jak i żona zostały dla niego wybrane. Hamza, oddany w zastaw za długi, trafił do oddziału askarysów, ale ocalał z wojny, która naznaczyła go na zawsze. Teraz wraca i próbuje ułożyć sobie życie.

Gurnah splata losy tej czwórki w porywającą opowieść o młodych ludziach, o ich codzienności, pragnieniach, ale także trudnych wyborach moralnych, których dokonują. Chociaż są ofiarami przemocy, bywają też jej sprawcami, gdyż ich życie toczy się w cieniu wielkiej historii i nadciągającej wojny.

Gurnah opowiada o złu wyrządzonym Afryce przez białego człowieka. Oddaje głos ludziom, którzy na dekady zostali wymazani z historii, pozbawieni prawa do opowiedzenia własnego losu. To książka przywracająca pamięć, a dla wielu zapewne pierwsze spotkanie z dziejami Afryki Wschodniej z początków XX wieku i rolą Niemców w zawłaszczaniu tej części świata. To także hołd złożony tym wszystkim, którzy odważyli się walczyć.

Michał Nogaś

Abdulrazak Gurnah pokazuje, jak skomplikowane i dramatyczne były losy ludzi wrzuconych w kocioł historii. Powróceni to książka, która otwiera oczy – porzuca europejską perspektywę, pokazując tragizm Afryki. Pozwala też zrozumieć, że wiele zjawisk dziejących się tam również dzisiaj to konsekwencje wielopokoleniowych traum.

Aleksandra Łojek

W swojej dziesiątej powieści Abdulrazak Gurnah opisuje osobliwy stan, z którym mamy do czynienia, gdy upada pewien świat, a wraz z nim określona forma życia, narzucona lub wybrana. Noblista podąża za śladami przeszłości, szuka jej w pamięci ocalałych i tam, gdzie inni już od dawna nie zaglądają. Wydziera pojedyncze historie z pracującej nieustannie kolonialnej niszczarki dziejów.

Grzegorz Jankowicz

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 450

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 46 min

Lektor: Adam Ferency

Oceny
4,5 (53 oceny)
29
21
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ANC1ab

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa powieść , która odkryła niznaną mi twarz Afryki
00
Tuliaszn

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo miło snutą opowieść
00
Ika-71

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa historia- polecam
00
PawelKuciak

Nie oderwiesz się od lektury

znakomita powieść.
00
terbek

Nie oderwiesz się od lektury

to była przyjemność, a lektor to klasa
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: After­li­ves
Co­py­ri­ght © Ab­dul­ra­zak Gur­nah, 2020 Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2022 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Krzysz­tof Ma­jer, 2022
Re­dak­torka ini­cju­jąca • Pau­lina Sur­niak
Re­dak­torka pro­wa­dząca • We­ro­nika Ja­cak
Mar­ke­ting i pro­mo­cja • Ka­ta­rzyna Koń­czal
Re­dak­cja • Ma­ria Wir­cha­now­ska
Ko­rekta • Ewe­lina Si­kora-Cho­da­kow­ska • Anna Zien­tek
Kon­sul­ta­cja afry­ka­ni­styczna • dr Bar­tosz Wój­cik
Kon­sul­ta­cja hi­sto­ryczna • dr Pa­weł Bru­dek
Kon­sul­ta­cja ję­zy­kowa • prof. dr hab. Iwona Kra­ska-Szlenk • prof. UAM dr hab. Mar­cin Mi­chal­ski
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny wnę­trza • Ma­te­usz Cze­kała
Ła­ma­nie • Bar­bara Adam­czyk
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych • Anna Pol
Po­sło­wie • prof. dr hab. Anna Bra­nach-Kal­las
Po­sło­wie po­wstało w ra­mach pro­jektu fi­nan­so­wa­nego ze środ­ków Na­ro­do­wego Cen­trum Na­uki przy­zna­nych na pod­sta­wie de­cy­zji nu­mer DEC- 2019/33/B/HS2/00019.
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-67461-49-8
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Od tłu­ma­cza

W pol­skim prze­kła­dzie Po­wró­co­nych utrzy­mano prze­strze­ganą przez au­tora za­sadę, by słów ob­cych wo­bec ję­zyka tek­stu nie wy­róż­niać kur­sywą ani cu­dzy­sło­wem, lecz trak­to­wać je jako ele­menty zło­żo­nej tkanki ję­zy­ko­wej nie­miec­kich i bry­tyj­skich ko­lo­nii na te­ry­to­rium obec­nej Tan­za­nii. Dal­szą kon­se­kwen­cją tej za­sady jest od­wzo­ro­wany rów­nież w pol­skim prze­kła­dzie za­pis rze­czow­ni­ków nie­miec­kich małą li­terą (np. schutz­truppe). Po­dob­nie jak w pier­wo­wzo­rze, tek­stu nie opa­trzono ani przy­pi­sami na te­mat frag­men­tów ob­co­ję­zycz­nych, ani słow­nicz­kiem; kon­tekst zo­stał przez au­tora tak skon­stru­owany, by nie­mal za­wsze sens dało się z niego wy­wnio­sko­wać. Z nie­wie­loma wy­jąt­kami słowa, frazy i zda­nia z ję­zyka su­ahili za­pi­sano zgod­nie z jego ofi­cjalną trans­kryp­cją, w du­żej mie­rze na­śla­du­jącą sys­tem an­glo­sa­ski: „sh” wy­ma­wia się za­tem jak pol­skie sz (np. „tu­ta­wa­ti­sha” – tu­ta­ła­ti­sza), „w” jakł (np. „wa­shenzi” – ła­szenzi, „bwana” – błana), „j” jakdź (np. „Maji Maji” – ma­dźi ma­dźi), „y” jakj (np. „tay­ari” – ta­jari, „haya” – haja), „ch” jakcz (np. Chagga – czagga), „v” jakw (np. „ma­povu” – ma­powu). Dwie jed­na­kowe sa­mo­gło­ski „oo” za­zwy­czaj wy­ma­wiane są od­dziel­nie (np. „shi­ka­moo” – szi­ka­moo, „jo­goo” – dźo­goo.) Wy­jąt­kiem od tej za­sady za­pi­sy­wa­nia wtrę­tów z su­ahili są po­je­dyn­cze, wie­lo­krot­nie uży­wane rze­czow­niki, które po­trak­to­wane zo­stały w prze­kła­dzie jak za­po­ży­cze­nia (np. słowo „she­khiya” zo­stało za­pi­sane jako „sze­kija”, „shaush” jako „szausz”). Trans­kryp­cją pol­ską zo­stały ob­jęte wtręty arab­skie oraz imiona po­staci, z wy­jąt­kiem tych, któ­rych wy­mowa jest oczy­wi­sta.

JE­DEN

1

Gdy Kha­lifa po­znał kupca Amura Bia­szarę, miał dwa­dzie­ścia sześć lat. Pra­co­wał wów­czas w ma­łym banku na­le­żą­cym do dwóch braci z Gu­dźa­ratu. Tylko pry­watne banki za­rzą­dzane przez Hin­du­sów pro­wa­dziły in­te­resy z miej­sco­wymi kup­cami, do­sto­so­wu­jąc się do ich prak­tyk. Wiel­kie banki ży­czyły so­bie do­ku­men­tów, gwa­ran­cji, rę­kojmi, a to nie za­wsze od­po­wia­dało miej­sco­wej spo­łecz­no­ści ku­piec­kiej, wplą­ta­nej w nie­wi­doczną go­łym okiem sieć kon­tak­tów i po­wią­zań. Kha­lifę bra­cia za­trud­nili, bo był z nimi spo­krew­niony od strony ojca. Może „spo­krew­niony” to za wiele po­wie­dziane, lecz oj­ciec też był z Gu­dźa­ratu, a w nie­któ­rych wy­pad­kach ta­kie po­kre­wień­stwo wy­star­czało. Matka po­cho­dziła z tu­tej­szej wsi. Oj­ciec Kha­lify po­znał ją, gdy pra­co­wał na far­mie u bo­ga­tego wła­ści­ciela ziem­skiego, Hin­dusa, o dwa dni drogi od mia­sta, gdzie prze­miesz­kał więk­szość do­ro­słego ży­cia. Sam Kha­lifa na Hin­dusa nie wy­glą­dał, w każ­dym ra­zie nie na ta­kiego, ja­kiego zwy­kło się wi­dy­wać w tej czę­ści świata. Choć kar­na­cję, włosy i nos miał po afry­kań­skiej matce, uwiel­biał się ob­no­sić ze swoim ro­do­wo­dem, gdy tak mu pa­so­wało. Tak, tak, mój oj­ciec był Hin­du­sem. Nie wi­dać po mnie, ha? Oże­nił się z moją matką i był jej wierny. Nie jak nie­któ­rzy Hin­dusi, co to za­ba­wiają się z Afry­kan­kami, póki nie po­czują, że już czas spro­wa­dzić so­bie żonę z In­dii, i wtedy tamte idą w od­stawkę. Mój oj­ciec ni­gdy matki nie opu­ścił.

Oj­ciec miał na imię Kas­sim i uro­dził się w nie­wiel­kiej gu­dźa­rac­kiej wio­sce, gdzie miesz­kali i bo­gaci, i ubo­dzy, hin­dusi i mu­zuł­ma­nie, a na­wet chrze­ści­ja­nie Hab­szi. Ro­dzice Kas­sima byli ubo­gimi mu­zuł­ma­nami. On wy­rósł na pra­co­wi­tego chło­paka, na­wy­kłego do prze­ciw­no­ści losu. Po­słano go do szkółki ko­ra­nicz­nej w wio­sce, a po­tem do szkoły pań­stwo­wej, gdzie mó­wiło się po gu­dźa­racku, w nie­od­le­głym mie­ście. To jego oj­ciec, który jeź­dził od wsi do wsi jako po­borca po­dat­kowy, wpadł na po­mysł, by po­słać Kas­sima do szkoły, po któ­rej syn też mógłby zo­stać po­borcą po­dat­ko­wym albo pia­sto­wać urząd cie­szący się po­dobną es­tymą. Oj­ciec nie miesz­kał z nimi. Od­wie­dzał ich za­le­d­wie dwa, trzy razy w roku. Matka opie­ko­wała się ociem­niałą te­ściową oraz pię­cior­giem dzieci. Kas­sim, naj­star­szy, miał brata i trzy sio­stry. Dwie z nich, młod­sze, zmarły, gdy były ma­lut­kie. Raz na ja­kiś czas oj­ciec przy­sy­łał pie­nią­dze, za­zwy­czaj jed­nak mu­sieli ra­dzić so­bie sami, wy­ko­nu­jąc każdą pracę, jaka się w wio­sce nada­rzyła. Gdy Kas­sim osią­gnął wła­ściwy wiek, gu­dźa­raccy na­uczy­ciele na­mó­wili go, by ubie­gał się o sty­pen­dium w an­glo­ję­zycz­nej szkole pod­sta­wo­wej w Bom­baju, i wtedy szczę­ście za­częło się do niego uśmie­chać. Oj­ciec wraz z pa­roma krew­nymi wy­sta­rał się o po­życzkę, by na czas na­uki w Bom­baju Kas­sim miał jako taką kwa­terę. Z cza­sem jego sy­tu­acja się po­pra­wiła, po­nie­waż za­miesz­kał jako lo­ka­tor u ro­dziny szkol­nego ko­legi, który do­po­mógł mu także zna­leźć pracę ko­re­pe­ty­tora młod­szych dzieci. Dzięki tym kilku an­nom, które do­sta­wał, ła­twiej mu było się utrzy­mać.

Wkrótce po tym, jak skoń­czył szkołę, za­pro­po­no­wano mu, by do­łą­czył do ze­społu bu­chal­te­rów u wła­ści­ciela ziem­skiego na wy­brzeżu Afryki. Uznał, że to bło­go­sła­wień­stwo – bę­dzie mógł na sie­bie za­ro­bić, a przy oka­zji prze­żyć to i owo. Oferta tra­fiła do niego za po­śred­nic­twem imama z wio­ski, w któ­rej się wy­cho­wał. To wła­śnie stam­tąd dawno temu przy­byli do Afryki przod­ko­wie wła­ści­ciela ziem­skiego i za­wsze gdy po­trzebny im był bu­chal­ter, po­sy­łali po ko­goś z ro­dzin­nych stron. Cho­dziło o to, by mieć pew­ność, że in­te­resu do­gląda czło­wiek lo­jalny i od nich za­leżny. Co roku w cza­sie ra­ma­danu Kas­sim słał do imama w wio­sce pewną sumę, od­li­czoną przez wła­ści­ciela ziem­skiego z jego za­rob­ków, dla matki i ro­dzeń­stwa. Do Gu­dźa­ratu ni­gdy nie wró­cił.

Taką hi­sto­rię wła­snych zma­gań z mło­do­ści opo­wie­dział Kha­li­fie oj­ciec. Opo­wie­dział mu ją, po­nie­waż w ten spo­sób po­stę­pują oj­co­wie wo­bec swo­ich dzieci oraz dla­tego że chciał, by chło­piec pra­gnął cze­goś wię­cej. Na­uczył go czy­tać i pi­sać al­fa­be­tem ła­ciń­skim, a także wpro­wa­dził w pod­stawy aryt­me­tyki. Póź­niej, gdy Kha­lifa był nieco star­szy, gdy miał mniej wię­cej je­de­na­ście lat, oj­ciec wy­słał go do pry­wat­nego na­uczy­ciela w po­bli­skim mie­ście, by ten uczył go ma­te­ma­tyki, bu­chal­te­rii i ele­men­tar­nej an­gielsz­czy­zny. Owe am­bi­cje i prak­tyki oj­ciec przy­wiózł ze sobą z In­dii, lecz w jego wła­snym ży­ciu nie zna­la­zły speł­nie­nia.

Prócz Kha­lify ko­re­pe­ty­tor miał jesz­cze czte­rech uczniów, sa­mych hin­du­skich chłop­ców. Miesz­kali u na­uczy­ciela, spali w ko­ry­ta­rzu pod scho­dami, tam też je­dli. Na pię­tro wstęp mieli wzbro­niony. Ich klasą była iz­debka z ma­tami na pod­ło­dze, przez za­kra­to­wane okno wy­soko pod su­fi­tem nie dało się nic zo­ba­czyć, za to aż za do­brze czuło się bie­gnący tuż za do­mem ściek. Po za­ję­ciach ko­re­pe­ty­tor za­my­kał po­koik, trak­to­wał go bo­wiem ni­czym święte miej­sce, mu­sieli tam sprzą­tać i za­mia­tać każ­dego dnia przed lek­cjami. Na­uki za­czy­nały się rano, ko­lejne mieli póź­nym po­po­łu­dniem, póki nie zro­biło się zbyt ciemno. Wcze­snym po­po­łu­dniem, po swym dru­gim śnia­da­niu, ko­re­pe­ty­tor za­wsze kładł się spać, a wie­czo­rem na­uki nie było, po­nie­waż oszczę­dzali świece. W go­dzi­nach wol­nych od za­jęć ucznio­wie znaj­do­wali ro­botę na tar­go­wi­sku albo na brzegu oce­anu, a cza­sem włó­czyli się po uli­cach. Kha­lifa na­wet nie po­dej­rze­wał, z jaką no­stal­gią bę­dzie kie­dyś wspo­mi­nać tamte dni.

Lek­cje u ko­re­pe­ty­tora za­czął tego roku, gdy w mie­ście zja­wili się Niemcy, a prze­miesz­kał u niego pięć lat. W owych la­tach trwało po­wsta­nie Bu­szi­riego, kiedy to kupcy nad­brzeżni i kupcy z ka­ra­wan, Ara­bo­wie i Su­ahili, oparli się nie­miec­kim rosz­cze­niom do wła­dzy nad tymi te­ry­to­riami. Niemcy, Bry­tyj­czycy, Fran­cuzi, Bel­go­wie, Por­tu­gal­czycy, Włosi, i kto tam jesz­cze, zdą­żyli od­być kon­fe­ren­cję, wy­ry­so­wać mapy i pod­pi­sać po­sta­no­wie­nia, więc opór ten miał się do tego wszyst­kiego ni­jak. Re­woltę zdu­sił ma­jor Wis­smann wraz ze świeżo po­wo­łaną schutz­truppe. Trzy lata po roz­gro­mie­niu bun­tow­ni­ków Bu­szi­riego, gdy czas nauk Kha­lify u ko­re­pe­ty­tora do­bie­gał końca, Niemcy wplą­tały się w ko­lejną wojnę, tym ra­zem z lu­dem Hehe, na da­le­kim po­łu­dniu. Nie dość, że Hehe nie­chętni byli nie­miec­kiemu zwierzch­nic­twu, to w do­datku oka­zali się jesz­cze bar­dziej uparci niż od­działy Bu­szi­riego, za­da­jąc wo­jow­ni­kom schutz­truppe za­dzi­wia­jąco cięż­kie straty; od­po­wiedź tych ostat­nich była nie­zwy­kle su­rowa i bez­względna.

Ku ra­do­ści ojca Kha­lify chło­pak miał ta­lent do czy­ta­nia, pi­sa­nia i bu­chal­te­rii. To wła­śnie wów­czas, za radą ko­re­pe­ty­tora, Kas­sim na­pi­sał do gu­dźa­rac­kich ban­kie­rów, dwóch braci, któ­rzy swój in­te­res pro­wa­dzili w tym sa­mym mie­ście. Na­uczy­ciel przy­go­to­wał szkic li­stu i po­słał przez Kha­lifę jego ojcu. Ów sko­pio­wał treść, by znać było jego wła­sny cha­rak­ter pi­sma, i dał woź­nicy, by ten za­wiózł list z po­wro­tem do ko­re­pe­ty­tora, który z ko­lei prze­ka­zał go wła­ści­cie­lom banku. Wszy­scy zga­dzali się, że taka re­ko­men­da­cja chłopcu po­może.

Czci­godni pa­no­wie, na­pi­sał oj­ciec, czy w Wa­szej sza­cow­nej fir­mie zna­la­złoby się miej­sce dla mo­jego syna? To pilny chło­pak, a przy tym uta­len­to­wany bu­chal­ter, na­wet je­śli brak mu jesz­cze do­świad­cze­nia. Umie pi­sać al­fa­be­tem ła­ciń­skim i zna pod­stawy ję­zyka an­giel­skiego. Bę­dzie Wam wdzięczny do końca swo­ich dni. Wasz uni­żony brat z Gu­dźa­ratu.

Kilka mie­sięcy mi­nęło, nim otrzy­mali od­po­wiedź, a i to tylko dzięki temu, że na­uczy­ciel udał się oso­bi­ście do braci, by ich prze­bła­gać, ma­jąc na wzglę­dzie wła­sną re­pu­ta­cję. W li­ście, gdy w końcu nad­szedł, stało: Przy­ślij­cie chło­paka, spraw­dzimy, czy się na­daje. Je­śli się spi­sze, za­ofe­ru­jemy mu pracę. Gu­dźa­raccy ma­ho­me­ta­nie mu­szą za­wsze so­bie po­ma­gać. Je­śli nie za­opie­ku­jemy się sobą na­wza­jem, któż się nami za­opie­kuje?

Kha­lifa nie mógł się do­cze­kać wy­jazdu z ro­dzin­nego domu, z ma­jątku, gdzie jego oj­ciec był bu­chal­te­rem. Gdy jesz­cze cze­kali na od­po­wiedź braci ban­kie­rów, po­ma­gał ojcu w pracy: no­to­wał wy­so­kość płac, wy­peł­niał za­mó­wie­nia, spo­rzą­dzał li­sty wy­dat­ków i wy­słu­chi­wał skarg, na które nic nie mógł po­ra­dzić. Ro­bota w ma­jątku była ciężka, a pła­cono mar­nie. Co rusz zma­gano się tam z fe­brą, naj­róż­niej­szymi do­le­gli­wo­ściami i ubó­stwem. Za­pasy je­dze­nia uzu­peł­niano, upra­wia­jąc nie­wielki, wy­dzie­lony z ma­jątku skra­wek ziemi. Tak ro­biła też matka Kha­lify, Ma­riamu, na któ­rej za­go­nach ro­sły po­mi­dory, szpi­nak, okra i ba­taty. Ogró­dek mie­ścił się tuż obok ich cia­snej chatki i cza­sem nę­dza ich eg­zy­sten­cji tak Kha­lifę przy­gnę­biała i nu­żyła, że tę­sk­nił za su­ro­wym ży­ciem u na­uczy­ciela. To­też otrzy­maw­szy od­po­wiedź braci ban­kie­rów, od razu za­pa­lił się do wy­jazdu, go­tów zro­bić wszystko, by nie stra­cić po­sady. I uda­wało mu się to przez je­de­na­ście lat. Je­śli braci z po­czątku dzi­wił jego wy­gląd, nie dali po so­bie po­znać, ni­gdy też nie za­jąk­nęli się o tym w roz­mo­wie z Kha­lifą – ina­czej niż nie­któ­rzy spo­śród ich hin­du­skich klien­tów. Ależ nie, nie, to nasz brat, Gu­dźi jak i my, mó­wili wtedy bra­cia ban­kie­rzy.

Był zwy­kłym kan­ce­li­stą, wpro­wa­dzał liczby do księgi ra­chun­ko­wej, dba­jąc o ak­tu­al­ność wpi­sów. Tylko tyle po­zwa­lali mu ro­bić. Nie miał wra­że­nia, że mu cał­kiem ufają, lecz uznał, że tak już po pro­stu jest, gdy w grę wcho­dzą pie­nią­dze i in­te­resy. Bra­cia Ha­szim i Gu­lab pa­rali się li­chwą, do czego – jak wy­ja­śnili Kha­li­fie – spro­wa­dzała się w isto­cie dzia­łal­ność wszyst­kich ban­kie­rów. Jed­nak ina­czej niż w przy­padku du­żych ban­ków, ich klien­tom nie przy­słu­gi­wały pry­watne konta. Bra­cia byli w po­dob­nym wieku i wy­glą­dali nie­mal iden­tycz­nie: ni­scy, krzepcy i sko­rzy do uśmie­chu, mieli sze­ro­kie ko­ści po­licz­kowe i sta­ran­nie przy­cięte wąsy. Garstka klien­tów, nie­mal wy­łącz­nie gu­dźa­rac­kich przed­się­bior­ców i fi­nan­si­stów, de­po­no­wała u nich swoje nad­wyżki, oni zaś po­ży­czali je na pro­cent miej­sco­wym kup­com i han­dla­rzom. Co roku z oka­zji Święta Na­ro­dzin Pro­roka w ogro­dzie ich oka­za­łego domu re­cy­to­wano mau­lid, a każ­dego, kto się zja­wił, czę­sto­wano ja­dłem.

Kha­lifa był już u braci dzie­sięć lat, gdy otrzy­mał od Amura Bia­szary pewną pro­po­zy­cję. Znał kupca, po­nie­waż ten utrzy­my­wał sto­sunki z ban­kiem. Tym ra­zem Kha­lifa do­po­mógł mu pew­nymi in­for­ma­cjami, które uzy­skał, choć jego pra­co­dawcy nie zda­wali so­bie z tego sprawy. Cho­dziło o szcze­góły pro­wi­zji i opro­cen­to­wa­nia, a kup­cowi udało się dzięki temu zro­bić lep­szy in­te­res. Za te in­for­ma­cje Amur Bia­szara mu za­pła­cił. Prze­ku­pił go. Ła­pówka była skromna, po­dob­nie jak ko­rzyść Amura Bia­szary, lecz szło tu o jego re­pu­ta­cję kupca, który przed ni­czym się nie cof­nie. Po­nadto Amur Bia­szara miał sła­bość do wszyst­kiego, co choćby pach­niało pod­stę­pem. Kha­li­fie zaś fakt, że ła­pówka była tak nie­znaczna, po­zwo­lił zdu­sić po­czu­cie winy z po­wodu nie­lo­jal­no­ści wo­bec pra­co­daw­ców. Tłu­ma­czył so­bie, że zdo­bywa do­świad­cze­nie w in­te­re­sach, co obej­muje prze­cież także nie­uczciwe prak­tyki.

Kilka mie­sięcy po tym ukła­dziku Kha­lify z Amu­rem Bia­szarą bra­cia po­sta­no­wili prze­nieść bank do Mom­basy. Bu­do­wano pod­ów­czas li­nię ko­le­jową z Mom­basy do Ki­sumu, wcho­dziła rów­nież w ży­cie ko­lo­nialna stra­te­gia za­chę­ca­nia Eu­ro­pej­czy­ków, by osie­dlali się w Bri­tish East Africa, jak ją wtedy zwano. Po­dob­nie jak wielu hin­du­skich kup­ców i rze­mieśl­ni­ków, bra­cia ban­kie­rzy spo­dzie­wali się za­tem lep­szych per­spek­tyw. W tym sa­mym cza­sie, w ra­mach roz­wi­ja­nia wła­snego in­te­resu, Amur Bia­szara za­trud­nił Kha­lifę jako kan­ce­li­stę, po­nie­waż sam nie znał al­fa­betu ła­ciń­skiego, a po­dej­rze­wał, że ta­kie umie­jęt­no­ści mogą się przy­dać.

Niem­com udało się już wów­czas stłu­mić wszyst­kie re­wolty na te­re­nie Deutsch-Osta­frika, a przy­naj­mniej tak są­dzili. Roz­pra­wiono się z Bu­szi­rim, a także z pro­te­stami i opo­rem ka­ra­wan ku­piec­kich na wy­brzeżu. Po za­cie­kłych wal­kach Niemcy zdu­sili po­wsta­nie, w 1889 roku poj­mali i po­wie­sili Bu­szi­riego. Schutz­truppe, czyli ar­mia afry­kań­skich na­jem­ni­ków na­zy­wa­nych aska­ry­sami, pod wo­dzą ma­jora Wis­smanna i jego nie­miec­kich ofi­ce­rów, skła­dała się w owym cza­sie z roz­for­mo­wa­nych od­dzia­łów żoł­nie­rzy nu­bij­skich, które wal­czyły po stro­nie Bry­tyj­czy­ków prze­ciwko mah­dy­stom w Su­da­nie, oraz „zu­lu­skich” re­kru­tów spo­śród ludu Tsonga z po­łu­dnio­wych te­re­nów Por­tu­gal­skiej Afryki Wschod­niej. Ad­mi­ni­stra­cja nie­miecka za­dbała o to, by ze stra­ce­nia Bu­szi­riego zro­bić wielki spek­takl, i po­dob­nie było z wie­loma in­nymi eg­ze­ku­cjami w ko­lej­nych la­tach. Sym­bo­lem swej mi­sji, która miała na celu za­pro­wa­dze­nie na tych zie­miach po­rządku i cy­wi­li­za­cji, uczy­nili fort w Ba­ga­moyo, je­den z ba­stio­nów Bu­szi­riego, prze­kształ­ca­jąc go w kwa­terę po­lową nie­miec­kiego do­wódz­twa. Ba­ga­moyo było rów­nież ostat­nim przy­stan­kiem na sta­rym szlaku ka­ra­wan, a także naj­ru­chliw­szym por­tem na tam­tym od­cinku wy­brzeża. Zdo­by­cie i utrzy­ma­nie go sta­no­wiło ważny sy­gnał, że te­ry­to­rium ko­lo­nii znaj­duje się pod nie­miecką kon­trolą.

Wciąż jed­nak sporo po­zo­stało do zro­bie­nia, a za­pusz­cza­jąc się da­lej w głąb lądu, na­po­ty­kali wiele in­nych lu­dów, któ­rym nie­spieszno było zo­sta­wać nie­miec­kimi pod­da­nymi: Ny­am­wezi, Chagga, Meru. Naj­za­cie­klej bun­to­wali się Hehe, na po­łu­dniu, w końcu jed­nak, po ośmiu la­tach wojny, Niemcy pod­po­rząd­ko­wali so­bie na­wet ich, miaż­dżąc opór gło­dem i ogniem. Na znak triumfu od­cięli głowę Mkwawy, przy­wódcy ludu Hehe, i wy­słali ją do oj­czy­zny jako tro­feum. Aska­rysi z schutz­truppe, wspo­ma­gani przez re­kru­tów spo­śród pod­bi­tej lud­no­ści miej­sco­wej, sta­no­wili już wów­czas nisz­czy­ciel­ską siłę o nie­ma­łym do­świad­cze­niu. Szczy­cili się re­pu­ta­cją bez­li­to­snych wo­jow­ni­ków, co nie­zwy­kle wręcz ra­do­wało ofi­ce­rów i za­rząd­ców Deutsch-Osta­frika. Nie wie­dzieli, że na po­łu­dniu i za­cho­dzie szy­kuje się po­wsta­nie Maji-Maji, które wy­bu­chło wła­śnie wtedy, gdy Kha­lifa za­czął pra­co­wać u Amura Bia­szary, i miało się ob­ró­cić w naj­gor­szą ze wszyst­kich re­wolt, zmu­sza­jąc Niem­ców i ich ar­mię aska­ry­sów do jesz­cze za­cie­klej­szej od­po­wie­dzi.

W owym cza­sie nie­miecka ad­mi­ni­stra­cja wpro­wa­dzała nowe prze­pisy i re­guły do­ty­czące pro­wa­dze­nia in­te­re­sów. Amur Bia­szara ocze­ki­wał od Kha­lify, że spraw­nie się do nich w imie­niu przed­się­biorcy za­sto­suje. Spo­dzie­wał się, że Kha­lifa bę­dzie czy­tać za­rzą­dze­nia i ra­porty no­wej ad­mi­ni­stra­cji, wy­peł­niać nie­zbędne for­mu­la­rze cłowe i po­dat­kowe. Inne aspekty swej dzia­łal­no­ści ku­piec trzy­mał jed­nak przed Kha­lifą w ta­jem­nicy. Przy tym nie­zmor­do­wa­nym kom­bi­na­to­rze Kha­lifa peł­nił ra­czej rolę asy­stenta od wszyst­kiego, który od­po­wiada na bie­żące po­trzeby, a nie za­ufa­nego rach­mi­strza. O pew­nych rze­czach ku­piec mu mó­wił, o in­nych nie. Kha­lifa pi­sał li­sty, cho­dził do urzę­dów po ta­kie czy inne po­zwo­le­nie, zbie­rał plotki i in­for­ma­cje, a także za­no­sił po­darki i sma­ro­wał tam, gdzie Amur Bia­szara ży­czył so­bie, by sprawy szły gładko. Mimo to miał po­czu­cie, że ku­piec po­lega na nim oraz na jego dys­kre­cji, o ile w ogóle na kim­kol­wiek po­tra­fił po­le­gać.

Praca u Amura Bia­szary nie była uciąż­liwa. Ów drobny, ele­gancki męż­czy­zna, nie­na­gan­nie uprzejmy i ob­da­rzony ła­god­nym gło­sem, udzie­lał się we wspól­no­cie wier­nych i re­gu­lar­nie cho­dził do miej­sco­wego me­czetu. Da­wał pie­nią­dze, gdy zbie­rano na ofiary ja­kiejś po­mniej­szej tra­ge­dii, i ni­gdy nie opu­ścił po­grzebu są­siada. Ktoś obcy, spę­dziw­szy za­le­d­wie chwilę w tych stro­nach, zo­ba­czyłby w nim skrom­nego, na­wet świą­to­bli­wego członka lo­kal­nej spo­łecz­no­ści, jed­nak lu­dzie wie­dzieli swoje, a o jego bez­li­to­snych prak­ty­kach i do­mnie­ma­nym bo­gac­twie mó­wili z po­dzi­wem. Taką skry­tość i bez­względ­ność w in­te­re­sach uwa­żano za ce­chy u kupca nie­odzowne. Lu­dzie chęt­nie po­wta­rzali, że biz­nes pro­wa­dzi jak in­trygę. Kha­li­fie ko­ja­rzył się z pi­ra­tem, dla któ­rego ża­den łup nie jest zbyt drobny: prócz zwy­kłych spraw, czyli im­portu tego i owego, ku­piec pa­rał się prze­my­tem, li­chwą i spe­ku­la­cją. Je­śli po­ja­wiało się za­po­trze­bo­wa­nie, Amur Bia­szara go­tów był mu spro­stać. In­te­re­sów pil­no­wał we wła­snej gło­wie, po­nie­waż ni­komu nie ufał, a w do­datku nie­które z nich wy­ma­gały dys­kre­cji. Kha­lifa są­dził na­wet, że kup­cowi spra­wia przy­jem­ność wrę­cza­nie ła­pó­wek i za­wie­ra­nie po­kąt­nych trans­ak­cji, że czuje się pew­niej, je­śli za coś, czego po­trze­buje, za­płaci po ci­chu. Amur Bia­szara nie­ustan­nie kal­ku­lo­wał, oce­niał in­te­re­san­tów. Z po­zoru miły, po­tra­fił oka­zać ser­decz­ność, gdy miał aku­rat taki ka­prys, lecz Kha­lifa wie­dział, że jego pra­co­dawca umie być na­prawdę su­rowy. Po kilku la­tach pracy u tego czło­wieka nie wąt­pił już, że Amur Bia­szara ma twarde serce.

Tak więc Kha­lifa pi­sał li­sty, wrę­czał ła­pówki i zbie­rał naj­lich­sze na­wet okruszki in­for­ma­cji. I było mu cał­kiem do­brze. Miał dryg do plot­ko­wa­nia; plotki po­tra­fił za­równo zdo­by­wać, jak i pusz­czać w obieg, a ku­piec nie ła­jał go za to, że za­miast sie­dzieć przy biurku, tyle go­dzin py­tluje na uli­cach i w ka­wiar­niach. Za­wsze le­piej było wie­dzieć, o czym się ak­tu­al­nie mówi, niż po­zo­sta­wać w nie­wie­dzy. Wpraw­dzie Kha­lifa wo­lałby mieć więk­szy wpływ na in­te­resy kupca i le­piej się w nich orien­to­wać, lecz w tej sfe­rze na żadną zmianę się nie za­no­siło. Na­wet szyfr do sejfu znał tylko Amur Bia­szara. Je­śli Kha­lifa po­trze­bo­wał ja­kie­goś do­ku­mentu, mu­siał o niego pro­sić pryn­cy­pała. Sejf był wy­ła­do­wany pie­niędzmi, więc Amur Bia­szara za­wsze dbał, by za bar­dzo nie roz­wie­rać jego drzwi­czek w obec­no­ści Kha­lify czy ko­go­kol­wiek in­nego. Gdy mu­siał coś z sejfu wy­jąć, sta­wał tuż przed nim, a prze­krę­caną tar­czę za­sła­niał wła­snym cia­łem. Przez drzwiczki ode­mknięte rap­tem na kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów się­gał do środka ni­czym zło­dzie­ja­szek.

Kha­lifa pra­co­wał u bwany Amura już prze­szło trzy lata, gdy do­tarła do niego wia­do­mość o na­głej śmierci matki. Ma­riamu miała nie­spełna pięć­dzie­siąt lat, więc było to nie­spo­dzie­wane. Po­spie­szył w ro­dzinne strony, żeby być przy ojcu; za­stał go cho­rego i w głę­bo­kiej roz­pa­czy. Kha­lifa, je­dy­nak, w ostat­nich cza­sach nie wi­dy­wał się zbyt czę­sto z ro­dzi­cami, więc za­sko­czyło go, że oj­ciec jest tak wy­cień­czony i słaby. Kas­si­mowi do­tych­czas nie udało się od­wie­dzić uzdro­wi­ciela, który roz­po­znałby jego do­le­gli­wość. W oko­licy nie mieli żad­nego le­ka­rza, a naj­bliż­szy szpi­tal znaj­do­wał się w mie­ście Kha­lify, na wy­brzeżu.

– Szkoda, że nie da­łeś mi znać. Przy­je­chał­bym po cie­bie – po­wie­dział Kha­lifa.

Cia­łem ojca nie­ustan­nie wstrzą­sały le­ciut­kie dresz­cze, sił wy­raź­nie miał co­raz mniej. Nie mógł już pra­co­wać, więc tylko sie­dział na we­ran­dzie dwu­izbo­wej cha­łupy w ma­jątku wła­ści­ciela ziem­skiego, cały dzień pa­trząc przed sie­bie nie­wi­dzą­cym wzro­kiem.

– Po pro­stu ogar­nęła mnie parę mie­sięcy temu ja­kaś sła­bość – wy­ja­śnił. – My­śla­łem, że to ja pierw­szy umrę, ale twoja matka mnie ubie­gła. Za­mknęła oczy, po­szła spać i było po niej. I co ja mam te­raz zro­bić?

Kha­lifa zo­stał z nim cztery dni. Z ob­ja­wów wy­ni­kało nie­zbi­cie, że to ciężka ma­la­ria. Oj­ciec miał wy­soką go­rączkę, wszystko zwra­cał, oczy mu zżół­kły, a jego mocz był czer­wony. Kha­lifa wie­dział z do­świad­cze­nia, że lu­dzie pra­cu­jący w ma­jątku są na­ra­żeni na uką­sze­nia mo­ski­tów. Gdy bu­dził się po nocy spę­dzo­nej w izbie ojca, dło­nie i uszy miał całe w bą­blach.

Rano czwar­tego dnia, ock­nąw­szy się, zo­ba­czył, że oj­ciec jesz­cze śpi. Zo­sta­wił go sa­mego i wy­szedł za cha­łupę umyć się i zro­bić her­batę. Cze­ka­jąc, aż za­go­tuje się woda, uczuł dreszcz nie­po­koju, więc wró­cił do środka i oka­zało się, że oj­ciec wcale nie śpi, tylko leży mar­twy. Kha­lifa stał przez chwilę i pa­trzył na chude, skur­czone zwłoki czło­wieka tak kie­dyś peł­nego ży­cia, tak nie­ugię­tego. Przy­krył je i udał się do kan­ce­la­rii ma­jątku po po­moc. Za­nie­śli ciało do nie­wiel­kiego me­czetu w po­bli­skiej wsi. Tam Kha­lifa ob­mył je, jak na­ka­zy­wał zwy­czaj, z po­mocą wpra­wio­nych w ry­tu­ale. Tego sa­mego po­po­łu­dnia po­cho­wano go na cmen­ta­rzu za me­cze­tem. Garstkę rze­czy oso­bi­stych, które zo­stały po ro­dzi­cach, prze­ka­zał Kha­lifa ima­mowi z me­czetu, z prośbą, by roz­dać je po­trze­bu­ją­cym.

Po po­wro­cie do mia­sta, a wła­ści­wie przez ko­lej­nych kilka mie­sięcy, Kha­lifa czuł się sam na świe­cie. Nie­wdzięczny syn, nic nie­wart. Za­sko­czyło go to. Więk­szość ży­cia spę­dził z dala od ro­dzi­ców, la­tami miesz­ka­jąc u na­uczy­ciela, po­tem u braci ban­kie­rów, a wresz­cie u kupca, i ni­gdy nie miał wy­rzu­tów su­mie­nia, że ich za­nie­dbuje. To, że ode­szli tak na­gle, ja­wiło mu się jako ka­ta­strofa, kara za jego czyny. Wiódł bez­u­ży­teczny ży­wot w mie­ście, które nie było jego do­mem, w kraju jakby nie­ustan­nie ogar­nię­tym wojną, po­śród do­nie­sień o ko­lej­nym po­wsta­niu, tym ra­zem na po­łu­dniu i na za­cho­dzie.

Wtedy rzekł mu Amur Bia­szara:

– Pra­cu­jesz u mnie już kilka lat... ile to? Trzy... cztery? Przez ten czas wie­lo­krot­nie do­wio­dłeś swej sku­tecz­no­ści, oka­zy­wa­łeś mi sza­cu­nek. Do­ce­niam to.

– Je­stem wdzięczny – od­parł Kha­lifa, nie bar­dzo wie­dząc, co go czeka: pod­wyżka czy od­prawa.

– Wiem, że utrata obojga ro­dzi­ców to dla cie­bie cios. Wi­dzę twój smu­tek i twoją udrękę. Niech Bóg zmi­łuje się nad ich du­szami. Po­nie­waż pra­cu­jesz dla mnie z ta­kim po­świę­ce­niem, tak po­kor­nie i od tak dawna, nie bę­dzie chyba nie­sto­sow­no­ścią, je­śli dam ci pewną radę – cią­gnął ku­piec.

– Bar­dzo chęt­nie przyjmę pań­ską radę – po­wie­dział Kha­lifa, skła­nia­jąc się z wolna ku my­śli, że jed­nak nie zo­sta­nie od­pra­wiony.

– Je­steś dla mnie jak czło­nek ro­dziny, więc moim obo­wiąz­kiem jest ci do­ra­dzić. Już czas, byś się oże­nił, i chyba znam od­po­wied­nią kan­dy­datkę. Moja krew­niaczka zo­stała nie­dawno sie­rotą. To po­słuszna dziew­czyna, a w do­datku odzie­dzi­czyła pewną nie­ru­cho­mość. Su­ge­ruję, byś po­pro­sił ją o rękę. Sam wziął­bym ją za żonę – tu ku­piec się uśmiech­nął – gdyby nie to, że moja obecna sy­tu­acja zu­peł­nie mi od­po­wiada. Od lat wier­nie mi słu­żysz, a taki układ bę­dzie dla cie­bie ko­rzystny.

Kha­lifa ro­zu­miał, że ku­piec składa mu tę młodą ko­bietę w da­rze i że ona sama nie bę­dzie miała w tej kwe­stii wiele do po­wie­dze­nia. Amur Bia­szara twier­dził, że jest po­słuszna, lecz w ustach ko­goś tak chłodno kal­ku­lu­ją­cego zna­czyło to tyle co nic. Kha­lifa przy­stał na ten kon­trakt, po­nie­waż wy­glą­dało na to, że od­mowa nie wcho­dzi w grę, a poza tym sam tego pra­gnął, na­wet je­śli w chwi­lach zwąt­pie­nia oba­wiał się, że panna młoda okaże się osobą szorstką i wy­ma­ga­jącą, o nie­przy­jem­nych na­wy­kach. Nie spo­tkali się przed ślu­bem ani na­wet w jego trak­cie. Nie było zresztą szcze­gól­nej ce­re­mo­nii. Imam spy­tał Kha­lifę, czy pra­gnie pro­sić Aszę Fu­adi, by zo­stała jego żoną, a on od­parł, że tak. Na­stęp­nie bwana Amur Bia­szara, jako naj­star­szy krewny płci mę­skiej, wy­ra­ził zgodę w jej imie­niu. I tyle. Po ob­rządku po­dano kawę, a póź­niej Kha­lifa w za­szczyt­nym to­wa­rzy­stwie pryn­cy­pała udał się do domu świeżo po­ślu­bio­nej i zo­stał jej przed­sta­wiony. To wła­śnie tę nie­ru­cho­mość odzie­dzi­czyła Asza Fu­adi. Choć tak na­prawdę wcale jej nie odzie­dzi­czyła.

Asza miała lat dwa­dzie­ścia, Kha­lifa trzy­dzie­ści je­den. Jej matka, która do­piero co zmarła, była sio­strą Amura Bia­szary. W oczach mło­dej ko­biety wciąż za­le­gał cień nie­daw­nych smut­ków. Na jej owal­nej, ład­nej twa­rzy nie go­ścił uśmiech – wy­glą­dała bar­dzo po­waż­nie. Kha­lifa z miej­sca ją po­lu­bił, choć zda­wał so­bie sprawę, że z po­czątku sta­rała się tylko cier­pli­wie zno­sić jego piesz­czoty. Do­piero po pew­nym cza­sie za­częła od­wza­jem­niać jego za­pał i opo­wie­działa mu o so­bie, a on też nie od razu tę hi­sto­rię w pełni po­jął. By­naj­mniej nie z ra­cji jej nie­zwy­kło­ści. Prawdę mó­wiąc, w świe­cie kup­ców o pi­rac­kim tem­pe­ra­men­cie ta­kie prak­tyki sta­no­wiły normę. Asza zrazu za­cho­wy­wała się po­wścią­gli­wie, po­nie­waż mu­siała się naj­pierw upew­nić, czy może za­ufać mał­żon­kowi i czy nie bę­dzie on przy­pad­kiem lo­jalny wo­bec kupca.

– Wuj Amur po­ży­czał mo­jemu ojcu pie­nią­dze, i to wie­lo­krot­nie – wy­znała. – Nie miał wy­boru, po­nie­waż mój oj­ciec był mę­żem jego sio­stry, człon­kiem ro­dziny. Wuj mu­siał się wy­wią­zać. Nie ce­nił mo­jego ojca, uwa­żał, że pie­nią­dze się go nie trzy­mają, i pew­nie tak było. Parę razy sły­sza­łam, jak matka mówi to ojcu pro­sto w twarz. Za któ­rymś ra­zem wuj Amur za­żą­dał, żeby oj­ciec prze­pi­sał na niego swój dom... nasz dom, ten dom... jako za­bez­pie­cze­nie po­życzki. Oj­ciec to zro­bił, ale matce się o tym nie za­jąk­nął. Tacy wła­śnie są męż­czyźni, gdy idzie o ich in­te­resy, skryci, ta­jem­ni­czy, jak gdyby nie mo­gli ufać swoim ko­bie­tom, bo te mają pstro w gło­wie. Ona by mu na to nie po­zwo­liła, gdyby tylko wie­działa. To ha­niebne, gdy po­ży­cza się pie­nią­dze lu­dziom, któ­rzy nie są w sta­nie się wy­pła­cić, a po­tem za­biera im się domy. To jest kra­dzież. I to wła­śnie zro­bił wuj Amur mo­jemu ojcu i nam.

– Ile twój oj­ciec był mu wi­nien? – spy­tał Kha­lifa, gdy Asza za­mil­kła na dłu­żej.

– Nie­ważne ile – od­parła zdaw­kowo. – I tak nie by­ły­by­śmy w sta­nie od­dać. Oj­ciec nie zo­sta­wił nam ni­czego.

– Naj­wy­raź­niej nie spo­dzie­wał się, że odej­dzie już te­raz. Pew­nie mu się zda­wało, że ma wię­cej czasu.

Ski­nęła głową, a po­tem mó­wiła da­lej:

– Na pewno do­brze tego nie za­pla­no­wał. Pod­czas dłu­giej pory desz­czo­wej miał na­wrót ma­la­rii. Tak jak co roku, ale tym ra­zem było go­rzej niż kie­dy­kol­wiek. Nie spo­dzie­wa­ły­śmy się, strasz­nie było wi­dzieć go w ta­kim sta­nie. Niech Bóg zmi­łuje się nad jego du­szą. Matka nie miała tak na­prawdę wglądu w jego in­te­resy, ale wkrótce do­wie­dzia­ły­śmy się, że po­życzka da­lej jest nie­spła­cona i nie ma z czego od­dać choćby drob­nej czę­ści, żeby wy­ka­zać do­brą wolę. Jego krew­niacy przy­szli po udział w spadku, któ­rym był prze­cież tylko dom, ale za­raz usta­lili, że na­wet dom nie na­leży do ojca, tylko do wuja Amura. To był strasz­liwy wstrząs dla wszyst­kich, zwłasz­cza dla matki. Nie mia­ły­śmy nic, do­słow­nie nic. Go­rzej niż nic, na­wet na­sze ży­cie nie na­le­żało do nas, bo wuj Amur, jako naj­star­szy spo­krew­niony z nami męż­czy­zna, był na­szym opie­ku­nem. Mógł de­cy­do­wać o tym, co się z nami sta­nie. Moja matka ni­gdy się nie po­zbie­rała po śmierci ojca. Wtedy już od wielu lat cho­ro­wała, ale po­tem było z nią kru­cho cały czas. Kie­dyś my­śla­łam, że to ze smutku, że nie jest aż tak chora, jak twier­dzi, tylko z tego nie­szczę­ścia po­zwala so­bie więd­nąć. Wła­ści­wie nie wiem, czemu była nie­szczę­śliwa. Może ktoś rzu­cił na nią urok, a może była roz­cza­ro­wana swoim ży­ciem. Już wcze­śniej cza­sem coś ją na­wie­dzało i mó­wiły przez nią ja­kieś obce głosy, i wtedy, cho­ciaż oj­ciec pro­te­sto­wał, wzy­wano uzdro­wi­cielkę. Gdy oj­ciec umarł, to nie­szczę­ście roz­lało się w strasz­liwą roz­pacz, a w ostat­nich kilku mie­sią­cach ży­cia do tego wszyst­kiego do­szły bóle w krzyżu i coś, co zże­rało ją od środka. Mó­wiła, że tak się czuje, wła­śnie tak, jakby coś ją od środka zże­rało. Wtedy zro­zu­mia­łam, że od­cho­dzi, że to wię­cej niż ża­łoba. W ostat­nich dniach przed śmier­cią za­mar­twiała się, co ze mną bę­dzie, i bła­gała wuja Amura, by mnie wziął pod opiekę, a on obie­cał, że to zrobi. – Asza spoj­rzała na Kha­lifę smutno i prze­cią­gle, po czym do­dała: – Więc po­da­ro­wał mnie to­bie.

– Albo mnie to­bie – od­parł, uśmie­cha­jąc się, by choć tro­chę roz­cień­czyć go­rycz w jej gło­sie. – Czy to aż taka klę­ska?

Asza wzru­szyła ra­mio­nami. Kha­lifa ro­zu­miał, a przy­naj­mniej do­my­ślał się, czemu Amur Bia­szara po­sta­no­wił mu ją po­da­ro­wać. Przede wszyst­kim prze­rzu­cał od­po­wie­dzial­ność za nią na ko­goś in­nego. Za­po­bie­gał też w ten spo­sób ha­nieb­nym zna­jo­mo­ściom, na ja­kie mo­głaby się sku­sić, na­wet je­śli po­dobna myśl w ogóle nie po­stała jej w gło­wie. Tak wła­śnie ro­zu­mo­wałby po­tężny pa­triar­cha. Utam­si­tiri, Kha­lifa miał ją oca­lić od wstydu, chro­niąc też re­pu­ta­cję ro­dziny. Nie był żadną per­soną, ale ku­piec go znał, więc ślub miał za­po­biec nie­sła­wie, która za­gro­ziła jej na­zwi­sku, a za­ra­zem na­zwi­sku pryn­cy­pała. Bez­pieczne mał­żeń­stwo z kimś tak od niego za­leż­nym jak Kha­lifa gwa­ran­to­wało rów­nież, że nikt nie tknie na­le­żą­cej do kupca nie­ru­cho­mo­ści, a za­tem wszystko po­zo­sta­nie, by tak rzec, w ro­dzi­nie.

Na­wet gdy Kha­lifa po­znał już hi­sto­rię domu i zro­zu­miał, jak nie­spra­wie­dli­wie po­trak­to­wano jego mał­żonkę, wciąż nie umiał zdo­być się na to, by po­ru­szyć tę kwe­stię w roz­mo­wie z kup­cem. To były sprawy ro­dzinne, a on tak na­prawdę do ro­dziny nie na­le­żał. Za­miast tego na­ma­wiał Aszę, by sama po­roz­ma­wiała z wu­jem i po­pro­siła go o zwró­ce­nie na­leż­nej czę­ści spadku.

– Po­trafi być spra­wie­dliwy, kiedy ze­chce – za­pew­niał ją Kha­lifa, gdyż sam chciał w to wie­rzyć. – Dość do­brze go znam. Wiem, jak działa. Trzeba go za­wsty­dzić, zmu­sić go, żeby od­dał ci to, co ci się na­leży, bo ina­czej bę­dzie uda­wał, że wszystko jest w po­rządku, i na­wet pal­cem nie kiw­nie.

Wresz­cie po­roz­ma­wiała z wu­jem. Kha­lify przy tym nie było, a póź­niej, gdy ku­piec pró­bo­wał go wy­ba­dać, Kha­lifa udał, że nie ma o ni­czym po­ję­cia. Pod­czas roz­mowy z Aszą wuj oświad­czył, że za­pi­sał jej część spadku w te­sta­men­cie, więc sprawę uważa tym­cza­sem za za­mkniętą. In­nymi słowy nie ży­czy so­bie, by za­wra­cano mu głowę dys­ku­sjami na te­mat tego domu.

Kha­lifa i Asza wzięli ślub w po­cząt­kach 1907 roku. Do­ga­sało wła­śnie po­wsta­nie Maji-Maji, bru­tal­nie zdu­szone kosz­tem bar­dzo wielu afry­kań­skich ist­nień i środ­ków do ży­cia tych, któ­rzy oca­leli. Bunt w mie­ście Lindi, który roz­lał się na wsie i mia­sta w po­łu­dnio­wej i za­chod­niej czę­ści kraju, trwał w su­mie trzy lata. Im ja­śniej­sze sta­wało się, że opór prze­ciwko nie­miec­kiemu re­żi­mowi ma cha­rak­ter po­wszechny, tym bar­dziej bez­względna i bru­talna była od­po­wiedź ko­lo­nial­nych władz. Nie­miec­kie do­wódz­two zro­zu­miało, że buntu nie da się zwal­czyć je­dy­nie środ­kami mi­li­tar­nymi, to­też ule­głość miej­sco­wych za­częto wy­mu­szać gło­dze­niem. W re­gio­nach, które przy­łą­czyły się do po­wsta­nia, schutz­truppe trak­to­wała wszyst­kich miesz­kań­ców jako bez­po­śred­nio za­an­ga­żo­wa­nych w walkę. Żoł­nie­rze pa­lili wio­ski, za­dep­ty­wali pola, plą­dro­wali za­pasy. Afry­kań­skie ciała zo­sta­wiano na przy­droż­nych szu­bie­ni­cach po­śród spa­lo­nego, za­mę­czo­nego kra­jo­brazu. Tam, gdzie miesz­kali Kha­lifa i Asza, do­cie­rały tylko po­gło­ski o tych zda­rze­niach. Dla nich były to za­le­d­wie wstrzą­sa­jące hi­sto­rie, po­nie­waż w ich mie­ście buntu się nie wi­działo. Od­kąd stra­cono Bu­szi­riego, nikt się tu nie bun­to­wał, cho­ciaż w po­wie­trzu cały czas wi­siała groźba nie­miec­kiego od­wetu.

Wy­trwa­łość, z jaką miej­scowe ludy od­rzu­cały pod­dań­stwo wo­bec ce­sar­skiej Deutsch-Osta­frika, za­sko­czyła Niem­ców, zwłasz­cza po przy­kład­nym uka­ra­niu Hehe na po­łu­dniu oraz Chagga i Meru w gó­rach na pół­noc­nym wscho­dzie. Wsku­tek roz­gro­mie­nia bun­tow­ni­ków Maji-Maji setki ty­sięcy umarły z głodu, a ko­lejne setki po­le­gły od ran po­nie­sio­nych na polu bi­twy lub zo­stały stra­cone w pu­blicz­nych eg­ze­ku­cjach. Nie­któ­rym za­rząd­com Deutsch-Osta­frika taki re­zul­tat wy­da­wał się nie­unik­niony. Prę­dzej czy póź­niej ci lu­dzie i tak by zgi­nęli. Uznano, że Afry­ka­nie mu­szą po­czuć za­ci­śniętą pięść po­tęgi nie­miec­kiego ce­sar­stwa, by na­uczyli się z po­korą zno­sić jarzmo nie­woli, z każ­dym dniem moc­niej gnio­tące karki opor­nych. Ad­mi­ni­stra­cja ko­lo­nialna za­ostrzała kon­trolę nad te­ry­to­rium, po­sze­rza­jąc swą li­czeb­ność i za­sięg dzia­łań. Ży­zną zie­mię przej­mo­wali co­raz licz­niejsi nie­mieccy osad­nicy. Co­raz wię­cej lu­dzi obej­mo­wano przy­mu­sem pracy, by bu­do­wali drogi, oczysz­czali przy­drożne ka­nały, two­rzyli aleje i ogrody dla roz­rywki ko­lo­ni­za­to­rów i ku więk­szej chwale Ka­iser­re­ichu. Wy­siłki im­pe­rialne w tej czę­ści świata roz­po­częli Niemcy dość późno, lecz mieli za­miar so­lid­nie się tu oko­pać i ani my­śleli re­zy­gno­wać z wy­gód. Swe ko­ścioły, urzędy z ko­lum­na­dami i for­tece z kre­ne­la­żem bu­do­wali ty­leż po to, by żyć jak cy­wi­li­zo­wani lu­dzie, ile by w no­wych pod­da­nych bu­dzić lęk, a w ry­wa­lach po­dziw.

Naj­now­sze po­wsta­nie spra­wiło jed­nak, że nie­któ­rzy Niemcy za­częli my­śleć ina­czej. Zro­zu­mieli, że samą prze­mocą nie będą w sta­nie po­skro­mić ko­lo­nii i uczy­nić jej pro­duk­tywną, więc po­ja­wiły się pro­po­zy­cje utwo­rze­nia przy­chodni, zor­ga­ni­zo­wano też kam­pa­nie prze­ciwko ma­la­rii i cho­le­rze. Po­cząt­kowo ini­cja­tywy te słu­żyły ochro­nie zdro­wia i do­bro­bytu osad­ni­ków, urzęd­ni­ków oraz żoł­nie­rzy schutz­truppe, lecz z cza­sem roz­sze­rzono je na miej­scową lud­ność. Ad­mi­ni­stra­cja po­otwie­rała rów­nież nowe szkoły. W mie­ście już od kilku lat ist­niała szkoła wyż­sza, w któ­rej przy­go­to­wy­wano Afry­ka­nów do roli urzęd­ni­ków służby cy­wil­nej oraz na­uczy­cieli, lecz na­bór był nie­wielki i ogra­ni­czony do pod­po­rząd­ko­wa­nej już elity. W no­wych pla­ców­kach wy­kształ­ce­nie pod­sta­wowe ofe­ro­wano więk­szej licz­bie pod­da­nych, a jedną z pierw­szych osób, które po­słały tam swo­ich sy­nów, był Amur Bia­szara. Gdy Kha­lifa roz­po­czął pracę u kupca, syn Amura Bia­szary, Na­ssor, miał dzie­więć lat. Do szkoły po­szedł w wieku lat czter­na­stu, a więc co­kol­wiek późno, lecz in­sty­tu­cja miała szko­lić wy­cho­wan­ków w rze­mio­śle, nie w al­ge­brze, chło­pak zaś był w od­po­wied­nim wieku, by na­uczyć się pi­ło­wać, ukła­dać ce­gły czy uży­wać młota. Tu wła­śnie opa­no­wał sto­lar­stwo. W ciągu czte­rech lat szkoły na­uczył się czy­tać i li­czyć, a opu­ścił ją jako wy­kwa­li­fi­ko­wany sto­larz.

Przez ten czas Kha­lifa i Asza rów­nież nie­jed­nego się na­uczyli. On – tego, że ta uparta ko­bieta nie znosi bez­czyn­no­ści i wie, czego chce. Zrazu zdu­mie­wała go jej ży­wio­ło­wość i śmiał się z jej za­du­fa­nych, ka­te­go­rycz­nych opi­nii na te­mat są­sia­dek. To za­wist­nicy, zło­śliwcy, bluź­niercy, ma­wiała. Daj spo­kój, nie prze­sa­dzaj, pro­te­sto­wał, a ona marsz­czyła brwi, za­wzię­cie ob­sta­jąc przy swoim. Upie­rała się, że ani tro­chę nie prze­sa­dza. Prze­cież całe ży­cie mieszka obok tych lu­dzi. Z po­czątku, gdy wzy­wała imie­nia Bo­żego, a do roz­mowy wpla­tała wer­sety z Ko­ranu, brał to za ma­nierę, lecz w końcu po­jął, że nie są to je­dy­nie po­pisy wie­dzy i oby­cia, lecz szczera po­boż­ność. Są­dził, że Asza jest nie­szczę­śliwa, i głów­ko­wał nad tym, jak choć tro­chę ulżyć jej sa­mot­no­ści. Sta­rał się spra­wić, by pra­gnęła go tak jak on jej, lecz była za­mknięta w so­bie i nie­chętna, i miał wra­że­nie, że je­dy­nie go to­le­ruje, a ża­rowi jego mi­ło­snych uści­sków od­daje się w naj­lep­szym ra­zie z po­czu­cia obo­wiązku.

Ona z ko­lei na­uczyła się, że jest od niego sil­niej­sza, choć upły­nęło dużo czasu, nim zdo­łała po­wie­dzieć to so­bie wprost. Wie­działa, co my­śleć, je­śli nie za­wsze, to czę­sto, a kiedy już do­szła do ja­kie­goś wnio­sku, trwała przy nim. On tym­cza­sem ła­two ule­gał sło­wom, nie­kiedy wła­snym. Pa­mięć o ojcu, któ­rego zgod­nie z na­ka­zem wiary sta­rała się sza­no­wać, wpły­wała na opi­nię o mężu, więc w kon­tak­tach z Kha­lifą co­raz trud­niej było jej po­wścią­gać znie­cier­pli­wie­nie. Do­pro­wa­dzona do osta­tecz­no­ści, przy­bie­rała szorstki ton, któ­rego nie­kiedy póź­niej ża­ło­wała. Mąż, choć sta­teczny, za bar­dzo słu­chał się jej wuja, tego zło­dzieja, za­łga­nego, świę­tosz­ko­wa­tego bez­boż­nika. Zbyt ła­two na wszystko przy­sta­wał, a inni czę­sto tę ce­chę wy­ko­rzy­sty­wali, lecz taka była wola Boża, więc Asza ze wszyst­kich sił sta­rała się być szczę­śliwa. Mę­czyły ją jego nie­koń­czące się aneg­doty.

We wcze­snych la­tach mał­żeń­stwa Asza trzy razy po­ro­niła. Po tych trzech la­tach są­siadki prze­ko­nały ją, by za­się­gnęła po­rady mgangi, zie­larki. Ta ka­zała jej uło­żyć się na pod­ło­dze i od stóp do głów przy­kryła ją kangą. Po­tem długo przy niej sie­działa, nu­cąc ci­chą, upo­rczywą me­lo­dię i wy­po­wia­da­jąc słowa, któ­rych Asza nie była w sta­nie zro­zu­mieć. Po wszyst­kim mganga po­wie­działa jej, że wziął ją we wła­da­nie nie­wi­dzialny i nie po­zwala dziecku w niej ro­snąć. Nie­wi­dzial­nego można na­kło­nić, żeby so­bie po­szedł, naj­pierw jed­nak trzeba po­znać jego żą­da­nia i je speł­nić. Nie­wi­dzialny musi prze­mó­wić przez Aszę, lecz by to się stało, na­leży mu po­zwo­lić opę­tać ją cał­ko­wi­cie. Nie ma in­nego wyj­ścia.

Mganga przy­pro­wa­dziła po­moc­niczkę i znów ka­zała Aszy uło­żyć się na pod­ło­dze. Przy­kryły ją gru­bym prze­ście­ra­dłem z ma­re­kani, a po­tem obie za­częły nu­cić i śpie­wać tuż nad jej głową. Czas mi­jał, mganga i jej po­moc­niczka śpie­wały, Asza drżała co­raz moc­niej, aż w końcu bry­znął z niej po­tok nie­po­ję­tych słów i dźwię­ków. Kul­mi­na­cją był wrzask, po któ­rym prze­mó­wiła kla­row­nie, lecz ob­cym gło­sem: opusz­czę ciało tej ko­biety, je­śli jej mąż przy­się­gnie za­brać ją na hadż, cho­dzić do me­czetu jak trzeba i wy­rzec się ta­baki. Mganga, za­piaw­szy trium­fal­nie, pod­su­nęła Aszy ko­jący wy­war z ziół i ta za­pa­dła w drzemkę.

Gdy mganga, w obec­no­ści Aszy, po­wie­działa Kha­li­fie o nie­wi­dzial­nym i jego żą­da­niach, mąż po­tul­nie ski­nął głową i za­pła­cił na­leż­ność. Na­tych­miast wy­rzeknę się ta­baki, od­parł, i od razu pójdę do­ko­nać ablu­cji, a po­tem udam się pro­sto do me­czetu. W dro­dze po­wrot­nej za­cznę roz­py­ty­wać o hadż. A te­raz pro­szę czym prę­dzej prze­pę­dzić tego dia­bła.

Kha­lifa rze­czy­wi­ście wy­rzekł się ta­baki, przez dzień czy dwa cho­dził do me­czetu, ale o ha­dżu ni­gdy wię­cej się nie za­jąk­nął. Asza wie­działa, że choć uda­wał ule­głość, Kha­lifa wcale nie był prze­ko­nany, po pro­stu z niej drwił. Zwłasz­cza że to są­siad­kom dała się na­mó­wić na tę bluź­nier­czą ku­ra­cję. Całe to nu­ce­nie nad uchem bar­dzo ją w końcu zmę­czyło, cóż jed­nak mo­gła po­ra­dzić, że drażni ją bez­boż­ność Kha­lify, a po­nad wszystko pra­gnie wy­ru­szyć na hadż. Jego ci­cha kpina z tych pra­gnień bar­dzo ją od Kha­lify od­strę­czała. Ode­chciało jej się sta­rań o dziecko, więc za­wsze znaj­do­wała spo­sób, by stłu­mić mi­ło­sne za­pędy męża i unik­nąć przy­krego za­mętu, który wią­zał się z jego pod­nie­ce­niem.

Ukoń­czyw­szy na­uki, Na­ssor Bia­szara opu­ścił nie­miecką szkołę za­wo­dową w wieku lat osiem­na­stu, urze­czony za­pa­chem drewna. Amur Bia­szara syna roz­piesz­czał. Nie ocze­ki­wał, że ten bę­dzie mu po­ma­gać w in­te­re­sach, a to z tej sa­mej przy­czyny, z któ­rej nie uwa­żał za ko­nieczne tłu­ma­czyć się Kha­li­fie ze swych roz­licz­nych trans­ak­cji. Wo­lał dzia­łać w po­je­dynkę. Gdy Na­ssor po­pro­sił ojca o sfi­nan­so­wa­nie warsz­tatu sto­lar­skiego, by móc pro­wa­dzić wła­sny in­te­res, ku­piec chęt­nie przy­stał, upa­tru­jąc w tym nie­złą in­we­sty­cję, ale i dla­tego że w ten spo­sób mógł na ja­kiś czas od­wró­cić uwagę syna od wła­snych spraw. Przyj­dzie czas, by wpro­wa­dzić go w taj­niki oj­cow­skich przed­się­wzięć.

Prak­tyką star­szych kup­ców było, że je­den dru­giemu po­ży­czał na słowo. Nie­któ­rzy znali się je­dy­nie z ko­re­spon­den­cji albo przez po­śred­ni­ków. Pie­nią­dze prze­cho­dziły z rąk do rąk. By spła­cić je­den dług, sprze­da­wano inny, to­war do wy­syłki ku­po­wano w ciemno. Po­wią­za­nia te się­gały le­gen­dar­nych miejsc ta­kich jak Mo­ga­di­szu, Aden, Ma­skat, Bom­baj czy Kal­kuta. W uszach wielu lu­dzi z mia­sta te na­zwy brzmiały jak mu­zyka, może dla­tego że mało kto z nich któ­re­kol­wiek od­wie­dził. Rzecz nie w tym, że nie umieli so­bie wy­obra­zić, by tam rów­nież, jak wszę­dzie in­dziej, pa­no­wały nę­dza i ubó­stwo, po pro­stu nie byli w sta­nie oprzeć się oso­bli­wemu pięknu sa­mych nazw.

To, że starsi kupcy po­ży­czali na słowo, nie zna­czyło wcale, że temu słowu ufali. Wła­śnie dla­tego Amur Bia­szara wszyst­kie ope­ra­cje wy­ko­ny­wał w my­ślach. Nie dbał już o to, by je no­to­wać, i osta­tecz­nie zgu­bił go jego wła­sny spryt. Pech, fa­tum, wola Boża, jak­kol­wiek to na­zwać, w każ­dym ra­zie Amur Bia­szara na­gle za­cho­ro­wał pod­czas jed­nej z tych strasz­li­wych epi­de­mii, które, nim zja­wili się tu Eu­ro­pej­czycy ze swą me­dy­cyną i hi­gieną, były jesz­cze częst­sze. Kto by po­my­ślał, że tyle cho­rób może się czaić w bru­dzie, do któ­rego wszy­scy tak przy­wy­kli? Amur Bia­szara za­cho­rzał pod­czas jed­nej z tych epi­de­mii, i to mimo obec­no­ści Eu­ro­pej­czy­ków. Je­śli twój czas nad­szedł, to nad­szedł, ot co. Przy­czyną mo­gła być brudna woda, ze­psute mięso albo uką­sze­nie na­tręt­nego owada, w każ­dym ra­zie Amur Bia­szara obu­dził się któ­re­goś dnia wcze­śnie rano z go­rączką i wy­mio­tami i już wię­cej z łóżka nie wstał. Pięć dni le­żał wła­ści­wie bez czu­cia, a po­tem umarł. Przez cały ten czas nie od­zy­skał przy­tom­no­ści umy­słu, więc wszyst­kie jego ta­jem­nice ode­szły wraz z nim. Zja­wili się nie­za­wodni wie­rzy­ciele z upo­rząd­ko­waną do­ku­men­ta­cją, dłuż­nicy po­sta­no­wili się nie wy­chy­lać, zaś for­tuna sta­rego kupca oka­zała się znacz­nie mniej­sza, niż gło­siły plotki. Może Amur Bia­szara za­mie­rzał od­dać Aszy jej dom, tylko nie zna­lazł na to czasu, ale w te­sta­men­cie nie było dla niej nic. Dom na­le­żał te­raz do Na­ssora Bia­szary, tak jak wszystko, co zo­stało, gdy jego matka, dwie sio­stry oraz wie­rzy­ciele za­brali, co swoje.

2

Ilyas zja­wił się w mie­ście tuż przed nie­spo­dzie­waną śmier­cią Amura Bia­szary. Miał przy so­bie list po­le­ca­jący do kie­row­nika du­żej nie­miec­kiej plan­ta­cji, gdzie upra­wiano agawę si­za­lową. Kie­row­nik, który był także współ­wła­ści­cie­lem plan­ta­cji, nie spo­tkał się z nim oso­bi­ście – nie na­le­żało ocze­ki­wać, że znaj­dzie czas na rzecz tak błahą. Ilyas wrę­czył swój list ko­muś z biura, kto ka­zał mu cze­kać. Asy­stent po­dał mu szklankę wody i chwilę z nim roz­ma­wiał, pró­bu­jąc wy­ba­dać, co to za je­den i co go tu spro­wa­dza. Wkrótce po­tem z ga­bi­netu w głębi bu­dynku wy­szedł młody Nie­miec i za­ofe­ro­wał przy­by­łemu sta­no­wi­sko, a asy­stent, który miał na imię Ha­bib, do­stał po­le­ce­nie, by po­móc mu się za­akli­ma­ty­zo­wać. Ha­bib skie­ro­wał go do na­uczy­ciela szkol­nego, Ma­alima Ab­dalli, który zna­lazł mu po­kój do wy­na­ję­cia u zna­jo­mych. Nie mi­nęło pierw­sze po­po­łu­dnie w tym mie­ście, a Ilyas już miał pracę i kwa­terę. Ma­alim Ab­dalla za­po­wie­dział: przyjdę po cie­bie póź­niej, po­znasz parę osób. Zja­wił się jesz­cze tego sa­mego po­po­łu­dnia i za­brał Ily­asa na prze­chadzkę po mie­ście. Za­trzy­mali się w dwóch ka­wiar­niach, żeby na­pić się kawy, po­roz­ma­wiać i przed­sta­wić Ily­asa miej­sco­wym.

– Nasz brat Ilyas przy­był tu do pracy na wiel­kiej plan­ta­cji agawy – ogło­sił Ma­alim Ab­dalla. – To przy­ja­ciel kie­row­nika, jego nie­miec­kiej eks­ce­len­cji we wła­snej oso­bie. Po nie­miecku gada, jakby się z nim uro­dził. Na ra­zie mieszka u Omara Ham­da­niego, aż jego eks­ce­len­cja znaj­dzie mu kwa­terę od­po­wied­nią dla tak zna­ko­mi­tego członka swej ka­dry.

Ilyas uśmie­chał się, pro­te­sto­wał, na prze­ko­ma­rzanki od­po­wia­dał tym sa­mym. Jego nie­wy­mu­szony śmiech i dy­stans do sie­bie spra­wiły, że lu­dzie czuli się przy nim swo­bod­nie i szybko zy­skał no­wych przy­ja­ciół. Tak zresztą było za­wsze. Póź­niej Ma­alim Ab­dalla po­pro­wa­dził go w stronę portu i nie­miec­kiej czę­ści mia­sta. Po­ka­zał mu bomę, a Ilyas spy­tał, czy to wła­śnie tu po­wie­sili Bu­szi­riego, ale Ma­alim Ab­dalla od­parł, że nie. Bu­szi­riego po­wie­sili w Pan­gani, tu zresztą na­wet nie zmie­ściłby się taki tłum. Niemcy zro­bili z eg­ze­ku­cji spek­takl, więc za­pewne była or­kie­stra, de­fi­lada, pu­blicz­ność. A na to po­trzeba spo­rej prze­strzeni. Spa­cer za­koń­czył się na we­ran­dzie u Kha­lify, do­kąd na­uczy­ciel re­gu­lar­nie cha­dzał, by więk­szość wie­czo­rów spę­dzać na plot­ko­wa­niu i po­ga­węd­kach.

– Je­steś tu mile wi­dziany – rzekł Ily­asowi Kha­lifa. – Każ­demu po­trzeba ba­razy, na którą może zaj­rzeć wie­czo­rem, by pod­trzy­mać kon­takty to­wa­rzy­skie i do­wie­dzieć się, co w tra­wie pisz­czy. W tym mie­ście nie­wiele wię­cej można po pracy ro­bić.

Ilyas i Kha­lifa bar­dzo szybko zo­stali do­brymi przy­ja­ciółmi i już po paru dniach roz­ma­wiali w spo­sób cał­kiem nie­skrę­po­wany. Ilyas opo­wie­dział Kha­li­fie, jak jesz­cze bę­dąc dziec­kiem, uciekł z domu i włó­czył się przez kilka dni, aż na sta­cji ko­le­jo­wej po­rwał go aska­rys z schutz­truppe i upro­wa­dził w góry. Do­piero tam go uwol­niono i tra­fił do nie­miec­kiej szkoły, wła­ści­wie szkoły mi­syj­nej.

– Ka­zali ci się mo­dlić po chrze­ści­jań­sku? – za­cie­ka­wił się Kha­lifa.

Tu, na spa­ce­rze nad oce­anem, nikt nie pod­słu­chałby od­po­wie­dzi, lecz Ilyas przez chwilę mil­czał, za­ci­snąw­szy usta, zu­peł­nie jak nie on.

– Nie zdra­dzisz ni­komu, je­śli ci po­wiem, jak było? – spy­tał.

– Czyli ka­zali – orzekł z lu­bo­ścią Kha­lifa. – Zmu­sili cię do grze­chu.

– Ni­komu nie mów – po­wie­dział Ilyas bła­gal­nym to­nem. – Gdy­bym tego nie zro­bił, mu­siał­bym się wy­nieść ze szkoły, więc uda­wa­łem. Byli ze mnie bar­dzo za­do­wo­leni, a ja wie­rzy­łem, że Bóg i tak wie, co mam w sercu.

– Mna­fiki – od­parł Kha­lifa, nie­go­tów jesz­cze przy­ja­cie­lowi od­pu­ścić. – Na ob­łud­ni­ków cze­kają szcze­gólne męki. Mam ci opo­wie­dzieć? Ach, za­po­mnia­łem, że są nie do opi­sa­nia, a ty prze­cież i tak prę­dzej czy póź­niej ich do­świad­czysz.

– Bóg wie, co mia­łem w sercu, co w nim za­trza­sną­łem. – po­wie­dział Ilyas do­tknął piersi, te­raz już z uśmie­chem, skoro było ja­sne, że Kha­lifa stroi so­bie żarty. – Miesz­ka­łem na far­mie kawy u Niemca i tam też pra­co­wa­łem. To on po­słał mnie do szkoły.

– Wal­czyli tam jesz­cze? – spy­tał Kha­lifa.

– Nie. Nie wiem, jak wcze­śniej, ale kiedy przy­je­cha­łem, nic tam się już nie działo – od­parł Ilyas. – Było bar­dzo spo­koj­nie. Po­wstały nowe farmy, nowe szkoły, na­wet nowe mia­sta. Miej­scowi po­sy­łali dzieci do szkoły mi­syj­nej, a sami pra­co­wali na nie­miec­kich far­mach. Je­śli był ja­kiś za­męt, to wy­wo­łali go źli lu­dzie, wi­chrzy­ciele. Far­mer, który po­słał mnie do szkoły... to wła­śnie on na­pi­sał list, dzięki któ­remu do­sta­łem pracę w wa­szym mie­ście. Kie­row­nik plan­ta­cji jest jego krew­nym.

Póź­niej do­dał jesz­cze:

– Ni­gdy nie wró­ci­łem do wio­ski, w któ­rej kie­dyś miesz­ka­li­śmy. Nie wiem, co się stało z ro­dziną. Te­raz, kiedy miesz­kam tu­taj, do­ciera do mnie, że to cał­kiem nie­da­leko. Wła­ści­wie jesz­cze przed przy­jaz­dem wie­dzia­łem, że będę bli­sko daw­nego domu, ale sta­ra­łem się o tym nie my­śleć.

– Po­wi­nie­neś się do nich wy­brać – stwier­dził Kha­lifa. – Ile lat cię tam nie było?

– Dzie­sięć – od­parł Ilyas. – Wy­brać się tam... Po co?

– Po­wi­nie­neś się wy­brać – po­wtó­rzył Kha­lifa, pa­mię­ta­jąc, jak sam za­nie­dby­wał ro­dzi­ców i jak źle mu z tym póź­niej było. – Zo­bacz się z ro­dziną. Po­dróż nie zaj­mie ci wię­cej niż dzień czy dwa, je­śli się z kimś za­bie­rzesz. Nie można być ta­kim od­lud­kiem. Po­wi­nie­neś do nich po­je­chać i po­wie­dzieć im, że je­steś cały i zdrowy. Je­śli chcesz, mogę ci to­wa­rzy­szyć.

– Nie – bro­nił się Ilyas. – Nie masz po­ję­cia, ja­kie to nędzne, ża­ło­sne miej­sce.

– Za­tem bę­dziesz mógł im po­ka­zać, że od­nio­słeś suk­ces. To w końcu twój dom, a ro­dzina to ro­dzina, co­kol­wiek byś so­bie my­ślał – po­wie­dział Kha­lifa tym do­bit­niej, że przy­ja­ciel wy­raź­nie miękł.

Ilyas sie­dział ze zmarsz­czoną brwią, lecz po paru chwi­lach oczy mu po­ja­śniały.

– Wy­biorę się tam – oświad­czył, za­pa­la­jąc się do po­my­słu. Taki wła­śnie był, o czym Kha­lifa miał się do­piero prze­ko­nać. Kiedy Ily­asowi przy­padł do gu­stu ja­kiś plan, po­świę­cał mu się bez reszty. – Tak jest, roz­sąd­nie mó­wisz. Po­jadę sam. Wiele razy o tym my­śla­łem, ale za­wsze uda­wało mi się zna­leźć ja­kąś wy­mówkę. Po­trzeba ta­kiego ga­duły jak ty, żeby po­sta­wił sprawę na ostrzu noża i zmu­sił mnie do czynu.

Kha­lifa do­ga­dał się z woź­nicą, który miał je­chać w kie­runku wio­ski, by część po­dróży Ilyas mógł od­być z nim. Po­wie­dział też Ily­asowi, jak na­zywa się zna­jomy han­dlarz, który mieszka przy głów­nym trak­cie, nie­da­leko celu wę­drówki. Ilyas bę­dzie mógł tam prze­no­co­wać, je­śli zaj­dzie taka po­trzeba.

Kilka dni póź­niej, jako pa­sa­żer wozu za­przę­żo­nego w osła, Ilyas wy­ru­szył wy­bo­istą nad­brzeżną trasą na po­łu­dnie. Stary woź­nica, wy­wo­dzący się spo­śród Be­lu­dżów, je­chał z za­opa­trze­niem dla przy­droż­nych wiej­skich skle­pi­ków. Nie miał zresztą zbyt dużo to­waru. Za­trzy­mał się przy dwóch, a po­tem od­bił w głąb lądu, na wy­god­niej­szą drogę, którą tak szybko się po­dró­żo­wało, że do kupca po­le­co­nego przez Kha­lifę za­je­chali jesz­cze tego sa­mego po­po­łu­dnia. Był to Hin­dus imie­niem Ka­rim, han­dlu­jący świeżą żyw­no­ścią. Ka­rim sku­po­wał od miej­sco­wych i po­sy­łał na targ w mie­ście ba­nany, ma­nioki, dy­nie, ba­taty, okrę – wszystko, co mo­gło prze­trzy­mać dzień, a na­wet dwa dni po­dróży. Stary Be­lu­dża na­kar­mił i na­poił oślicę, za­mie­nił z nią szep­tem parę słów. Stwier­dził, że jest dość wcze­śnie, by ru­szyć w po­wrotną drogę, a prze­no­co­wać może w jed­nym ze skle­pi­ków, do któ­rych do­star­czył to­war, i że oślica się na to wszystko zga­dza. Ka­rim nad­zo­ro­wał ła­do­wa­nie wa­rzyw i owo­ców na wóz sta­rego. Liczby od­no­to­wał w księ­dze ra­chun­ko­wej, a po­tem prze­pi­sał na świ­stek pa­pieru, który woź­nica miał wrę­czyć na­bywcy na miej­skim tar­go­wi­sku.

Po od­jeź­dzie wozu Ilyas wy­tłu­ma­czył go­spo­da­rzowi, do­kąd się da­lej wy­biera, ale Ka­rim miał wąt­pli­wo­ści. Ro­zej­rzał się, żeby oce­nić, ile jesz­cze zo­stało dnia, z kie­szeni ka­mi­zelki do­był ze­ga­rek, z ele­ganc­kim trza­skiem otwo­rzył wieczko i smutno po­krę­cił głową.

– Ju­tro rano – po­wie­dział. – Dziś już nie da rady. Do ma­gh­ribu zo­stało za­le­d­wie pół­to­rej go­dziny, a za­nim uga­dam ci woź­nicę, bę­dzie już nie­mal zmierz­chało. Wierz mi, że nie chciał­byś się zna­leźć na szlaku nocą. To szu­ka­nie guza. Ła­two po­błą­dzić albo wpaść w łapy ja­kichś ło­trów. Po­je­dziesz ju­tro, za­raz z rana. Dziś wie­czo­rem roz­mó­wię się z woź­nicą, te­raz jed­nak od­pocz­niesz, a my cię po­dej­miemy. Mamy izbę dla go­ści. Po­zwól.

Za­pro­wa­dził Ily­asa do nie­wiel­kiej przy­bu­dówki z kle­pi­skiem. Po­dob­nie jak do sklepu, pro­wa­dziły do niej roz­chwie­ru­tane drzwi z po­rdze­wia­łej bla­chy, które za­my­kało się na me­ta­lową kłódkę, chyba bar­dziej na po­kaz niż gwoli bez­pie­czeń­stwa. W iz­debce stało przy­kryte matą łóżko z ple­cionki, z pew­no­ścią, po­my­ślał so­bie Ilyas, pełne plu­skiew. Za­uwa­żyw­szy od razu, że nie ma mo­ski­tiery, wes­tchnął z re­zy­gna­cją. Kwa­terę urzą­dzono dla wę­drow­nych han­dla­rzy, za­har­to­wa­nych w tego typu nie­wy­go­dach. Cóż jed­nak było ro­bić. Nie mógł ocze­ki­wać od Ka­rima, że nie­zna­jo­mego męż­czy­znę wpu­ści do domu.

Ilyas po­wie­sił płó­cienną torbę na fu­try­nie i wy­szedł ro­zej­rzeć się po oko­licy. So­lidny dom Ka­rima, na tym sa­mym po­dwórku, miał od frontu dwa za­kra­to­wane okna, po jed­nym z każ­dej strony drzwi. Trzy stop­nie pro­wa­dziły na pod­wyż­szone pa­tio. Sie­dział tam na ma­cie Ka­rim, a do­strze­gł­szy Ily­asa, ski­nął dło­nią, by go za­pro­sić. Chwilę roz­ma­wiali o tym, co no­wego w mie­ście, o epi­de­mii cho­lery, która siała spu­sto­sze­nie na Zan­zi­ba­rze, o in­te­re­sach, a po­tem z domu wy­szła sied­mio­let­nia, może ośmio­let­nia dziew­czynka, nio­sąc na drew­nia­nej tacy dwie fi­li­ża­neczki kawy. Po­nie­waż za­czy­nało zmierz­chać, Ka­rim znów wy­cią­gnął ze­ga­rek i spoj­rzał na tar­czę.

– Czas na mo­dli­twę ma­gh­rib – oznaj­mił. Za­wo­łał dziew­czynkę, która po chwili znów się zja­wiła, tym ra­zem tasz­cząc wia­dro wody, od któ­rego roz­ba­wiony Ka­rim za­raz ją uwol­nił. Zszedł­szy po schod­kach, od­sta­wił wia­dro na ka­mienny po­dest, przy któ­rym ob­my­wało się stopy. Ski­nął na go­ścia, by jako pierw­szy do­ko­nał ablu­cji, ale Ilyas żywo od­mó­wił, więc Ka­rim ob­mył się pierw­szy. Ilyas, gdy przy­szła jego ko­lej, po­wtó­rzył ge­sty pod­pa­trzone u go­spo­da­rza. Wró­cili po schod­kach na pa­tio, gdzie miały zo­stać od­pra­wione mo­dli­twy, a po­nie­waż wy­ma­gał tego zwy­czaj, jak rów­nież zwy­kła go­ścin­ność, po­pro­wa­dze­nie ich za­pro­po­no­wał Ka­rim Ily­asowi. Ten raz jesz­cze od­mó­wił, rów­nie żywo jak wcze­śniej, więc Ka­rim wziął obo­wią­zek na sie­bie.

Ilyas nie umiał się mo­dlić, nie znał słów. Ni­gdy nie był w me­cze­cie. Tam, gdzie się wy­cho­wał, nie mieli ani jed­nego, po­dob­nie jak na far­mie kawy, gdzie prze­miesz­kał póź­niej tyle lat. Był co prawda me­czet w po­bli­skim mia­steczku w gó­rach, ale nikt z farmy ani ze szkoły nie pod­su­nął mu my­śli, że wy­pa­da­łoby się tam wy­brać. A po­tem nie wie­dzieć kiedy zro­biło się za późno, by się na­uczyć tych rze­czy. Najadłby się zbyt wiele wstydu. Te­raz, gdy jako do­ro­sły męż­czy­zna pra­co­wał na plan­ta­cji agawy, miał do wy­boru mnó­stwo miej­skich me­cze­tów, lecz i tu ni­gdy Ily­asowi nie za­pro­po­no­wano, by któ­ryś od­wie­dził. Spo­dzie­wał się, że kie­dyś naje się przez to wstydu. Do­tych­czas go ni­gdy nie przy­ła­pano, więc za­chę­cony przez Ka­rima do mo­dłów, mar­ko­wał je, jak tylko mógł, na­śla­du­jąc każdy gest go­spo­da­rza i mam­ro­cząc pod no­sem coś, co mo­głoby przy­po­mi­nać święte for­muły.

Ka­rim do­trzy­mał słowa i umó­wił się z in­nym woź­nicą, by ten za­brał Ily­asa do jego ro­dzin­nej wio­ski, nie­da­leko. W izbie nie spało się do­brze, więc gdy tylko Ilyas usły­szał po­ranne ha­łasy, wy­szedł na po­dwórko. Po­czę­sto­wano go ba­na­nem i czarną her­batą w cy­no­wym kubku. Cze­ka­jąc na woź­nicę, ką­tem oka do­strzegł dziew­czynkę, która za­mia­tała pa­tio. Matki ni­g­dzie nie było wi­dać. Woź­nicą tym ra­zem oka­zał się na­sto­la­tek, szczę­śliwy, że może się wy­pu­ścić na taką wy­cieczkę. Całą drogę opo­wia­dał o eska­pa­dach, w któ­rych brał ostat­nio udział z ko­le­gami. Ilyas grzecz­nie słu­chał i uśmie­chał się, gdy wy­pa­dało, ale my­ślał so­bie: kmio­tek.

Mniej wię­cej po go­dzi­nie do­tarli do wio­ski. Woź­nica po­wie­dział, że za­czeka na głów­nym trak­cie, po­nie­waż wio­dącą w dół ścieżką, przy któ­rej się za­trzy­mali, wo­zem nie da się prze­je­chać. Zresztą stąd idzie się już do­słow­nie ka­wa­łek. Tak, wiem, od­parł Ilyas. Ru­szył ścieżką tam, gdzie kie­dyś był ich dom. Wszystko wy­glą­dało tak bez­ład­nie i zna­jomo, jakby opu­ścił to miej­sce rap­tem parę mie­sięcy wcze­śniej. Wła­ści­wie to sku­pi­sko kry­tych strze­chą chat, za któ­rymi kryły się po­letka uprawne, trudno było na­zwać wio­ską. Po dro­dze zo­ba­czył ko­bietę, któ­rej imie­nia nie mógł so­bie przy­po­mnieć, choć z pew­no­ścią ją znał. Sie­działa na uprząt­nię­tym ka­wałku ziemi przed wą­tłą le­pianką, wy­pla­ta­jąc matę z li­ści ko­ko­so­wych. Na trzech ka­mie­niach obok jej stóp coś bul­go­tało w garnku, a w ziemi za do­mem grze­bały dwa kur­czaki. Gdy pod­szedł, ko­bieta, wy­gła­dziła kangę i przy­kryła głowę.

– Shi­ka­moo – po­zdro­wił ją.

Od­po­wie­działa, a te­raz, w ocze­ki­wa­niu na ciąg dal­szy, mie­rzyła go wzro­kiem, pa­trząc po­dejrz­li­wie na mia­stowy strój. Nie po­tra­fił od­gad­nąć jej wieku, lecz je­śli była tą, za którą ją brał, to jej dzieci miały tyle lat co on. Jedno z nich to Has­san, przy­po­mniał so­bie znie­nacka, chło­piec, z któ­rym kie­dyś się ba­wił. Ta­kie samo imię no­sił oj­ciec Ily­asa i dla­tego ten z ła­two­ścią wy­do­był je te­raz z pa­mięci. Ko­bieta sie­działa na ni­skim stołku i chyba nie za­mie­rzała się pod­nieść czy choćby uśmiech­nąć.

– Mam na imię Ilyas. Wy­cho­wa­łem się tu nie­da­leko – po­wie­dział, po czym wy­mie­nił imiona ro­dzi­ców. – Czy oni wciąż tam miesz­kają?

Nie do­cze­kał się od­po­wie­dzi, więc nie był pe­wien, czy ko­bieta go zro­zu­miała lub choćby usły­szała. Już miał ru­szyć da­lej, żeby sa­memu spraw­dzić, gdy z chaty wy­szedł ja­kiś męż­czy­zna, star­szy od sie­dzą­cej na po­dwórku. Chy­bo­tli­wym kro­kiem zbli­żył się do Ily­asa i przyj­rzał mu się uważ­nie, jakby nie­do­wi­dział. Twarz miał po­oraną zmarszcz­kami i nie­ogo­loną, wy­glą­dał mi­zer­nie, cho­ro­wi­cie. Ilyas raz jesz­cze się przed­sta­wił i po­wtó­rzył imiona ro­dzi­ców. Tamci wy­mie­nili spoj­rze­nia, a po­tem to ona się ode­zwała:

– Pa­mię­tam to imię. Ilyas. Je­steś tym, co się zgu­bił? – spy­tała, na chwilę przy­kry­wa­jąc głowę obiema dłońmi na znak współ­czu­cia. – Tyle strasz­nych rze­czy się wtedy działo i wszy­scy my­śle­li­śmy, że przy­tra­fiło ci się ja­kieś nie­szczę­ście. My­śle­li­śmy, że po­rwali cię Ruga-Ruga albo Manga. My­śle­li­śmy, że za­bili cię Mda­chi. Czego to my­śmy so­bie nie my­śleli! Tak, pa­mię­tam Ily­asa. To ty? Wy­glą­dasz jak ja­kiś rzą­dowy. Twoja matka zmarła dawno temu. Nikt już tam nie mieszka, dom się roz­sy­pał. Taki ją tam prze­śla­do­wał pech, że po­tem nikt już nie miał od­wagi się tam wpro­wa­dzić. Zo­sta­wiła pod opieką two­jego ojca ma­lutką có­reczkę, która miała z pięt­na­ście, szes­na­ście mie­sięcy, ale on zo­sta­wił ją in­nym.

Ilyas du­mał nad tym chwilę, po czym po­wtó­rzył:

– Zo­sta­wił ją in­nym? Co to zna­czy?

– Od­dał. – Te­raz mó­wił męż­czy­zna, gło­sem sła­bym od wy­siłku, chry­pli­wym. – Był bar­dzo biedny. Bar­dzo chory. Jak my wszy­scy. Od­dał ją.

Uniósł dłoń i wy­ce­lo­wał pa­lec w kie­runku drogi, jakby na słowa nie star­czało mu już sił.

– Afiya, tak miała na imię. Afiya – ode­zwała się znów ko­bieta. – A ty, skąd przy­cho­dzisz? Matka ci umarła. Oj­ciec ci umarł. Sio­stra po­szła do ob­cych. Gdzieś ty był?

Wła­ści­wie tego się spo­dzie­wał. Że po­marli. Przez całe dzie­ciń­stwo Ily­asa oj­ciec cho­ro­wał na cu­krzycę, a matka czę­sto cier­piała na ko­biece do­le­gli­wo­ści – ta­kie, o któ­rych się nie mówi. Do tego bo­lały ją plecy, przez wodę w płu­cach od­dy­chała z tru­dem i czę­sto wy­mio­to­wała od nie­zli­czo­nych ciąż. Tego się spo­dzie­wał, a mimo to wstrzą­snęło nim, gdy ich śmierć ob­wiesz­czono w tak bez­ce­re­mo­nialny spo­sób.

Mil­cze­nie prze­rwał udrę­czony głos męż­czy­zny mó­wią­cego mu, gdzie szu­kać tych, któ­rzy wzięli Afiyę. Męż­czy­zna to­wa­rzy­szył Ily­asowi do głów­nego szlaku i tam po­in­stru­ował mło­dego woź­nicę.

Nad nie­wielką przy­drożną wio­ską, w któ­rej się wy­cho­wała, wzno­siło się stoż­ko­wate, po­ro­śnięte bu­szem, mroczne wzgó­rze. Pię­trzyło się tam, gdy tylko prze­kra­czała próg, chy­liło się nad do­mami i po­dwór­kami po prze­ciw­nej stro­nie drogi. Kiedy była ma­lutka, jesz­cze go nie do­strze­gała, ob­ja­wiło się do­piero póź­niej, gdy na­brały dla niej zna­cze­nia co­dzienne wi­doki. Mó­wiono jej, by ni­gdy tam nie cho­dziła, nie mó­wiono jed­nak dla­czego, więc za­lud­niła wzgó­rze wszel­kimi stra­chami, ja­kie tylko umiała so­bie wy­obra­zić. To ciotka za­ka­zała jej tam cho­dzić, opo­wia­dała też hi­sto­rie o wężu, co po­trafi po­łknąć dziecko w ca­ło­ści, i o wiel­ko­lu­dzie, któ­rego cień prze­myka po da­chach do­mów przy pełni księ­życa, i o roz­czo­chra­nej sta­ru­sze, która włó­czy się drogą nad ocean, a cza­sem pod po­sta­cią lam­parta gra­suje w wio­sce, by po­rwać kozę albo nie­mow­laka. I cho­ciaż na ten aku­rat te­mat ciotka się na­wet nie za­jąk­nęła, ona była prze­ko­nana, że i wąż, i wiel­ko­lud, i roz­czo­chrana sta­ru­cha miesz­kają na wzgó­rzu i to stam­tąd scho­dzą, by siać grozę na świe­cie.

Za do­mami i po­dwór­kami cią­gnęły się pola, a jesz­cze da­lej pię­trzyło się wzgó­rze. Im była star­sza, tym groź­niej za­wi­sało nad wio­ską, szcze­gól­nie o zmierz­chu, roz­py­cha­jąc się tam jak ja­kiś mar­kotny upiór. Na­uczyła się od­wra­cać wzrok, gdy trzeba było nocą wyjść. W głę­bo­kiej noc­nej mar­two­cie sły­szała, jak speł­zają stam­tąd ci­che, sy­kliwe szepty. Cza­sem okrą­żały dom, na­wet na ty­łach było je sły­chać. Ciotka mó­wiła jej, że to nie­wi­dzialni i że tylko ko­biety ich sły­szą, lecz bez względu na to, jak smętne i na­tar­czywe będą ich szepty, pod żad­nym po­zo­rem ma im nie otwie­rać. Dużo póź­niej do­wie­działa się, że chłopcy cho­dzą na wzgó­rze i wra­cają bez szwanku, ni­gdy nie mó­wili też o wężu ani o wiel­ko­lu­dzie, ani o roz­czo­chra­nej sta­ru­sze, o szep­tach rów­nież nie wspo­mi­nali. Twier­dzili, że cho­dzą tam na po­lo­wa­nia, a je­śli uda im się coś zła­pać, pieką nad ogniem i zja­dają. Za­wsze wra­cali z pu­stymi rę­kami, więc nie miała pew­no­ści, czy so­bie nie kpią.

Droga wzdłuż wio­ski bie­gła aż na wy­brzeże, a w prze­ciwną stronę wci­nała się w ląd. Ko­rzy­stali z niej głów­nie piesi, nie­kiedy mocno ob­ła­do­wani. Cza­sem wi­dy­wało się też męż­czyzn na osłach albo na wo­zach za­przę­żo­nych w woły, choć droga była nie­równa, wy­bo­ista. Hen, na ho­ry­zon­cie ry­so­wały się syl­wetki gór. Ich dziwne na­zwy przy­wo­dziły jej na myśl coś nie­bez­piecz­nego.

Miesz­kała z ciotką, wu­jem, bra­tem i sio­strą. Brat miał na imię Issa, a sio­stra Za­wadi. Od ma­łej ocze­ki­wano, że bę­dzie wsta­wać o tej sa­mej po­rze co ciotka, która bu­dziła ją szar­pa­niem za ra­mię i lek­kim klap­sem w pupę. Po­budka, ło­bu­ziaro. Ciotka miała na imię Ma­la­ika, ale wszy­scy mó­wili na nią Mama. Rano pierw­szym za­da­niem dziew­czynki było na­nieść wody, a tym­cza­sem ciotka roz­pa­lała w kok­sow­ni­kach, oczysz­czo­nych i wy­peł­nio­nych wę­glem drzew­nym jesz­cze po­przed­niego wie­czora. Wody nie bra­ko­wało, tylko trzeba ją było przy­nieść. Wia­dro i czer­pak cze­kały przed drzwiami umy­walni. Ko­lejne wia­dro stało przy ka­na­liku od­pro­wa­dza­ją­cym wodę do rynsz­toku na ze­wnątrz – tu szo­ro­wało się garnki i na­czy­nia, tu wy­le­wało się my­dliny po pra­niu, ale wodę na ką­piel dla wuja i na her­batę mu­siała przy­no­sić z wiel­kiego gli­nia­nego zbior­nika, kry­tego, na do­da­tek przy­sło­nię­tego płó­cien­nym da­chem, by trzy­mał chłód. Na ką­piel dla wuja i na jego her­batę brało się wodę czy­stą, a tej w wia­drze można było uży­wać tylko do bru­dów. Od tej dru­giej lu­dzie po­tra­fili się roz­cho­ro­wać, dla­tego na ką­piel dla wuja i na her­batę mu­siała pod­grzać czy­stą.

Zbior­nik był wy­soki, a ona ni­ziutka, więc żeby się­gnąć czer­pa­kiem, wdra­py­wała się na od­wró­coną skrzynkę. Je­śli w środku nie­wiele już zo­stało albo no­si­woda nie uzu­peł­nił za­pasu, tak się mu­siała prze­chy­lić, że do po­łowy po­ły­kał ją ośli­zgły zbior­nik. Jej głos, do­bie­ga­jący stam­tąd, miał w so­bie coś de­mo­nicz­nego i czuła się wtedy ogromna. Cza­sem, na­wet gdy nie mu­siała tam za­cho­dzić, wsa­dzała głowę do zbior­nika i wy­da­wała cheł­pliwe, ję­kliwe dźwięki, jak coś wiel­gach­nego. Na­peł­niała dwa garnki, ale tylko do po­łowy, żeby nie były za cięż­kie. Tasz­czyła je­den po dru­gim do roz­pa­lo­nych przez ciotkę kok­sow­ni­ków, i tak parę razy, aż ze­brało się aku­rat tyle wody, ile trzeba – w jed­nym garnku na ką­piel dla wuja, w dru­gim na her­batę.