Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nieślubna wdowa - ebook

Data wydania:
2 września 2023
Ebook
40,00 zł
Audiobook
49,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nieślubna wdowa - ebook

Maryla Rawska dwa dni przed ślubem dowiaduje się, że jej narzeczony, hrabia Hipolit Niezwłocki, został zastrzelony. O zabójstwo hrabiego oskarżony zostaje stryjeczny brat Maryli, Karol Rawski. Maryla jest przekonana, że kuzyn nie mógł zabić narzeczonego. Jednak sędzia śledczy bagatelizuje wyjaśnienia dziewczyny i poszukuje dowodów winy zatrzymanego. Maryla rozpoczyna prywatne śledztwo, by odnaleźć prawdziwego zabójcę i udowodnić niewinność Karola.

„Nieślubna wdowa” to powieść rozpoczynająca serię stylowych kryminałów retro, których akcja dzieje się pod koniec XIX wieku w Krakowie i okolicy.


Małgorzata Sidor– zawodowo zajmuje się liczbami, analizując dane. Wychowała się na terenach, które wchodziły w skład ostatniego skrawka autonomicznej Polski porozbiorowej: Rzeczpospolitej Krakowskiej. Studiowała na Uniwersytecie Jagiellońskim, chłonąc atmosferę miasta wciąż przechowującego w pamięci anegdoty i wspomnienia z czasów cesarza Franciszka Józefa I. Z powołania odkrywczyni. Z powodu zanikania białych plam na Ziemi zdecydowała się na eksplorację przeszłości. Sentyment do Krakowa i zainteresowania skłoniły ją do osadzenia akcji powieści w tym właśnie mieście w drugiej połowie XIX wieku.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67494-66-3
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1.

Patrzył w niebo oczami bez wyrazu.

Szybko przesuwające się białe obłoki zastąpiły ołowiane niebo, z którego jeszcze niedawno spadały duże, mokre płatki śniegu.

Leżał na wznak, przykryty białym puchem niczym kołdrą, obojętny na zmianę pogody.

– To on, panie inspektorze – powiedział Gerwazy Oliwa, pokazując trzymaną w dłoni szufelką do węgla znalezisko, na które natknął się, patrolując nadrzeczne okolice Wawelu z drugim strażnikiem, Alfredem Janochą. – Musi to być jaśnie wielmożny jakiś, inaczej byśmy nie kłopotali.

– Melduję posłusznie, że tak jest – dodał Janocha, prężąc się na baczność.

Stał na warcie, dziesięć kroków od śnieżnego kopca, płaskiego i długiego, niczym przysypana śniegiem mogiła. Na jednym z końców kopca odgarnięto część śniegu.

– Pies tu kopał. Dlatego zauważylim – wyjaśnił Oliwa.

Inspektor Ludwik Schwenk ze straży cywilno-policyjnej miasta Krakowa przejechał dłonią po twarzy. Patrzył z góry na przysypanego śniegiem mężczyznę, któremu śmiertelny, choć biały, całun usunięto z głowy i ramion. Szlachetne oblicze, jakby stworzone do namalowania na portrecie arystokraty i zawieszenia nad kominkiem w salonie, zachowało spokój. Kontrast z idealnymi rysami twarzy stanowiła jedynie blizna, biegnąca od kącika ust w kierunku oka, nie dość dokładnie zakryta przez starannie przystrzyżoną jasną brodę. Szyję zmarłego otaczał śnieżnobiały kołnierzyk koszuli, obramowany płasko zawiązanym białym krawatem. W krawacie tkwiła elegancka złota szpilka zdobiona perłą.

„Perły to łzy” – mówiła zwykle żona Schwenka, kiedy widziała przystrojoną w sznur pereł pannę młodą idącą do ołtarza. Temu nieszczęśnikowi perła również nie przyniosła szczęścia.

Schwenk zdjął melonik i przycisnął do piersi. Po kilku sekundach przykrył głowę. Taki dowód szacunku wobec śmierci musiał wystarczyć.

Westchnął. Kiedy rano przyszedł do pracy, ucieszył się, że nic ważnego się nie dzieje. Oznaczało to odpoczynek od raportów, które trzeba było pisać dla c.k. Dyrekcji Policji. I spokojną służbę, bez potrzeby podejmowania trudnych decyzji.

Słusznie jednak mówią „Nie chwal dnia przed zachodem słońca”. Schwenk pochwalił zbyt wcześnie.2.

– Hrabina Hipolitowa Niezwłocka – powiedziała, smakując każdą zgłoskę, która już od niedzieli miała określać ją. Rilkę. Marylę Rawską.

Ale to w niedzielę. Natomiast dziś był piątek, dzień, w którym kochany Hipcio miał zjawić się na ostatnim obiedzie jej panieńskich czasów.

Podniosła prawą dłoń. Zaręczynowy pierścień, z rubinem tak dużym, że zakrywał staw serdecznego palca, błysnął krwawo i się przekrzywił. Zupełnie, jakby zamierzał zsunąć się z palca, kiedy tylko ręka zmieni położenie.

Już raz go zgubiła. Wciąż pamiętała panikę, z jaką szukała zguby po czternastopokojowym mieszkaniu. Co powiedziałaby Hipolitowi, gdyby go nie znalazła?

Praprababka dostała ten pierścień od prapradziadka, prababka od pradziadka, później dziadek wręczył babci, ojciec matce, aż w końcu przyszła pora na Hipolita, który postanowił uczynić żoną Rilkę. Pamiątka rodowa Niezwłockich była tak stara, że oglądała wolną Polskę w pełnym rozkwicie.

Nie godziło się kręcić nosem na ponadwiekową tradycję, ale według Maryli szlachetny kamień koloru krwi źle wróżył narzeczonej. I nawet romantyczna historia dziadków Hipolita, uwieńczona długim i szczęśliwym wspólnym życiem, nie potrafiła przegnać przeczucia nadciągającego nieszczęścia.

Zerknęła na stojącą na toaletce fotografię narzeczonego, oprawioną w srebrną ramkę zdobioną roślinnymi wzorami i opatrzoną odręcznie napisaną datą: „Styczeń, tysiąc osiemset osiemdziesiąty czwarty rok”.

Szczupły mężczyzna we fraku, z cylindrem i laseczką w dłoni, spoglądał na Marylę, jakby zaciekawiony, co też jego wybranka porabia. W tle marszczyły się draperie słynnego atelier Walerego Rzewuskiego, gdzie klienci podziwiali nie tylko umiejętności mistrza, ale i wyposażenie wnętrza, w którego skład wchodziły przeszklony dach i wodotrysk. Zresztą nie sposób było nie zgadnąć, gdzie fotografia została wykonana. Poniżej zdjęcia, na czarnym tle, pochyłymi literami napisano „Walery Rzewuski, Kraków, Wesoła – dom własny”. To właśnie w tym miejscu krakowska arystokracja najchętniej uwieczniała swe postaci dla potomnych.

Rilka wpatrzyła się w twarz narzeczonego. Starannie przystrzyżona jasna broda hrabiego nie dość dokładnie zakrywała bliznę, biegnącą od kącika ust w kierunku oka. Oficjalna wersja głosiła, że blizna była pamiątką po niefortunnym polowaniu, na którym złamany konar spotkał się z twarzą mężczyzny. Tylko najbliżsi wiedzieli, że to efekt bójki między Hipolitem Niezwłockim a jego przyjacielem, dziennikarzem „Nowej Reformy”, Ernestem Rettingerem.

Maryla wiedziała.

Panowie pobili się o to, iż przekazana w zaufaniu informacja znalazła się na łamach gazety, w której zatrudniony był Rettinger. Dziennikarz tłumaczył, że nie on pisał notatkę. Ponoć kolega z gazety samodzielnie zdobył tę samą informację. Jednak w tamtej chwili emocje okazały się silniejsze od zaufania. I mimo że stosunki między przyjaciółmi wróciły do normy, zadra pozostała na zawsze.

Za oknem rozległ się hejnał z wieży Mariackiej. Do przyjścia Hipolita pozostała zatem godzina.

Rilka odłożyła oprawioną w srebro szczotkę do włosów. Zbytkowny przedmiot spoczął na muślinie przykrywającym blat toaletki, której każdą krawędź ozdobiono roślinnymi motywami. Trzy długie włosy o kasztanowym odcieniu, które pozostały na szczotce, wyraźnie odcinały się od bieli tkaniny.

Dziewczyna zamknęła leżący obok szczotki trzeci tom _Dworu wiejskiego_ Karoliny Nakwaskiej, który czytała, łącząc prozaiczną czynność szczotkowania włosów z zajęciem dającym intelektualną pożywkę.

W lekturze _Dworu wiejskiego_ znajdowała wiedzę, która mogła pomóc we wprawieniu się w obowiązki pani na Jeżmanowie, gdzie Rilka i Hipolit planowali zamieszkać po ślubie. Oczywiście, z długimi przerwami na pobyt w Krakowie, Lwowie, Wiedniu czy innych miejscach, w których Hipolit, z racji obowiązków towarzyskich i prowadzonych interesów, zamierzał przebywać.

Książka pani Nakwaskiej była, co prawda, przeznaczona przede wszystkim dla gospodyń skromnych dworków, ona zaś zarządzać miała pałacem, jednak sama autorka pisała w przedmowie do wydania drugiego, że „dzieło ułożone jest dla właścicielek miernych majątków, których u nas, jak wszędzie, więcej się znajduje; zwracam jednak nań i Waszą uwagę Panie, wysokiego rodu i wielkiego mienia. Znajdziecie także w niem nie jednę dobrą radę; a jeżeli położenie Wasze nie dozwala osobiście wszystkiego w czyn wprowadzać, zalecajcie to podwładnym”.

_Maman_ pewnie krzyczałaby na Rilkę, że toaletka jest miejscem na kosmetyki ważne dla kobiecej urody, a nie na niepotrzebną młodej pannie literaturę. Jednak w hierarchii ważności Rilki było dokładnie na odwrót.

– No, lepiej, aby _maman_ nie wiedziała, co robiłam w czasie, w którym miałam szykować się na wizytę kochanego Hipcia – mruknęła.

Otwarła szufladę toaletki, zamykaną na kluczyk zdobiony takimi samymi roślinnymi motywami, jak mebel. W szufladzie spoczywał inny, opasły tom. Na surowej białej okładce czernią odcinały się rosyjskie litery, głoszące, że jest to _Anna Karenina_. Dzieło, wydane sześć lat wcześniej, nie zostało przetłumaczone na polski, ale Rilka nie chciała czekać. Podobno pan Tołstoj napisał tak ciekawą powieść, iż warto było czytać, choćby i w języku jednego z zaborców Polski.

Maryla ułożyła dzieło pani Nakwaskiej na Tołstoju, co zaowocowało refleksją, że kładzie osobę, która musiała po powstaniach udać się na tułaczkę, na przedstawicielu zaborczego mocarstwa, które jej taki los zgotowało.

Przekręciła kluczyk, odcinając postronnym dostęp do tajemnic. Zawiesiła kluczyk na łańcuszku, zakończonym haczykiem. Łańcuszek łączył się z ozdobną zawieszką, zwaną chatelainne, przyczepioną do pasa sukni. Na innych łańcuszkach zwisały zegarek i niewielki, zrobiony ze srebrnych kółeczek pugilaresik, w którym Rilka trzymała jedwabną chusteczkę z własnoręcznie wykonanym haftem. Chusteczka przydawała się rzadko, dlatego dziewczyna nie trzymała jej w dłoni, jak robiły to inne damy. Lubiła mieć wolne ręce, podczas gdy one zazwyczaj nie wiedziały, co z dłońmi zrobić.

Ledwie przypięła łańcuszek z kluczykiem, usłyszała jazgotliwe szczekanie, a zaraz potem odgłos otwieranych gwałtownie drzwi. Do królestwa Maryli wpadła pani Eulalia Rawska. Tylko ona wchodziła, nie pukając.

Dziewczyna wciągnęła powietrze do płuc, jakby zaraz miała zanurkować. Wokół pani Rawskiej podskakiwał miniaturowy pinczerek. Stercząca na kształt szczeciny sierść, szczególnie twarda i długa na łbie oraz pysku, upodabniała go do małpki.

Przez jazgotliwe szczekanie przebił się głos pani Rawskiej.

– _Mon Dieu_! Rilka! Jeszcześ niegotowa? – zawołała, przykładając afektowanym ruchem dłoń do serca, a raczej do obfitej piersi, w której owo serce głęboko się skrywało. – Kochany Hipcio będzie tu za godzinę. – Zamilkła, słuchając ostatnich nut hejnału, ucinającego się nagle, jak zawsze. – No właśnie! – potwierdziła. – Już za godzinę! A w ogóle tyle razy powtarzałam, abyś nie otwierała okna w zimie.

– _Oui, maman_ – zgodziła się Maryla łagodnym głosem, ale wyraziste zielone oczy zwęziły się w szparki, niczym u tygrysa, szykującego się do ataku.

– Choroby różne do domu przez okno wpadają – kontynuowała wywód skarbnica mądrości. – A co, jeśli przeziębienie złapiesz? Jak panna młoda będzie wyglądała z czerwonym nosem przy ołtarzu, ja się pytam? Przecie to wstyd by był, gdybyś podczas składania przysięgi małżeńskiej kichnęła, zamiast powiedzieć sakramentalne „tak”. – Matka zrobiła głęboki wdech i huknęła pełną mocą. – Hanka! Raz mi tu! Okno zamknąć! A żywo!

Rilka podskoczyła na krześle. Mało dłoni do piersi nie przyłożyła, gestem podobnym do ruchu rodzicielki, choć ręka już się podnosiła, aby pokazać rodzinne podobieństwo reakcji.

Pani Rawska, nieprzejęta odczuciami córki, podeszła do toaletki.

– Wstań – zażądała. – Niech ci się przyjrzę.

Maryla zerknęła na szufladę, sprawdzając, czy skarby w niej leżące są bezpieczne.

– Ach, słodkie tajemnice pamiętniczka chowasz? – uśmiechnęła się z pobłażaniem pani Rawska, podążając za wzrokiem córki.

– _Oui, maman_ – potwierdziła Maryla, a oczy znów się zwęziły.

Gdyby matka wiedziała o Tołstoju spoczywającym w szufladzie, z pewnością uznałaby córkę za równie nieobyczajną, co samo dzieło. Książka Nakwaskiej też nie znalazłaby aprobaty, matka bowiem była kobietą światową. Mogła godzinami toczyć rozmowy o przyjęciach, teatrach i balach, nie zniżała się zaś do przyziemnej konwersacji o zasadach ekonomii domowej, uznając temat za niegodny wielkiej damy. Podobnego podejścia wymagała również od córki. Najlepiej było zatem trzymać rodzicielkę w przekonaniu, że Maryla, podobnie jak jej przyjaciółki, nie zna wartości pieniądza, a w szufladzie skrywa naiwny panieński sztambuch. Tym bardziej iż niedawno dostała od Hipolita pamiętnik, pięknie oprawiony i zamykany na fikuśną kłódeczkę miniaturowym kluczykiem. Pamiętnik, który leżał nieużywany na samym dnie szuflady.

– A pisz sobie dziecko, pisz – zgodziła się matka. – Ale później. A teraz wstań, niech ocenię, czy jesteś odpowiednio przygotowana na wizytę narzeczonego.

Maryla westchnęła i podniosła się z ociąganiem. Łańcuszki, doczepione do broszy przy pasku sukni, zabrzęczały cicho.

Pinczerek począł podskakiwać wokół Rilki, wciąż poszczekując.

Dziewczyna zignorowała psa. Spojrzała na matkę z góry. Była wyższa o głowę. Ale to nie Rilka była wysoka. To pani Rawska odznaczała się niskim wzrostem, choć nikt tego nie zauważał. Nadrabiała braki wysoko uniesioną głową i niezwykłą pewnością siebie, połączoną z drastyczną wręcz stanowczością.

Teraz cofnęła się, obejmując córkę krytycznym spojrzeniem od rozpuszczonych włosów, spływających falami na plecy, po delikatne jedwabne trzewiki na cieniutkich podeszwach, które wystawały spod sukni śmietankowej barwy, z niedawno przywróconą do łask turniurą.

Pani Rawska z niezadowoleniem pokręciła głową.

– _Mon Dieu_! Fatalnie – wydała osąd. – Fa! Tal! Nie! – podkreśliła z mocą każdą sylabę. – Włosy nieupięte, mina kwaśna. Wyglądasz, jakbyś wcale nie chciała wychodzić za kochanego Hipcia. Zacznij mi tu tryskać radością, bo inaczej narzeczony się rozmyśli. A przecież wiesz, ile trudu zajęło mi zaaranżowanie małżeństwa z tak znakomitą osobą – przypomniała. – Hanka! Raz mi tu! – krzyknęła. – Gdzie się to dziewuszysko podziewa?

Pinczerek przysiadł i szczeknął trzykrotnie, jakby pomagał wołać służącą.

Pani Rawska wspięła się na palce. Uszczypnęła Marylę w oba policzki.

– Auć! _Maman_, to boli! – krzyknęła Rilka. Policzki dziewczyny poczerwieniały. Przyłożyła dłonie do twarzy.

– Dla urody trzeba cierpieć – pouczyła matka. – Przynajmniej blada nie będziesz. Wyglądasz, jakbyś zaraz omdleć miała.

– Bladość przecież w modzie – przypomniała Rilka.

– Ale nie trupia. Ja w ogóle nie wiem, co kochany Hipcio w tobie widzi. Ruda, chuda, blada, poważna, jakby się na pogrzeb wybierała. Zastanawiam się, po kim to masz, bo po mnie na pewno nie. A on za tobą roziskrzonym wzrokiem wodzi, jakby ósmy cud świata oglądał. Ale to i dobrze, lepiej w małżeństwie ci będzie na początku. A zanim afekt osłabnie, będziesz miała czas swoje rządy wprowadzić i przyzwyczaić Hipcia do właściwej kolei rzeczy. Hanka! Raz mi tu!

Przez uchylone drzwi wsunęła się służąca, poprawiając kosmyk włosów, który wysunął się z ciemnego warkocza.

– Okno zamknąć! Panienkę uczesać w kok! – zadysponowała pani Rawska. – A kiedy skończycie, zajrzyj do gabinetu ojca – zwróciła się do Maryli. – Przypomnij, że ma przyjść do jadalni na obiad z przyszłym zięciem. Ten człowiek wciąż z nosem w książkach siedzi. Nie wiem, czy pamięta, że jedyna córka za dwa dni za mąż idzie. Hopsio, za mną!

Wyszła z pokoju z podskakującym wokół sukni psem. Trzasnęły drzwi. Jazgotliwe poszczekiwanie się oddalało.

Maryla usiadła przed toaletką. Hanka upinała fryzurę, odsłaniając twarz dziewczyny. Jedynie skręcone loczki grzywki pozostawiła w spokoju. Rilka wolałaby, aby włosy naturalnie opadały na plecy, co było dobrze widziane u panien, jednak nie śmiała toczyć boju z matką.

Przeczekiwała procedurę upinania koka, oceniając własne odbicie. Zmieniła nawet ustawienie uchylnego lustra, aby lepiej widzieć.

– Wcale nie jestem za chuda – wdała się w spóźnioną dyskusję z matką, której już przecież w pokoju nie było. – Włosy też nie są rude, tylko kasztanowe. Pasowałaby do nich szmaragdowa suknia. Szkoda, że panny muszą nosić pastelowe barwy. Ale w jednym _maman_ ma rację, w sukni śmietankowej barwy wyglądam blado.

Hanka nie odpowiadała, walcząc z lokami dziewczyny. Zaczesała włosy w górę, starała się skręcić gładko i upiąć z nich węzeł zachodzący mocno na przód głowy. Węzeł ten, mniej więcej nastrzępiony, próbowała przytwierdzić szpilkami, jednak niesforne loki wciąż wysuwały się z misternej konstrukcji.

Maryla poniechała spoglądania w lustro.

Nie dalej jak przedwczoraj _maman_ pokazywała list, który przysłał na jej polecenie administrator dóbr w Jeżmanowie, Feliks Kłopotowicz, donosząc, że przygotowania pokojów przyszłej hrabiny Niezwłockiej zostały zakończone. Pomyślała o sukniach, które czekały w jeżmanowskim pałacu. Nie mogła się doczekać, aż zacznie nosić wszystkie te pyszne kolory, jak burgund, szmaragd czy głęboki odcień bursztynu.

Zamyślona, zakręciła młynka palcami.

– Panienko… pani prosiła, aby przypominać panience, kiedy panienka będzie tak robić… – odezwała się Hanka. – Podobno panienka wygląda wtedy, jak gruby wuj Hilary, słuchający lektury czytanej przez wnuczkę.

Rilka westchnęła i rozłączyła dłonie.

Hanka manipulowała przy włosach dziewczyny, posapując, jak zwykle, kiedy pracowała w skupieniu.

– Gotowe – oznajmiła wreszcie.

Maryla wstała bez spoglądania w lustro. I tak wiedziała, że każda, nawet najbardziej kunsztowna fryzura, już po chwili straci kształt. Pojedyncze włosy wysuną się z upięcia i stworzą wokół głowy coś w rodzaju rozcapierzonej aureoli. Uwolniona od kobiecych przygotowań, wyszła na długi, ciemny korytarz mieszkania.

Z salonu dobiegały podniesione głosy sióstr ojca, bliźniaczek Tekli i Rozalji. Spierały się o Jana Hajdukiewicza, członka Towarzystwa Strzeleckiego. Tekla zachwycała się jego mową, wygłoszoną podczas odsłonięcia w ubiegłym roku pomnika króla Zygmunta Augusta w ogrodzie Strzeleckim. Rozalja dowodziła, że człowiek, u którego zauważyła wystający z nosa włos, nie powinien dostępować zaszczytu wygłaszania przemówienia. Tekla odcięła się, iż Rozalja pewnie dlatego w wieku trzydziestu ośmiu lat jest wciąż panną, bo w potencjalnych kandydatach na męża widziała same wady i o ten jeden włos się przeliczyła. Rozalja ofuknęła siostrę, aby się nie wymądrzała, bo skoro zamęczyła męża na śmierć, ganiając go po balach, rautach i koncertach, to widać niewiele wie o wytrzymałości męskiego gatunku.

Maryla się uśmiechnęła. Ciotki wciąż wynajdywały powody do kłótni, zapewne z nudów. Tekla, od czasu, kiedy jej mąż zmarł na serce, oprócz wychowywania sześcioletniej obecnie córki i czternastoletniego syna, pobierającego nauki we Lwowie, nie miała innych zajęć. Żyła z niewielkiego majątku ziemskiego i sporej sumy ulokowanej w banku przez zapobiegliwego męża, wysokiej rangi urzędniku cesarsko-królewskiej administracji. Troszczyć się o codzienny chleb nie musiała. Rozalja trochę Tekli pomagała, ale lista jej obowiązków była krótka.

Kłótnia o włos Hajdukiewicza przycichła. Maryla ruszyła przez ciemny korytarz do gabinetu ojca. Zapukała cicho.

– Wejść! – rozległo się ze środka.

Uchyliła drzwi gabinetu. Ojciec siedział w biedermeierowskim fotelu uszaku, obitym tapicerką w beżowo-złociste pasy. Pani Rawska nie znosiła tego mebla. „Biedermeier to styl bez wartości artystycznych, odpowiedni co najwyżej dla mieszczaństwa” – narzekała.

Natomiast pan Rawski uwielbiał fotel. Palił jedno cygaro virginia dziennie i czynił to właśnie w objęciach biedermeiera. Tak jak teraz. I jak zawsze trzymał cygaro między kciukiem a środkowym palcem lewej dłoni.

Na kolanach położył album, do którego wklejał wycinki z gazet o katastrofach naturalnych i ich skutkach. Zeszyt zaczął prowadzić rok wcześniej, kiedy potężny wybuch wulkanu Krakatoa zapoczątkował tak niezwykłe zjawiska, jak krwawe zorze towarzyszące wschodom i zachodom słońca czy błękitna lub zielona barwa księżyca.

Za plecami ojca, niczym strażnik pilnujący spokoju właściciela gabinetu, stała masywna mahoniowa biblioteka. Politurowana powierzchnia mebla, rzeźbiona na rogach w liście akantu, odbijała ostatnie refleksy dziennego światła.

– Ach, to ty, córciu. – Pan Rawski podniósł cygaro do ust. Wciągnął dym, a potem uniósł głowę. Wypuścił trzy kółka i obserwował, jak wędrują ku sufitowi. Osaczyły pucołowatego cherubina, spoglądającego ku podłodze z tak zamyśloną miną, jakby zastanawiał się, co robi na plafonie, otoczony jednocześnie i dymem, i wieńcem laurowym.

Szczupła dłoń z cygarem wyciągnęła się ku Rilce.

– Chcesz dymka?

Dziewczyna spojrzała za siebie, jakby spodziewała się zobaczyć matkę. Weszła do gabinetu, zamykając drzwi. Wzięła od ojca cygaro, a chwilę później wypuściła idealnie okrągłe kółko dymu.

– Moja krew! – Pan Rawski uśmiechnął się z dumą.

– _Maman_ kazała przypomnieć, że dziś na obiedzie będzie kochany Hipcio. Ostatni raz przed ślubem. – Maryla dźgnęła cygarem środek kółka z dymu ruchem tak stanowczym, jakby przebijała wroga szpadą.

Ojciec pogładził szpakowatą, równo przyciętą brodę.

– Ty chyba wcale nie cieszysz się, że wychodzisz za mąż, co? – zapytał.

Rilka oddała ojcu cygaro. Podeszła do biblioteki. Westchnęła.

– To nie tak, tatku.

Otworzyła przeszklone drzwiczki, chroniące książki przed kurzem. Przesunęła palcem po grubych tomach, oprawionych w skórę.

Milczenie skryło się za tykaniem zegara. Stał w rogu gabinetu, zamknięty w szafce wysokości człowieka, i mścił się za uwięzienie odliczaniem sekund oddzielających Rilkę od przeznaczenia.

– Strach mnie obleciał – przyznała. – Panny przecież w wieku dwudziestu lat albo i starsze za mąż idą. A ja w styczniu ledwie osiemnaście skończyłam.

Palec dziewczyny błądził po grzbietach książek. Zatrzymał się na monografii _O powstawaniu gatunków drogą naturalnego doboru, czyli o utrzymywaniu się doskonalszych ras istot organicznych w walce o byt_. Nie dalej jak trzy dni temu odstawiła przeczytane dzieło pana Darwina na półkę.

– Dziecko, wątpliwości tuż przed ślubem to zwykła rzecz. Ale to tylko nerwy przed wielkim dniem.

Pan Rawski wypuścił kolejne trzy kółka dymu prosto w nos cherubinowi na suficie.

Rilka poniechała przeglądu książek. Podeszła do wysokiego czworobocznego pieca i oparła się plecami o zielone kafle. Wypukłości geometrycznych wzorów gniotły ją w plecy. Ale i tak piec był doskonałym remedium na panujący w mieszkaniu chłód.

Za oknem rozległ się przenikliwy dźwięk dzwonka. Maryla skierowała spojrzenie za okno. Z wysokości drugiego piętra nie było widać źródła dźwięku, ale charakterystyczny wysoki ton połączony z odgłosem sunących po szynach stalowych kół i stukotem kopyt na oblodzonej powierzchni nie pozostawiał wątpliwości, że pod oknami przejechał tramwaj konny.

Oparła mocniej plecy o kafle pieca. Rozchodzące się po ciele ciepło kontrastowało z widokiem za oknem.

Nadchodził zmierzch. Wielkie płatki śniegu spadały wolno, przysypując puszystą czapą Sukiennice i przysadzisty kościółek świętego Wojciecha. Spuściły też zasłonę milczenia na błotnistą zazwyczaj nawierzchnię. Większy niż zazwyczaj tłum ludzi przemierzających rynek był dowodem, że ostatnie dni karnawału miały swoje prawa.

Za Sukiennicami majaczył nowy budynek odwachu, wybudowany dwa lata wcześniej. Przytulał się do ledwie widocznej Wieży Ratuszowej. Pałacu pod Baranami, siedziby rodu Potockich, nie było już widać zza zasłony śniegu.

Myśl o hrabiach Potockich przywróciła Marylę do rzeczywistości.

– Nie wiem, czy podołam obowiązkom hrabiny – zwierzyła się ojcu. – Nigdy nią nie byłam.

– Ale moją córką jesteś. Córką szlachcica. Może nie przesadnie zamożnego, ale z chlubną przeszłością. I powiem ci, iż ród Hipcia wiele naszemu kiedyś zawdzięczał. Nic więc dziwnego, że twój narzeczony zechciał nas w jedną rodzinę połączyć.

Dziewczyna z niepokojem spojrzała na drzwi gabinetu, jakby spodziewała się, że z drugiej strony matka przyciska ucho do dziurki od klucza.

– Skoro tak mówisz, to znaczy, iż Niezwłoccy wiele TOBIE zawdzięczali – powiedziała szeptem. – Nie, nie! Nic nie mów. Znam cię, będziesz udawał, że to nie tak. A po co masz kalać się kłamstwem?

Ojciec zamknął album z wycinkami i odłożył na składany stolik do kart, stojący przy fotelu. Wstał. Jego szczupła postać górowała nad Rilką. A on popatrzył tak srogo, jakby wzrokiem chciał wybić córce z głowy podejrzenia.

Roześmiała się, w ogóle nieprzejęta tym, że ojciec próbuje wyglądać groźnie.

– A to ci heca!

Ojciec też się uśmiechnął, ale jednocześnie pokazał palcem na drzwi.

– _Maman_ myśli, że się namęczyła nad zaaranżowaniem małżeństwa, a to ty palce maczałeś w sprawie. – Ściszyła głos. – A ona taka dumna, że zdążyła mnie wyswatać, zanim inna panna w odpowiednim wieku koło Hipcia się zakręciła.

Ojciec pokiwał głową i uśmiechnął się lekko drwiącym uśmiechem.

– I niech twoja _maman_ dalej tak myśli. – Kręcił cygaro między palcami, jakby się zastanawiał, czy nie zgasić. – Pamiętasz, co sobie obiecaliśmy po śmierci Antosia?

Zapadło milczenie. Tylko zegar nie zamierzał się dostosować. Napastliwe tik-tak, tik-tak zdawało się popędzać ludzi, aby zagłuszyli odgłos upływającego czasu słowami.

Rilka zamrugała powiekami, próbując powstrzymać łzy cisnące się do oczu na wspomnienie nieżyjącego brata. Pamiętała, jakby to nie cztery lata temu, ale dziś zawierała umowę z ojcem. Mieli trzymać wspólny front, robić swoje i pozwalać pani Rawskiej wierzyć, że ona tu rządzi.

Szczypiące łzy zatrzymały się dopiero, kiedy nacisnęła palcami nasadę nosa. Pokiwała głową.

– Jestem o ciebie spokojny – zapewnił ojciec. – Pozycję hrabiny udźwigniesz. Udźwignęła ją babka Hipolita, choć ze skromnego rodu pochodziła. A ty masz nad nią przewagę. Zrobiłem przecież świetną robotę, kształcąc cię, jakbym twojego brata kształcił, gdyby żył.

– W tajemnicy przed _maman_ – westchnęła Rilka. – Taka umowa.

Tajemnice przed matką jej ciążyły. Ale należało je zachować, bo _maman_ nie zniosłaby myśli, że Rilka czyta w kilku językach książki, których pannom znać nie wypada. Tolerowała jedynie francuski i rubrykę o modzie w czasopismach.

Pan Rawski wyciągnął w górę dłoń z cygarem ułożonym między kciukiem i palcem środkowym. Palcem wskazującym wycelował w sufit, akurat w miejsce, z którego spoglądał na nich gipsowy cherubin.

– Umowa, córciu! – potwierdził.

Skinęła głową.

– A teraz przestań się zamartwiać. I idź za mąż. Tyś za mądra na swoją matkę, która nie rozumie, po co pannie wykształcenie. Lepiej ci u męża będzie. Nie będziesz musiała ukrywać, żeś rozumna.3.

Inspektor Schwenk przyjrzał się zmarłemu uważniej.

Nienaganna fryzura z przedziałkiem z boku i wcześniej zauważone szczegóły nie pozostawiały wątpliwości, że mieli do czynienia z osobą dbającą za życia o wygląd. Elegancję psuła rana postrzałowa z prawej strony głowy, w połowie odległości między czubkiem ucha a zakończeniem brwi. A więc na naturalną przyczynę śmierci nie można było mieć nadziei.

Schwenk potarł szczękę, zastanawiając się, co zrobić z fantem, który miał u stóp. Jeszcze niedawno siedział nad gazetą, przy filiżance gorącej kawy. Moc naparu była, co prawda, niewielka. Widział kwiatki namalowane na dnie filiżanki i jak większość krakowian pogardliwie nazywał kawę kwiateczkową. Ale w tamtym momencie nie moc kawy była ważna, lecz temperatura. Ciepło służbowego wnętrza i filiżanki wzywało. Zimne podnóże Wawelu wręcz przeciwnie.

Mężczyzna przykryty świeżym śniegiem cierpliwie przeczekiwał rozmyślania inspektora, patrząc nieruchomym wzrokiem w niebo.

Janocha niestrudzenie pełnił wartę, wyprężając się jak struna. Strażnik Gerwazy Oliwa nie wykazywał podobnej cierpliwości. Przestępował z nogi na nogę i próbował rozcierać zmarznięte dłonie, w czym przeszkadzała mu trzymana w dłoni szufelka do węgla.

Po co ten bałwan zabierał z posterunku taki sprzęt? – zastanawiał się Schwenk, ale nie zdążył nic wymyślić.

– Panie inspektorze, to co my z tym zrobimy? – zapytał Oliwa, wskazując śnieżny kopczyk szufelką.

Wygodnie zostawić górze troskę o wybór drogi postępowania – pomyślał Schwenk. Niestety górą był właśnie on.

– Najpierw odkopmy śnieg wokół zmarłego – postanowił. – Zobaczmy, co jeszcze tam się ukrywa.

Oliwa westchnął, jakby wiedział, które „my” miał na myśli inspektor, kiedy mówił o rozkopywaniu śnieżnego kurhanu.

– Dobrze, że wziąłem szufelkę do węgla, kiedy poszedłem po szanownego pana inspektora. Przynajmniej ręce nie zgrabieją od kopania w mokrym śniegu – powiedział kwaśno.

A więc nie bałwan, tylko przewidujący szczwany lis – skonstatował Schwenk.

Oliwa zatarł dłonie, jakby chciał rozgrzać je na zapas, i ruszył do rozgrzebywania śnieżnej mogiły.

– Fredek, pomógłbyś – rzucił do Janochy, wciąż stojącego w służbistej postawie w odległości dziesięciu kroków od zmarłego.

– Jaaa? – Alfred Janocha przeniósł spojrzenie z inspektora na kolegę. – Na pohybel! Łapskami mam śnieg rozgarniać?

„Na pohybel” zabrzmiało w jego ustach, jak przekleństwo. I taką też funkcję pełniło.

– Chudy jesteś, łatwiej będzie ci się schylać niż mnie. Widzisz, jaki mam brzuch? – argumentował Oliwa, obdarzony przez naturę i własny apetyt wyraźnie już widocznym brzuszkiem.

– Ale wyższy jestem, więc do ziemi mam dalej. To i głębiej musiałbym się pochylić – odparował Janocha.

Schwenk nie wtrącał się w rozmowę podwładnych. Pocierał szczękę dłonią, jakby mogło to pomóc w lustrowaniu miejsca zdarzenia. Dotykanie twarzy nie sprawiało jednak, że widział coś więcej.

Ślady wokół nieboszczyka należały do dwóch osób. Te, które odcisnęły się tylko w jedną stronę, przyporządkował do Alfreda Janochy, pełniącego straż przy zmarłym. Te, które podeszły do śnieżnego kopczyka i zawróciły, należały z pewnością do Gerwazego Oliwy.

Poza tym świeży śnieg zakrył wszystko, łącznie ze śladami, zostawionymi przez zmarłego. Bo przecież ten nie przyfrunął nad zakole Wisły, przy którym się znajdowali. W tle wznosił się Wawel, jakby nieboszczyk zdecydował, że umrze patrząc na symbol Polski Piastów i Jagiellonów. Ale z drugiej strony, jaki to symbol, skoro zajęli go Austriacy?

Oliwa sapał, machając szufelką. Spod śniegu wyłonił się rozpięty dwurzędowy płaszcz z sięgającą przedramienia peleryną. Spod płaszcza wystawał czarny frak z jedwabnymi klapami, rozpięty, jak nakazywały reguły noszenia. Wszak frak zapinano tylko do tańca.

– Musi, że z balu wracał – mruknął Oliwa i dalej rozgarniał śnieg. – Inaczej by się tak nie wyelegantował.

Spod fraka wyłoniła się biała kamizelka z trzema złotymi guzikami, pod którą z kolei pyszniła się śnieżnobiała koszula.

Schwenk nic nie odpowiedział. Oliwa miał rację. Mężczyzna z pewnością wracał ze spotkania towarzyskiego.

Obserwował wyłaniające się spod śniegu elementy garderoby i układ ciała. Prawa ręka zasłonięta płaszczem. Lewy rękaw płaszcza podciągnięty do połowy przedramienia. W promieniach słońca, które przebiły się przez dynamicznie przesuwające się chmury, błysnęła złota spinka do mankietu, ozdobiona szlacheckim herbem. Drugi błysk pochodził od zegarka na dewizce. Dewizka była złota, pod postacią kilku złożonych razem łańcuszków, ozdobionych brelokiem wyobrażającym kostkę do gry.

– Czyżbyśmy znaleźli wielbiciela gier hazardowych? – Oliwa postanowił błysnąć intelektem.

– Może tak, może nie – odparł Schwenk. – Taki brelok ostatnio w modzie, może to tylko wielbiciel nowości.

Podszedł bliżej i nachylił się nad zmarłym.

– Jest zegarek, jest złoto, znaczy nie rozbój. Ale ten herb na spince! Niedobrze, niedobrze. Arystokratę wykopujemy. Będzie nieliche zamieszanie.

Oliwa się nie odzywał. Odgarniał śnieg zamaszystymi ruchami, jakby chciał jak najszybciej mieć za sobą nieprzyjemną czynność. Szufelka zazgrzytała. Strażnik zwolnił ruchy i ostrożnie rozgarnął śnieg. Wyłoniła się laseczka, ozdobiona na gałce tym samym herbem, co spinka od mankietu. Oliwa pracował dalej. Chwilę później odkopał nogi obute w lśniące lakierki.

– A po butach go poznacie – mruknął inspektor. – Widać, że nie spacerował, tylko powozami się rozbijał. – Potarł policzek i zapatrzył się na Alfreda Janochę, wciąż stojącego na warcie przy zmarłym.

Bo też i było na co patrzeć. Kawał dryblasa, na oko prawie dwumetrowego, o fizjonomii jakby dopiero co wyszedł z kryminału. Krzaczaste czarne brwi zwisające nad małymi oczkami nadawały twarzy nachmurzony wygląd. Sama twarz wydłużona, jakby końska, z wysuniętą ku przodowi dolną szczęką, sprawiała wrażenie, jakby jej właściciel był wściekły i zamierzał przejść do rękoczynów. A złamany, pewnie w bójce, nos przywodził na myśl skojarzenie z bokserem, więc groźba rękoczynów wydawała się nadzwyczaj prawdopodobna. Pod nosem wykwitał absurdalny wąs, wypomadowany i podkręcony, niepasujący do reszty. Ciemne włosy sterczące na wszystkie strony spod służbowej czapki dopełniały obrazu. I jeszcze te długie ręce, kończące się niżej niż u przeciętnego człowieka! Istny małpolud.

Może dlatego wokół miejsca zdarzenia nie było zbiegowiska? Wystarczyło, że Janocha popatrzył na ciekawskiego przechodnia, a zainteresowany przechodził metamorfozę. Zostawał w pośpiechu oddalającym się piechurem, którego interesują jedynie własne sprawy.

Dobrze, że to właśnie Janocha stał na warcie przy zmarłym, a nie krągły, dobroduszny i budzący sympatię Oliwa. Ten zgromadziłby wokół siebie i trupa wianuszek gapiów.

Schwenk zamrugał. Do oka wpadł mu zabłąkany płatek śniegu. Czyżby pogoda znów się zmieniała? Przetarł oko i powrócił do myślenia o zmarłym.

– Co, u licha, przygnało tego elegancika zimą nad Wisłę? Lepszego miejsca na spacer nie znalazł? – zapytał sam siebie na głos, choć wciąż patrzył na wysokiego strażnika.

Janocha zmarszczył krzywy nos. Wyprężył się jeszcze bardziej, jakby głową chciał sięgnąć nieba.

– Melduję posłusznie, że nie wiem, co zmarły tu robił – odpowiedział dziarskim głosem.

– Nie ciebie pytam! – Inspektor zaprzestał pocierania policzka i wsunął dłoń do kieszeni płaszcza.

Janocha przewrócił oczami. Szufelka Oliwy znów szczęknęła.

– Ożeż! Znalazłem narzędzie zbrodni – oznajmił Gerwazy i wskazał pistolet leżący obok zmarłego.

– Albo narzędzie, którym popełniono samobójstwo – dodał Schwenk.

– Albo. – Gerwazy zaakcentował słowo, jakby wypowiadał „tak”.

Wyprostował się, uznawszy zapewne, że zrobił już wszystko, co było do zrobienia.

Schwenk spojrzał na Wawel, jakby liczył na to, że siedziba królów polskich podpowie rozwiązanie. Nie chciała jednak z nim rozmawiać. Przeniósł wzrok na podwładnych.

Oliwa sapał, Janocha poziewywał, obaj wyglądali na zmęczonych, choć każdy czym innym. Mało roboty mają na co dzień, aby jeszcze z tragicznie zmarłymi się użerać? Już i tak od rana do nocy pracują, pilnując porządku na mieście, a zrozumienia we władzach brak, by powiększyć załogę. Nowych miejsc pracy jak nie ma, tak nie ma.

Nie straży cywilno-policyjnej to kłopot, aby rozwiązać zagadkę śmierci owego eleganta. Straż jest od pilnowania porządku. Porządek zaś będzie wtedy, kiedy właściwe organa zajmą się swoją robotą.

Schwenk zaklął pod nosem. Cóż za mgła spowiła jego umysł, że tak długo nie potrafił podjąć prostej decyzji? Dawno trupa nie oglądał i chyba stał się zbyt podatny na wstrząsające wrażenia. Ale zamęt w głowie już minął. Uśmiechnął się. Już niedługo wróci do nowej filiżanki kwiateczkowej kawy w ciepłym pomieszczeniu służbowym.

– Janocha, dość tej warty – wydał rozkaz. – To nie grób Chrystusowy w wielkanocnym kościele. Jeszcze mamy karnawał. Marsz po prokuratora Brudzińskiego!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: