Blanka L – Sława, pieniądze i seks - Tomasz Wandzel - ebook + audiobook

Blanka L – Sława, pieniądze i seks ebook i audiobook

Wandzel Tomasz

3,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Blanka L. to celebrytka. W telewizji prowadzi własny talk-show, a na Instagramie obserwuje ją kilkaset tysięcy osób. Ubiera się wyłącznie na różowo, jeździ lexusem w landrynkowym kolorze, uwielbia podróże do egzotycznych miejsc, a forsy ma jak młynarz mąki. Z kolei Olek, to zwyczajny chłopak z warszawskiej Pragi, który dopina magisterkę z dziennikarstwa, wyrywa dziewczyny na Tinderze, a na życie zarabia, wożąc ludzi swoim zielonym golfem.

 

Kiedy Blanka za jazdę na podwójnym gazie traci prawo jazdy, Olek, dzięki rodzinnym koneksjom zostaje jej szoferem. Chłopak postanawia skorzystać z okazji i zdobywając zaufanie swojej szefowej wyciąga jej sekrety, z których tworzy biografię celebrytki. W ten sposób chce zdobyć kasę, której potrzebuje jak elektrownia Turów węgla. Jednak to, co odkrywa, okazuje się prawdziwą puszką Pandory, a jej otwarcie będzie dla polskiego show-biznesu jak tornado, tsunami i trzęsienie ziemi w jednym. Na słuchacza czeka akcja wartka jak Wisła i język soczysty jak tradycyjne kotlety mielone. Nie zabraknie również odniesień do otaczającej nas rzeczywistości, a wszystko doprawione garścią osobliwego humoru i szczyptą pikantnej erotyki.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 362

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 52 min

Lektor: Tomasz Wandzel

Oceny
3,3 (7 ocen)
2
1
2
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Elzunia2016

Nie polecam

chyba ktoś tą książkę za Pana Wandzela napisał. jest tragiczna. tzw. stek głupot, bzdur i .....szkoda psuć sobie renomę czymś takim. można to potraktować w kategorii paszkwili ale bardzo słabych.Pas,kwil powinien rozśmieszać , a nie irytować.
00
AlicjaChomyszyn

Całkiem niezła

Zwariowana i trochę odklejona. Na lato może być
00

Popularność




Tomasz Wandzel

Blanka L

Sława, pieniądze i seks

@lindcopl

e-mail: [email protected]

Tytuł oryginału:

Blanka L – Sława, pieniądze i seks

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Lind&Co Polska sp. z o o.

Wydanie I, 2023

Projekt okładki: Marlena Sychowska

Copyright © dla tej edycji: 

Wydawnictw0 Lind&Co Polska sp. z o o, Gdańsk, 2023

ISBN 978-83-67494-86-1

Opracowanie ebooka Katarzyna RekWaterbear Graphics

Rozdział pierwszy

Każda historia, tak samo jak ludzkie życie ma początek i koniec. Jednak czasami lepiej opowiedzieć coś od środka, oszczędzając innym zbędnej paplaniny. A to o swoim dzieciństwie i sraniu w pieluchy, a to o opluwaniu rodziców znienawidzoną kaszką, która według agencji reklamowych ma być tą najlepszą na świecie. Zacznijmy więc od tego, że w dość krótkim czasie musiałem zdobyć pół miliona. Tak bajońskiej sumy nie można po prostu zarobić uczciwą pracą. Szczęśliwcy, którzy jakimś cudem tego dokonali, przy okazji dorobili się garbu na plecach, artretyzmu, krótkowzroczności, miażdżycy i wielu innych bonusów, jakie niesie ze sobą starość. Ja nie miałem tyle czasu, dlatego moje przedsięwzięcia musiały bardzo szybko przynieść plon stokrotny. Przeczytałem to w Biblii, gdy przygotowywałem się do I Komunii Świętej i mi się spodobało, choć teraz moje relacje z Najwyższym znacznie się rozluźniły i nie są już tak zażyłe jak w pierwszych latach podstawówki. Z długiej listy pomysłów wykreślałem kolejno wszystkie, których szansa powodzenia była mniejsza niż trafienie szóstki w totka lub główna wygrana w jakimś teleturnieju. W końcu został ten jeden. Najbardziej szalony, kreatywny i obiecujący. I wcale nie był nim napad na Narodowy Bank Polski! Tym genialnym pomysłem było spisanie prawdziwej biografii jednej z największych celebrytek ostatnich kilku lat, a Blanka Lipiec z pewnością do takich należała. Na pierwszy, drugi, a nawet i trzeci rzut oka plan nie miał prawa się udać. Jak zwykły chłopak z warszawskiej Pragi mógł poznać sekrety gwiazdy tego formatu? Jednak ja, choć sam byłem zwykłym jopkiem, miałem wyjątkową damę w rękawie, która bywało, że zmieniała się w prawdziwego asa, a czasami nawet jokera. Była nią moja siostra, która od kilkunastu miesięcy pracowała jako osobista asystentka Blanki Lipiec. Jak Ola zdobyła tę robotę, tego nie wiedziałem. I szczerze mówiąc, ta wiedza nie była mi do niczego potrzebna. Najważniejsze, że siostra stała się moim osobowym źródłem informacji, jak wywiad nazywał mało istotnych szpicli. Oczywiście nie miała świadomości, iż przekazując mi mniej lub bardziej pikantne szczegóły z życia swojej chlebodawczyni, podcina gałąź, na której Blanka uwiła sobie wygodne gniazdko. Tym samym przyczyniając się do jej upadku. Zbieranie materiału szło na tyle sprawnie, że po kilku miesiącach, mogłem śmiało przystąpić do kreślenia życiorysu ofiary. Jednak wydarzenia pewnej nocy sprawiły, że tempo prac przyśpieszyło, jak inflacja drenująca portfele Polaków, a ja byłem niczym Dione dla Saturna, blisko, ale nie za blisko, by nie wzbudzać podejrzeń.

Noc z trzydziestego pierwszego grudnia na pierwszego stycznia była dla mnie, podobnie jak dla wielu innych trudniących się przewozem osób, jedną z najbardziej pracowitych w roku. Nie traktowałem tego jednak w kategoriach etatowej roboty. Wszak byłem jeszcze studentem dziennikarstwa. Tylko czasami dorabiałem jako znienawidzony przez korporacyjnych taksówkarzy, a uwielbiany przez chytrych warszawiaków uberowicz. Parałem się tym od pięciu lat, czyli od chwili, gdy po twardych negocjacjach, w jednym z gnieźnieńskich komisów, stałem się szczęśliwym posiadaczem golfa czwórki z dwa tysiące szóstego, w kolorze butelkowej zieleni.

Historia pojazdu przedstawiona przez pana Jurka miała w sobie tyle magii, że połknąłem ją jak ryba haczyk. Samochód miał pochodzić od nauczycielki wychowania fizycznego z Berlina, która mieszkała zaledwie pięćset metrów od szkoły, więc auta używała wyłącznie do robienia cotygodniowych zakupów, w oddalonym o pięć kilometrów hipermarkecie. Dodatkowo była niepalącą, bezdzietną starą panną, dzięki czemu wnętrze golfa pachniało nowością, a lakier pokryty odpowiednią warstwą wosku błyszczał się i mienił jak bombka na choince. Jednym słowem, samochód wyglądał prawie jak z salonu. Kluczowe było oczywiście słowo „prawie”, bo do dzisiaj nie udało mi się logicznie wyjaśnić tych siedemdziesięciu tysięcy przebiegu, mimo zastosowania różnych działań matematycznych. Podobnie jak niemal wypolerowanych na błysk tarcz hamulcowych, mogących robić za lustro łazienkowe i lekko skrzywionej podłużnicy. Wszystko to dowodziło, że golfik miał swoje słodko-gorzkie tajemnice, o których wiedział jedynie on. Wspomniane deficyty ujawniły się dopiero po kilku tygodniach, więc wizyta w komisie i reklamowanie zakupu nie miały sensu. Zdawałem sobie sprawę, że w odpowiedzi na swoje żale, usłyszę coś w stylu: »widziały gały, co brały, a teraz spierdalaj, bo psami poszczuję«.

Dlatego, zamiast wycieczki do pierwszej stolicy naszego pięknego kraju, pojechałem do kumpla z podstawówki. Michał, w przeciwieństwie do mnie, nie miał magisterskich aspiracji. Wolał jak najszybciej odciąć rodzicielsko-finansową pępowinę i na własnych nogach ruszyć w dorosłość. Wynajął garaż na Żoliborzu i otworzył warsztat samochodowy. Po roku przeniósł się do większego, a trzy lata później kupił działkę w Jankach i uruchomił serwis z prawdziwego zdarzenia.

Kiedy zajechałem, Michał z ciekawością kilka razy obszedł samochód. Z każdym kolejnym okrążeniem jego mina stawała się coraz bardziej marsowa, a zmarszczka na czole pogłębiała się niczym przekop Mierzei Wiślanej.

– Dobra, wprowadzę to cacko na kanał i zobaczymy, co mu dolega – oznajmił, wyciągając dłoń po kluczyki.

– Tylko bądź ostrożny – poprosiłem pół żartem, pół serio. Kwadrans później znałem już diagnozę.

– Ty to jednak jesteś potrójny baran – mruknął Michał, wyczołgując się z kanału.

– Jak to potrójny?

– Po pierwsze z nazwiska, po drugie o ile mnie pamięć nie myli, twoim znakiem zodiaku jest baran – wyliczał kumpel – a po trzecie tylko baran mógł kupić coś takiego – dodał, uderzając otwartą dłonią o dach auta. Chociaż słowa kolegi zabolały jak borowanie bez znieczulenia, to postanowiłem ich nie komentować.

– Sam tego niemca kupowałeś, czy jakaś równie barania dusza ci pomagała? – rzucił, nie przestając pastwić się nade mną psychicznie.

– Jeśli pytasz, czy Ola maczała w tym palce, to muszę cię rozczarować.

– Nie obraź się, ale twoja siostra wygląda mi na tę bardziej bystrą połowę waszego baraniego duetu – oświadczył, patrząc na mnie z politowaniem, którego nawet nie próbował maskować.

– Sam – przyznałem, z pokorą przełykając usłyszane obelgi.

– W takim razie, używając terminologii medycznej, powiem, że pacjent będzie żył – zaczął, przechodząc do meritum – a moim zdaniem nawet dociągnie do trzydziestki – dodał, niczym wróżbita Maciej. – Uratowało cię tylko to, że kupiłeś volkswagena. Gdybyś nie daj Boże, sprawił sobie francuza lub włocha, to nawet reanimacja by mu nie pomogła. Masz szczęście, że trafił ci się niemiec. Kulawy, bo kulawy, ale niemiec – podsumował, informując, że golf będzie do odbioru za trzy dni. Posiadanie własnego wozu, łącznie z naprawami, kosztowało mnie wszystkie finansowe prezenty z osiemnastki plus to, co zarobiłem, smażąc flądry, mintaje i morszczuki w lokalu należącym do przyjaciela rodziny, który w Łebie prowadził niewielki pensjonat. W sezonie był także właścicielem smażalni ryb, prosto z zamrażarki. Choć reklama przed wejściem gwarantowała ryby prosto z Bałtyku.

Pobyt nad morzem zapadł mi w pamięci nie tylko z powodu szorowania patelni, które Magda Gessler z miejsca wypierdoliłaby na złom, przy okazji wrzeszcząc: „Dlaczego, do kurwy nędzy, wy trujecie ludzi?”, przy czym kurwę i nędzę dodałem dla zobrazowania syfu, kiły i mogiły panujących w kuchni. O dziwo, jednak do lokalu waliły tłumy. Prawie jak na otwarcie Castoramy, gdzie w ramach promocji można było zgarnąć gratisowe wiadro, a to jak wiadomo, zawsze się przyda. Tak więc znajomy rodziców zacierał ręce, osobiście rozlewał piwo z beczki, zgodnie z nadmorską tradycją chrzczone wodą, bynajmniej nieświęconą, a w myślach liczył kasę. Ja zapierdalałem jak renifer Świętego Mikołaja przed gwiazdką, a po dziesięciu godzinach w ramach relaksu posuwałem córkę mojego szefa. Wiem, wiem, zabawiając się z Iwonką grzeszyłem, i to w ten najgorszy z możliwych sposobów. Wszak jedno z nieoficjalnych przykazań nieformalnego kodeksu pracy mówiło, pracownik nie powinien bzykać żony swojego dobroczyńcy ani żadnej z córek, które jego są. Usprawiedliwiał mnie tylko fakt, że to sama Iwonka wparowała mi do łóżka. A dokładniej rzecz biorąc pewnej nocy, kiedy po zamknięciu lokalu razem sprzątaliśmy kuchnię, podeszła do zlewu, przy którym szorowałem patelnię, uklęknęła przede mną, wprawnym ruchem rozpięła mi rozporek i nim zorientowałem się w sytuacji; mój miękki fiut zniknął w jej, od kilku dni już, pełnoletnich ustach. Na efekty tych poczynań nie musiałem długo czekać.

– Wiesz, że od dawna miałam na to ochotę – wymruczała, wysuwając sztywnego penisa z ust i przejeżdżając zwinnym językiem od jąder po samą żołądź, a następnie jeszcze mocniej zaciskając wargi na kutasie.

Doznanie było tak głębokie, że patelnia, którą wciąż trzymałem w dłoniach z głośnym brzdękiem upadła na podłogę. Na Iwonce hałas nie zrobił żadnego wrażenia. Wciąż rytmicznie pracowała ustami, a jej zielone oczy, okolone nienaturalnie długimi rzęsami wyzywająco patrzyły w moje. Zapatrzony w tę zieleń, aż miałem ochotę zanucić: »Przez twe oczy, twe oczy zielone, oszalałem«, ale z moich rozchylonych ust wydobywały się jedynie jęki rozkoszy. Wyznanie dziewczyny, że od dawna zamierzała się ze mną zabawić, połechtało moje męskie ego, bo pracowałem zaledwie od czterech dni. Nie ukrywam, że ja też popatrywałem na nią z zainteresowaniem, podszytym nicią erotyzmu, ale ona była córką szefa, a ja jedynie sezonowym pracownikiem, więc choć czasy niewolnictwa, segregacji rasowej i klasowej były tak odległe, jak początki radia i telewizji, to moja przyzwoitsza część charakteru kazała poskromić grzeszne myśli. Jednak, gdy Iwonka przejęła inicjatywę, a chuja w usta, wszystkie moralne blokady diabli wzięli i wywieźli do piekła. Kiedy Iwonka wyssała ze mnie wszystko, wliczając w to połowę moich sił witalnych, zrzuciła luźne szorty i kładąc się na blacie, który normalnie służył do rozbijania kotletów i panierowania ryb, gestem szczupłej dłoni o długich czerwonych paznokciach, zaprosiła mnie między swoje rozchylone uda.

– O kurwa, jak ja to uwielbiam – wymruczała, gdy koniuszkiem języka dotknąłem jej śliskiej, nabrzmiałej łechtaczki.

Dopiero następnej nocy na tym samym blacie zerżnąłem ją po raz pierwszy. Odtąd co dwa lub trzy dni najukochańsza córeczka tatusia, oczko w głowie mamusi, wyprawiała ze mną takie harce, że te sześć tygodni spędzone w Łebie, wyedukowały mnie bardziej niż cztery lata liceum.

Mając już samochód, przystąpiłem do realizacji swojego kolejnego ambitnego planu, czyli zostałem dojną krową Ubera. Określenie to lansowane przede wszystkim przez konkurencję miało tyle wspólnego z prawdą, co zapewnienie producenta, że w jego parówkach znajdziemy sto procent mięsa. Z mojego punktu widzenia robota była spoko, zarobki były spoko i klienci też byli spoko. Dla tych ostatnich byłem, i jestem, pewnym zaskoczeniem. Po pierwsze rozmawiam z nimi i to w dodatku płynną polszczyzną. Po drugie inaczej niż znaczna część pozostałych uberowców nie muszę korzystać z nawigacji, aby zawieźć kogoś z Dworca Centralnego na Kaktusową. Miało to odzwierciedlenie nie tylko w relacjach interpersonalnych na linii kierowca–pasażer, ale też w napiwkach, o ile klient płacił gotówką. Jednak nawet bez nich nie miałem prawa narzekać. Kilkadziesiąt popołudniowych czy nocnych kursów, pozwalało mi zaspokoić wszystkie potrzeby dwudziestoczterolatka, mieszkającego z rodzicami i korzystającego z państwowej, bezpłatnej edukacji na Uniwersytecie Warszawskim. Gdybym miał żonę, dziecko i kredyt na kawalerkę, musiałbym zapieprzać jak dziki osioł. Wiedziałem, że kiedyś będę się musiał z tym wszystkim zmierzyć, ale na razie korzystałem z życia na własnych zasadach. Dopinałem magisterkę i woziłem ludzi golfem, który za dwa lata osiągnie pełnoletność. W międzyczasie cichutko, jak mysz pod miotłą albo wyszkolony komandos, realizowałem perfidny plan, którego zwieńczeniem miała być moja sława, wielkie pieniądze i koniec Blanki Lipiec, jednej z najbardziej znanych celebrytek.

Przejdźmy jednak do pamiętnej nocy. Jak już wspomniałem na początku, noc sylwestrowa była dla mnie tym, czym pierwszy listopada dla producentów zniczy, chryzantem i wszelkich innych, kiczowatych ozdób nagrobkowych, na których widok zmarli, gdyby mogli przewracaliby się w grobach lub jeśli zostali skremowani, przesypywali w urnach. Nie inaczej było kilka dni temu, gdy przyszło nam pożegnać rok dwa tysiące dwudziesty pierwszy i powitać dwa tysiące dwudziesty drugi. W przeciwieństwie do pamiętnego sylwestra Anno Domini dwa tysiące dwadzieścia, kiedy Polska jak długa i szeroka przebywała w areszcie domowym, a jedyną rozrywką dla mas była kiepska imitacja tradycyjnego sylwestra w Zakopanem, który z powodów sanitarnych został przeniesiony do Ostródy. Tym razem kochana telewizja stanęła na wysokości zadania. Wyjebała w Zakopanem scenę, jakiej najstarsi górale nie widzieli, zaprosiła Jasona Derulo, który za wyśpiewanie kilku numerów skasował tyle, ile kosztowało roczne utrzymanie telefonu zaufania dla młodzieży, wiecznie żywą Marylę, barona disco polo w osobie Zenka oraz Sławomira, którego jedyna znana piosenka ma podobno stać się hymnem Zakopca. Dodatkowo Prezes, po konsultacji z kotem, na tę jedną noc pozwolił otworzyć kluby taneczne i dyskoteki. Wszystko po to, aby Polacy mogli w doskonałych, niekoniecznie trzeźwych nastrojach przywitać nowy rok i nowy Polski Ład.

Mnie niestety nie było dane szaleć na parkiecie. Powody były dwa. Po pierwsze moja dziewczyna, Kaśka, na dwa dni przed Wigilią przestała być moją dziewczyną. Wersja oficjalna to odkrycie w moim telefonie Tindera. Faktyczny powód zakończenia naszej relacji był jednak zupełnie inny. Podzieliła nas pandemia. Podczas gdy ja przyjąłem dwie dawki, ona nie akceptowała szczepionek, a tym samym również zaszczepionych. Drugi powód, dla którego nie spędzałem sylwestrowej nocy na balu czy domówce, był bardziej prozaiczny, wolałem kręcić kasę za kierownicą mojego golfa. Na miasto wyruszyłem tuż przed dziewiętnastą, bo z rozpoznania, jakie wykonałem na kilka dni przed sylwestrem, wynikało, że zorganizowane imprezy zaczynają się przeważnie o dwudziestej. Dodatkowo sprzyjała mi pogoda. Lało jak w czerwcu, temperatura była listopadowa, a ja brałem zlecenie za zleceniem. Dopiero około dwudziestej trzeciej mogłem opróżnić na Orlenie pęcherz i napełnić żołądek bułką z pieczarkami. Żegnając się z sympatyczną kasjerką, zaopatrzyłem się jeszcze w dwie puszki koli i tak wyekwipowany pojechałem nad Wisłę. Usiadłem na schodkach i popijając zimny napój, obserwowałem jak niebo nad stolicą, robi się tęczowe od fajerwerków.

Kiedy o piątej wróciłem do domu, byłem wyeksploatowany jak łóżko w produkcjach porno. Miałem właśnie wpakować się pod kołdrę, gdy zadzwoniła Ola.

– Co jest, siostra? – zapytałem, rozpinając guzik od spodni.

– Olek, mam problem – usłyszałem spanikowany głos bliźniaczki, a moje palce natychmiast przestały majstrować przy rozporku.

– To znaczy? – rzuciłem, wiedząc, że Ola i kłopoty są jak dwie skarpetki z tej samej pary.

– Wracałyśmy z Blanką z imprezy i miałyśmy wypadek – zaczęła. Już samo zestawienie słów: powrót, impreza, Blanka i wypadek, nie wróżyło niczego dobrego.

– Coś wam się stało?

– Właściwie nie, ale ten koleś, w którego wjechała Blanka, wezwał policję.

– Gdzie jesteście? – zapytałem, wypadając z mieszkania. Pokonując po cztery schody na raz, zbiegłem na parter i w tempie, którego nie powstydziłby się sam Usain Bolt, pędziłem do samochodu.

– Przy Wiatraku.

– Dobra, będę za pięć minut – zapewniłem.

W rzeczywistości dojazd do ronda Wiatraczna, które z punktu zasad ruchu drogowego nie było typowym rondem, zajął mi tylko trzy minuty. Gdyby to był zwykły poranek, jechałbym najkrócej kwadrans. Po drodze starałem się unikać patrzenia na szybkościomierz, bo gdyby teraz jakiś zabłąkany patrol zatrzymał mnie za przekroczenie prędkości, to z pewnością byłbym jednym z pierwszych kierowców mogących się pochwalić mandatem z nowego taryfikatora.

Zaparkowałem za różowym lexusem, włączyłem światła awaryjne i wysiadłem z auta. Gdy spojrzałem za siebie, dostrzegłem w oddali pulsujące niebieskie punkty radiowozu.

– Dobrze, że jesteś – zawołała roztrzęsiona Ola, biegnąc w moją stronę.

Kilka metrów dalej Blanka, ubrana w różową suknię rodem z bajki o Kopciuszku, konwersowała właśnie z łysiejącym jegomościem o widocznej nadwadze.

– Kurwa, ile razy mam ci, pierdolony złamasie, powtarzać, że światło było zielone – wrzeszczała na mężczyznę. Kiedy Ola stanęła przede mną, poczułem to, na co alkomat reaguje przeciągłym piskiem.

– Ile wypiłaś?

– Tylko kilka drinków – przyznała skruszona.

– A Blanka? – drążyłem.

– Ona trochę więcej.

– No to macie przejebane – stwierdziłem, obchodząc luksusowego SUV-a, którego przód zaparkował na tylnej kanapie czarnego citroëna.

– Może ja pomogę w wyjaśnieniu sytuacji? – zaproponowałem, stając między Blanką a wystraszonym właścicielem francuza.

– A ciebie kto kurwa prosił o pomoc? – warknęła Blanka.

– To przecież Olek – wtrąciła siostra.

Fakt, że Blanka mnie nie rozpoznała, źle świadczył o jej zdolności pojmowania otaczającego ją świata.

– Dzień dobry, aspirant Piotr Wilczyński i starszy aspirant Mieszko Kowalski – usłyszałem za sobą i zrozumiałem, że pierwszy stycznia dwa tysiące dwudziestego drugiego roku dla kilku osób nie będzie dobrym dniem, a moja obecność w tym miejscu jest już właściwie zbędna. Mimo to zostałem, chyba głównie ze względu na siostrę. Stanąłem na chodniku i z ciekawością przygodnego przechodnia obserwowałem rozwój sytuacji.

– Ta pani – zaczął kierowca citroëna, wskazując na Blankę – wjechała w bok mojego samochodu.

– Ciebie chyba, dziadku, popierdoliło – przerwała bezceremonialnie Blanka – ty, kurwa miałeś czerwone, a ja miałam zielone – oznajmiła, przedstawiając w jednym zdaniu swoją wersję wydarzeń.

– Spokojnie, spokojnie, zaraz wszystko wyjaśnimy – przerwał zdecydowanym tonem jeden z policjantów.

– Najpierw poproszę o dokumenty – zwrócił się do Blanki drugi funkcjonariusz, podczas gdy ten pierwszy legitymował mężczyznę. Kiedy Blanka wygrzebała z różowej torebki dowód osobisty i prawo jazdy, funkcjonariusz zmarszczył nos i uniósł brwi.

– Czy pani coś piła? – zapytał, podchodząc bliżej.

– Czy ja coś piłam? – Blanka mechanicznie powtórzyła pytanie.

– Tak – potwierdził policjant.

Blanka wytrzeźwiała w jednej chwili, ale było to wyłącznie wytrzeźwienie mentalne. Fizycznie wciąż była naprana w trzy dupy.

– Proszę pójść z nami do radiowozu, sprawdzimy alkomatem zawartość alkoholu w wydychanym powietrzu – polecił policjant i wskazał opla zaparkowanego za moim golfem z napisem POLICJA.

– Tego jeszcze nie grali, żebym z psami do budy chodziła – wycedziła Blanka i ostentacyjnie usiadła za kierownicą swojego lexusa.

– Mieszko, skocz po alkomat – poprosił kolegę policjant sprawdzający dokumenty Blanki.

Gdy chwilę później celebrytka posłusznie nabrała powietrza i zaczęła dmuchać w ustnik, policjanci spojrzeli na siebie porozumiewawczo.

– Alkomat wskazał jeden i pół promila, a to oznacza, że po pierwsze zatrzymuję pani prawo jazdy, po drugie nakładam dziesięć punktów karnych, a po trzecie kieruję do sądu wniosek o ukaranie grzywną – zakomunikował policjant.

– Piłam – przyznała Blanka, z rozbrajającą szczerością – ale z wynikiem to bym polemizowała – dodała tym samym nonszalanckim, bezczelnym tonem. – Nadal jednak nie dowiedziałam się od panów, kto odpowiada za spowodowanie wypadku – zauważyła, sięgając do kamerki samochodowej. Wyjęła z niej kartę pamięci i wręczyła policjantowi.

– Tym, oczywiście, także się zajmiemy – zapewnił funkcjonariusz.

– Mam tylko nadzieję, że z taką samą gorliwością, z jaką podeszliście do sprawdzenia wydolności moich płuc – rzuciła sarkastycznie.

Policjant, który trzymał kartę pamięci i dokumenty Blanki odszedł do radiowozu, a Blanka w tym czasie wyciągnęła z torebki różowy smartfon i ku kompletnemu zaskoczeniu wszystkich obecnych, zaczęła nagrywać live’a.

– Dzień dobry, kochani, w nowym dwa tysiące dwudziestym drugim roku – zaszczebiotała wesoło, poprawiając odruchowo niesforny platynowy kosmyk, opadający jej na czoło – dla mnie zaczął się on wyjątkowo chujowo. Wracając z imprezy sylwestrowej na rondzie Wiatraczna, jakiś kutas wymusił pierwszeństwo. Nie zdążyłam wyhamować i jebnęłam rzęcha – opisała zdarzenie w prostych żołnierskich słowach. Chcąc zobrazować swoją opowieść, wysiadła z samochodu, przeszła na jego przód i pokazała powstałe uszkodzenia.

– Co ona robi? – zapytał policjanta zdezorientowany właściciel citroëna.

– Nic, co może panu zaszkodzić – zapewnił funkcjonariusz i z ironicznym uśmiechem obserwował poczynania Blanki.

– Jak widzicie cały przód mojego różowego cukiereczka do wymiany, a wszystko przez jednego buca, który nie odróżnia światła zielonego od czerwonego – lamentowała Blanka. Zamierzała jeszcze coś powiedzieć, ale widząc idącego od strony radiowozu policjanta, przesłała do kamery kilka buziaków i zakończyła nagrywanie.

– Niestety, pani Blanko, w sprawie kolizji wszystko wskazuje na pani niewinność – przyznał mundurowy, z kiepsko skrywanym zawodem w głosie – pozwoliłem sobie przekopiować nagranie – dodał, oddając Blance kartę pamięci.

– Czyli nie stracę prawa jazdy?

– W tej kwestii nic się nie zmienia. Jazda pod wpływem alkoholu skutkuje odebraniem uprawnień do kierowania pojazdami mechanicznymi – wyrecytował funkcjonariusz.

– To jest, kurwa, jakaś paranoja! Przecież to ten kretyn – Blanka wskazała na kierującego citroënem – jest winny, a nie ja.

– Tak, ale to pani jechała pod wpływem alkoholu – przypomniał policjant – a tak między nami proponuję, aby skontaktowała się pani ze swoim prawnikiem – dodał, wręczając jej pokwitowanie zatrzymania prawa jazdy.

Blanka, traktując radę policjanta jak światełko, w tunelu natychmiast zadzwoniła do adwokata, a ten zjawił się po kwadransie.

– To mamy niezły bigos – oznajmił, gdy zapoznał się z sytuacją.

– Jarek, ty mi tu nie pierdol o bigosie, jak jakiś Makłowicz, tylko wyciągnij mnie z tego gówna. – Rozkazujący ton Blanki oznaczał, że nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji.

– To nie będzie takie łatwe – oświadczył adwokat – o ile spowodowanie kolizji odpada, to jazda po pijanemu zostaje. Za to grozi ci do trzydziestu tysięcy grzywny.

– Ty, chyba kurwa żartujesz? – przerwała Blanka, patrząc na prawnika szeroko otwartymi oczami.

– Niestety, masz pecha, bo od dzisiaj obowiązuje nowy taryfikator – wyjaśnił mężczyzna, rozkładając bezradnie ręce.

– A co z prawem jazdy?

– Stracisz je na pewien czas i będziesz musiała ponownie zdać egzamin.

– To jest już zupełnie pojebane. Nie dość, że mam zapłacić trzydzieści tysięcy, to jeszcze każą mi robić maślane oczy do jakiegoś obleśnego egzaminatora!

– Blanka, takie są przepisy – powtórzył adwokat – natomiast co do grzywny, to te trzydzieści tysięcy są kwotą maksymalną, więc nie jest powiedziane, że tyle zapłacisz.

– Marna pociecha – prychnęła Blanka, zapalając papierosa – ja potrzebuję prawka, aby jeździć na nagrania – dodała, zaciągając się głęboko.

– O prawku na kilka miesięcy możesz zapomnieć, więc lepiej poszukaj sobie kierowcy, albo przesiądź się na taksówki – poradził prawnik – a teraz zajmij się odholowaniem samochodu do warsztatu, bo jeszcze dostaniesz mandat za blokowanie jezdni niesprawnym pojazdem.

– Teraz, to mogą mnie w dupę pocałować – odcięła się Blanka, usiadła za kierownicą lexusa i uruchomiła silnik.

– W takim stanie ani ty, ani samochód nie dacie rady jechać – powiedziałem, podchodząc do uchylonych drzwi.

– A masz, kurwa, lepszy pomysł, chłopczyku?

– Tak, najpierw zepchniemy tę różową landrynkę na chodnik, później zadzwonię do mojego kumpla. Wtedy on przyjedzie z lawetą i odholuje auto do warsztatu, a na koniec odwiozę cię swoją miętówką, gdzie tylko będziesz chciała – zaproponowałem.

Blanka zastanawiała się przez dłuższą chwilę.

– Plan jest w porządku – powiedziała wreszcie – mam tylko jedną uwagę. Nigdy więcej nie mów na mojego lexusa landrynka. Bo po pierwsze to nie landrynka, a cukiereczek. A po drugie tylko ja mogę go tak nazywać – zastrzegła, podając mi kluczyki.

Pół godziny później przyjechał pracownik z serwisu Michała, i odholował cukiereczka do warsztatu, a ja zabrałem obie dziewczyny i ruszyłem w kierunku Wilanowa, gdzie mieszkała Blanka. Potem odwiozłem siostrę na Ursynów i dopiero około dziewiątej wróciłem do domu. Mamie, która krzątała się po kuchni, opowiedziałem w kilku zdaniach o wypadku, ale ta nie była zaskoczona moimi rewelacjami.

– Synku, od dwóch godzin wszystkie portale plotkarskie piszą o najnowszym wybryku Blanki Lipiec – oznajmiła, podsuwając mi pod nos swój telefon – popatrz, nawet ty się załapałeś na jedno ze zdjęć – dodała z pewną dumą.

Ja jednak nie klaskałem uszami z radości, że oto trafiłem na łamy portali, które każdego dnia wchodziły z butami w życie gwiazd i gwiazdeczek. Po pierwsze nie byłem żadnym celebrytą, a po drugie ceniłem sobie prywatność w stopniu, w jakim szwajcarskie banki chronią dane swoich klientów. Oczywiście Blanka Lipiec była jedną z jaśniejszych gwiazd na firmamencie polskiego show-biznesu. Nic więc dziwnego, że jej nazwisko generowało ruch w sieci nawet wtedy, gdy została przyłapana na kupowaniu kapusty. A co dopiero jazda po pijaku oraz przemycane aluzje, że to ona spowodowała wypadek. News z miejsca zdarzenia, choć ukazał się zaledwie godzinę wcześniej, miał już ponad pół miliona odsłon, a podejrzewałem, że do końca dnia przekroczy dwa miliony.

– Chcesz śniadanie albo kawę? – zapytała matka, wyrywając mnie z zadumy nad potęgą Internetu.

– Nie, dzięki. Jestem tak padnięty, że idę spać – odpowiedziałem i wyszedłem z kuchni. Przezornie wyłączyłem smartfon i zasnąłem snem górnika po skończonej szychcie.

Kiedy dziesięć godzin później otworzyłem oczy i uruchomiłem telefon, ten aż się zagrzał od wiadomości i nieodebranych połączeń. Tych ostatnich najwięcej było od Oli. Pozostałych numerów nie znałem, ale miałem przeczucie, że w jakiś jeszcze niezrozumiały dla mnie sposób, wiązały się z porannymi wydarzeniami. Wiedziałem, że zaraz wszyscy dostaną info o mojej dostępności i zaczną dzwonić. Pierwsza była Ola.

– Czemu masz wyłączony telefon? – naskoczyła na mnie, gdy tylko odebrałem połączenie.

– Bo spałem? – odparłem, celowo używając formy pytającej.

– Ale już nie śpisz?

– Skoro rozmawiamy to chyba nie – oznajmiłem, nie kryjąc ironii.

– Zrobiła się afera – oświadczyła Ola.

– Nie da się ukryć, że Blanka będzie przez najbliższe kilka dni bardziej popularna od Kaczyńskiego, Morawieckiego i Tuska razem wziętych – potwierdziłem, przeciągając się w pościeli.

– Olek, ty sobie żartujesz, a to jest poważna sprawa.

– Wiem, ale co ja ci poradzę, że twoja szefowa postanowiła zaszaleć.

– Jechałyśmy bardzo ostrożnie, to ten typ w nas wjechał.

– Może i tak, ale to nie typ miał półtora promila w wydychanym powietrzu – przypomniałem.

– Wiem, wiem. Nie musisz tego wypominać – burknęła niezadowolona Ola.

– Nie wypominam, tylko stwierdzam fakt – zauważyłem, wstając z łóżka i podchodząc do okna.

– Słuchaj, poszukuję kierowcy dla Blanki i pomyślałam o tobie – powiedziała siostra, zmieniając temat.

W pierwszej chwili pomyślałem, że jeszcze nie wytrzeźwiała, ale przecież od wypadku minęło kilkanaście godzin, więc alkohol musiał już wyparować z jej organizmu, niczym komunijne pieniądze z dziecięcych skarbonek. Kolejna myśl kazała mi przypuszczać, że Ola zdążyła już uzupełnić brakujący poziom promili. Przecież pomysł, abym stał się kierowcą jednej z najbardziej rozpoznawalnych celebrytek, nie mógł się zrodzić w trzeźwym umyśle, tym bardziej że uważałem swoją siostrę za inteligentną i mądrą babkę. Świadczył o tym choćby fakt, że od ponad roku była asystentką Blanki Lipiec, a to nazwisko znała połowa Polaków. Telewizyjny reality show prowadzony przez Blankę przyciągał przed telewizory miliony widzów. Przez jednych uwielbiana, przez innych znienawidzona. Z pewnością miała jednak charyzmę i własny, niekonwencjonalny, a czasami kontrowersyjny i szokujący styl.

– To ma być żart? – upewniłem się, przysiadając na parapecie i obserwując krople deszczu, uprawiające wyścigi na szybie.

– Nie, po prostu szukamy z Blanką kierowcy i zarekomendowałam jej ciebie.

– Chyba będzie lepiej, jeśli dacie ogłoszenie do urzędu pracy albo niech Blanka na swoim Instagramie ogłosi casting na kierowcę, bo ja się do wożenia takiej gwiazdy nie nadaję.

– Olek, my szukamy kogoś opanowanego, dyskretnego, kulturalnego, cierpliwego, a moim zdaniem ty spełniasz wszystkie te warunki.

– No z tą cierpliwością to masz rację, bo chyba tylko anioł mógłby wytrzymać z Blanką w jednym samochodzie – stwierdziłem, nie kryjąc rozbawienia. Jednak siostrze nie było do śmiechu.

– Olek ty jej nie znasz. Blanka nie jest taka, jak kreują ją media.

– I raczej nie chcę tego zmieniać i jej poznawać – wtrąciłem, nie zamierzając ciągnąć dłużej tej rozmowy, zwłaszcza że co chwilę odzywał się w słuchawce sygnał połączenia oczekującego.

– Ola, bardzo dziękuję za propozycję, ale nie skorzystam – uciąłem ostro – a teraz już muszę kończyć, bo mam na linii drugą rozmowę – dodałem znacznie łagodniejszym tonem i rozłączyłem się.

Numer, z którego od kilku minut ktoś próbował się do mnie dodzwonić, nie figurował w moich kontaktach. Gdyby dzwoniono w ciągu tygodnia, to obstawiałbym fotowoltaikę, ale był Nowy Rok, więc ta opcja nie wchodziła w grę.

– Tak, słucham? – powiedziałem, starając się, aby mój głos zabrzmiał neutralnie.

– Czy rozmawiam z panem Aleksandrem Baran? – usłyszałem przyjemny dziewczęcy głos. Jednak już sam fakt, że rozmówczyni nie odmieniła mojego nazwiska, podziałał na mnie jak Biedroń na Rydzyka.

– Tak, przy telefonie.

– Dzwonię z portalu o gwiazdach. Był pan rano na miejscu wypadku Blanki Lipiec, czy może pan opowiedzieć naszym czytelnikom przebieg zdarzenia?

– Skąd, pani, ma mój numer telefonu? – rzuciłem z wściekłością porównywalną do tej, jaką widziałem u niemieckich skoczków narciarskich po nieudanym skoku.

– Od swojego przełożonego.

– To niech mu pani powie, że jeśli otrzymam jeszcze jeden podobny telefon, to poproszę Putina, aby napuścił swoich hakerów na waszą stronę – zagroziłem i przerwałem połączenie. Następnie zadzwoniłem do Oli.

– Wiedziałam, że przemyślisz sprawę i oddzwonisz – oznajmiła na powitanie.

– Możesz mi powiedzieć skąd jakiś pierdolony serwis o gwiazdach, zdobył mój numer?

– A dzwonili do ciebie?

– Gdyby nie dzwonili, to bym nie pytał! – wyrzuciłem, rewidując w myślach opinię o inteligencji swojej siostry. Jedyne co ją usprawiedliwiało to alkohol, stres i Nowy Rok.

– Nie mam zielonego pojęcia – przyznała szczerze – ale mam nadzieję, że nic im nie powiedziałeś?

– Nawet gdybym powiedział wszystko, co wiem, to reputacja Blanki bardziej by już nie ucierpiała – stwierdziłem – a co do roboty szofera, to zdania nie zmieniłem – dodałem i bez pożegnania zakończyłem połączenie.

Nie zamierzając odbierać podobnych telefonów, zablokowałem wszystkie nieznane numery i poszedłem coś zjeść. Kiedy przed zaśnięciem z ciekawości przejrzałem wpisy o porannym wypadku, wszystkie miały po kilkaset tysięcy wyświetleń, a kilka z nich dobijało do trzech milionów. Propozycja Oli była cholernie kusząca, otwierała przede mną nowe możliwości rozpracowywania Blanki. W końcu to barmani i taksówkarze byli najczęściej wybierani na powierników ludzkich smutków, a szofer to prawie jak taksówkarz. Kto wie, może nawet, mógłbym liczyć na gorący romans. Ta ostatnia opcja była jednak mało prawdopodobna z dwóch powodów. Po pierwsze, Blanka choć atrakcyjna, zupełnie mnie nie kręciła. Gdy kiedyś powiedziałem o tym Oli, ta spojrzała na mnie tak, jakbym nagle zmienił orientację. Po drugie dzieliły nas cztery lata, a ja wyznawałem zasadę, że nie chodzę do łóżka z kobietami starszymi ode mnie. Co prawda raz, czy dwa reguła ta została złamana, ale tylko dlatego, że użytkowniczki Tindera postanowiły odjąć sobie kilka lat. Jednak największą przeszkodą, na drodze do świetlanej kariery szofera Blanki Lipiec, był fakt, że dzieło, nad którym pracowałem od kilku miesięcy niczym średniowieczny skryba, miało zostać wydane w formule Galla Anonima, czyli pod pseudonimem. To z kolei, wymagało odsunięcia od siebie jakichkolwiek podejrzeń, że miałem coś wspólnego z powstaniem tego paszkwilu. Bo tak najpewniej zostanie on nazwany, przez jego bohaterkę. Nie trudno się domyślić, że spiskowców będzie poszukiwała w swoim otoczeniu, a kierowca z miejsca wzbudziłby podejrzenia. Operacja pokazania światu prawdziwego oblicza Blanki, choć brudna i śmierdząca, musiała zostać przeprowadzona w białych rękawiczkach. Dlatego, bycie jej kierowcą, byłoby jak położenie łba na katowskim pieńku.

Moje twarde postanowienie o wożeniu ludzi, a nie rozkapryszonej gwiazdy przetrwało zaledwie kilkanaście godzin. Wszystko za sprawą Henryka Sobieskiego, który wraz z żoną wybrał się do Świątyni Opatrzności Bożej na niedzielną mszę. Kiedy po zakończeniu nabożeństwa wyjeżdżał z parkingu na aleję Rzeczypospolitej, jego siedemdziesięciopięcioletnie oczy nie zauważyły zielonego golfa. Mój refleks, wyćwiczony w miejskiej dżungli tym razem zdał się na nic. Zaparkowałem na bagażniku fiata punto z taką siłą, że przód mojego golfa wyglądał jak aluminiowa puszka po spotkaniu ze zbieraczem metali kolorowych. Na szczęście jechałem sam, a państwo Sobiescy, mimo iż oboje po siedemdziesiątce wyszli z wypadku bez szwanku. Tym razem obeszło się bez niebieskich mundurów. Pan Henryk rozumiał swój błąd, podpisał oświadczenie sprawcy i rozstaliśmy się, kalkulując w myślach, czy nasze kochane autka będą jeszcze kiedyś mogły mknąć radośnie stołecznymi ulicami. W przypadku fiata było to całkiem możliwe, bo punto odpaliło, a pan Henryk nie robiąc sobie nic z uszkodzonego tyłu, odjechał do syna na niedzielny obiad. Ja natomiast musiałem ponownie skorzystać z usług lawety.

Gdy tym razem zadzwoniłem do Michała, prosząc o pomoc, ten nie krył zaskoczenia. Co więcej, osobiście przyjechał z pomocą.

– Musiałeś zadrzeć z Najwyższym, skoro nawet opatrzność Boża cię opuściła – zawyrokował, spoglądając najpierw na gmach świątyni, a później en face na rannego golfa.

– I co, doktorku, pacjent będzie żył? – zażartowałem, choć nawet jako laik motoryzacyjny, dla którego wszystko, co pod maską było jedną wielką zagadką, wiedziałem, że uszkodzenia są poważne.

– Jak znajdziemy kilku dawców, którzy użyczą odpowiednią ilość części zamiennych to tak – odpowiedział po dłuższej chwili zastanowienia – jednak z finansowego punktu widzenia to nie będzie rentowna inwestycja – dodał, przesyłając tym samym zawoalowaną sugestię, że najwyższy czas kupić coś nowszego.

– Na razie odholujmy go do ciebie, a ja przemyślę sprawę – zdecydowałem, próbując grać twardego chłopaka z miasta.

Wspólnymi siłami zapakowaliśmy auto na lawetę i wyruszyliśmy do Janek. Czterdzieści minut wystarczyło, aby odświeżyć wspomnienia z podstawówki oraz zaktualizować informacje o dawnych znajomych. Kiedy dotarliśmy do serwisu, ustawiliśmy golfa obok cukiereczka Blanki, widok był żenujący, głównie za sprawą wszechobecnego różu.

– Takiego sobie kup – rzucił Michał, wskazując na lexusa – będziesz wtedy jak prawdziwy baron – dodał z nutką ironii.

– Kolor mi nie odpowiada – przyznałem zgodnie z prawdą – a poza tym ja już jestem baronem, tylko bez O – zauważyłem i chcąc uniknąć kontynuowania tego tematu, szybko się pożegnałem.

Idąc w stronę bramy wjazdowej, odpaliłem aplikację i zamówiłem Ubera. Z dostępnych kierowców wybrałem Władimira, jeżdżącego szarą škodą fabią, gdyż tylko on spełniał moje aktualne możliwości finansowe. Władimir zjawił się po czterech minutach, jego auto wyglądało na młodsze, niż było w rzeczywistości, a on sam okazał się bardzo rozmownym chłopakiem ze Lwowa. Chociaż wybrałem płatność kartą, to wysiadając przed apartamentowcem, w którym Ola kupiła mikromieszkanie, zostawiłem na siedzeniu banknot z pierwszym uznawanym władcą Polski i ruszyłem na rozmowę o pracę, która w obecnej chwili była mi potrzebna jak śnieg góralom.

Siostra nie wydawała się zaskoczona moją wizytą, ba! Miałem dziwne przeczucie, że była na nią przygotowana.

– Wiedziałam, że jesteś mądrym facetem i gdy się z tym prześpisz, to zmienisz zdanie, dlatego robota wciąż na ciebie czeka.

– Dobra, możemy porozmawiać – zgodziłem się, postanawiając przemilczeć wypadki ostatnich dwóch godzin – ale mam pewne warunki – zastrzegłem, podchodząc do ekspresu, aby zrobić sobie kawę.

– Warunki? – Ola zaskoczona moją postawą uniosła wysoko perfekcyjnie wyregulowane brwi.

– Tak, mam pewne warunki – potwierdziłem, zabierając z podstawki kubek z aromatycznym cappuccino.

– Olek, ty to mnie zadziwiasz. Dostajesz szansę, o jakiej inni mogą tylko pomarzyć i jeszcze kręcisz nosem. Grymasisz jak rozpuszczony bachor.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Polecamy również

Tomasz Wandzel

Chłopiec z Kresów – historia prawdziwa

Hycel

Dom w chmurach

Blanka L – Sława, pieniądze i seks

Kłamstwa i sekrety – historia Róży Wittelsbach

Chwila prawdy – niewiarygodna historia Krystyny Górskiej

Chłopiec, który przeżył Auschwitz – historia prawdziwa

Grzeczna dziewczynka

Żółty długopis

Córka zakonnika

Zwłoki przy molo.

Komisarz Andrzej Papaj

Dotrzeć do prawdy

, tom 1

Uciec od prawdy

, tom 2.

Róża Wielopolska

Czyste zło

, tom 1

Święte zło

, tom 2.

Sopockie tango

Sopockie tango

, tom 1

Ostatnie tango w Sopocie

, tom 2.