Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

A jeśli spróbujemy? - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 marca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

A jeśli spróbujemy? - ebook

A jeśli spróbujemy…

Megan Maxwell

Szalona powieść o zranionej kobiecie, która zostaje swingerką

Nazywam się Verónica Jiménez, mam trzydzieści osiem lat i jestem niezależną, ciężko pracującą, i, według tych, którzy mnie znają, dość upartą i kontrolującą kobietą. OK, przyznaję – jestem. Ale czy ktoś jest idealny?

Kiedyś wierzyłam w istnienie księżniczek i książąt, do czasu, gdy mój książę nie zamienił się w ropuchę. Wtedy przestałam wierzyć w romantyzm. Więc ku przerażeniu otoczenia wyznaczyłam sobie trzy zasady, by cieszyć się seksem bez zobowiązań.

Pierwsza: nigdy nie podrywać żonatych mężczyzn. Nigdy nie robię nic, czego nie chciałabym, żeby mi zrobiono.

Druga: praca i zabawa nigdy nie mogą iść w parze. Przenigdy!

I trzecia, ale nie mniej ważna: zawsze z mężczyznami poniżej trzydziestki. Dlaczego? Bo wiem, że robią to z tego samego powodu co ja – dla zabawy.

Mogę zapewnić, że jak dotąd te zasady zawsze się sprawdzały. Jednak podczas jednej z moich podróży służbowych poznałam Naima Acostę, faceta po czterdziestce, pewnego siebie, atrakcyjnego, seksownego i niezwykle romantycznego, który doprowadza mnie do szaleństwa.

Już sam jego widok sprawia, że moje serce przyspiesza. Gdy słyszę jego głos, zalawa mnie fala gorąca. Na samą myśl o nim czuję, jak słonie dudnią w moim żołądku. Wiem, że jesteśmy bardzo różni, ale przeciwieństwa się przyciągają, a my ciągle się zderzamy, próbujemy i...

No cóż, lepiej się zamknę, dam Ci czytać, a jak skończysz, to powiesz mi, czy Ty byś spróbowała...

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67502-61-0
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

To dzieło jest fik­cją. Imiona, osoby, miej­sca i opi­sane wyda­rze­nia są wytwo­rem wyobraźni autora lub zostały wyko­rzy­stane w two­rze­niu fik­cji. Jakie­kol­wiek podo­bień­stwo do rze­czy­wi­stych postaci (żyją­cych lub nieżyją­cych), przed­się­biorstw, wyda­rzeń lub miejsc – jest wyłącz­nie przy­pad­kowe.

Wydawca nie ma żad­nej kon­troli nad stro­nami inter­ne­to­wymi autora lub osób trze­cich ani nad zawartą w nich tre­ścią, nie ponosi więc żad­nej odpo­wie­dzial­no­ści, która mogłaby z nich wyni­kać.ROZDZIAŁ 1

Wła­śnie wyszłam z biura, jadę tak­sówką, słu­cha­jąc muzyki pły­ną­cej z radia.

Nucę pio­senkę _Taco­nes rojos_¹ Seba­stiana Yatry, uśmie­cham się, spo­glą­da­jąc na moje buty, i jed­no­cze­śnie myślę o dziew­czynce o moich oczach. Ta pio­senka zawsze popra­wia mi nastrój i pod­nosi mnie na duchu.

Cen­trum Madrytu, jak zwy­kle o siód­mej wie­czo­rem, to jeden wielki chaos. Samo­chody. Klak­sony. Ludzie bie­ga­jący z miej­sca na miej­sce, ale ja lubię obser­wo­wać ten wie­lo­ję­zyczny tłum. Jestem kosmo­po­litką.

Dzwoni moja komórka. Wła­śnie otrzy­ma­łam wia­do­mość:

_523._

Uśmie­cham się, bo to znak, że już na mnie czeka, odpi­suję więc:

_Dwie minuty._

Popra­wiam dolną część sukienki i w tym momen­cie tak­sów­karz zatrzy­muje auto, mówiąc:

– Doje­cha­li­śmy, panienko! Dwa­dzie­ścia dwa euro, trzy­dzie­ści euro­cen­tów.

Wyj­muję kartę i po pomyśl­nie prze­pro­wa­dzo­nej ope­ra­cji odbie­ram para­gon, jestem bowiem nie­za­leżna finan­sowo, co ozna­cza, że mogę sobie odli­czyć kurs od podatku. Żegnam się z sym­pa­tycz­nym kie­rowcą, zamy­kam drzwiczki i wcho­dzę do hotelu.

Pew­nym kro­kiem zmie­rzam w kie­runku wind. Już znam drogę. Jestem tu nie po raz pierw­szy. Spo­glą­dam na zega­rek.

Mam pół­to­rej godziny do następ­nego spo­tka­nia, które odbę­dzie się w pobliżu.

Spo­koj­nie cze­kam na windę. Wsia­dam i wybie­ram przy­cisk pią­tego pię­tra.

Jadąc w górę, prze­glą­dam się w lustrze, popra­wiam wygląd. Winda się zatrzy­muje, wysia­dam i w moich czer­wo­nych, wyso­kich szpil­kach docho­dzę do drzwi z nume­rem 523. Pukam. Otwiera Alek­san­der, okryty jedy­nie ręcz­ni­kiem prze­pa­sa­nym wokół bio­der. Uśmie­cha się. Odwza­jem­niam uśmiech.

_Jak wspa­niale!_

Nie tra­cąc czasu, wcho­dzę do pokoju. Gdy tylko drzwi się zamy­kają, bez słów, bez żad­nego powi­ta­nia pod­da­jemy się naszej gorą­cej fan­ta­zji, cału­jemy się, a moja torebka spada na pod­łogę.

Alek­san­der obej­muje mnie rękami w pasie i, nie odry­wa­jąc od sie­bie ust, docho­dzimy do krze­sła. Tam prze­sta­jemy się cało­wać. Wyj­muję tele­fon i z mojej listy Spo­tify wyszu­kuję utwory kubań­skich zbie­ra­czy trzciny cukro­wej. Takiej muzyki pra­gniemy na nasze chwile sza­leń­stwa. Gdy zaczyna brzmieć _I Gotta Feeling,_ w wyko­na­niu The Black Eyed Peas, zosta­wiam komórkę na łóżku. Zry­wa­jąc ręcz­nik z Alek­san­dra, uprze­dzam:

– Mam godzinę.

Alek­san­der przy­ta­kuje. Jego twardy czło­nek już jest gotowy do roz­po­czę­cia naszej gry i, przy­znaję, mam już mokre wargi. W ułamku sekundy mój kocha­nek zakłada pre­zer­wa­tywę, a ja, bez roz­bie­ra­nia się, sia­dam na nim. Nie mam na sobie maj­tek. To część naszej gry. Gdy jego czło­nek cał­ko­wi­cie we mnie wcho­dzi, dyszymy z roz­ko­szy.

_Jak cudow­nie!_

Uwiel­biam żądzę, którą czuję, gdy cały jest we mnie. Cału­jąc go z auten­tyczną roz­ko­szą, zaczy­nam się poru­szać, nasze odde­chy się krzy­żują, dyszymy coraz sil­niej, nasze serca biją coraz szyb­ciej.

Wie­rzę w miłość fizyczną. Mniej wie­rzę w uczu­cia. Roman­tyzm… A co to jest? Ssę mocno, do gra­nic moż­li­wo­ści.

Mój zimny cha­rak­ter spra­wia, że sto­suję okre­ślone reguły w sek­sie. Ni­gdy nie mie­szam pracy z przy­jem­no­ścią. Nie ma mowy o mał­żeń­stwach. Żad­nej nostal­gicz­nej muzyki w trak­cie spół­ko­wa­nia, a moi part­ne­rzy mają mak­si­mum trzy­dzie­ści lat. Dzięki temu to ja zawsze gram pierw­sze skrzypce, nie dając im moż­li­wo­ści wyra­ża­nia opi­nii. Podob­nie jak oni cie­szę się sek­sem bez miło­ści, spra­wia mi on przy­jem­ność.

Przez dobrych kilka minut ujeż­dżam Alek­san­dra, szu­ka­jąc zaspo­ko­je­nia dla samej sie­bie. Wiem, że on stara się o to samo dla sie­bie. To część naszej gry.

Trzy­ma­jąc go za szyję, pobu­dzam się, pod­czas gdy moje bio­dra, żyjące wła­snym życiem, balan­sują nad nim, dyszę z czy­stej roz­ko­szy.

_O Boże, jakże tego potrze­bo­wa­łam!_

Kilka minut póź­niej, gdy oboje prze­ży­li­śmy orga­zmy, roz­łą­czamy się i otwie­ramy hote­lową lodówkę, żeby się­gnąć po wodę. Chce nam się pić.

Znamy się z Alek­san­drem od pół­tora roku. Pozna­li­śmy się na cza­cie o sek­sie. Kon­kret­nie na cza­cie dla swin­ger­sów_._ On ma dwa­dzie­ścia sie­dem, ja trzy­dzie­ści osiem lat i żadne z nas nie chce zobo­wią­zań. Od pierw­szej chwili ist­niał _feeling_ mię­dzy nami i zawsze, gdy się spo­ty­kamy, upra­wiamy dobry seks i cie­szymy się naszymi fan­ta­zjami ero­tycz­nymi.

Uczu­cie zwane miło­ścią i roman­tyzm od dawna nie ist­nieją w moim życiu. Nie mam na to czasu. Dla­tego zawsze sku­piam się na męż­czy­znach młod­szych ode mnie i takich, któ­rzy nie kom­pli­kują mi życia. Jestem kobietą nie­za­leżną, która wie, czego chce, i nie ma co o tym wię­cej roz­pra­wiać.

Gdy piję wodę, stwier­dzam, że Alek­san­der i ja patrzymy na nasze tele­fony. Jeste­śmy pra­co­ho­li­kami. On jest praw­ni­kiem. Ja pra­cuję w rekla­mie. Na moje szczę­ście zarówno on, jak i wszy­scy pozo­stali moi przy­ja­ciele mający prawo do seksu ze mną są tacy jak ja. To osoby, które nie szu­kają miło­ści ani kom­pli­ka­cji. Pra­gną tylko oka­zjo­nal­nego seksu, po któ­rym każde z nas wraca do swo­jego świata.

Wiem, że taki spo­sób życia, w któ­rym do zbli­że­nia zupeł­nie nie są potrzebne głęb­sze uczu­cia, niektó­rym może wyda­wać się bez­na­miętny czy nawet nie­ludzki, ale taki wybra­łam, bo w moim życiu i w moim ssa­niu ja dowo­dzę i, jak na razie, tyle mi wystar­cza.

Ktoś puka do drzwi. Patrzymy z Alek­san­drem na sie­bie. Wiemy, że to Mario, star­szy męż­czy­zna, też ze świata swin­ger­sów_._ Uwiel­bia patrzeć, a cza­sem doty­kać, a ponie­waż dla nas to, że ktoś patrzy na nas lub nas dotyka, jest jedną z fan­ta­zji, popro­si­łam go, żeby dzi­siaj przy­szedł.

Alek­san­der otwiera drzwi. Mario wcho­dzi bez słowa. Pozdra­wia mnie uśmie­chem i roz­siada się w fotelu. Wszy­scy wiemy, po co tu jeste­śmy. Niczego nie trzeba wyja­śniać.

Włą­czam alarm w komórce. Muszę wie­dzieć, kiedy minie czter­dzie­ści pięć minut. Alek­san­der zbliża się do mnie. Tym razem jego dło­nie błą­dzą po moim ciele pod czuj­nym spoj­rze­niem Mario. Odsta­wiam bute­leczkę z wodą, odkła­dam moją komórkę. Roz­pi­nam sukienkę, która spada na pod­łogę.

Mario i Alek­san­der mnie obser­wują. Podoba im się to, co widzą. Nie wyglą­dam źle, cho­ciaż nie jestem rów­nież piękną laską. Ej, zaraz, ale jestem sku­teczna!

Całuję go z roz­ko­szą. Cału­jemy się, a ja mój tyłek pod­sta­wiam pod twarz Mario i czuję, jak on dotyka moich poślad­ków. Daje mi kilka klap­sów, pod­czas gdy Alek­san­der mnie całuje. Dobrze znamy tę grę, nie pierw­szy raz robimy to razem. Mario sięga po żel i zabawkę analną leżącą na stole. Dokład­nie sma­ruje ją żelem, roz­chyla moje pośladki i wkłada mi przed­miot w odbyt. Pro­wo­ka­cyj­nie cału­jemy się, pod­czas gdy Alek­san­der zakłada sobie kolejną pre­zer­wa­tywę. W moim tele­fo­nie brzmi tym­cza­sem pio­senka _Toxic_ Brit­ney Spe­ars. Pod­nie­camy się nawza­jem żądni seksu; Mario nie spusz­cza z nas wzroku. Alek­san­der chwyta mnie w ramiona, a ja, zapew­nia­jąc Mario dokładny widok na zabawkę analną, żądam:

– Wyru­chaj mnie.

Robi to, i to jak!

Pożą­dli­wie szu­kam ust Alek­san­dra, a on raz za razem poru­sza się we mnie; patrzymy sobie w oczy, dysząc z roz­ko­szy i sza­leń­stwa.

Sza­lony, gorący seks w tej chwili jest tylko sek­sem. Roz­ko­szuję się nim i moimi fan­ta­zjami ero­tycz­nymi wol­nymi od tabu.

Po gorą­cym napa­dzie szału następny akt odbywa się na łóżku. Jeste­śmy nie­na­sy­ceni. Mario zmie­nia pozy­cję, żeby widzieć nas lepiej z bli­ska i poru­szać we mnie zabawką analną. To jest igraszka, któ­rej chcemy i którą się wszy­scy roz­ko­szu­jemy. Gdy w mojej komórce dzwoni alarm na znak, że muszę wyjść za pięt­na­ście minut, Mario wyj­muje ze mnie zabawkę. Biorę szybki prysz­nic bez mocze­nia wło­sów, ubie­ram się w łazience, wcho­dzę do pokoju i stwier­dzam, że Mario już wyszedł. Pod­cho­dzę do łóżka, na któ­rym nagi Alek­san­der prze­gląda swój tele­fon. Zabie­ram moją komórkę.

Wyłą­czam muzykę i mru­gam do Alek­san­dra. On, widząc, że się zbie­ram, wstaje i pod­cho­dzi do mnie.

– Mam nadzieję, że następ­nym razem będziesz mogła zostać dłu­żej – mówi.

Przy­ta­kuję z uśmie­chem. Też mam taką nadzieję. Daję mu prze­lot­nego całusa, biorę torbę i wycho­dzę.

Mam spo­tka­nie służ­bowe!ROZDZIAŁ 2

_O matko! Ależ jestem zde­ner­wo­wana!_

Stoję w drzwiach Teatro Real w Madry­cie, gdzie cze­kam na rodzi­ców i przy­ja­ciół. Tym­cza­sem palę papie­rosa. Wiem, że to nie­zdrowe i źle widziane, ale co tam, mam ten jeden nałóg! Inni mają swoje uza­leż­nie­nia i nawyki, a prze­cież się ich nie cze­piam.

Dzi­siaj wie­czo­rem moja córka ma swój ostatni występ z przy­ja­ciółmi. Jestem roz­e­mo­cjo­no­wana, tro­chę wesoła, ale też tro­chę smutna, bo wiem, że od jutra zmieni się życie jej i moje.

Sły­szę dźwięk motoru. To jedzie moja przy­ja­ciółka Amara. Widzę, jak wjeż­dża na chod­nik i zatrzy­muje swój moto­cykl. Zdej­muje kask i, zsia­da­jąc z wdzię­kiem, pod­śpie­wuje: „Kim jest ten męż­czy­znaaa…?”.

Śmieję się. Poprzed­niego wie­czoru spa­ce­ro­wa­ły­śmy razem po Madry­cie i śpie­wa­ły­śmy tę pio­senkę za każ­dym razem, gdy dostrze­gły­śmy faceta, który nam się podo­bał albo wyda­wał jed­nym z tych, co to na ich widok zapiera dech w pier­siach. Bawi­ły­śmy się świet­nie!

Amara zakłada łań­cuch zabez­pie­cza­jący moto­cykl przed kra­dzieżą, pod­cho­dzi do mnie i przy­tu­lamy się. Od wielu lat jest moją dobrą przy­ja­ciółką i uwiel­bia moją córkę.

– Po każ­dym naszym wypa­dzie coraz trud­niej mi się pozbie­rać – szep­czę.

Oby­dwie się śmie­jemy, a ona, uda­jąc pod­chmie­loną, beł­ko­cze.

– Kró­lowo, to dla­tego, że się sta­rze­jemy.

– Eeeeej… – ja też się śmieję roz­ba­wiona.

Śmie­jemy się do roz­puku, a Amara nagle mówi:

– Sły­sza­łam, że ktoś posta­no­wił zawo­jo­wać cały świat pod­czas swo­jej następ­nej podróży.

Znów wybu­chamy śmie­chem, bo mówi o mnie. Wczo­raj wie­czo­rem, pijąc drinka za drin­kiem, obie­ca­łam, że pod­czas pla­no­wa­nego wkrótce zagra­nicz­nego wyjazdu spró­buję pójść do łóżka z męż­czy­znami z róż­nych kon­ty­nen­tów. Gdy chcę coś powie­dzieć, ona, zmie­nia­jąc ton głosu, stwier­dza:

– Dzi­siaj nie jest mój naj­lep­szy dzień.

– Co się dzieje?

Amara wzdy­cha i wzru­sza ramio­nami.

– W szpi­talu powie­dzieli mi dziś rano, że nie prze­dłużą mi kon­traktu.

– A kiedy wygasa? – zapy­ta­łam zmar­twiona.

– W stycz­niu.

– Nie mów!

Przy­ja­ciółka przy­ta­kuje.

– Zdaje się, że na moje miej­sce dadzą córce jakie­goś leka­rza.

Jestem zroz­pa­czona. Amara jest dosko­nałą pie­lę­gniarką i położną.

Nie wiem, jak pora­dzi­ła­bym sobie z moją córką w kilku sytu­acjach, gdyby nie ona. Kiedy zamie­rzam coś powie­dzieć, ona, wcie­le­nie żywot­no­ści, posta­na­wia:

– Kró­lowo, ale teraz nie mówmy o smut­kach.

– Lepiej nie – potwier­dzam i, coś sobie przy­po­mi­na­jąc, pytam: – Kiedy wystę­pują twoje dzieci?

Amara, poza pracą w szpi­talu, uczy dzieci w miej­skiej pły­walni w Madry­cie pły­wa­nia syn­chro­nicz­nego. Gdy była młoda, brała udział w zawo­dach w tej dys­cy­pli­nie, do chwili, gdy z powodu kon­tu­zji musiała prze­rwać tre­ningi.

– W pią­tek – mówi.

Spo­glą­damy na sie­bie poro­zu­mie­waw­czo, a ona z sar­ka­zmem pyta:

– Jesteś gotowa pójść ze mną z oka­zji naszych uro­dzin na kon­cert mojego uko­cha­nego Manu­ela Car­ra­sca? Już mam dwa bilety!

Śmieję się na tę pro­po­zy­cję. Nasze uro­dziny przy­pa­dają tego samego dnia, 30 wrze­śnia. Chcę wybić jej z głowy pomysł kon­certu, ale ona już zdą­żyła zakpić:

– Ach, prze­pra­szam…, prze­cież ty nie uzna­jesz muzyki roman­tycz­nej, ale posłu­chaj, co ci powiem: masz prze­chla­pane! Idziesz ze mną, bo ani Mer­ce­des, ani Leo aku­rat nie mogą.

Śmie­jemy się, nie potrzeba wię­cej słów. Po chwili ona zmie­nia temat i pyta:

– Jak się ma nasza dziew­czynka?

– Dosko­nale!

Mój tele­fon zaczyna dzwo­nić. Amara zabiera mi z rąk jeden bilet i mówi, cału­jąc mnie w poli­czek:

– Cze­kam na was w środku! Kooooocham cię…

Uśmie­cham się, bo powie­dze­nie „kocham cię” jest czymś bar­dzo naszym. Kiedy Amara odcho­dzi, zaglą­dam do mojego tele­fonu. Z pew­no­ścią dzwo­nią z pracy. Nie odbiorę połą­cze­nia. Co wię­cej, wyłą­czam tele­fon. Nie chcę, by kto­kol­wiek pozba­wił mnie rado­ści z dzi­siej­szego wie­czoru.

Cho­wa­jąc komórkę do torebki, z czu­ło­ścią patrzę na malu­chy, które prze­cho­dzą obok mnie z rodzi­cami. Poprze­bie­rane są za elfy i wróżki. Jakie śliczne! Dzie­ciaki są pode­ner­wo­wane i prze­jęte. Od dłuż­szego czasu przy­go­to­wy­wały ten występ. Uśmie­cham się, wspo­mi­na­jąc moją córkę, gdy była w ich wieku. Jak ten czas leci!

– _Dar­ling!_

To głos mojej matki. Oboje z ojcem przy­szli na występ swo­jej wnuczki. Wyglą­dają bar­dzo ład­nie. Ubrali się z tej oka­zji nie­zwy­kle ele­gancko. Ojciec, który już nie może cudow­niej wyglą­dać, popra­wia mary­narkę i mam­ro­cze:

– Nie mam zwy­czaju wycho­dzić tak wystro­jony.

Moi rodzice od pew­nego czasu mają duży sklep winiar­ski w Alu­che. Kie­dyś była to mała piw­niczka z winami. A Alu­che jest dziel­nicą, w któ­rej wycho­wa­łam się i miesz­ka­łam do czasu, aż wresz­cie, z dużym wysił­kiem, zdo­by­łam nie­za­leż­ność i wypro­wa­dzi­łam się razem z moją córką. Rodzice jed­nak na­dal tam miesz­kają.

Z zado­wo­le­niem doty­kam kra­wata ojca i daję mu całusa.

– Wyglą­dasz naprawdę wspa­niale – stwier­dzam.

Mama uśmie­cha się szczę­śliwa. Doty­ka­jąc wło­sów, szep­cze z angiel­skim akcen­tem:

– Jak wygląda mój wło­ski kok pro­sto od fry­zjera? Rosi mnie tak ucze­sała.

– Mamo, wyglą­dasz prze­ślicz­nie!

– Tak się wyszy­ko­wała, na wypa­dek gdyby spo­tkała jakiego Gavi­lana.

Na te słowa taty śmieję się. On też. Jeśli coś jest pasją mojej mamy, to tele­wi­zyjny serial o Gavi­la­nach.

– Roge­lio, _my love,_ setki tysięcy razy powta­rza­łam ci, że moim Gavi­la­nem jesteś ty!

Tata całuje moją mamę, a ja patrzę na nich zachwy­cona. Uwiel­biam widzieć, jak się kochają. To mnie urzeka. Po tym, jak mama pal­cem starła z ust taty ślad po jej szmince, pytam:

– Jak się ma Tinto?

Tinto to psiak – czło­nek rodziny. Mie­sza­niec york­shire z chi­hu­ahua, nie­zwy­kle żywotny, ale ma już 14 lat i zbliża się jego sta­rość. W ubie­głym mie­siącu napę­dził nam stra­cha, bo nagle prze­stał jeść i wsta­wać. Dzięki tro­skli­wej opiece i wete­ry­na­rzowi Tinto wró­cił do sił.

– Ten bez­wstyd­nik ma się lepiej niż ja – stwier­dza ojciec.

Wszy­scy troje śmie­jemy się, po czym tata pyta:

– Myszeczka ma się dobrze?

Potwier­dzam, wie­dząc, że cho­dzi mu o wnuczkę:

– Ma się wspa­niale i bar­dzo chce, żeby­śmy zoba­czyli ją tań­czącą. Wrę­czam im bilety i pro­po­nuję:

– Wejdź­cie, zaj­mij­cie miej­sca. Amara jest już w środku. Ja zacze­kam na Leo i Mer­ce­des.

Bez waha­nia biorą bilety i, rzu­ca­jąc mi prze­lotny uśmiech, zni­kają w wiel­kich drzwiach wej­ścio­wych.

– Veró­nica! – sły­szę, że ktoś mnie woła.

Spo­glą­dam w prawo i uśmie­cham się na widok Gustava Petrova, wła­ści­ciela szkoły tańca i słyn­nego tan­ce­rza baletu kla­sycz­nego, zado­mo­wio­nego w Hisz­pa­nii. Jest tan­ce­rzem, ale jed­no­cze­śnie pro­du­cen­tem i dyrek­to­rem arty­stycz­nym. Jak zawsze zachwyca mnie _gla­mour_ bijący od tego męż­czy­zny, gdy się poru­sza. Pod­cho­dzi do mnie i dajemy sobie dwa ser­deczne całusy. Znamy się od bar­dzo dawna.

– Dener­wu­jesz się? – pyta.

Uśmie­cha­jąc się, przy­ta­kuję.

– Zoé sprawi, że zabrak­nie nam słów, zapew­niam cię! – twier­dzi.

Wiem, że ma rację. Moja córka to feno­men bale­towy. Towa­rzyszka Gustava, któ­rej oczy­wi­ście ni­gdy wcze­śniej nie widzia­łam, patrzy na niego, więc on z galan­te­rią doko­nuje pre­zen­ta­cji:

– Veró­nico, przed­sta­wiam ci Ame­lię Sera­povą. Ame­lio, to jest Veró­nica, dobra przy­ja­ciółka i matka jed­nej z moich uczen­nic.

Wymie­niamy uśmie­chy. Gustav to inte­re­su­jący Rosja­nin, ale abso­lut­nie nie w moim typie. Zawsze bry­lo­wał wśród kobiet. Ja na­dal uśmie­cham się do jego pięk­nej kobiety, gdy ona, wska­zu­jąc na dziew­czynki prze­cho­dzące obok nas, mówi:

– Z pew­no­ścią twoja mała dobrze wypad­nie.

Ponow­nie przy­ta­kuję. I z abso­lut­nym prze­ko­na­niem stwier­dzam:

– Ani przez sekundę w to nie wąt­pię.

Kobieta uśmie­cha się. Moja pew­ność spra­wia jej przy­jem­ność.

– W jakim wieku jest twoja córka? – dopy­tuje.

Spo­glą­damy na sie­bie z Gusta­vem, uśmie­chamy się poro­zu­mie­waw­czo. Mając świa­do­mość, jak ta kobieta zare­aguje, rzu­cam:

– Dwa­dzie­ścia trzy.

– Dwa­dzie­ścia trzy mie­siące? – pyta zasko­czona.

– Nie. Dwa­dzie­ścia trzy latka – wyja­śniam.

Zawsze, gdy mówię o wieku mojej córki, ludzie są zasko­czeni i mru­gają z nie­do­wie­rza­niem. Gustav i ja śmie­jemy się. Ileż to razy przez te lata sły­sze­li­śmy takie samo pytanko?

Ja mam trzy­dzie­ści osiem lat. Wiem. Nie­wiele osób w moim wieku ma tak dużą córkę, ale mówię zupeł­nie natu­ral­nie:

– Uro­dzi­łam ją, gdy mia­łam pięt­na­ście lat. To, co zaczęło się jako błąd mło­do­ści, stało się naj­bar­dziej tra­fio­nym wyda­rze­niem w moim życiu.

Kobieta jest zasko­czona, ale zga­dza się. Wszy­scy reagują tak samo. Jakże to moż­liwe, że mogę mieć tak doro­słą córkę, będąc tak młodą kobietą?

Rze­czy­wi­stość jest, jaka jest. Gdy byłam na waka­cjach w Tor­re­mo­li­nos z moimi rodzi­cami, wujo­stwem i kuzy­nami, pozna­łam przy­stoj­nego Wło­cha, szar­la­tana o imie­niu Gian­marco. W ciągu jed­nego mie­siąca poczu­łam się jak dziew­czyna, którą spo­tkało naj­więk­sze szczę­ście na świe­cie, bo wpa­dłam w oko temu wło­skiemu przy­stoj­nia­kowi.

Spę­dzi­łam z nim nie­wy­obra­żalne lato. Przy­ja­ciele, moto­cy­kle, imprezy na plaży, ze spa­ce­rami i z trzy­ma­niem się za ręce, przy wtó­rze roman­tycz­nych pio­se­nek o miło­ści, śpie­wa­nych przez mojego ulu­bio­nego pio­sen­ka­rza, któ­rym był Luis Miguel.

Byłam tak zako­chana w Gian­marco, a on tak roman­tyczny i rzu­ca­jący urok, że aż stra­ci­łam dzie­wic­two w apar­ta­men­cie zaj­mo­wa­nym przez niego i grupę jego przy­ja­ciół. Od tam­tego razu nie prze­sta­li­śmy roz­ko­szo­wać się upra­wia­niem seksu każ­dej nocy.

To stało się naszym nało­giem!

Czas waka­cji dobiegł końca. Mój wło­ski uko­chany i ja żegna­li­śmy się, pła­cząc i obie­cu­jąc sobie miłość na wieki. Wymie­ni­li­śmy się adre­sami. Chcie­li­śmy być w sta­łym kon­tak­cie, bo prze­cież nasza miłość była jesz­cze bar­dziej nie­zwy­kła niż ta pomię­dzy Romeo i Julią.

Pierw­szego dnia po powro­cie do Madrytu natych­miast do niego napi­sa­łam. Następ­nego dnia też. Oczy­wi­ście trze­ciego dnia podob­nie. Musia­łam wie­dzieć, co się z nim dzieje. Czy o mnie pamięta? Dwa tygo­dnie póź­niej moje listy wró­ciły z adno­ta­cją, że adre­sat nie­znany. Ponow­nie napi­sa­łam, ale stało się to samo. Wtedy zda­łam sobie sprawę z okrut­nej rze­czy­wi­sto­ści: zosta­łam oszu­kana jak jakaś głu­pia mało­lata. To, co czu­łam do niego, nie zostało odwza­jem­nione. Dla mnie Gian­marco był pierw­szą miło­ścią. Ja dla niego byłam głu­piutką gąską, która tam­tego lata pozwo­liła się uwieść w Tor­re­mo­li­nos. Tą, która bez doświad­cze­nia w sek­sie pozwo­liła mu sobą zawład­nąć.

Zła­mał mi serce, prze­sta­łam jeść i bez­u­stan­nie pła­ka­łam. Jed­no­cze­śnie szu­ka­łam wytłu­ma­cze­nia tego, co mi się przy­tra­fiło, i w kółko słu­cha­łam kolej­nego i kolej­nego pięk­nego bolera w wyko­na­niu Luisa Migu­ela.

O, matko, jak ja się samo­bi­czo­wa­łam tymi pio­sen­kami!

Gian­marco, ten idiota, któ­rego uwa­ża­łam za miłość mojego życia, któ­remu powie­dzia­łam „kocham cię”, śmiał się ze mnie. Czyż mogłam być bar­dziej naiwna?

Rodzice, widząc, w jakim byłam sta­nie, trosz­czyli się o mnie. Byli przy mnie, pocie­szali, jak potra­fili, w mojej „cho­ro­bie” z powodu nie­szczę­śli­wej miło­ści. Nie przy­zna­łam się im, że upra­wia­łam z nim seks. To już byłoby dla nich za wiele. Prze­cież mia­łam zale­d­wie pięt­na­ście lat!

Pamię­tam, że tata codzien­nie, wra­ca­jąc ze swo­jej winiarni, kupo­wał moje ulu­bione kin­der nie­spo­dzianki w pie­karni Jesús, żeby choć na chwilę wywo­łać uśmiech na mojej twa­rzy.

Z dnia na dzień prze­sta­łam pła­kać, gdy zorien­to­wa­łam się, że jestem w ciąży.

_O matko moja… O matko…_

_Jestem w ciąży z Wło­chem, o któ­rym nic nie wiem: ani jak się nazywa, ani gdzie mieszka!_

Na Boga, mia­łam tylko pięt­na­ście lat!

Nie ma co się dzi­wić, że począt­kowo reak­cja moich rodzi­ców nie była przy­jemna, zwłasz­cza że długo mil­cza­łam ze stra­chu przed karą. Dowie­dzieli się o ciąży, gdy byłam w szó­stym mie­siącu. Pew­nego popo­łu­dnia poczu­łam się bar­dzo źle, więc zawieźli mnie na ostry dyżur. To, co miało być, ich zda­niem, zapa­le­niem wyrostka robacz­ko­wego, oka­zało się ciążą w dru­gim try­me­strze.

Mój biedny ojciec kupo­wał mi kin­der nie­spo­dzianki, a oka­zało się nagle, że jaj­kiem nie­spo­dzianką jestem ja sama. Nie­spo­dzianka!

Począt­kowo moi rodzice roz­wa­żali wiele roz­wią­zań, dla mojego wła­snego dobra. Mama jest Angielką, ojciec – Hisz­pa­nem. Susan i Roge­lio. Ona nowo­cze­sna, on – przy­wią­zany do tra­dy­cji, ale połą­cze­nie ich dwojga zawsze było ide­alne. Osta­tecz­nie, mimo że byłam pięt­na­sto­let­nim dziec­kiem, rodzice wysłu­chali mnie i usza­no­wali to, o co ich popro­si­łam.

Chcia­łam uro­dzić moje dziecko. Wie­dzia­łam, cho­ciaż nie byłam tego w pełni świa­doma, że dziecko ozna­cza koniec mojego dzie­ciń­stwa, poświę­ce­nie spo­tkań z kole­żan­kami, impre­zo­wa­nia, let­nich obo­zo­wisk pod namio­tami, nauki w szkole, pozna­wa­nia chło­pa­ków itd. Jed­nak przez tych sześć mie­sięcy czu­łam ruchy mojego dziecka w brzu­chu, co tylko mnie umac­niało w prze­ko­na­niu: nie chcę się go pozbyć. Mimo nie­doj­rza­ło­ści byłam na tyle roz­sądna, że roz­ma­wia­łam z moimi rodzi­cami, a oni osta­tecz­nie usza­no­wali moją decy­zję.

Zoé uro­dziła się dokład­nie w prze­wi­dzia­nym ter­mi­nie, czyli w maju. Po unor­mo­wa­niu się tego, co było moż­liwe w naszym życiu, zaczę­łam cho­dzić do szkoły wie­czo­ro­wej, żeby dokoń­czyć naukę. Zawsze było dla mnie jasne, że chcę się roz­wi­jać. Nie powstrzy­mało mnie przed tym bycie samotną matką.

Gdy skoń­czy­łam szkołę śred­nią, zachę­cona przez rodzi­ców i znów z ich pomocą zaczę­łam stu­dio­wać mar­ke­ting i reklamę.

Od dawna chcia­łam obmy­ślać stra­te­gię sprze­daży w naszej rodzin­nej winiarni.

Mając córeczkę, skoń­czy­łam naukę póź­niej niż rówie­śnicy, ale to nie miało dla mnie zna­cze­nia. Naj­waż­niej­sze, że ukoń­czy­łam też stu­dia. Osią­gnę­łam mój cel. Pra­gnąc wspie­rać rodzi­ców w ich biz­ne­sie, dora­dzi­łam im, żeby roz­wi­nęli inte­res do postaci wyspe­cja­li­zo­wa­nej winiarni.

Zaufali mi i zro­bili, jak im pora­dzi­łam. Wyko­rzy­sta­łam wie­dzę o tech­ni­kach, którą zdo­by­łam na uni­wer­sy­te­cie, i dzięki temu wkrótce ich sklep zaczął pro­spe­ro­wać jak ni­gdy wcze­śniej.

Suk­ces, który osią­gnę­łam z naszą winiar­nią, był tak duży, że inni sprze­dawcy win zain­te­re­so­wali się moją pracą. Chcieli współ­dzia­łać, chcieli, abym pro­wa­dziła ich kam­pa­nie rekla­mowe. Osta­tecz­nie, widząc, że to daje mi przy­szłość, otwo­rzy­łam w wieku dwu­dzie­stu pię­ciu lat moje małe przed­się­bior­stwo mar­ke­tin­gowo-rekla­mowe, które nazwa­łam Dosko­nałą for­mułą. Rodzice nie mogli uwie­rzyć w mój suk­ces!

Z bie­giem lat uło­ży­łam swoje sprawy. Wycho­wu­jąc córkę, trosz­cząc się o moich bli­skich, pra­cu­jąc wiele godzin na dobę, żeby roz­wi­jać firmę i zapo­mi­na­jąc o życio­wym roman­ty­zmie, cie­szy­łam się życiem tak, jak mogłam naj­le­piej.

Trafne oceny ujaw­niły, że mam jakiś zmysł pozwa­la­jący prze­wi­dy­wać, które wina hisz­pań­skie okażą się popu­larne na sto­łach w innych kra­jach. Moja sława rosła, a przed­się­bior­stwo się roz­wi­jało. Dzi­siaj mogę stwier­dzić, że jestem kobietą, z którą wiele firm, szcze­gól­nie winiar­skich, chce współ­pra­co­wać.

Zosta­łam nawet pre­zen­terką na zbli­ża­ją­cym się Mię­dzy­na­ro­do­wym Kon­kur­sie Eno­lo­gów, w któ­rym wal­czy się o Nagrodę Far­pón. Kon­kurs odbę­dzie się w Kasy­nie w Madry­cie 7 paź­dzier­nika.

Rodzice są ze mnie bar­dzo dumni. Po pierw­sze, dla­tego że poka­za­łam im, iż od kiedy uro­dziła się Zoé, sta­łam się doj­rzała i zaan­ga­żo­wa­łam się w jej życie i wycho­wa­nie na sto pro­cent tak, jak im obie­ca­łam. Po dru­gie, dla­tego że jestem wojow­niczką, która idzie naprzód mimo prze­szkód, jakie napo­tyka na swo­jej dro­dze życia. Po trze­cie, dla­tego że zupeł­nie samo­dziel­nie stwo­rzy­łam wła­sną firmę.

Osią­gnę­łam to wszystko, ale jestem zupeł­nie pewna, że bez nich, bez taty i mamy, bez ich pomocy, ich cier­pli­wo­ści i ich bez­wa­run­ko­wej miło­ści do Zoé i do mnie wszystko wyglą­da­łoby zupeł­nie ina­czej.

Mam szczę­ście nie tylko mieć wyjąt­ko­wych rodzi­ców, ale też cudowną córkę i wspa­nia­łych przy­ja­ciół. Zoé zawsze była dziec­kiem bar­dzo czu­łym i dobrze uczą­cym się, do tego stop­nia, że zda­rzało mi się mieć wąt­pli­wo­ści, czy to moż­liwe, że jest moją córką. Jest rów­nież uparta, co, według rodzi­ców, odzie­dzi­czyła po mnie, a nie­kiedy jest tro­chę skur­czy­by­kiem, co bez wąt­pie­nia odzie­dzi­czyła po swoim wło­skim ojcu. No, dobrze, ale mogę zde­cy­do­wa­nie powie­dzieć, że jest naszą rodzinną dumą. Dla niej powtó­rzy­ła­bym wszystko, abso­lut­nie wszystko, przez co prze­szłam, aby życie ponow­nie posta­wiło ją na mojej dro­dze.

W sfe­rze oso­bi­stej nie dąży­łam do sta­bi­li­za­cji, ni­gdy nie mia­łam sta­łego part­nera, co nie podo­bało się rodzi­com. Tak naprawdę wycho­wy­wa­nie córki i wyku­wa­nie mojej przy­szło­ści spra­wiło, że jestem bar­dzo nie­za­leżna, a jeśli cho­dzi o męż­czyzn, posta­no­wi­łam, że będę z nimi spę­dzać miłe chwile, ale zero zobo­wią­zań. Zdrada ze strony wło­skiego idioty odci­snęła na mnie takie piętno, że sta­łam się kobietą zimną, która nawet prze­stała słu­chać roman­tycz­nej muzyki. Żegnaj, Luisie Migu­elu!

Wykre­śli­łam roman­tycz­ność z mojego życia, tak samo jak porywy miło­ści i te wszyst­kie sza­leń­stwa, któ­rym ulega młoda dziew­czyna. Zwy­czaj­nie roz­ko­szuję się zaspo­ka­ja­niem fan­ta­zji z chło­pa­kami młod­szymi ode mnie, aby unik­nąć pro­ble­mów z zako­cha­niem się. Gdy mija ta chwila, każde z nas idzie w swoją stronę. Mnie wystar­cza miłość i opieka nad córką. A face­tem niech opie­kuje się jego matka!

Nasza rela­cja z Zoé jest fan­ta­styczna. Poza byciem matką i córką jeste­śmy dla sie­bie przy­ja­ciół­kami. Ona daje mi tysiące powo­dów do rado­ści. Zawsze o wszyst­kim roz­ma­wia­ły­śmy nor­mal­nie, poczy­na­jąc od roz­mów o sek­sie. Ani ja nie jestem zakon­nicą, bo mam wiele związ­ków sek­su­al­nych, ani nie jest nią moja córka, choćby nie wiem, jak bar­dzo była czuła i dobra. Zawsze chcia­łam, aby Zoé nie postrze­gała seksu jako tematu tabu, tylko żeby roz­ko­szo­wała się nim bez­piecz­nie i z pełną świa­do­mo­ścią tego, co robi.

Moja mama uważa, że roz­ma­wia­nie z Zoé o sek­sie to doda­wa­nie Myszeczce zbyt wiele skrzy­deł. Ja pra­gnę, aby Myszeczka potra­fiła fru­wać, aby wzla­ty­wała i wra­cała na zie­mię bez pro­ble­mów.

Myśląc o tym wszyst­kim, usły­sza­łam, jak Gustav mówi:

– Przy­szli twoi przy­ja­ciele. My idziemy do środka.

Zado­wo­lona pusz­czam mu oko. Odwra­cam się i, patrząc na Leo i Mer­ce­des, poka­zuję na zega­rek:

– Byli­śmy umó­wieni pięt­na­ście minut temu.

– Leo się spóź­nił.

– Mer­ce­des Romero, jakże możesz być taką kłam­czu­chą?! – pro­te­stuje Leo.

Gest Mer­ce­des spra­wia, że się uśmie­cham. Zawsze lubi­łam jej sza­leń­stwo, a szcze­gól­nie gdy, patrząc na Leo, mówi:

– Leo Mora­les, czyż­byś wła­śnie nazwał mnie kłam­czu­chą?

– Oczy­wi­ście – potwier­dza Leo.

Mer­ce­des uśmie­cha się i pusz­cza do mnie oko.

– Gdy poje­cha­łam po tego typa, oka­zało się, że zdo­łał wymu­sić na Pili obiet­nicę, że przy­go­tuje na kola­cję dla dzieci zupę z gwiazd­kami i panie­ro­wane kotlety z kur­czaka. Nic go nie powstrzy­mało!

Leo ponow­nie wzdy­cha. Pili to jego żona.

– Wła­śnie to dzi­siaj będzie na kola­cję – mru­czy. – Musia­łem to powie­dzieć Pili, bo znam moje dzieci i, ponie­waż wie­dzą, jak mama nie lubi goto­wać, szybko prze­ko­nują ją, żeby zamó­wiła pizzę. A wła­śnie, że nie! Dzi­siaj wie­czo­rem ma być zupa z gwiazd­kami i kotlety z kur­czaka.

Sły­sząc te słowa, uśmiech­nę­łam się.

Leo jest głową rodziny pełną gębą, bar­dzo odpo­wie­dzial­nym. Bar­dzo lubi goto­wać i opie­ko­wać się swoją żoną i dziećmi Marco i Ricardo. Wiele lat temu, widząc, że Pili, jako dobra sze­fowa waż­nej kom­pa­nii samo­cho­do­wej, zara­bia dużo wię­cej pie­nię­dzy niż on, a ludzie o tym gadają – Leo posta­no­wił prze­stać pra­co­wać w admi­ni­stra­cji firmy kurier­skiej i zajął się domem i dziećmi. Mówi, że jest szczę­śliwy, robiąc to, co robi, i nie ma o czym dys­ku­to­wać.

Leo i Pili są szczę­śliwi, że tak uło­żyli swoje życie, a my, któ­rzy ich kochamy, cie­szymy się ich szczę­ściem. Byłoby wspa­niale, gdyby było wię­cej męż­czyzn takich jak Leo, tym­cza­sem zawsze to my, kobiety, musimy rezy­gno­wać z pracy, aby mężul­ko­wie mogli czuć się sam­cami alfa w swo­ich domach.

Macham do mam kil­korga dzieci, które znam, a Leo mówi:

– Zdy­cham. Chyba wczo­raj wie­czo­rem prze­sa­dzi­li­śmy z piciem.

Przy­znaję mu rację i śmieję się, gdy sły­szę, co jesz­cze dodaje:

– Chyba nawet nie muszę się upew­niać, że to, co wczo­raj obie­ca­łaś, to był tylko zwy­kły żart!

Mer­ce­des i ja spo­glą­damy na sie­bie, wiemy, o czym on mówi.

– Leo Mora­les, nie bądź prze­sta­rzały! – mru­czy moja przy­ja­ciółka. – Jeśli nasza Wero chce zdo­być i poznać nie­znane ciała męż­czyzn z innych kon­ty­nen­tów, to nie burz jej planu!

Śmie­jemy się roz­ba­wione. Mer­ce­des obej­muje naszego przy­ja­ciela i mówi:

– Zgoda, przy­znaję, to ja się spóź­ni­łam. Nie on.

– O rety, dzię­kuję! – wykrzy­kuje Leo.

– Gada­łam przez tele­fon z piękną rudo­włosą i nie mogłam prze­rwać roz­mowy…

– Z Dalilą? – pytam zacie­ka­wiona.

Mer­ce­des przy­ta­kuje. To jej była part­nerka, kobieta, którą uwiel­bia i stara się odzy­skać. Leo, zmie­nia­jąc ton głosu, szep­cze:

– Idź z nią jutro na kola­cję.

– No nie­eee! – żar­tuję.

Mer­ce­des, moja wspa­niała Mer­ce­des Romero, przy­ta­kuje, kiwa­jąc głową i oświad­cza:

– Wresz­cie osią­gnę­łam to, że pój­dzie ze mną na kola­cję.

Spo­glą­damy na sie­bie z Leo. Naszym zda­niem Dalila nie jest kobietą, na jaką zasłu­guje Mer­ce­des, ale rozu­mie­jąc, że należy usza­no­wać miło­sne wybory, uśmie­chamy się i przy­tu­lamy Mer­ce­des. Razem z Amarą sta­no­wimy Komando Opun­cji! Nawet nasza grupa na What­sAp­pie tak się nazywa. Wszystko zaczęło się od śmie­chu i żar­tów, ale osta­tecz­nie tak się poukła­dało mię­dzy nami, że sta­no­wimy zwartą grupę.

Leo, Mer­ce­des, Amara i ja jeste­śmy różni, ale tacy sami. Skom­pli­ko­wani, ale bez­pro­ble­mowi. Głupi, ale sprytni. A co naj­waż­niej­sze – naprawdę kochamy się nawza­jem.

Wszyst­kich troje pozna­łam w parku, w Alu­che, pod­czas kolej­nego popo­łu­dnia, gdy spa­ce­ro­wa­łam sama z Zoé, a wła­śnie zaczął padać deszcz. Pcha­jąc wóze­czek, szybko schro­ni­łam się pod jedy­nymi arka­dami na osie­dlu. Wtedy przy­szła dziew­czyna, Mer­ce­des, po chwili facet, Leo, a na koniec przy­szła Amara. Roz­pa­dało się jesz­cze bar­dziej. Zaczęła się wielka ulewa i nie mogli­śmy się stam­tąd ruszyć. Zaczę­li­śmy więc roz­ma­wiać, a Zoé swo­imi uśmie­chami zdo­była ich serca.

Kilka dni póź­niej spo­tka­li­śmy się w osie­dlo­wej pie­karni i, jak­by­śmy znali się od zawsze, przy­wi­ta­li­śmy się i umó­wi­li­śmy na spo­tka­nie tego samego popo­łu­dnia, pod tymi samymi arka­dami, pod któ­rymi widzie­li­śmy się po raz pierw­szy. Oczy­wi­ście z Zoé. Nie musia­łam nic mówić, aby Leo, Amara i Mer­ce­des dosko­nale rozu­mieli, że muszę zająć się moją córką, bo moi rodzice pra­co­wali. Od tam­tego dnia, mimo że nasze życia z bie­giem lat się zmie­niały, ni­gdy nie odda­li­li­śmy się od sie­bie. Jeste­śmy przy­ja­ciółmi, a przede wszyst­kim jeste­śmy jak rodzina! To dla nas abso­lut­nie jasne.

– Jak się ma nasza dziew­czynka? – pyta Leo.

Nabie­ram powie­trza, gaszę papie­rosa i mówię:

– Tro­chę nie­zde­cy­do­wana, ale ma się dobrze. Zaraz ją zoba­czy­cie.

Wszy­scy troje uśmie­chamy się, Mer­ce­des nagle pyta zasko­czona:

– Zgu­bi­łaś komórkę?

Roz­śmie­sza mnie to, bo zawsze trzy­mam ją w ręku.

– Jest w mojej torebce, wyłą­czona – odpo­wia­dam.

Przy­ja­ciele patrzą po sobie zdzi­wieni. Jeśli jest cokol­wiek typo­wego dla mnie, to wła­śnie tele­fon komór­kowy, dzia­ła­jący dwa­dzie­ścia cztery godziny na dobę, z powodu mojej pracy. Dla­tego Leo szep­cze:

– Kim ty jesteś, gdzie do cho­lery jest moja Wero?

Śmie­jemy się i prze­py­chamy nawza­jem, a Mer­ce­des pyta:

– Czy moja dziew­czynka ma już spa­ko­wane walizki?

Na te słowa z żalem przy­ta­kuję, kiwa­jąc głową, a kiedy czuję, że broda zaczyna mi drżeć, Leo odzywa się, bio­rąc mnie pod ramię:

– Zero dra­ma­tów w Komando Opun­cji, wcho­dzimy do środka!

Na szczę­ście prze­rywa zapo­wia­da­jące się dra­ma­tyczne przed­sta­wie­nie. Jestem mu wdzięczna. Jesz­cze będę mieć czas na roz­pa­cza­nie jutro na lot­ni­sku. Zna­jąc mnie, zapewne zaleję łzami cały ter­mi­nal, powo­du­jąc powódź.

Chwilę póź­niej docho­dzimy do miej­sca, gdzie sie­dzą moi rodzice i Amara. Mer­ce­des i Leo witają ich ser­decz­nie, a kiedy już wszy­scy sia­dają, mój tata przy­gląda mi się uważ­nie:

– Mysza, dobrze się czu­jesz?

Uśmie­cham się. Ja jestem „mysza”, a Zoé „myszeczka”… A co! Takie tam wymy­sły mojego taty, bo oby­dwie lubimy tań­czyć.

Zawsze uwiel­bia­łam taniec i dla­tego, gdy Zoé była jesz­cze małą dziew­czynką, zapi­sa­łam ją na lek­cje baletu kla­sycz­nego, pod­czas gdy sama tań­czy­łam z Amaro salsę. Jed­nak ni­gdy nie wyobra­ża­łam sobie, że te lek­cje, które moja córka uwiel­biała od pierw­szego dnia, staną się jej przy­szło­ścią. Wie­dząc, że mój ojciec mar­twi się, bo moja córka następ­nego dnia opusz­cza rodzinne gniazdo, biorę go za rękę i mówię:

– Ona i ja mamy się dobrze. Nie martw się.

Tata spo­gląda na mnie i pota­kuje, kiwa­jąc głową. Daje mi ten jeden ze swo­ich czu­łych cału­sów w czu­bek mojego nosa, bo wie, że jestem ckliwa w tej kwe­stii, i mówi:

– Myszeczka wyla­tuje z gniazda, tak jak ty wyle­cia­łaś z nią. Teraz ty musisz zacząć żyć, córko. Już czas, prawda?!

– Tato, ja mam swoje życie! – żar­tuję.

Mój tata, któ­rego mil­cze­nie zna­czy wię­cej niż słowa, które wypo­wiada, bur­czy pod nosem:

– Wiem, że masz swoje życie. Ale jako twój ojciec, chcę…

– Już dosyć z tym narze­czo­nym! – uci­nam.

Tata prze­mil­cza. Wiem, że bar­dzo cierpi, gdy patrzy, jaka jestem ozię­bła wobec męż­czyzn, więc zmie­nia­jąc temat, pyta mnie:

– Przy­go­to­wa­łaś swoją mak­si­po­dróż?

Uśmie­cham się. Tak tata nazywa mój pla­no­wany i opła­cony ze wszyst­kimi wydat­kami przez klienta długi objazd po jego win­ni­cach w Tek­sa­sie, Argen­ty­nie, RPA, Austra­lii i Chi­nach. Chce, żebym odwie­dziła je, żebym zorien­to­wała się w spe­cy­fice każ­dego miej­sca i bym mogła zor­ga­ni­zo­wać świa­tową super­kam­pa­nię dla jego win.

Od dwóch mie­sięcy odwle­kam ten wyjazd. Na szczę­ście klient, choć tro­chę spe­cy­ficzny, gbu­ro­waty mruk, bar­dzo chce pra­co­wać ze mną, więc zga­dza się na odkła­da­nie wyjazdu. Wie, że z powodu podróży będę ponad dwa­dzie­ścia dni poza Hisz­pa­nią, więc czeka, aż Zoé wyje­dzie, żeby on mógł podró­żo­wać ze mną.

– Wszystko przy­go­to­wane.

– Kiedy ruszasz?

– Za pięt­na­ście dni.

Tata uśmie­cha się. Wiem, że jest dumny ze mnie i z mojej odwagi w inte­re­sach.

– Obje­dziesz cały świat. Nazwę cię Willy Fog!

Oboje śmie­jemy się. Gdyby tata wie­dział, o czym roz­ma­wia­łam z moimi przy­ja­ciółmi, prze­żyłby szok. On, patrząc na scenę, pyta:

– Co będzie tań­czyć myszeczka?

Wzru­szam ramio­nami. Zoé i cała ekipa trzy­mali to w tajem­nicy.

– Tato, nie mam poję­cia – odpo­wia­dam. – Jak wyj­dzie na scenę, to zoba­czymy.

– Cokol­wiek to będzie, spodoba się nam!

– Jestem tego pewna – oświad­czam z satys­fak­cją.

Po kilku minu­tach w teatrze gasną świa­tła i zaczyna się spek­takl.

Jak można było ocze­ki­wać, naj­pierw na sce­nie poja­wiają się maluszki. Mają po pięć–sześć latek, jak moja Zoé, gdy zaczy­nała. Cała publicz­ność wybu­cha grom­kim śmie­chem, widząc, jak tań­czą tak roz­kosz­nie nie­zdar­nie i spra­wiają, że chcia­łoby się je wszyst­kie zjeść, cału­jąc.

W następ­nej godzi­nie kolejne grupy wycho­dzą na scenę i popi­sują się swo­imi zdol­no­ściami bale­to­wymi. My na widowni wiemy, jak dzieci z bie­giem lat, w dużej dys­cy­pli­nie, roz­wi­jają umie­jęt­no­ści i tań­czą coraz lepiej. Roz­ko­szu­jemy się spek­ta­klem.

Scena znów pusto­szeje. Roz­bły­skają sil­niej­sze świa­tła i przed publicz­no­ścią staje Gustav, dyrek­tor arty­styczny wyda­rze­nia. Przez kilka minut wita się z nami, czyli przy­ja­ciółmi i rodzi­nami arty­stów, jak ich nazywa. Zachwy­ceni słu­chamy, gdy opo­wiada o wiel­kim zaan­ga­żo­wa­niu dzieci i o tym, jak bar­dzo jest szczę­śliwy, że może je poka­zać.

Po krót­kim mil­cze­niu zaczyna mówić o ostat­nim wystę­pie, a ja, razem z moimi rodzi­cami i przy­ja­ciółmi, prze­ży­wam wiel­kie emo­cje. Oto teraz jest kolej naszej dziew­czynki, mojej Zoé, i jej part­nera Adriana, naj­zdol­niej­szych uczniów, któ­rzy już stają się absol­wen­tami.

Dla szkoły bale­to­wej fakt, że Zoé i Adrian wyjeż­dżają do Nowego Jorku, aby dawać lek­cje baletu w jed­nej z tam­tej­szych aka­de­mii Gustava, to zaszczyt. Po wygło­sze­niu pochwał na ich temat Gustav scho­dzi ze sceny, a ja biorę głę­boki wdech.

_Do boju!_

Gdy tylko przy­ga­sają świa­tła, moja mama spo­gląda na mnie z uśmie­chem; nagle sły­szę pierw­sze akordy melo­dii i instynk­tow­nie zakry­wam usta dło­nią. _Czy to moż­liwe?_

Tata bie­rze mnie za rękę, jest tak samo pod­eks­cy­to­wany jak ja. Patrzymy na sie­bie, uśmie­chamy się, a łzy zaczy­nają pły­nąć po naszych twa­rzach. Moja mama, wzru­szona jak my, otwiera torebkę i na lewo i prawo roz­daje chu­s­teczki jed­no­ra­zowe.

Zoé, nasza Zoé, zatań­czy do tej muzyki, która jest tak szcze­gólna dla nas. Cho­dzi o trze­cią część prze­pięk­nej for­te­pia­no­wej suity ber­ga­ma­sque Claude’a Debussy’ego _Świa­tło księ­życa._ Od mojego wcze­snego dzie­ciń­stwa tata pusz­czał ją na gra­mo­fo­nie w nie­dziele, żeby mnie budzić, i zgod­nie z tra­dy­cją włą­czał ją też dla Zoé.

Piękne wspo­mnie­nia przy­wo­dzi nam na myśl ta melo­dia!

Pełni emo­cji patrzymy na scenę i wresz­cie jest moja mała. Tak cudowna. Tak piękna. Tak ele­gancka w swo­ich ete­rycz­nych i płyn­nych ruchach, w jej stroju w kolo­rze nie­bie­skiego błę­kitu, z upię­tymi wło­sami. Tań­czy w takt cudow­nej melo­dii razem ze swoim part­ne­rem Adria­nem.

Wstrzy­muję oddech, nie mogę ode­rwać od nich oczu. Są wspa­niali! Zoé, moja Zoé, przy­ćmiewa świa­tło. Porywa swo­imi deli­kat­nymi i ostroż­nymi ruchami. Nawet nie jestem w sta­nie mru­gać oczami. Naprawdę widzę, nie dla­tego, że jestem jej matką, że moja dziew­czynka dosko­nale wie, jak to trzeba robić.

Zawsze sły­sza­łam, że muzyka budzi nie­skoń­czone emo­cje. Radość, smu­tek, ero­tyzm, odprę­że­nie. Ja słu­cha­jąc tej cud­nej melo­dii i widząc moją córkę, mogę tylko myśleć o pięk­nie i miło­ści. To piękno łączące Zoé i tę cudowną muzykę. Cho­ciaż po mojej twa­rzy łzy płyną stru­mie­niami, jak woda z odkrę­co­nego kranu, roz­ko­szuję się, raduję i sma­kuję każdą chwilę tego magicz­nego i cudow­nego momentu, aby na całą wiecz­ność zapi­sał się w mojej pamięci i w moim sercu.

Przy­znam szcze­rze, że Zoé jest praw­dziwą i naj­czyst­szą miło­ścią mojego życia. Gdy koń­czy się utwór i cisza opa­no­wuje teatr, wiem, że wszy­scy trwają zauro­czeni. Wiem, że wszy­scy są wzru­szeni i zachwy­ceni tym, co zoba­czyli. Wiem, że moje serce wybuch­nie ze szczę­ścia i dumy, a mój ojciec wstaje i, nie przej­mu­jąc się, że łzy mu ciekną z oczu, okla­skuje jak nikogo w swoim życiu. Wszy­scy, idąc za jego przy­kła­dem, wstają z krze­seł.

Och, ależ prze­ży­cie!

To, co łączy moją córkę i sztukę, nie jest czymś zwy­czaj­nym. Kiedy Zoé wresz­cie odnaj­duje nas w tłu­mie publicz­no­ści i uśmie­cha się do nas, osta­tecz­nie nie wytrzy­muję! Umie­ram z miło­ści!ROZDZIAŁ 5

Wystro­jona w czer­wony kom­plet bie­li­zny i wyso­kie czarne buty wcho­dzę do hotelu, w któ­rym umó­wi­łam się z Marco, żeby zwy­czaj­nie cie­szyć się sek­sem. Biorę klucz z recep­cji i pewna sie­bie idę do windy. Naci­skam przy­cisk siód­mego pię­tra i prze­glą­dam się w lustrze. Kokie­te­ryj­nie ukła­dam włosy, pod­ma­lo­wuję usta i gdy drzwi się otwie­rają, wycho­dzę i ruszam do pokoju 706.

Wcho­dząc do środka, sły­szę spo­kojną muzyczkę. Jest też kube­łek z lodem i z otwartą butelką szam­pana. Sły­szę, że w łazience leje się woda i wyobra­żam sobie, że Marco bie­rze prysz­nic.

Kładę torbę na jed­nym z krze­seł, biorę kie­li­szek, nale­wam sobie szam­pana i upi­jam łyk. Mmmm, jaki smaczny! Sia­dam na łóżku i uśmie­cham się.

Wiem, że bycie w tym pokoju z Marco ozna­cza miło spę­dzony czas. On i ja dosko­nale się rozu­miemy w spra­wach seksu. Zdej­muję sukienkę i wra­cam na łóżko, ukła­dam się pośrodku, sia­dam, opie­ra­jąc się o wez­głó­wek.

Spo­koj­nie popi­jam szam­pana, wyłą­czam muzykę, którą sły­sza­łam, biorę tele­fon i z listy moich Spo­tify wyszu­kuję i włą­czam _Woma­ni­zer_ Brit­ney Spe­ars. Zupeł­nie co innego niż to, co sły­sza­łam przed chwilą.

Zmiana muzyki dała sygnał Marco, że już jestem w pokoju, i po kilku sekun­dach on staje przede mną zmo­czony i nagi.

_O matko moja…, o matko… Ależ z niego ado­nis!_

Z nim nie będę tań­czyć w świe­tle księ­życa, ale jest wię­cej niż pewne, że wkrótce prze­ży­jemy wspa­niałe chwile.

Uśmie­cha się, pod­cho­dzi do mnie, całuje mój tatuaż man­dali, który mam na ramie­niu, i pyta:

– Jaki mia­łaś dzień?

– Jak jeden z wielu – odpo­wia­dam bez namy­słu.

Cho­ciaż to nie do końca prawda. Bo dzwo­niła do mnie Zoé. Bez­po­średni lot do Nowego Jorku trwał sie­dem godzin i już są na miej­scu z Micha­elem. Tęsk­nię za nią, ale dobrze się czuję, bo wiem, że jest szczę­śliwa. Nade wszystko pra­gnę jej szczę­ścia.

Marco szybko poka­zuje mi podłużne pudełko, mówiąc:

– Dzi­siaj to dosta­li­śmy.

Uśmie­cham się i otwie­ram wieko, a kiedy wyj­muję zaba­weczkę czar­nego koloru, Marco dodaje namięt­nym tonem:

– To wspa­niały wibra­tor masu­jący, deli­katny i jedwa­bi­sty, z sili­konu. Jego główka jest ela­styczna i ma dzie­sięć pręd­ko­ści wibro­wa­nia.

Zachwy­cona oglą­dam pre­zent od Marco. On wkłada wibra­tor do kubełka z lodem, obok szam­pana.

– Pomy­śla­łem, że ci się spodoba.

Bez waha­nia potwier­dzam. Będę zachwy­cona. Daję mu bar­dziej niż gorą­cego całusa w usta. Kiedy prze­sta­jemy się cało­wać, stwier­dzam:

– Ty sam się prze­ko­nasz, czy mi się podoba, czy nie.

Jak dobrze się rozu­miemy. Marco bie­rze opa­ko­wa­nie z pre­zer­wa­tywą i otwiera. W oka­mgnie­niu ją zakłada, a ja, patrząc na wibra­tor w kubełku z lodem, myślę, że igraszki już się zaczęły!

Nic nie mówiąc, Marco nalewa szam­pana sobie i dolewa do mojego kie­liszka. Ja zmy­słowo pro­szę:

– Dzie­ciaku, sprawmy sobie przy­jem­ność.

Marco uśmie­cha się.

Przez chwilę wpa­tru­jemy się sobie oczy, mil­cząc. Widzę jego cudowne pod­nie­ce­nie. Roz­su­wam uda pro­wo­ka­cyj­nie i z pożą­da­niem; on jest w tym dobry.

– Zdej­mij mi majtki – żądam.

Marco odsta­wia kie­li­szek z szam­pa­nem i wcho­dzi na łóżko. Kła­dzie dło­nie na moich kola­nach i całuje je. Naj­pierw jedno, potem dru­gie, prze­suwa dło­nie po wewnętrz­nej stro­nie moich ud, aż docho­dzi do maj­tek i, tak jak go pro­si­łam, zdej­muje mi je.

Ależ szarp­nię­cie! Gdy majtki wyla­tują w powie­trze, zaczyna brzmieć pio­senka _Run Run Run_ Jill Scott, a tym­cza­sem Marco całuje moje kostki, naj­pierw jedną, potem drugą. Jest na tym sku­piony, widzę, jak jego język powoli prze­suwa się do góry po mojej łydce i docho­dzi do kolana.

– Pod­nieś się i wypró­buj upo­mi­nek – mówię cicho.

Tak jak ocze­ki­wa­łam – speł­nia moje pole­ce­nie. Na­dal pie­ści wewnętrzną stronę mojego pra­wego uda, a ja roz­ko­szuję się patrze­niem, jak on przez cały czas prze­suwa się do góry, aż jego gorące usta doty­kają mojego wil­got­nego wej­ścia do pochwy.

Gdy czuję usta Marco w samym środku mojego pra­gnie­nia, zaczy­nam dyszeć. On, jak zawsze, mówi o pie­przyku, który mam obok łech­taczki. Uwiel­bia go. Od tej chwili wiem, że będzie robić, o co go popro­si­łam, i – roz­ko­szu­jąc się – zamy­kam oczy z bło­gim uśmie­chem.

Marco spra­wia, że czuję, jak po całym moim ciele roz­cho­dzi się żar pożą­da­nia. Czuję, jak jego język wcho­dzi we mnie i wycho­dzi ze mnie, aż sku­pia się na mojej łech­taczce.

_Och, tak!_

Cichy szum zaczyna być sły­szalny. Nie otwie­ram oczu, ale wiem, że to wibra­tor. Kiedy wibra­cje prze­no­szą się na moje uda, czuję, że odla­tuję. Ta sama wibra­cja jest w mojej pochwie, a kiedy zatrzy­muje się na mojej łech­taczce, wypeł­nia mnie roz­kosz. _Och, tak! Och, tak!_ Cudowny pre­zent!

Zachwy­cona cała oddaję się tej chwili. Czuję, że wibra­cje są coraz sil­niej­sze. _Och!_

Marco deli­kat­nie szczy­pie ustami wewnętrzną stronę moich ud, a wibra­tor poru­sza się w mojej pochwie. Nagle wibra­cja „wybu­cha” i spra­wia, że krzy­czę z roz­ko­szy. Jed­no­cze­śnie otwie­ram oczy, patrzę na Marco i szep­czę:

– Jest cudowny.

Marco uśmie­cha się namięt­nie.

– Nie prze­sta­waj! – żądam.

Nie prze­staje. Poru­sza wibra­to­rem w mojej pochwie, na łech­taczce, na moich udach, ja jęczę i prężę się z roz­ko­szy przed tym męż­czy­zną, który daje mi tak cudowne pre­zenty.

Nie wiem, jak długo trwamy w tym sta­nie. Jedyne, co wiem, to, że czuję roz­kosz, roz­kosz i roz­kosz, aż moja nie­cier­pli­wość spra­wia, że zbie­ram się w sobie, prze­wra­cam go na łóżko. Wibra­tor spada na bok, ja sia­dam okra­kiem na Marco i biorę w ręce jego twardy czło­nek, wkła­dam go sobie tam, gdzie pra­gnę, i – szu­ka­jąc dla mnie zaspo­ko­je­nia po tym, co spro­wo­ko­wał nowy wibra­tor – spusz­czam się na part­nera.

Marco i ja dyszymy. To, co wła­śnie zro­bi­łam, ogrom­nie nas pod­nie­ciło. Trzy­ma­jąc Marco za szyję, jak bestia poru­szam bio­drami w rytm roz­brzmie­wa­ją­cej muzyki zbie­ra­czy trzciny. Nie prze­staję, aż do chwili, gdy krzyk speł­nio­nej roz­ko­szy wyrywa się naj­pierw z moich ust, a kilka sekund póź­niej – z ust Marco.

Przez ponad dwie godziny roz­ko­szo­wa­li­śmy się sek­sem bez tabu dla żad­nego z nas. Teraz odpo­czy­wamy, roz­ma­wiamy i znów się bawimy, aż do chwili, gdy alarm w mojej komórce dzwoni i oby­dwoje wiemy, że mamy pół godziny na prysz­nic. Pokój mie­li­śmy tylko na trzy godziny.

Jak zawsze, gdy wycho­dzimy z hotelu, idziemy coś prze­gryźć i wypić tro­chę alko­holu w klu­bie dla swin­ger­sów_._ Jesz­cze przez kilka godzin roz­ko­szu­jemy się naszymi fan­ta­zjami, a potem żegnamy się „do następ­nego razu”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: