Znaki szczególne - Anna Rozenberg - ebook + audiobook + książka

Znaki szczególne ebook i audiobook

Rozenberg Anna

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Podczas remontu boiska szkolnego w Ripley zostają odnalezione zwłoki nastolatki. Pierwsze oględziny wskazują, że brutalnego morderstwa dokonano ponad dekadę temu. Zbrodnia wstrząsa ekskluzywnym miasteczkiem, które walczy o status najlepszego miejsca do życia w Wielkiej Brytanii. Niestety, stawiane przez policjantów tezy rodzą więcej pytań niż odpowiedzi, a nieobecność szefa zespołu tylko pogarsza sprawę. Tymczasem zawieszony w obowiązkach inspektor Redfern boryka się z własnymi problemami. Przyszłość przebywającej w śpiączce Marty jest niepewna, a wciąż zagrażający policjantowi Palacz nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Jednak poproszony przez sierżantkę Summer Winter o pomoc Redfern nie odmawia i rozpoczyna prywatne śledztwo w sprawie zamordowanej dziewczyny. Ślady prowadzą do siedziby legendarnego McLarena, a stamtąd na nielegalnie zasiedlone tereny w Ripley.

Czy morderca ukrył się wśród tajemniczych domków, a może jest bliżej, niż wszyscy myślą?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 286

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 5 min

Lektor: Marcin Sanakiewicz

Oceny
4,3 (42 oceny)
19
16
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jacdzi

Nie oderwiesz się od lektury

Super! Kolejny „Redfern” na piątkę z plusem!
00
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

swietna wciągająca książka. polecam
00
elakoza

Dobrze spędzony czas

To już kolejna część z postacią Dawida Redferna. Trochę powoli toczy się sprawa jego prześladowcy. Mam nadzieję, ze następna część przyniesie rozwiązanie.
00
riterra11

Całkiem niezła

Podczas remontu boiska szkolnego w Ripley zostają odnalezione zwłoki nastolatki. Pierwsze oględziny wskazują, że brutalnego morderstwa dokonano ponad dekadę temu. Inspektor Redfern przebywa na urlopie, ale na prośbę sierżant Winter postanawia jej pomóc w prowadzonym śledztwie... W sprawę mogą być zamieszani travellsi oraz pracownicy McLarena... Nie znam poprzednich tomów z cyklu o Redfernie. Właśnie przez to początek był męczący. W książce jest bardzo dużo nawiązań do wydarzeń z poprzednich części... W połowie powieści fabuła zmienia się z nudnej obyczajówki na nudny kryminał. Śledztwo wlecze się powoli do przodu. Dopiero na samym końcu przed rozwiązaniem zagadki zaczyna się coś dziać...
02

Popularność




18.12.2013 r., środa

18.12.2013 r., środa

Noc wyjąt­kowo mil­czała. David Red­fern nie mógł umo­ścić się w bia­łym szu­mie mia­sta i zasnąć. Kolejny raz toczył nie­równą grę z bez­sen­no­ścią, a dziś dodat­kowo stawkę pod­bi­jało świa­tło ulicz­nej lampy. Wstał i ner­wowo zła­pał za zasłonę okna. Zamarł w poło­wie ruchu. Wpa­try­wał się w sunący po chod­niku zwa­li­sty kształt. Był pewien, że roz­po­znaje tę postać. Ner­wowo napiął mię­śnie i cze­kał. Gdy czło­wiek zrów­nał się z oknami domu przy Prin­cess Road, Red­fern zro­zu­miał, iż to tylko nie­okre­ślona sza­rość ulicy spra­wiła, że jego zmę­czony umysł zakwa­li­fi­ko­wał osobę jako kogoś zna­jo­mego. Postać nagle przy­sta­nęła i odwró­ciła głowę. Zupeł­nie jakby wzrok inspek­tora poli­cji z Woking przy­cią­gnął ją i kazał spoj­rzeć dokład­nie w zasnute mro­kiem okna.

Red­fern miał wra­że­nie, że ten ktoś patrzy na niego i wie. Odkąd inspek­tor odzy­skał wol­ność, nie mógł się pozbyć brud­nego i oble­pia­ją­cego wra­że­nia, że wszy­scy wie­dzą.

Zwol­nie­nie z aresztu prze­bie­gło w atmos­fe­rze zim­nej i pod­bie­gnię­tej gory­czą rado­ści. Pro­ku­ra­tura uznała, że jego pobyt w tym miej­scu nie ma ani pod­staw, ani sensu. Lepiej go wypu­ścić i zyskać moż­li­wość obser­wa­cji ruchów inspek­tora, które od tygo­dnia ogra­ni­czały się wyłącz­nie do wizyt w szpi­talu.

Marta Soko­liń­ska pozo­sta­wała nie­przy­tomna. Dziwne, że w ogóle prze­żyła porwa­nie i tor­tury, któ­rym została pod­dana w nie­czyn­nym bun­krze na skraju pola gol­fo­wego Hoebridge. Leka­rze pod­jęli decy­zję o wpro­wa­dze­niu jej w stan śpiączki far­ma­ko­lo­gicz­nej.

Mimo opusz­cze­nia celi, Red­fern wciąż czuł się więź­niem, ale nie sys­temu spra­wie­dli­wo­ści, ale wła­snej nie­mocy. Jej poczu­cie z upo­rem dmu­chało w pło­mień tlący się w jego umy­śle i spra­wiało, że gorzał ze wstydu. Nie sko­ja­rzył w porę fak­tów i nie przy­szedł na czas z pomocą, ska­zu­jąc kobietę na nie­wy­obra­żalne cier­pie­nie.

Od momentu zna­le­zie­nia Marty czuł na sobie oskar­ży­ciel­ski wzrok każ­dej napo­tka­nej osoby. Tak jak teraz, kiedy stał spa­ra­li­żo­wany spoj­rze­niem obcej bez­dom­nej postaci, która pchała przed sobą całe swoje życie spa­ko­wane do wózka skle­po­wego.

Red­fern ock­nął się i zasu­nął zasłonę, by odgro­dzić się od świata i pod­łych myśli i uszczk­nąć choć skra­wek nocy dla ner­wo­wego snu.

*

Przez gra­nat hory­zontu powoli prze­ni­kał blady świt. Patrząc na ten smutny spek­takl, Red­fern zasta­na­wiał się, czy wpusz­czą go już na oddział szpi­tala. W ciem­no­ści pod­szedł do krze­sła i prze­glą­dał zawie­szone na nim ubra­nia w poszu­ki­wa­niu tego, które jesz­cze nada­wało się do zało­że­nia. Usły­szał za sobą cichy sze­lest i odwró­cił się. Pod drzwiami do sypialni roz­bły­snęła smuga świa­tła. Ostat­nie, czego chciał, to spo­tka­nie z dziad­kiem. Po wyj­ściu z aresztu bar­dzo dbał o to, by ich drogi w domu przy Prin­cess Road krzy­żo­wały się jak naj­rza­dziej. Dziś nie miało być ina­czej. Wró­cił do łóżka i nacią­gnął koł­drę na głowę, na wypa­dek, gdyby Siwiasz­czyk chciał nie­spo­dzie­wa­nie wejść i spraw­dzić, czy wnuk śpi.

Pod tak skon­stru­owa­nym namio­tem Red­fern prze­glą­dał nie­ode­brane połą­cze­nia. Naj­wię­cej było tych od McMa­hona. Odkąd prze­kro­czył próg aresztu, Red­fern nie miał ochoty roz­ma­wiać z prze­ło­żo­nym, a po wyj­ściu z sali prze­słu­chań nie mógł nawet spoj­rzeć w jego kie­runku. Pośród licz­nych sym­boli czer­wo­nej słu­chawki zoba­czył połą­cze­nie od Tin­neya, ale tylko jedno. Młody poli­cjant wie­dział, w co i jak się gra. Dał znać, że jest. Tyle wystar­czyło Red­fernowi, by się uśmiech­nąć. Prze­wi­jał listę w nadziei, że znaj­dzie tam ślad próby kon­taktu ze strony The Priory. Jed­nak kli­nika uza­leż­nień, w któ­rej prze­by­wała sier­żant Linda Wall, mil­czała. Albo nie mieli mu nic do powie­dze­nia po ostat­nim zała­ma­niu pacjentki, albo w ogóle nie zamie­rzali go infor­mo­wać o jej sta­nie.

Im dłu­żej trwało to mil­cze­nie, tym moc­niej utwier­dzał się w prze­ko­na­niu, że dzieje się coś złego. Nie miał jed­nak ani siły, ani wol­nej chwili, by jechać do kli­niki. Musiał wszystko zosta­wić upły­wowi czasu, któ­rego nurt raz wyry­wał brzegi rze­czy­wi­sto­ści, by za chwilę nanieść zło­to­no­śne pia­ski.

Nie­spo­dzie­wa­nie ekran roz­świe­tlił się połą­cze­niem przy­cho­dzą­cym. Red­fern chciał odło­żyć tele­fon, ale apa­rat wyśli­zgnął mu się z dłoni i łapiąc go, naci­snął zie­loną słu­chawkę. Nie chcąc wyjść na kre­tyna, bąk­nął krót­kie „halo”.

– Nie spo­dzie­wa­łem się, że odbie­rzesz – usły­szał w odpo­wie­dzi zdzi­wiony głos McMa­hona.

– I słusz­nie – burk­nął Red­fern, pod­niósł się i usiadł na brzegu łóżka, sta­wia­jąc obo­lałe stopy na skrawku dywanu.

– Chcę ci tylko powie­dzieć, że zro­bimy wszystko, by zna­leźć skur­ko­wańca, który to zro­bił.

– A swoją sze­roko zakro­joną akcję roz­po­czę­li­ście od wsa­dze­nia mnie do pier­dla. Wróżę suk­ces.

– Daruj sobie sar­kazm – prych­nął Greg.

– Chwi­lowo innej broni nie mam.

– Nie dra­ma­ty­zuj. – McMa­hon wytarł poczu­cie winy o gar­ni­tur pew­no­ści sie­bie. – Jak wszystko ucich­nie, wró­cisz do służby. Prze­cież nie jest to twój pierw­szy raz.

– Dupek z cie­bie, Greg – wark­nął Red­fern. – Nie wycią­gną­łeś nawet rąk z kie­szeni, żeby pomóc mi wydo­stać się z gówna. Gdyby nie świa­dek, który na polu gol­fo­wym widział Martę w towa­rzy­stwie bia­łego faceta, to sie­dział­bym do dziś. Nie spo­dzie­wam się więc, że rado­śnie wcią­gniesz mnie na pokład.

– Ja nie – odparł z dziwną jak na niego szcze­ro­ścią. – Ale Mal­colm Kni­ght już tak.

Red­fern przy­wo­łał w myślach syl­wetkę szefa komendy w Woking. Zale­d­wie dwa tygo­dnie temu ktoś pró­bo­wał otruć tego star­szego męż­czy­znę. Teraz powoli docho­dził do sie­bie na miej­scu nie­uda­nej zbrodni, czyli w zaci­szu swo­jej willi. Jeśli Kni­ght wraca, to zna­czy, że nadzieja jesz­cze się nie wykrwa­wiła.

Z tym chwi­lowo pozy­tyw­nym nasta­wie­niem poże­gnał McMa­hona i roz­łą­czył się. Przez moment zasta­na­wiał się, gdzie po całej rosza­dzie wylą­duje zastępca komen­danta, który miał ten sam sto­pień co Red­fern. W końcu posta­no­wił nie mar­twić się na zapas.

Spi­żar­nię ze zmar­twie­niami wypeł­niała mu za to Sum­mer Win­ter. Pod­władna nie ode­zwała się ani sło­wem, znik­nęła mu z hory­zontu. Ale był pewien, że mocno trzyma się sza­chow­nicy, niczym pod­bity magne­sem pio­nek z bla­sza­nego zestawu, który jako dziecko otrzy­mał od dziadka pod­czas odpu­stu. Red­fern wie­dział, że sier­żantka Win­ter roze­gra tę par­tię po swo­jemu, czyli pre­cy­zyj­nie i z nie­prze­wi­dy­wal­nym fina­łem.

Pod drzwiami zoba­czył dwie ciemne pręgi. Nie zdą­żył się poło­żyć, kiedy klamka opa­dła, a w szpa­rze mię­dzy skrzy­dłem a futryną uka­zała się głowa Siwiasz­czyka.

– Sły­sza­łem, że nie śpisz. – Wśli­zgnął się do pokoju i zamknął za sobą drzwi, jakby ktoś mógł ich pod­słu­chać. Albo żeby odciąć wnu­kowi drogę ucieczki.

– Dzwo­nił McMa­hon – odparł nie­chęt­nie Red­fern i wstał. Sta­rał się nie patrzeć w stronę dziadka, by nie dać mu szansy wyczy­ta­nia z twa­rzy zna­mion nie­prze­spa­nej nocy i bólu, który przy­nio­sła.

– Czego chciał? – zagad­nął odro­binę zbyt łagod­nym gło­sem, co ziry­to­wało Red­ferna.

– Prze­pro­sić. – Skrzy­wił się i wybrał ze sterty na krze­śle gra­na­tową koszulkę. Szybko ją zało­żył bez oceny świe­żo­ści. Ruszył do wyj­ścia, ale kątem oka zauwa­żył, że star­szy męż­czy­zna odgar­nia koł­drę i siada na łóżku. Poło­żył wymow­nie dłoń na prze­ście­ra­dle, co śpiący dotąd pod sto­łem Ban­dit uznał za zapro­sze­nie. Red­fern wie­dział, że Siwiasz­czy­kowi nie cho­dzi o psa. Odwró­cił się i usiadł obok dziadka.

– Naprawdę nie mam na to siły – roz­po­czął, zanim sta­ru­szek zdą­żył nabrać powie­trza.

– Dawi­dek, ja nie zamie­rzam cię prze­słu­chi­wać. Ja tylko chcę wie­dzieć, czy nic ci nie grozi. Chyba tyle możesz z sie­bie wykrze­sać dla sta­rego czło­wieka?

– Sęk w tym, że nie mogę – odparł, ale widząc roz­cza­ro­wa­nie w nie­bie­skich oczach, dodał: – Bo nie wiem. Naprawdę nie wiem, co się dzieje, dziadku.

– A Marta?

Imię kobiety nie­mal zgrzyt­nęło mu w uszach. Spoj­rzał krótko na Boh­dana, mając nadzieję, że to wystar­czy. Nie­pew­ność co do przy­szło­ści kobiety była tak doj­mu­jąca, że nie znaj­do­wał słów, by ją wyra­zić. Bał się, że jeśli otwo­rzy usta, nagle wypły­nie cała jego bez­rad­ność, a wtedy sta­nie się ona osta­teczną prawdą.

Nie tym razem.

– Powiesz mi? – zapy­tał cicho dzia­dek.

– Co mam powie­dzieć? – rzu­cił z gory­czą. – Że moż­liwe, że nie prze­żyje, że stra­ci­łem robotę, że na wol­no­ści gra­suje jakiś psy­chol, który krzyw­dzi wszyst­kich wokół mnie, a ja mam zwią­zane ręce i mogę tylko się przy­glą­dać?

– Myślę, że to całe szczę­ście, że masz zwią­zane ręce, bo ina­czej wsa­dził­byś je mię­dzy drzwi – zauwa­żył Siwiasz­czyk. – A tak masz czas na prze­my­śle­nie i roze­gra­nie tego po swo­jemu.

– Co tu jest do roz­gry­wa­nia twoim zda­niem, co? – zaata­ko­wał Red­fern. Krew zabu­zo­wała mu w skro­niach.

– Sie­dze­nie w tym pokoju i uda­wa­nie, że śpisz, też nic nie da! – wrza­snął nie­spo­dzie­wa­nie Boh­dan, ale pode­szły wiek wpra­wił w drga­nie jego głos, ujaw­nia­jąc nie­do­łęż­ność. – Nie tak cię, do cho­lery, wycho­wa­łem! Zacznij wresz­cie myśleć.

– Może lepiej jak­byś mnie nie wycho­wy­wał?!

Prze­sa­dził.

Wie­dział, że posu­nął się za daleko. Boh­dan Siwiasz­czyk, poli­cjant z Czę­sto­chowy, w tysiąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­tym trze­cim roku rzu­cił całe dotych­cza­sowe życie i poje­chał z osie­ro­co­nym nasto­let­nim wnu­kiem do jego ojczy­zny. Do kraju, który ode­brał mu nie tylko córkę, ale i wnuczkę. Latami dwoił się i troił, by wycho­wać Dawida na ludzi, jed­no­cze­śnie sta­ra­jąc się zna­leźć dla sie­bie miej­sce we wciąż wrogo nasta­wio­nej do Pola­ków spo­łecz­no­ści. A przede wszyst­kim zapo­mnieć o samo­bój­stwie Anto­niny i porwa­niu małej Domi­ni­que. Red­fern wie­dział, że dzia­dek nie zasłu­żył na ostre słowa. Ich tem­pe­ra­tura była zbyt wysoka, by dało się ją obni­żyć jakim­kol­wiek „prze­pra­szam”. David mógł zro­bić tylko jedno.

– Jadę do Marty – powie­dział szorstko i ruszył do wyj­ścia.

Był pewien, że Siwiasz­czyk podąży za nim z nową por­cją mądro­ści i rad, ale zamiast szu­ra­nia roz­kla­pa­nych kapci, doszło go tylko mocne wes­tchnie­nie.

Szedł do samo­chodu wście­kły i zdru­zgo­tany swoją bez­czel­no­ścią. Wsiadł za kie­row­nicę, zasta­na­wia­jąc się, jak to moż­liwe, że kocha­jąca ręka potrafi wypro­wa­dzić naj­cięż­sze ciosy z taką łatwo­ścią.

*

Mijał kory­ta­rze szyb­kim kro­kiem, ale nie na tyle, by zakłó­cać spo­kój pacjen­tów stu­ko­tem butów. Wszedł do sali i przy­wi­tał się z pie­lę­gniarką, która usta­wiała coś przy apa­ra­tu­rze pod ścianą. Kobieta uśmiech­nęła się blado, po czym zwró­ciła w stronę łóżka. Przez prze­ra­ża­jący uła­mek sekundy Red­fer­nowi zda­wało się, że chciała nacią­gnąć prze­ście­ra­dło na twarz Marty.

Pół metra. Tyle wystar­czyło, by nie­bie­ski mate­riał z nie­win­nego przy­kry­cia prze­obra­ził się w śmier­telny całun.

Red­fern wzdry­gnął się. Pie­lę­gniarka zauwa­żyła zmianę na jego twa­rzy i gładko prze­szła do popra­wia­nia poduszki. Przez chwilę zatrzy­mała na Davi­dzie zie­lone spoj­rze­nie, chcąc łagod­nym uśmie­chem dodać mu otu­chy.

Kiedy wyszła, Red­fern usiadł na sto­ją­cym obok łóżka krze­sełku. Popra­wił prze­ście­ra­dło, obni­ża­jąc je nieco. Miał ochotę chwy­cić Martę za pokłutą wenflo­nem dłoń, ale w ostat­niej sekun­dzie cof­nął rękę, uwa­ża­jąc, że po tym, co prze­szła, dotyk jest ostat­nią rze­czą, jakiej potrze­buje.

Zer­k­nął w stronę drzwi i upew­nił się, że są zamknięte, po czym wziął głę­boki oddech. Ze wszyst­kich sił chciał, żeby to on leżał teraz pod nie­bie­ską płachtą. Ze wszyst­kich sił chciał, by ten oddech wzięła Marta.

– To ja – zaczął nie­zdar­nie, jakby naci­snął przy­cisk domo­fonu nie­zna­nego miesz­ka­nia. Dwa moż­li­wie naj­krót­sze słowa – ten klucz, ten wytrych nie zadzia­łał. W odpo­wie­dzi usły­szał tylko sycze­nie maszyny. – Leka­rze mówią, że jesteś silna i dasz radę. A jeśli ty dasz, to i ja.

Prawda była jed­nak taka, że o ile jej orga­nizm otrzy­mał szansę na rege­ne­ra­cję, to ta nie nastę­po­wała. Pół roku, tyle mak­sy­mal­nie mogła trwać śpiączka far­ma­ko­lo­giczna, ale nikt nie był w sta­nie prze­wi­dzieć, co się wyda­rzy, kiedy Marta zosta­nie z niej wybu­dzona.

Sie­dział przy łóżku, odpy­cha­jąc od sie­bie naj­czar­niej­sze sce­na­riu­sze. Tylko tyle mógł teraz zro­bić.

Odtwa­rzał w gło­wie sekwen­cję zda­rzeń. Obwi­niał się, że tak późno sko­ja­rzył fakty i miej­sce prze­trzy­my­wa­nia przy­ja­ciółki. Gdyby nie był tak zajęty roz­wią­zy­wa­niem kolej­nej sprawy, mógłby dotrzeć do niej wcze­śniej, zapo­biec temu wszyst­kiemu, czego dopu­ścił się Palacz.

Kula roz­go­ry­cze­nia rosła w tym samym tem­pie, co liczba zna­ków zapy­ta­nia. Czy napast­nik mógł mieć nie­ogra­ni­czony dostęp do pola gol­fo­wego i nie przy­cią­gnąć niczy­jej uwagi? Jeśli byłby człon­kiem klubu, ktoś by go roz­po­znał i wska­zał. Ale świad­ko­wie, któ­rzy widzieli z nim Martę, twier­dzili, że towa­rzy­szący jej męż­czy­zna nie wydał im się zna­jomy. Ana­liza nagrań z lot­ni­sko­wego par­kingu rów­nież oka­zała się ślepą uliczką. Nacią­ga­jąc na twarz bejs­bo­lówkę, pory­wacz dosko­nale się zama­sko­wał. Red­fer­nem wzdry­gnęła myśl, że w bagaż­niku toyoty, którą wciąż miał przed oczami, naj­pew­niej już wtedy była Marta. Inspek­tor wie­dział, że spod hotelu, w któ­rym spała, kobietę zabrała fał­szywa tak­sówka. Że pory­wacz musiał Martę obez­wład­nić, zabrać tele­fon komór­kowy i pod­rzu­cić go do bagażu jed­nego z podróż­nych, który leciał z Luton do Kato­wic. Tym samym Palacz dał sobie czas na dzia­ła­nie, zanim Red­fern i cała poli­cja Woking zacznie jej szu­kać. Wciąż bra­ko­wało mu jed­nak motywu, a jedyna osoba, która mogłaby mu go pod­su­nąć, leżała przed nim na łóżku w St. Peter Hospi­tal.

– Przy­sze­dłem ci powie­dzieć, że twoi rodzice są u mnie – mówił cicho, mając na myśli urny z pro­chami Soko­liń­skich, które zabrał z kre­ma­to­rium. Wciąż powstrzy­mu­jąc się przed zła­pa­niem Marty za rękę, przy­su­nął się jesz­cze bli­żej. – Gdy to wszystko się skoń­czy, będziesz mogła wysłać ich bez­piecz­nie do domu. A w ogóle zbli­żają się święta i bar­dzo liczę na to, że spę­dzimy je razem. Nie tu, oczy­wi­ście – żach­nął się. – Na Prin­cess Road, z dziad­kiem – dodał pospiesz­nie. – Zro­bimy pol­ską Wigi­lię, ale pod­ra­su­jemy ją sobie min­ced pie. – Red­fern zasta­na­wiał się, czy tra­dy­cyjna tarta wypeł­niona zmie­lo­nymi baka­liami z brandy sma­ko­wa­łaby Mar­cie tak samo jak lemon driz­zle. – A w Boże Naro­dze­nie dzia­dek zaser­wuje ci naj­bar­dziej suchego indyka, jakiego jadłaś. Stara i nie­za­wodna rodzinna recep­tura.

W uszach zadźwię­czał mu jej śmiech. Czuł, że dłu­żej nie da rady tu sie­dzieć. Popra­wił kędzie­rzawy kosmyk na jej policzku i wygła­dził nie­ist­nie­jące zagnie­ce­nie na poduszce.

– Wpadnę do cie­bie jutro – szep­nął i wbrew roz­sąd­kowi poca­ło­wał ją w czoło.

W dro­dze do wyj­ścia zasta­na­wiał się, czy powi­nien zaj­rzeć do leka­rza pro­wa­dzą­cego Martę. Osta­tecz­nie uznał, że szu­ka­nie neu­ro­loga tylko po to, by po raz kolejny usły­szeć poiry­to­wany głos, że stan zdro­wia Marty jest nie­wia­domą, to strata czasu ich obu.

Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, zima zaser­wo­wała mu siar­czy­sty poli­czek. Podmuch wia­tru wbił mu w twarz setki igieł. Osło­nił się koł­nie­rzem kurtki i szedł wzdłuż par­kingu, zupeł­nie nie pamię­ta­jąc, gdzie zosta­wił auto. Co gor­sza, nie odnaj­do­wał w zaka­mar­kach umy­słu wspo­mnie­nia, jak tu przy­je­chał. Zmę­cze­nie zacie­rało mecha­niczne czyn­no­ści, a Red­fern wie­dział, że z takich zani­ków biorą się wypadki. Po kilku chwi­lach zoba­czył czer­woną syl­wetkę trium­pha.

Ucie­szony przy­spie­szył kroku. Otwo­rzył drzwi i wsiadł, odpie­ra­jąc atak kolej­nego podmu­chu. Wciąż miał wra­że­nie, że czuje zapach środ­ków, któ­rych uży­wali tech­nicy szu­ka­jący w aucie śla­dów. Uru­cho­mił sil­nik, a gdy tylko ten tro­chę się zagrzał, włą­czył dmu­chawę. Prze­tarł dłońmi oczy, mając nadzieję, że zetrze z nich sen­ność, ale tę usu­nął nagle dźwięk tele­fonu. Zer­k­nął na wyświe­tlacz i wes­tchnął, po czym naci­snął zie­loną słu­chawkę.

– Dzień pełen nie­spo­dzia­nek – mruk­nął nie­chęt­nie.

– Żebyś wie­dział – usły­szał zmę­czony głos Sum­mer Win­ter. – Mamy sprawę w Ripley – roz­po­częła bez ogró­dek.

Red­fern ziry­to­wał się. Jako pod­władna nie była mu nic winna, ale jako kole­żanka powinna wyka­zać się odro­biną taktu i nie zawra­cać mu głowy robotą, któ­rej nie miał.

– Macie sprawę w Ripley – popra­wił ją.

Zigno­ro­wała jego zaczepkę.

– Gdy cię nie było, na tere­nie szkoły Church of England zna­le­ziono zwłoki nasto­latki. – Zro­biła pauzę, ale Red­fern nie był pewien, czy sier­żantka buduje napię­cie, czy popija kawę. – Wła­ści­wie to mamy szkie­let, bo tylko tyle zostało w dole, który wyko­pali robot­nicy robiący odwod­nie­nie.

– Sum­mer, tak dla two­jej infor­ma­cji, to na­dal mnie nie ma – oschłym tonem pró­bo­wał zdu­sić w sier­żantce zapał, a w sobie cie­ka­wość. – Zostało mi dwa­na­ście spo­koj­nych dni wypo­wie­dze­nia i nic przy tym nie kom­bi­nujmy, OK?

– To kolejny dzie­ciak w naszej oko­licy – pod­nio­sła nieco głos. – W dodatku pozba­wiony zębów. Nic ci nie dzwoni? Jeśli nie, to powiedz mi, że masz to w dupie, i się roz­łącz.

Red­fern oparł głowę o zagłó­wek i mil­czał przez chwilę. Sum­mer zagrała tą kartą celowo. Nie widział związku śmierci nasto­latki z mor­der­stwami dzieci w Woking, ale nie mógł go wyklu­czyć. Zwłasz­cza że sprawca, podob­nie jak w przy­padku malu­chów, usu­nął ofie­rze zęby. W słu­chawce sły­szał oddech sier­żantki.

– Ted się wypo­wie­dział? – dopy­tał o pato­loga.

– Potwier­dził, że dziew­czyna miała mię­dzy pięt­na­ście a dwa­dzie­ścia parę lat – odpo­wie­działa szybko. Red­fern uznał, że w wachla­rzu wad jej nie­do­świad­cze­nia naj­faj­niej­sze było to, że jesz­cze nie umiała zama­sko­wać gor­li­wo­ści.

– Brak zła­mań, uszko­dzeń kości, które suge­ro­wa­łyby przy­czynę śmierci – mówiła, a inspek­tor był nie­mal pewien, że nauczyła się raportu Teda na pamięć. Jed­nak z każ­dym jej sło­wem jego entu­zjazm top­niał. Sinu­so­ida wewnętrz­nych nastro­jów roz­draż­niła go jesz­cze bar­dziej.

– Ile tam leżała? – zapy­tał auto­ma­tycz­nie, gdy Sum­mer wresz­cie zamil­kła.

– To wró­że­nie z fusów, prze­cież wiesz.

– Ale nie mówimy o sta­ro­żyt­nych Rzy­mia­nach?

– Nie, bli­żej nam do ubie­głej dekady – odparła. – Poza tym w bli­skich oko­li­cach Woking nie było Rzy­mian.

– No to z taką wie­dzą masz szansę się wyka­zać pod skrzy­dłami tatu­sia – sar­kazm zgrzy­tał mu w gło­sie. – Bo pew­nie jaśnie nam panu­jący prze­jął sprawę.

– Kni­ght dał ją mnie – wyznała z nie­spo­dzie­wa­nym zaże­no­wa­niem.

– No pew­nie. Gdyby pro­wa­dził ją McMa­hon, nawet bym się o niej nie dowie­dział.

– Dave, możesz prze­stać? Potrze­buję two­jej pomocy.

– Nie mogę się mie­szać. – Szorst­kość odpo­wie­dzi zasko­czyła jego samego.

– I nie będziesz. Po pro­stu zer­k­nij na papiery.

Chciał odpo­wie­dzieć, że bra­kuje mu zarówno sił, jak i czasu, który zamie­rzał poświę­cić wyłącz­nie Mar­cie. Z dru­giej strony marazm, jaki z każ­dym dniem przej­mo­wał nad nim kon­trolę, sta­wał się nie do znie­sie­nia i powo­do­wał wyłącz­nie nara­sta­jącą wście­kłość, którą musiał wresz­cie czymś zastą­pić albo cho­ciaż przy­kryć.

– Cie­kawe, że znaj­du­jesz do mnie numer dopiero wtedy, gdy jesteś posta­wiona pod murem.

Cisza spra­wiła, że zalała go fala gniewu. Albo Sum­mer Win­ter spro­wa­dziła ich zna­jo­mość do zim­nej płasz­czy­zny zawo­do­wej, albo nie potra­fiła zna­leźć odpo­wied­nich słów. Nie mając pew­no­ści, co nią powo­do­wało, nie zamie­rzał dalej dawać jej do zro­zu­mie­nia, że czuje się roz­cza­ro­wany.

– Będę w domu za godzinę – prze­rwał mil­cze­nie. – Możesz pod­je­chać.

– Dzięki, Dave. Sko­czę tylko po papiery do firmy i pod­jadę. Wyślij mi adres.

– Nie masz?

– Jesz­cze nie dostą­pi­łam tego zaszczytu – odparła i roz­łą­czyła się.

*

Zamiast jechać pro­sto do domu i spró­bo­wać dopro­wa­dzić go do względ­nej czy­sto­ści, skrę­cił w stronę mia­sta. Trudno, naj­wy­żej Sum­mer Win­ter utwier­dzi się w prze­ko­na­niu, że można posta­wić znak rów­no­ści mię­dzy męską jaski­nią a niedź­wie­dzim bar­ło­giem. Musiał prze­pro­sić Siwiasz­czyka za swój poranny wybuch, a naj­lep­szym do tego środ­kiem wydały mu się pier­niki z pol­skiego sklepu. Miał nadzieję, że na poczet zbli­ża­ją­cych się świąt ekipa przy­bytku o swoj­skiej nazwie „Maria” zadbała o dostawę korzen­nego sma­ko­łyku pro­sto z Toru­nia, który cho­ciażby z tej przy­czyny zawsze wyda­wał mu się pocią­ga­jący.

Nie był pewien, czy to głód, czy raczej per­spek­tywa nowego śledz­twa zmu­siły go do otwar­cia jed­nego z opa­ko­wań. Triumph wypeł­nił się zapa­chem cyna­monu, goź­dzi­ków i anyżu. Red­fern zato­pił zęby w cze­ko­la­do­wej pole­wie, która przy­jem­nie chrup­nęła pod naci­skiem. Mięk­kie cia­sto osia­dło na języku korzen­nym kocem, otu­la­jąc każdy kubek sma­kowy, by już po chwili ustą­pić miej­sca tru­skaw­ko­wemu nadzie­niu. Gdzieś mię­dzy mruk­nię­ciem zado­wo­le­nia a obiet­nicą odwie­dze­nia mia­sta Koper­nika dorwał go dźwięk tele­fonu. Z iry­ta­cją wydo­był apa­rat z kie­szeni i przy­jął połą­cze­nie. Sum­mer Win­ter nie siliła się na powi­ta­nie.

– Dla­czego mi nie powie­dzia­łeś, że roz­ma­wia­łeś z McMa­ho­nem? – każde jej słowo brzmiało jak wystrze­lony nabój.

– Bo to była męska roz­mowa. – Zba­ga­te­li­zo­wał i się­gnął do paczki pier­ni­ków, które naj­wy­raź­niej popra­wiały mu humor.

– No i jak każda męska roz­mowa tra­fiła ryko­sze­tem w babki.

– Jaśniej, babko – sta­rał się obró­cić jej złość w żart.

– Nie mam dostępu do akt naszej NN – wark­nęła.

– Musi być jakiś błąd. Prze­cież w grun­cie rze­czy to cold case.

– Nie jestem pewna. Kom­pu­ter mówi, że nie mogę podej­rzeć sprawy. Na biurku mam tylko tro­chę wydru­ków, głów­nie jakieś pier­do­lety, któ­rych bałam się prze­oczyć.

– No dobra, spró­buj się cze­goś dowie­dzieć i pode­słać mi to, co masz.

– OK, to wrzucę ci na maila skany.

– Jak chcesz, to mogę rzu­cić okiem na miej­sce zna­le­zie­nia zwłok, może coś przyj­dzie mi do głowy – zapro­po­no­wał, czu­jąc się nieco win­nym sytu­acji. – Zanim ogar­niesz pier­do­lety.

Sum­mer mil­czała przez chwilę, dając znać, że wizyta Red­ferna w szkole wykra­cza poza jej defi­ni­cję pomocy w śledz­twie.

– Spoko – odparła. – Może o trzy­na­stej?

Red­fern spoj­rzał na zega­rek na desce roz­dziel­czej. Powi­nien się wyro­bić z prze­pro­si­nami i pojed­naw­czą par­tyjką remika z dziad­kiem.

– To widzimy się w Ripley.

*

Już z chod­nika sły­szał poszcze­ki­wa­nia Ban­dita. Red­fern przy­spie­szył kroku i otwo­rzył drzwi, za któ­rymi witała go naj­więk­sza gąsie­nica świata. Inspek­tor odwza­jem­nił radość i gła­skał z czu­ło­ścią czarny łebek. Zaraz po odczy­nie­niu rytu­al­nego tańca powi­tal­nego, któ­rego pro­wa­dzą­cym był ogon, a pro­wa­dzo­nym zadek, pie­sek wybiegł do przed­niego ogródka. Patrząc na buszu­jącą w krza­kach czarną kulę sier­ści, Red­fern musiał przy­znać, że parę tygo­dni zro­biło z ber­neń­czyka pół­praw­dzi­wego psa. Obie­cał sobie, że jesz­cze dziś pójdą na długi spa­cer. Dał przy­ja­cie­lowi parę minut na zwę­sze­nie wie­wiórki i obszcze­ka­nie prze­la­tu­ją­cych gołębi, po czym zawo­łał szcze­niaka do środka.

Ku swo­jemu zasko­cze­niu David stwier­dził, że dom przy­po­mi­nał aran­ża­cję ze zdjęć szwedz­kiego salonu meblo­wego. Naj­wy­raź­niej Siwiasz­czyk prze­kuł złość na wnuka w ener­gię kine­tyczną, która skut­ko­wała nie­na­tu­ral­nym wręcz porząd­kiem. Sto­jąc w swoim pokoju, David ska­no­wał poście­lone łóżko, równo uło­żony w nogach koc i świeży obrus na stole. W pierw­szym odru­chu chciał ścią­gnąć białą tka­ninę i scho­wać do szafy, ale uznał, że na tę chwilę powi­nien zre­zy­gno­wać ze swo­ich przy­zwy­cza­jeń.

Wszedł do kuchni. Siwiasz­czyk sie­dział przy stole i roz­wią­zy­wał sudoku. Red­fern przez chwilę zasta­na­wiał się, skąd sta­ru­szek wytrza­snął nowy zestaw łami­głó­wek. Zauwa­żył, że ostat­nio zamiast ksią­żek wybiera wyłącz­nie tę formę roz­rywki, choć kosz­tuje go to czę­ste wycieczki do sklepu.

Pod­szedł bli­żej i poło­żył na stole paczkę pier­ni­ków. Siwiasz­czyk obrzu­cił obo­jęt­nym spoj­rze­niem kre­mowe opa­ko­wa­nie, ale nic nie powie­dział.

– Dziadku – roz­po­czął nie­skład­nie David. Zna­jome uczu­cie wię­ziło mu w gar­dle słowa.

Zda­rzyło się kilka razy, gdy po śmierci matki miesz­kał z dziad­kiem w pod­czę­sto­chow­skiej miej­sco­wo­ści, że naroz­ra­biał, bywał opry­skliwy. Po fak­cie swoją nasto­let­nią głową poj­mo­wał tylko jedno: dzia­dek był na niego zły i nale­żało prze­pro­sić. Dziś to prze­ko­na­nie stem­plo­wały mocne kłody poczu­cia winy i świa­do­mość, że zra­nił czło­wieka, który nie tylko o niego dba, ale i kocha. Moż­liwe, że jako ostat­nia osoba na świe­cie.

– Dziadku – powtó­rzył.

Tym razem Boh­dan ode­rwał się od wpi­sy­wa­nia kolej­nego rzędu cyfr i wstał, kie­ru­jąc się w stronę lodówki. Się­gnął po coś i odwró­cił się nagle.

– Dawidku, to przy­szło pod twoją nie­obec­ność. – Nie­pew­nym gestem wrę­czył mu kopertę z gra­na­towo-bia­łym logo. – Chyba coś waż­nego.

W ułamku sekundy Red­fern zdał sobie sprawę, że powi­nien cze­kać na tę prze­syłkę od mie­siąca. Natłok wyda­rzeń spra­wił jed­nak, że kom­plet­nie o tym zapo­mniał. Ale nie ubez­pie­czy­ciel.

David usiadł przy stole i roze­rwał papier. Rzut oka na roz­le­głe pismo wystar­czył, by uszło z Red­ferna powie­trze. Jego polisa nie pokry­wała uszko­dze­nia mie­nia w wyniku ataku ter­ro­ry­stycz­nego, a za taki uznano wybuch gazu w miesz­ka­niu przy Con­sti­tu­tion Hill.

Sie­dział chwilę nie­ru­chomo, usi­łu­jąc zebrać poszar­pane kawałki myśli w jakąś całość. Patrzył tępo w prze­strzeń, powoli odsie­wa­jąc przez sito roz­sądku wście­kłość i bez­sil­ność. Nagle zdał sobie sprawę, że nic z tego, co tam­tej nocy ogień zmie­nił w nie­byt, nie ma zna­cze­nia. Naj­waż­niej­sze ele­menty jego życia stały teraz w kuchni – jeden przy bla­cie sma­ro­wał chleb pasz­te­tem z kogut­kiem, a drugi, tuż obok, liczył, że pierw­szemu coś ześli­zgnie się z noża na pod­łogę.

– Nie dali? – zapy­tał cicho Siwiasz­czyk, ale nie odwró­cił się.

– Nie dali – odparł Red­fern i usi­ło­wał spa­ko­wać pismo do koperty. Pod­dał się po trze­ciej pró­bie i odsu­nął od sie­bie papiery.

– Cho­lera, tak myśla­łem. – Boh­dan pokrę­cił głową i zrzu­cił kawa­łek pasz­tetu, który zanim dotknął wykła­dziny, znik­nął w bia­łym pyszczku. – To banda zło­dziei! – ziry­to­wał się nagle. Upusz­czony nóż potur­lał się po bla­cie. – Zdzie­rają z cie­bie co mie­siąc cięż­kie pie­nią­dze, a jak potrzeba wypła­cić odszko­do­wa­nie, to umy­wają ręce. Ban­dyci!

– Moja wina – mówił spo­koj­nie, mając nadzieję, że zła­go­dzi stan star­szego czło­wieka. – Mogłem prze­wi­dzieć, że jako poli­cjant jestem nara­żony na atak… ter­ro­ry­sty.

– Jaki z niego ter­ro­ry­sta?! – obru­szył się jesz­cze bar­dziej. – Zwy­kły ban­dzior albo świr. Nie użył mate­ria­łów wybu­cho­wych, więc o zama­chu bom­bo­wym nie może być mowy.

– Ale przy­spie­sze­nie koro­zji rur i dopro­wa­dze­nie do wybu­chu, to już pod­cho­dzi pod akt ter­ro­ry­zmu – wyja­śnił David i poczuł, że świa­do­mość bycia wyki­wa­nym wypiera począt­kowy opty­mizm. Oparł łok­cie o kolana i zwie­sił głowę. Tych pie­nię­dzy mógł potrze­bo­wać dla Marty.

Siwiasz­czyk zauwa­żył zmianę na twa­rzy wnuka i pod­szedł do niego, wycią­ga­jąc dłoń, która wylą­do­wała na ramie­niu młod­szego męż­czy­zny.

– Dawidku, nie pod­da­waj się.

– Odwo­ły­wa­nie się naprawdę nie ma sensu. – Wypro­sto­wał się nagle. – Umowa ubez­pie­cze­nia jest w tej kwe­stii pre­cy­zyjna.

– Ja nie o tym. – Pokrę­cił siwą głową.

Siwiasz­czyk przy­cią­gnął sto­łek i usiadł naprze­ciwko Red­ferna.

– Źle ci rano powie­dzia­łem. Mnie nie cho­dzi o twoją bier­ność. To nic złego. Każdy prze­żywa stratę na swój spo­sób, ale ty jesz­cze nic nie stra­ci­łeś. Miesz­ka­nie, tro­chę gra­tów, to wszystko nic. Dla mnie porwa­nie Marty to był cios, który ma cię gdzieś dopro­wa­dzić, ale żeby tak się stało, to musisz zacząć dzia­łać.

– A myślisz, że co ja robię? Wiem, że wszystko łączy się z Adria­nem Bone­sem, z moim strza­łem, który pozba­wił go życia, ale każda ścieżka, którą obie­ram, albo koń­czy się murem, albo nie­szczę­ściem. Zabi­łem kum­pla, part­nera. To jedyne, co wiem na pewno.

– A mnie się wydaje – nie dał się prze­ko­nać Siwiasz­czyk – że to wszystko zaczęło się wcze­śniej. Tam, pod kate­drą, to nie był żaden zbieg oko­licz­no­ści. Adrian nie zna­lazł się tam przy­pad­kiem. Tak jak nie przy­pad­kiem poja­wił się drugi strze­lec.

– Prze­glą­da­łem notatki Adriana z cza­sów, kiedy jesz­cze pra­co­wa­li­śmy w NCA. Nic w nich nie ma, a już na pewno nie odpo­wiedź, dla­czego Bones uciekł z ośrodka dla uza­leż­nio­nych i z bro­nią poszedł do kate­dry. I dla­czego cztery mie­siące póź­niej jego zwłoki zna­la­zły się w Dover. To się nie składa.

– Trzeba zna­leźć Nathana Wooda. – Każde słowo oddzie­lał lek­kim mach­nię­ciem palca. – Moim zda­niem zagi­niony kolega Adriana Bonesa jest klu­czem do zagadki. Wie­dział o nim naj­wię­cej.

Red­fern poczuł lek­kie ukłu­cie w miej­scu, w które naj­cel­niej i naj­bo­le­śniej tra­fia prawda. Przy­jaź­nił się z Bone­sem całe życie, nawet razem tra­fili w sze­regi agen­cji, ale w miarę upływu lat ich ścieżka roz­dwo­iła się, pro­wa­dząc każ­dego z nich na inny życiowy zakręt, z któ­rego jeden nie mógł już zoba­czyć dru­giego. Kiedy Red­fern bory­kał się z trud­nym związ­kiem i począt­kiem cho­roby, Adrian Bones tra­fił w splot wyda­rzeń, które dopro­wa­dziły do jego śmierci. Miał jed­nak to szczę­ście, że obok stał ktoś, komu mógł zaufać. Siwiasz­czyk mógł mieć więc rację, wska­zu­jąc jako kie­ru­nek dzia­łań zna­le­zie­nie Nathana Wooda.

– Na razie będę musiał po połu­dniu jechać do Ripley. – Ock­nął się z roz­my­ślań. – Kole­żanka popro­siła o pomoc – oznaj­mił wymi­ja­jąco.

– Jasne, jasne. Miej jed­nak na uwa­dze to, co ci powie­dzia­łem, dobrze?

– Zawsze mam na uwa­dze to, co do mnie mówisz – odparł z żoł­nier­ską gor­li­wo­ścią, co Siwiasz­czyk skwi­to­wał lek­kim uśmie­chem, który natych­miast zgasł, jakby zdmuch­nięty nagłą myślą.

– Słu­chaj, Dawi­dek, zanim tam poje­dziesz do Ripley, zaj­rzał­byś w jedno miej­sce? – popro­sił nie­śmiało Boh­dan, ucie­ka­jąc wzro­kiem za okno.

– Pew­nie – odparł ocho­czo, obser­wu­jąc, jak dzia­dek opusz­cza kuch­nię.

Red­fern skon­sta­to­wał, że szu­ra­nie kapci skoń­czyło się w pokoju Siwiasz­czyka. Sta­ru­szek wró­cił po chwili z tajem­ni­czym ładun­kiem prze­wie­szo­nym przez ramię.

– Oddasz mi gar­ni­tur do pralni? Tylko nie tej na rogu, bo stam­tąd mi ubra­nia naf­ta­liną pachną – zawy­ro­ko­wał z nie­sma­kiem. – Naj­le­piej jak­byś zawiózł do Lemon Fresh do King­field. To jest w tym samym budynku, co apteka koło Sains­bury’ego.

Red­fern chciał zapro­te­sto­wać, wyobra­ża­jąc sobie, że będzie musiał prze­brnąć przez całe mia­sto w porze lun­chu, ale odło­żył maru­dze­nie na rzecz roz­wi­kła­nia intry­gu­ją­cej go teraz zagadki.

– Po co ci gar­ni­tur?

– A leży tak w sza­fie od nie­pa­mięt­nych cza­sów, przyda mu się odświe­że­nie – Boh­dan odparł wymi­ja­jąco i znik­nął w przed­po­koju.

Red­fern usły­szał, że wie­sza gar­ni­tur na haczyku przy drzwiach. Uznał, że w tej chwili nie ma sensu naci­skać. Tym bar­dziej, że wła­śnie usły­szał sygnał nad­cho­dzą­cych wia­do­mo­ści od Sum­mer Win­ter. Godze­nie się z dziad­kiem zajęło wię­cej czasu, niż myślał.

– Muszę przej­rzeć tro­chę papie­rów – oznaj­mił nieco zakło­po­tany, gdy Siwiasz­czyk sta­nął w progu z kar­tami w ręku.

– Jed­nak nowa sprawa? – zain­te­re­so­wał się i oparł bio­drami o blat, licząc na to, że wnuk wta­jem­ni­czy go w szcze­góły śledz­twa. Nie­stety, na razie Red­fern nie­wiele mógł o nim powie­dzieć.

– Tak jakby – mruk­nął. – Muszę przej­rzeć tro­chę papie­rów, żeby pomóc kole­żance. Jak coś będę wie­dział, to dam ci znać.

– To cho­ciaż weź to. – Boh­dan wska­zał na leżącą na stole paczkę pier­ni­ków. – Glu­koza jest dobra dla mózgu.

– To dla cie­bie – zapro­te­sto­wał David, wsta­jąc od stołu.

– Ja mam – odparł Siwiasz­czyk i otwo­rzył szafkę nad lodówką, pre­zen­tu­jąc kilka opa­ko­wań toruń­skiego przy­smaku. Red­fern zro­zu­miał, skąd wzięło się nowe sudoku i pasz­tet z kogut­kiem. Idąc do sie­bie, inspek­tor pomy­ślał, że może i dzie­lił ich ocean róż­nic, ale most nad nim budo­wali z tych samych mate­ria­łów.

Usiadł przy biurku i przej­rzał pode­słane doku­menty. Sier­żantka miała rację – nic nie­zna­czące wycinki. Nato­miast z jej nota­tek fak­tycz­nie wyni­kało, że zna­le­zione przez robot­ni­ków zwłoki nale­żały do kobiety w wieku od pięt­na­stu do dwu­dzie­stu pię­ciu lat. Silny roz­kład unie­moż­li­wia­jący usta­le­nie przy­czyny śmierci, na kościach brak wyraź­nych śla­dów, choćby zła­ma­nia czy uszko­dze­nia, jak to czę­sto dzieje się w przy­padku zbrodni z udzia­łem ostrego czy cięż­kiego narzę­dzia. Zwłoki zawi­nięto w gruby mate­riał i zako­pano w naj­dal­szym naroż­niku boiska szkol­nego wiej­skiej pod­sta­wówki. Pro­wi­zo­ryczny grób miał pół­tora metra głę­bo­ko­ści, a z ana­liz wyni­kało, że naj­praw­do­po­dob­niej ciało zło­żono tam mini­mum dekadę temu.

Wyłą­czył kom­pu­ter, czu­jąc napły­wa­jący, choć wciąż wątły stru­mień eks­cy­ta­cji.

*

Zupeł­nie zapo­mniał, że w połu­dnie z pobli­skiego Woking Col­lege wybywa połowa uczniów, celem oblę­że­nia i złu­pie­nia lokal­nego Sains­bury’ego z kana­pek, kawy i chip­sów. Z kolei połowa z tej połowy ma samo­chody, o tej porze sku­tecz­nie zale­pia­jące drogę, czy­niąc ją nie­drożną dla podat­ni­ków, któ­rzy ten col­lege i tę drogę spon­so­rują.

W ostat­niej chwili zje­chał na nie­wielki par­king koło pod­sta­wówki, nara­ża­jąc się na krzywe spoj­rze­nia mam, które odbie­rały swoje pocie­chy z przy­le­ga­ją­cego do szkoły przed­szkola. Wysiadł z auta, zgar­nął gar­ni­tur Siwiasz­czyka i prze­biegł przez ulicę. Zanim dotarł do jej brzegu, zdał sobie sprawę, że w pawi­lo­nie, w któ­rym mie­ściła się apteka, nie ma pralni.

Prze­biegł sto metrów w prawo, nie pamię­ta­jąc, czy przy ron­dzie znaj­duje się cha­rity shop czy jed­nak pral­nia. Gdy zrów­nał się z mini­mar­ke­tem, zro­zu­miał, że pod­jął złą decy­zję. Zer­k­nął na wystawę sklepu cha­ry­ta­tyw­nego, która przy­po­mi­nała insta­la­cję w muzeum sztuki nowo­cze­snej. Z pod­łogi zasta­wio­nej zabaw­kami, por­ce­laną i małymi narzę­dziami ogrod­ni­czymi wysta­wały dwa wysłu­żone mane­kiny, ubrane jak na wyścig w Ascot.

Red­fern zawró­cił i pobiegł dalej, by tuż za łukiem ulicy King­field dostrzec wybla­kłe logo z kon­tu­rów kwa­śnego owocu i soczy­ście nie­bie­ski napis. Wszedł do środka i bez więk­szych uprzej­mo­ści zamie­nił ubra­nie dziadka na para­gon z datą odbioru.

Doje­chał do ronda w Old Woking, wyjąt­kowo pustego jak na tę porę. Naszła go dziwna myśl, że nie­za­leż­nie w który zjazd by wje­chał, doje­dzie do Ripley. Mógł tylko wybie­rać mię­dzy malow­ni­czą drogą przez Pyr­ford albo pro­stą przez Send. Prze­ciął więc skrzy­żo­wa­nie na wprost, by po chwili zna­leźć się na ostrym zakrę­cie przy ośrodku lecze­nia uza­leż­nień The Life Works. Zer­k­nął na nie­wiel­kie bloki naprze­ciwko. Nie mógł uwie­rzyć, że zale­d­wie kilka tygo­dni temu sie­dział w jed­nym z tam­tej­szych miesz­kań, pró­bu­jąc zro­zu­mieć, co stało się z pię­cio­let­nią Izą Wolań­ską. Sprawa dziew­czynki dopro­wa­dziła go na naj­mrocz­niej­sze rubieże mia­sta, gdzie prze­moc i han­del dziećmi sta­no­wiły ich naj­czar­niej­szy odcień. W głębi Red­ferna rezo­no­wało prze­świad­cze­nie, że to, co stało się z dziec­kiem, było tylko punk­tem zapal­nym, który spo­wo­duje nie­wy­obra­żalną eks­plo­zję.

Tym­cza­sem jechał do sprawy nie tylko odle­głej cza­sowo od wyda­rzeń w Old Woking, ale też z dala od wstrzą­sa­ją­cych zajść w mie­ście H.G. Wel­lsa.

Zamy­ślony prze­ga­pił skręt w drogę pro­wa­dzącą do szkoły. Nie mogąc zna­leźć miej­sca do zawró­ce­nia, prze­je­chał jesz­cze kil­ka­set metrów, aż zoba­czył po lewej stro­nie wąską uliczkę, wci­na­jącą się mię­dzy dwa ceglane domy. Wje­chał tam, igno­ru­jąc przy­twier­dzoną do niskiego muru tabliczkę krzy­czącą o pry­wat­nej wła­sno­ści. Minął ją i dotarł do roz­le­głego placu umoż­li­wia­ją­cego manewr zawra­ca­nia. Kiedy koń­czył go wyko­ny­wać, zro­zu­miał, dla­czego ktoś tak pil­nie strzegł tego miej­sca. Mię­dzy budyn­kami zoba­czył wielką polanę, któ­rej zie­leń stę­piła opa­da­jąca mgła. Na jej tle odci­nały się jakieś nie­ru­chome postaci. Dopiero po chwili Red­fern zorien­to­wał się, że patrzy na sku­biące zmro­żoną trawę sarny. Wiele by dał, by co rano mieć za oknem taki widok. Sku­piony na zwie­rzę­tach kątem oka zauwa­żył, że nie tylko sarny są obiek­tem obser­wa­cji. Był pewien, że w oknie na pię­trze poru­szyła się firanka.

Moż­li­wie cicho wyto­czył się z zaułka i wró­cił na główną drogę.

Szkoła Church of England skła­dała się z kilku par­te­ro­wych budyn­ków roz­rzu­co­nych po roz­le­głym tere­nie, z któ­rego ważną część sta­no­wiło boisko dorów­nu­jące wiel­ko­ścią pił­kar­skiemu. Red­fern zapar­ko­wał trium­pha na wybe­to­no­wa­nym par­kingu i udał się w stronę szkla­nych drzwi, któ­rych strzegł domo­fon. Naci­snął przy­cisk i po usły­sze­niu stan­dar­do­wej for­mułki sekre­tarki wyło­żył, z czym przy­szedł. Pauza mię­dzy zda­niem potwier­dza­ją­cym a zwol­nie­niem blo­kady wska­zy­wała, że po pierw­sze nikt się go nie spo­dzie­wał, a po dru­gie wizyta jest co naj­mniej nie­mile widziana. Mimo to pchnął drzwi i obda­rzył sekre­tarkę pro­mien­nym uśmie­chem. Przy­po­mi­na­jąca szarą mysz kobieta nie odwza­jem­niła go, w pełni wcho­dząc w rolę straż­niczki szkoły.

– Nie spo­dzie­wa­li­śmy się kolej­nego prze­słu­cha­nia – wystrze­liła zaraz po wymia­nie uprzej­mo­ści. Red­fern zyskał pew­ność, że flanka sekre­ta­riatu będzie trudna do zdo­by­cia. Zer­k­nął w głąb pomiesz­cze­nia, gdzie sie­działa nie­zwy­kle sku­piona na czymś blon­dynka.

– To nie będzie prze­słu­cha­nie – powie­dział pojed­naw­czo. – Potrze­buję się jedy­nie rozej­rzeć.

– Nie widzia­łam tu pana wcze­śniej – oznaj­miła tonem, który świad­czył o tym, że jeśli Oko Sau­rona cze­goś nie zare­je­stro­wało, to to nie ist­niało.

– Zosta­łem popro­szony o kon­sul­ta­cje – wyja­śnił, a z każdą chwilą bie­guny jego uśmie­chu coraz moc­niej się do sie­bie zbli­żały. Oparł się o kon­tuar, dając odpo­czy­nek napię­tym mię­śniom. Jego głowę smy­rała bogato przy­stro­jona bomb­kami i lamp­kami gir­landa, zmu­sza­jąc go do zgar­bie­nia się.

– Jako kto, jeśli można spy­tać? – wyce­dziła sekre­tarka.

Red­fern stra­cił cier­pli­wość.

– Jako szef wydziału kry­mi­nal­nego – skła­mał. – I inspek­tor poli­cji w Woking – dodał nie do końca zgod­nie z prawdą. Sku­piony na twa­rzy kobiety nie zauwa­żył, że do pomiesz­cze­nia weszła Sum­mer, wpusz­czona przez drugą z pań.

– O, widzę, że już się pań­stwo poznali. – Uśmiech­nęła się krzywo, po czym zwró­ciła do sze­fo­wej biura: – Pani Jen­kins, inspek­tor Red­fern chce się przyj­rzeć miej­scu zna­le­zie­nia zwłok.

Na dźwięk ostat­niego słowa sekre­tarka powio­dła oczami ku górze. Red­fern był pewien, że zaraz za tym pojawi się wyko­nany zama­szy­stym gestem znak krzyża. Jed­nak nic takiego nie nastą­piło.

– Dobrze, niech pań­stwo wcho­dzą. – Pokrę­ciła głową i zwol­niła elek­tro­ma­gnes drzwi pro­wa­dzą­cych do sal lek­cyj­nych.

– To mi się Arawn tra­fił – skwi­to­wał Red­fern, gdy szklane skrzy­dło odcięło ich od sekre­ta­riatu.

– Uuu, ktoś tu mito­lo­gię walij­ską stu­dio­wał. – Sum­mer gwizd­nęła cicho.

– Chyba mito­ma­nię – pod­su­mo­wał swoje nie­dawne kłam­stwo.

– Nikomu nie powiem. – Sum­mer mru­gnęła poro­zu­mie­waw­czo i ruszyła przo­dem, cia­snym kory­ta­rzem, który zapro­wa­dził ich do sali gim­na­stycz­nej. Pośrodku stała gigan­tyczna cho­inka. Red­fern przy­po­mniał sobie, że w ostat­nim dniu przed prze­rwą świą­teczną rodzice i dzieci gro­ma­dzą się wokół drzewka, by wspól­nie pośpie­wać kolędy. Na tę myśl poczuł dziwne ukłu­cie – do tej pory nie wsta­wili z dziad­kiem wła­snej, choć do świąt zostało kilka dni. Naj­gor­sze było jed­nak to, że w ogóle nie miał na te święta ochoty.

Prze­cięli mocno sfa­ty­go­wany par­kiet i wyszli na zalany beto­nem plac, oko­lony prze­brzmiałą o tej porze roku zie­le­nią. Skrę­cili w prawo i po chwili zna­leźli się na boisku, choć obec­ność koparki i spy­cha­cza wyła­nia­ją­cych się zza brą­zo­wych pagór­ków ziemi przy­wo­dziła na myśl plac budowy.

– Cicho w tej szkole – sko­men­to­wał Red­fern, ale Sum­mer tylko poki­wała głową.

– Tam. – Wska­zała prze­ciw­le­gły koniec terenu, na któ­rym koły­sały się tar­gane wia­trem grzywy drzew. Jak na komendę oboje opa­tu­lili się szczel­niej kurt­kami i ruszyli przez roz­mok­niętą trawę.

– Co jest za ogro­dze­niem? – zapy­tał Red­fern, prze­krzy­ku­jąc podmu­chy.

– Nic, co przy­nio­słoby odpo­wiedź na nasze pod­sta­wowe pyta­nia. – Poli­cjantka zatrzy­mała się i wska­zy­wała po kolei od lewej. – Tam mamy pry­watne domy, za naj­dłuż­szym bokiem wsiowy ratusz i jakieś dzi­kie pole, dalej droga, a do tego małego skrawka przy­lega przed­szkole.

– I ktoś wybiera boisko szkolne na grób?

– Kie­dyś nie było tu tak ład­nie – ostat­nie słowo wymó­wiła z prze­ką­sem i ruszyła dalej.

– Skąd wiesz?

– Jeden z nauczy­cieli mi powie­dział, że kiedy otwie­rali ją w dzie­więć­dzie­sią­tym dzie­wią­tym, to wła­ści­wie było tu ogro­dzone pole, a nie boisko. Same chasz­cze i śmieci. Czyli można robo­czo przy­jąć, że zwłoki leżą tam mniej wię­cej od wtedy.

– Albo ktoś znał teren na tyle dobrze, że wie­dział, że może zako­pać tam zwłoki i nikt nie zwróci uwagi na roz­ko­paną pod krza­kami zie­mię – zauwa­żył.

– Albo wcale nie chciał ich jakoś spe­cjal­nie ukry­wać? Może to miała być jakaś chora wia­do­mość?

– Myślę, że dopóki nie poznamy toż­sa­mo­ści ofiary, możemy sobie odmra­żać tu tyłki do świąt – rzu­cił Red­fern i ruszył w stronę maszyn budow­la­nych. Sum­mer zda­wała się zamy­ślić nad jego sło­wami, bo dołą­czyła dopiero po chwili.

– A wra­ca­jąc do świąt – zagad­nęła. – Wpad­niesz na przy­ję­cie gwiazd­kowe do Sove­re­igns?

Red­fern mil­czał. Zasta­na­wiał się, czy bar­dziej pochła­nia go ostrożne sta­wia­nie kro­ków na roz­mo­kłej ziemi, czy ostrożne ukła­da­nie wła­ści­wej odpo­wie­dzi.

– Nie.

– Rozu­miem – odparła Sum­mer i aż do końca boiska nie wypo­wie­działa ani słowa. – Wła­ści­wie dla­czego tu przy­szli­śmy? – zapy­tała, gdy sta­nęli przed poli­cyjną taśmą, oka­la­jącą miej­sce zna­le­zie­nia zwłok. – Wyda­wało mi się, że więk­szość omó­wi­li­śmy już wcze­śniej.

– Jakie było twoje pierw­sze wra­że­nie po przy­jeź­dzie tutaj? – Puścił pyta­nie mimo uszu.

– Poza tym, że to wszystko bez sensu?

Red­fern kiw­nął głową.

– Pierw­sze wra­że­nie. – Zamy­śliła się chwilę, patrząc w korony drzew, które zda­wały się znie­ru­cho­mieć, by przy­słu­chi­wać roz­mo­wie. – Pierw­sze wra­że­nie było takie, że nie mam pierw­szego wra­że­nia – pod­su­mo­wała oży­wiona. – Nic nie pasuje. Po pierw­sze, to miej­sce. Prze­cież to, do cho­lery, pod­sta­wówka, bawią się tu małe dzieci. Po dru­gie, zwłoki zawi­nięto w koc dość sta­ran­nie, co też mnie zasta­no­wiło. Dziew­czyna miała na sobie praw­do­po­dob­nie let­nią, luźną sukienkę, była bosa. Wszystko w dużym stop­niu roz­kładu.

– Drogi? – prze­rwał jej Red­fern.

– Co?

– Czy koc był drogi?

– Nie wiem – odparła. – Cały był uwa­lany zie­mią, mocno znisz­czony, ale chyba ładny. Spraw­dzę w labo­ra­to­rium. – Sum­mer wyjęła z kie­szeni tele­fon i zapi­sała coś w notat­niku. Po chwili znów refe­ro­wała: – Pod sukienką nic nie miała. A to może wska­zy­wać na napaść sek­su­alną.

– Nie miała sta­nika?

– Nie. Dodat­kowo za napa­ścią…

– Powiedz po pro­stu „gwał­tem” – ziry­to­wał się Red­fern. Sum­mer spoj­rzała na niego zasko­czona, ale on nie prze­sta­wał mówić. – Wszystko będziemy wygła­dzać w imię popraw­no­ści? Gwałt to gwałt, czy­jaś krzywda i trauma. Naprawdę musi ład­nie brzmieć, by kogoś nie ura­zić? Możemy sobie pie­przyć praw­ni­cze far­ma­zony, ale w tym dole leżało zgwał­cone dziecko. Nie napad­nięte sek­su­al­nie, ale zgwał­cone. Rozu­miesz?

Poli­cjantka nie odpo­wie­działa, wpa­tru­jąc się w roz­iskrzone oczy Red­ferna. Jego klatka pier­siowa uno­siła się i opa­dała nie­na­tu­ral­nie mocno. Ogień, który tra­wił go od środka, mogła uga­sić tylko fala łez, ale nie mógł się na nią zdo­być. Zamiast tego orga­nizm spre­zen­to­wał mu ści­śnięte gar­dło i palący film, który pokrył mu gałki oczne niczym żrący kwas. Udał, że nie widzi dłoni, która niczym jesienny liść pró­bo­wała dosię­gnąć jego ramie­nia, odwró­cił się, nie dając Sum­mer szans na oka­za­nie współ­czu­cia. Nie chciał go. Było jak smoła – czarne, spo­wal­nia­jące dzia­ła­nie, oble­pia­jące.

Kobieta cof­nęła rękę, odchrząk­nęła i kon­ty­nu­owała:

– Dodat­kowo za gwał­tem prze­ma­wiają ślady krwi na sukience, szcze­gól­nie w dol­nej czę­ści. Było ich wyjąt­kowo dużo.

– Czyli bru­talny gwałt, a jed­nak gość poświę­cił czas i ener­gię na zawi­nię­cie zwłok w koc i zako­pa­nie w tak szcze­gól­nym miej­scu, zamiast zwy­czaj­nie porzu­cić – zasta­na­wiał się gło­śno Red­fern.

– Może była prze­trzy­my­wana? – Sum­mer nagle zakryła ręką usta i rzu­ciła part­ne­rowi prze­ra­żone spoj­rze­nie. – Prze­pra­szam, David. Nie chcia­łam…

– Daj spo­kój – prze­rwał jej. – Te sprawy nie mają związku. Za duża prze­rwa, różne pro­file ofiar, poza płcią nic ich nie łączy.

– Jak ona się czuje? – Sum­mer spy­tała miękko.

– Cały czas jest utrzy­my­wana w śpiączce, żeby mogła szyb­ciej dojść do sie­bie, ale leka­rze mówią, że może być róż­nie.

– Będzie dobrze – Red­fern usły­szał wyświech­tane zaklę­cie, które miało moc wody świę­co­nej – dzia­łało tylko w stre­fie wiary. David miał wąt­pli­wo­ści, czy któ­ra­kol­wiek z trzech córek św. Zofii, poza gasnącą Nadzieją, jesz­cze przy nim została. Mimo to uśmiech­nął się krótko i podzię­ko­wał.

Nagle coś przy­kuło jego uwagę.

– Chyba nie­chcący wzbu­dzamy sen­sa­cję. – Wska­zał na obity ciem­nym drew­nem nie­wielki budy­nek w głębi boiska. Sądząc po nakle­jo­nych na szy­bach okien kolo­ro­wych licz­bach, można było przy­jąć, że to sala mate­ma­tyczna. Mię­dzy bibu­ło­wymi wyci­nan­kami przy­glą­dało im się kil­ka­na­ście par oczu, a Red­fern był prze­ko­nany, że zza cien­kich ścian docho­dzi go piskliwy głos nauczy­cielki, usi­łu­ją­cej zawró­cić cie­kaw­skich do sto­li­ków.

– Myślisz, że to ich star­sza kole­żanka? – spy­tała Sum­mer, wpa­tru­jąc się w pyzate buzie.

– Nie ma tu w pobliżu innej pod­sta­wówki, więc bar­dzo moż­liwe, że cho­dziła do tej szkoły.

– Jak dotąd nie ziden­ty­fi­ko­wa­li­śmy jej, a prze­wa­li­li­śmy dane pra­wie dwóch tysięcy dzie­cia­ków, które prze­wi­nęły się przez szkołę od początku jej ist­nie­nia. Moż­liwe, że to zbrod­nia lokalna, ale z tej oko­licy wiele dzie­cia­ków dojeż­dża do pry­wat­nych szkół. Taki bar­dziej luk­su­sowy rejon.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki