Przyjrzyj się - David Ellis - ebook + audiobook + książka

Przyjrzyj się ebook i audiobook

Ellis David

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Przyjrzyj się

David Ellis

Simon Dobias jest trzydziestosiedmioletnim profesorem prawa w Chicago, a jego żona Vicky pracuje na rzecz ofiar przemocy domowej. Zamożna para wydaje się zwykłym i nudnym małżeństwem z prawie dziesięcioletnim stażem, ale to tylko pozory. Oboje mają silny pociąg do kłamstwa i liczne sekrety. Część z nich zaczyna wychodzić na jaw, gdy w rezydencji na przedmieściach zostaje znalezione ciało pięknej Lauren Betancourt. Kto ją zabił? To tylko jedna z wielu zagadek. Przygotuj się na prawdziwy emocjonalny rollercoaster. Skup się dobrze, ponieważ czeka cię mnóstwo zwrotów akcji i misternie utkana sieć kłamstw. To ekscytująca powieść o chciwości, zemście, obsesji i... morderstwie doskonałym?

Nic nie jest takie, jakie wydaje się na pierwszy rzut oka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 521

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 48 min

Lektor: Marcin Procki

Oceny
4,3 (115 ocen)
57
41
13
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
NMLD06

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna! 🙂
00
IzabelHerb

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna intryga. Warto!
00
akulej

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam🙂
00
mpsinus3

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacja. mistrzostwo świata. uważaj,bo jak zaczniesz czytac to spalisz obiad...
00
PaulaCzyta91

Dobrze spędzony czas

dosyc przewidywalna:)
00

Popularność




Przyjrzyj się

1 Simon

1

Simon

Spraw­dzam godzinę na swoim jed­no­ra­zo­wym tele­fo­nie. Jest dwu­dzie­sta pięć­dzie­siąt jeden. Dzie­więć minut do dwu­dzie­stej pierw­szej. Pra­wie dwie godziny temu dzie­ciaki prze­stały cho­dzić po domach i zbie­rać cukierki. Grace Vil­lage jest pogrą­żone w ciem­no­ści, a miesz­kańcy tego mia­sta-sypialni szy­kują się już do snu.

Dzi­siej­szej nocy oko­licę będą patro­lo­wać poli­cyjne radio­wozy, ale na razie na Lath­row Ave­nue nie ma ani jed­nego. A przy­naj­mniej żad­nego nie widzę, sto­jąc u Lau­ren w prze­stron­nym holu i patrząc przez wizjer drzwi wej­ścio­wych, choć przy­znaję, że z nad­miaru emo­cji widzę nie­wy­raź­nie i obraz wydaje się nieco roz­myty. Nie, nie z powodu łez. Nie pła­czę. Szcze­rze powie­dziaw­szy, myśla­łem, że będę. Spo­dzie­wa­łem się tego. Ale nie. Brak łez w tej chwili daje mi pew­ność, że już ich nie uświad­czę. Płacz jest dobry dla tych, któ­rzy odczu­wają smu­tek, żal bądź też wyrzuty sumie­nia.

Cho­ciaż nie ukry­wam, daleko mi teraz do spo­koju i tak zwa­nej nor­mal­no­ści. Nawet bar­dzo. Sły­szę tępe dzwo­nie­nie w uszach i bicie wła­snego serca: ŁUP-ŁUP, ŁUP-ŁUP… – odbija się we mnie echem, jest jak dud­niący bęben basowy nie­pa­su­jący do żad­nej orkie­stry sym­fo­nicz­nej. Mimo wszystko nie czuję drże­nia rąk, gdy łapię za klamkę i odblo­ko­wuję zdo­bioną złotą zasuwkę, któ­rej nie powsty­dziłby się żaden kró­lew­ski skar­biec. Jed­nak za tymi drzwiami nie ma klej­no­tów ani innych kosz­tow­no­ści. Tylko nie­bez­pie­czeń­stwo. Nie powinno mnie tu być. W domu Lau­ren.

Odwra­cam się, by ostatni raz spoj­rzeć na hol.

Ciało Lau­ren zwisa z pół­pię­tra. Jej palce u nóg znaj­dują się led­wie parę stóp1 nad mar­mu­rową pod­łogą holu. Nie rusza się. Wisi z twa­rzą skie­ro­waną w moją stronę i nie­na­tu­ral­nie wygiętą w prawo szyją, wokół któ­rej został zawią­zany sznur. Na tej pętli spo­czywa jej głowa, tak prze­krzy­wiona, że wygląda, jakby w każ­dej chwili mogła odpaść i poto­czyć się po tej pięk­nej mar­mu­ro­wej posadzce. Ma na sobie obci­sły kostium kotki i odpo­wied­nio zro­biony maki­jaż, w tym nama­lo­wane wąsy i okrą­gły nosek przy­po­mi­na­jący guzik. Do tego paznok­cie u rąk i nóg zostały poma­lo­wane na czarno. Hal­lo­we­enowa Bar­bie, jeśli coś takiego w ogóle ist­nieje; cho­ciaż sądzę, że tak. Sznur wisi napięty na ozdob­nej balu­stra­dzie z kutego żelaza, pro­wa­dzą­cej na pierw­sze pię­tro. Wpraw­dzie uroda Lau­ren jest nie­za­prze­czal­nie olśnie­wa­jąca, a strój sek­sowny, ale patrząc na nią teraz, od razu mam przed oczami widok tusz woło­wych zwi­sa­ją­cych w rzeźni z wiel­kich haków zamon­to­wa­nych w sufi­cie chłodni. Nic na to nie pora­dzę.

Weso­łego Hal­lo­ween, Lau­ren.

Robię krok do przodu, ale coś chrzę­ści mi pod butem. To odłamki szkła z roz­bi­tej w holu misy z cukier­kami na Hal­lo­ween. Co ja wypra­wiam? Dla­czego robię krok w jej stronę? Ostat­nie poże­gna­nie? Chęć wymiany obcasa, który odpadł od jej lewej szpilki? Po chwili zasta­no­wie­nia odwra­cam się i kie­ruję swe kroki w stronę wyj­ścia.

Pocią­gam za klamkę i otwie­ram drzwi wej­ściowe. Chłodne paź­dzier­ni­kowe powie­trze wdziera się do wnę­trza nacią­gnię­tego na głowę kap­tura, który nie tylko zasła­nia mi całą twarz, ale i unie­moż­li­wia swo­bodne roz­glą­da­nie się na boki. Przed wyj­ściem zapo­mi­nam jesz­cze raz zer­k­nąć przez wizjer. Jest to praw­dziwe nie­do­pa­trze­nie. A tej nocy nie ma miej­sca na błędy.

Prze­mie­rzam puste ulice Vil­lage w stroju Ponu­rego Żni­wia­rza, ści­ska­jąc kur­czowo poszewkę na poduszkę. Mijam zawie­szone na drze­wach tan­detne szkie­lety, posta­wione na podwór­kach „nagrobki”, poma­rań­czowe lam­piony oświe­tla­jące krzewy i spo­glą­da­jące na mnie zza okien „duchy”.

Metr osiem­dzie­siąt wzro­stu i głowa scho­wana w wydłu­żo­nym kap­tu­rze… Mógł­bym ucho­dzić za nasto­latka zbie­ra­ją­cego cukierki (choć ten numer by nie prze­szedł, bio­rąc pod uwagę fakt, że w Vil­lage poważ­nie pod­cho­dzi się do kwe­stii „godziny poli­cyj­nej”) lub doro­słego wra­ca­ją­cego do domu z imprezy (któ­rej ani adresu, ani gospo­da­rza nie był­bym w sta­nie wska­zać). Powi­nie­nem iść swo­bod­nym kro­kiem. Prze­cha­dzać się bez­tro­sko. W końcu jestem cał­ko­wi­cie ano­ni­mo­wym czło­wie­kiem od stóp do głów ubra­nym na czarno w tę jedyną w roku noc, kiedy to nie wzbu­dza niczy­jego zdzi­wie­nia. Powi­nie­nem też mieć przy­go­to­waną histo­ryjkę dla poli­cji, na wypa­dek gdyby zatrzy­mał mnie jakiś radio­wóz.

Kie­dyś usły­sza­łem z ust pew­nej mądrej kobiety: „Naj­lep­sze kłam­stwa to te naj­bliż­sze praw­dzie”.

Wra­cam do domu – tak powiem, jeśli ktoś mnie zapyta, co robię. – Za dużo wypi­łem.

To będzie musiało wystar­czyć za całe uspra­wie­dli­wie­nie. Frag­ment o piciu to kłam­stwo, ale jed­no­cze­śnie wystar­cza­jąco trudny do oba­le­nia argu­ment. Nato­miast stwier­dze­nie, że wra­cam do domu, jest bli­skie prawdy. Przy­naj­mniej idę we wła­ści­wym kie­runku.

Docho­dzę do parku na połu­dniowo-wschod­nim krańcu mia­sta. Idę ścieżką po prze­kąt­nej, mija­jąc kilku bez­dom­nych, huś­tawki, siłow­nię w ple­ne­rze oraz na wzgó­rzu grupkę przy­cza­jo­nych z piwem nasto­lat­ków. Jedna stopa. Potem druga. Sta­ram się zacho­wy­wać nor­mal­nie. Myśleć o zwy­czaj­nych, przy­ziem­nych rze­czach. Dawno tego nie robi­łem.

Od trzy­na­stego maja nie czuję się nor­mal­nie.

Bawię się w „Co – by było – gdyby?”. Co by było, gdyby moja wizyta u fry­zjera została prze­ło­żona z trzy­na­stego maja na inny dzień? Co by było, gdyby pro­dzie­kan nie wezwał mnie wtedy do swo­jego gabi­netu? Te dzie­sięć–pięt­na­ście sekund róż­nicy mogło wystar­czyć, byśmy się minęli. Nie dowie­dział­bym się, że wró­ciła.

Ale to mnie nie uspo­kaja, zaczy­nam więc myśleć o tym, co będzie dalej. O moim dzien­niku. Tym z zie­loną okładką, kolo­ry­stycz­nie pasu­ją­cym do tele­fonu. Pozby­łem się tego dzien­nika, prawda? Spa­li­łem go na popiół w moim kominku. Prawda? Nie przy­śniło mi się to, co nie? Gdyby ten zie­lony dzien­nik kie­dy­kol­wiek tra­fił w ręce poli­cji… to byłby szach-mat. Koniec gry.

To także nie­spe­cjal­nie pomaga mi zre­du­ko­wać stres, dla­tego kon­cen­truję się na zaba­wach języ­ko­wych. Kiedy byłem dziec­kiem, koiły mi nerwy. Język potrafi zaska­ki­wać i bywa naprawdę dzi­waczny. Na przy­kład – dla­czego mówi się „rok dwu­ty­sięczny”, ale już nie „dwu­ty­sięczny pierw­szy”? Czemu mamy „może” przez „ż” i „morze” pisane przez „rz”? I jak to się stało, że ist­nieją słowa, które mają tylko liczbę poje­dyn­czą, jak „powie­trze”, a inne jedy­nie mnogą: „nożyczki”, „spodnie”, „usta”, „drzwi”… Nie wiem, dla­czego dziw­ność, sprzecz­ność i oso­bli­wość mnie uspo­kaja; ale zawsze tak było. Być może ma to zwią­zek z fak­tem, że te cechy są mi w pewien spo­sób bli­skie. Widzę, że w dużej mie­rze sam je posia­dam.

Znie­nacka się zatrzy­muję. Nagle, nie wie­dzieć czemu, nogi się pode mną ugi­nają. Ogar­nia mnie ogromne zmę­cze­nie. Wręcz wyczer­pa­nie. Jakby tego było mało, puls znów przy­spie­sza, aż wibruje mi w gar­dle. Zale­d­wie parę kro­ków dzieli mnie od Har­lem Ave­nue. Za moment prze­kro­czę gra­nicę mia­sta. Tylko kilka stóp i opusz­czę Grace Vil­lage. Przejdę do znacz­nie więk­szego mia­sta – Grace Park. Tam wła­śnie miesz­kam.

Udaje mi się scho­wać za szopą na narzę­dzia nale­żącą do parku miej­skiego. Sia­dam na ziemi, ścią­gam kap­tur, zdej­muję maskę i opie­ram spo­coną głowę o ceglaną ścianę. Szu­kam noża scho­wa­nego w poszewce na poduszkę. Jest duży. Kiedy byłem jesz­cze dzie­cia­kiem, kro­ili­śmy nim indyka w Święto Dzięk­czy­nie­nia. Pomy­śla­łem, że może mi się dziś przy­dać. Wycią­gam swój zie­lony tele­fon i zaczy­nam pisać:

Prze­pra­szam, Lau­ren. Jest mi przy­kro. Z powodu tego, co zro­bi­łem. Z powodu tego, że mnie nie kocha­łaś. Ale nie zamie­rzam prze­pra­szać za to, że kocham cię jak nikt inny. Idę do cie­bie. Mam nadzieję, że przyj­miesz mnie z otwar­tymi ramio­nami, że pozwo­lisz kochać się tak, jak nie było mi dane być przez cie­bie kocha­nym na tym świe­cie.

Po napi­sa­niu wia­do­mo­ści kładę tele­fon na kola­nach, obok noża. Wycią­gam do przodu rękę dło­nią w dół i patrzę na nią. Na­dal nie drży.

Biorę głę­boki wdech i kiwam głową. Zro­bię to. Jestem gotowy.

Przed Halloween. 13 maja

Przed Hal­lo­ween 13 maja

2 Simon

2

Simon

– Wiesz, z czym masz pro­blem? – mówi do mnie Anshu, choć wcale go o to nie pyta­łem. Gdy­by­śmy mieli teraz pod­dać ana­li­zie wszyst­kie moje pro­blemy, musie­li­by­śmy tu prze­sie­dzieć całe popo­łu­dnie. – Nie masz odpo­wied­niego wize­runku – kon­ty­nu­uje, nie cze­ka­jąc na jaką­kol­wiek reak­cję z mojej strony.

– Nie mam odpow… – zer­kam na swoją koszulę OCBD i nie­bie­skie dżinsy. – Co ci nie pasuje?

– Ubie­rasz się jak stu­dent, a powi­nie­neś jak pro­fe­sor.

– Co mam niby nosić? Twe­edową mary­narkę z łatami na łok­ciach? A może jesz­cze fajkę do tego?

Sie­dzę w swoim gabi­ne­cie na dru­gim pię­trze wydziału prawa wraz z pro­fe­so­rem Anshu­ma­nem Bin­drą, który odpo­wiedni wize­ru­nek ma z natury: poważna twarz przy­wo­dząca na myśl pucha­cza, sta­ran­nie przy­cięta broda i włosy sztywne jak szczotka do szo­ro­wa­nia, które w ogóle się nie poru­szały, a i tak jakimś cudem wyglą­dały na roz­czo­chrane. Anshu odchyla się w swoim fotelu ze sło­wami:

– Simon, mój drogi przy­ja­cielu, wła­śnie zosta­łeś zacy­to­wany w uza­sad­nie­niu Sądu Naj­wyż­szego Sta­nów Zjed­no­czo­nych. To tak, jakby jego sędzio­wie zstą­pili z Waszyng­tonu do Chi­cago i szep­nęli Komi­sji: „Zrób­cie z tego faceta pro­fe­sora”. Powi­nie­neś dum­nie kro­czyć i zacho­wy­wać się jak nowy król czwar­tej poprawki. Ale nie. Zamiast tego wolisz wyglą­dać tak, jak­byś wybie­rał się na imprezę jakie­goś stu­denc­kiego brac­twa.

– To, jak się ubie­ram, nie powinno mieć żad­nego zna­cze­nia. To, co mówię i piszę, czego uczę… To powinno mieć…

Jed­nak Anshu już składa dłoń w dzió­bek i zaczyna nim ruszać, jakby chciał powie­dzieć: „Ble, ble, ble”, po czym zauważa:

– Weźmy na przy­kład Reida. On nale­ży­cie się pre­zen­tuje. Ma odpo­wiedni wygląd. Codzien­nie nosi spor­tową mary­narkę i spodnie w kant.

Reid Southern? Ten facet jest dla uczelni tym, czym Pauly Shore dla aktor­stwa dra­ma­tycz­nego. Jego sta­rzy mają konek­sje. To wszystko.

– Nosi spor­tową mary­narkę, bo ma wysta­jący beb­zon – odpo­wia­dam. – I pew­nie nie mie­ści się w żadne dżinsy.

Anshu spusz­cza głowę i łapie się za nasadę nosa:

– Tja… może i bie­gasz w mara­to­nach i zapewne połowa two­ich stu­den­tek chce się z tobą prze­spać, ale to Reid wygląda i zacho­wuje się jak pro­fe­sor prawa. Ten facet słu­cha w swoim gabi­ne­cie Mozarta. A ty? R.E.M, Panic! at the Disco i N.W.A.

– OK, po pierw­sze – mówię, pochy­la­jąc się do przodu – nie słu­cham i nawet nie zamie­rzam ni­gdy słu­chać Panic! at the Disco. A po dru­gie, od kiedy to ma jakie­kol­wiek zna­cze­nie, jakiej słu­cham muzyki?

– Nie cho­dzi tylko o to, ale o cało­kształt… nie­chlujny wygląd, muzykę… całe twoje nasta­wie­nie. Myślisz, że pozory nie mają zna­cze­nia? Wiem, że nie powinny, ale…

– Ale mają. Tak, wiem.

Tyle że nie zamie­rzam się z tego powodu zmie­niać. Dla­czego niby miał­bym to robić? Na uczelni nie ma żad­nego dress code’u. Jestem dużo lep­szym wykła­dowcą niż Reid Southern. Stu­denci go nie zno­szą. Czy­ta­łem w inter­ne­cie, jakie ma opi­nie. A jego doro­bek naukowy można okre­ślić (w najlep­szym wypadku) jako „dro­bia­zgowy”. On pisze o róż­nych inter­pre­ta­cjach „poro­zu­mie­nia stron” w pra­wie zobo­wią­zań, a ja o tym, że rzą­dzący codzien­nie łamią kon­sty­tu­cyjne prawa swo­ich oby­wa­teli.

– Sam sobie umniej­szasz. Jesteś zbyt skromny – mówi Anshu.

Jasne, czemu nie. Kon­ty­nu­ujmy. Brnijmy w to dalej.

– Wolał­byś, żebym był nadęty? Wpadł w samo­uwiel­bie­nie? Jeeezu, Anshu… chcesz zaprze­pa­ścić wszystko, czego nauczyła mnie matka?

Macha na mnie ręką ze sło­wami:

– A możesz mi powtó­rzyć, co wła­śnie powie­dzia­łeś Loomi­sowi na kory­ta­rzu? Wice­prze­wod­ni­czący cho­ler­nej Komi­sji do Spraw Stopni i Pro­mo­cji Nauko­wych pogra­tu­lo­wał ci tego, że twój arty­kuł został zacy­to­wany przez Sąd Naj­wyż­szy, a ty co? Co mu na to odpowie­dzia­łeś?

– Nie pamię­tam, co takiego mu niby powie­dzia­łem?

– Powie­dzia­łeś: „To musiał być długi dzień w Sądzie”.

A tak, rze­czy­wi­ście. Tak powie­dzia­łem.

– A gdzie „dzię­kuję”? – mówi dalej Anshu. – Naj­wyż­sza instan­cja w tym kraju dopiero co zacy­to­wała jeden z two­ich arty­ku­łów. Mógł­byś cho­ciaż tro­chę pona­pa­wać się tą sytu­acją. Przez chwilę pła­wić się w bla­sku chwały. Ale nie, ty nawet nie potra­fisz przy­jąć kom­ple­mentu. Wolisz sam umniej­szać swoje zasługi. A poza tym Reid nie ma bloga – dodaje.

Roz­kła­dam ręce.

– Co jest nie tak z moim blo­giem?

– Śmiesz­ku­jesz sobie na nim – mówi. – I robisz przy­tyki.

– Ale piszę też o decy­zjach i wyro­kach sądo­wych. O ich słusz­no­ści lub jej braku.

– Napi­sa­łeś lime­ryk o pre­ze­sie Sądu Naj­wyż­szego.

– Napi­sa­łem. Był zabawny, co nie?

– Był, ale jak możesz tak się zacho­wy­wać? Być taki swo­bodny… prze­śmiew­czy i lek­ce­wa­żący?

– Pytasz się mnie, jak mogę nie być sztyw­nia­kiem? Jak mogę nie robić przy­pi­sów? Jak mogę nie uży­wać sen­ten­cji łaciń­skich? Dobrze wiesz, jaki mam sto­su­nek do przy­pi­sów i…

– Tak, wiem, jaki masz sto­su­nek do przy­pi­sów – wyciąga do mnie ręce jakby w bła­gal­nym geście. – Ale pro­fe­so­ro­wie prawa robią przy­pisy! Pro­fe­so­ro­wie prawa uży­wają sen­ten­cji łaciń­skich!

Ja nie. Nie zamie­rzam ubie­rać się ina­czej. Nie chcę pod­li­zy­wać się człon­kom Komi­sji i resz­cie kadry aka­de­mic­kiej pod­czas par­ty­jek pokera oraz imprez wydzia­ło­wych. W nosie mam uży­wa­nie sen­ten­cji łaciń­skich. I za cho­lerę nie będę robił przy­pi­sów.

No dobra, może daleko mi do Roose­velta w cza­sie bitwy pod San Juan, ale obstaję twardo przy swoim.

– Naj­pierw załatw sobie sto­łek – mówi. – Kiedy już będziesz pro­fe­so­rem, a nie pro­fe­so­rem uczelni, możesz pod­wa­żać wszel­kie uczel­niane kon­wen­cje i kon­we­nanse. Pro­szę bar­dzo. Droga wolna. Ale ten twój cały luz…

Nie jestem wylu­zo­wany. W żad­nym razie. Daleko mi do luzu. Jestem uparty, a to zupeł­nie insza inszość.

– Chcesz łaciny? Pro­szę bar­dzo – mówię. – Ego fac­tu­rus est via mea.

Anshu wzdy­cha.

– I zapewne zaraz mi powiesz, co to zna­czy.

– Oczy­wi­ście. Powie­dzia­łem, że zro­bię to po swo­jemu.

– Jasne. Jak­żeby ina­czej. Jak zawsze.

– A teraz pro­szę mi wyba­czyć, panie pro­fe­so­rze, ale muszę się ostrzyc.

– Chwała Bogu. Twoja fry­zura to kolejny pro­blem. Masz za dłu­gie włosy. Wyglą­dasz jak…

– Jak stu­dent. Tak, wiem.

Nagle sły­szę, że dzwoni mój tele­fon.

Nie­całe pięć minut póź­niej wcho­dzę do gabi­netu Mar­tina Com­stocka, jed­nego z pro­dzie­ka­nów. Tak się aku­rat zło­żyło, że jest rów­nież prze­wod­ni­czą­cym Komi­sji do Spraw Stopni i Pro­mo­cji Nauko­wych. Siwo­włosy ele­gan­cik z jaskra­wo­czer­woną muszką. Uoso­bie­nie wielu praw­ni­czych ste­reo­ty­pów.

Nosi muszki tylko po to, żeby ludzie go o nie pytali. Wtedy „nie­chęt­nie” wyja­śnia, że kie­dyś współ­pra­co­wał z Joh­nem Pau­lem Ste­ven­sem – sędzią Sądu Naj­wyż­szego Sta­nów Zjed­no­czo­nych, a następ­nie sena­to­rem Pau­lem Simo­nem. Co łączyło obu tych panów? Nosili muszki. Pro­dzie­kan lubił mówić: „Co? O to pytasz? Cóż, jeśli już musisz wie­dzieć… to mogę zdra­dzić, że jest to coś w rodzaju hołdu”.

W przy­szłym roku nasz dzie­kan odcho­dzi na eme­ry­turę i cho­dzą słu­chy, że Com­stock przej­mie po nim stery. Nie wszyst­kim się to podoba. Mnie rów­nież nie. Com­stock to poli­tyk, a nie nauko­wiec. Błę­kitna krew, nie uczony. Repre­zen­tuje wszystko to, czego nie akcep­tuję w śro­do­wi­sku aka­de­mic­kim.

Pomi­ja­jąc ten drobny szcze­gół, zapewne spoko z niego gość.

– Ach, Simon! Dobrze, że jesteś. Pro­szę, wejdź – mówi, gdy pukam do jego otwar­tych drzwi.

– Dzień dobry, panie dzie­ka­nie – lubi być tak nazy­wany, cho­ciaż udaje, że nie.

Com­stock doko­nuje szyb­kiej, dez­apro­bu­ją­cej oceny mojego stroju. Żeby było jasne: moja koszula jest wpusz­czona w spodnie, a dżinsy czy­ste i nie­podarte. Wyglą­dam nor­mal­nie.

– Dzięki, że wpa­dłeś – mówi. – Przejdę od razu do rze­czy.

Gabi­net, w któ­rym kró­luje skóra i orzech, sta­nowi pomnik jego wiel­ko­ści: te wszyst­kie dyplomy, nagrody i zdję­cia z pre­zy­den­tami oraz sędziami Sądu Naj­wyż­szego. Com­stock sie­dzi roz­party w swoim skó­rza­nym fotelu z wyso­kim opar­ciem za impo­nu­ją­cym biur­kiem.

– Simon, chcesz zostać pro­fe­so­rem. Zamie­rzasz zło­żyć wnio­sek – mówi, ukła­da­jąc sobie na kola­nach dło­nie w wie­życzkę.

– Zga­dza się.

– Jasne, to zro­zu­miałe. Nic w tym dziw­nego – cią­gnie dalej. – Robisz kawał dobrej roboty. Cały czas to wszyst­kim powta­rzam.

Nad­szedł czas na „ale”.

– Pro­szę, nie obraź się, ale…

W całej histo­rii ludz­ko­ści nie było chyba przy­padku, aby ktoś nie obra­ził się po usły­sze­niu zda­nia roz­po­czy­na­ją­cego się od: „nie obraź się, ale”.

– Zasta­na­wiam się… – zaczyna. – Powiem wprost. Czy wiesz, że Reid Southern rów­nież ubiega się o to sta­no­wi­sko?

Pew­nie, że tak! Wiem też, że jego ojciec w ciągu ostat­niej dekady prze­ka­zał uczelni pięć milio­nów dola­rów. Początki tej nie­zwy­kłej hoj­no­ści dziw­nym tra­fem zbie­gły się w cza­sie z momen­tem, kiedy Reid zaczął tu pra­co­wać.

– Tak – odpo­wia­dam.

– Zapewne wiesz rów­nież, że Reid jest tutaj o rok dłu­żej od cie­bie.

– Jestem tego świa­domy. Jak rów­nież tego, że jest tylko jedno miej­sce.

– Tak, dokład­nie. Dokład­nie… – mówi tak ocho­czo i pro­tek­cjo­nal­nie, jakby miał za chwilę rzu­cić mi psiego smaczka. – To deli­katna sprawa i zapewne wiesz, że Reid cie­szy się spo­rym popar­ciem. Wiesz, jak to jest… nade­szła jego kolej.

Wielu pro­fe­so­rom uczelni odmó­wiono awansu na sta­no­wi­sko pro­fe­sora. Nie mówi się ludziom, że „nade­szła ich kolej”. Chyba że ich ojciec jest cho­dzą­cym ban­ko­ma­tem.

– Nie chciał­bym… – zaczyna machać pal­cami w powie­trzu, jakby pró­bo­wał uchwy­cić nimi wła­ściwe słowa. Jak gdyby nie przy­go­to­wał się zawczasu do tej roz­mowy i nie wie­dział dokład­nie, co chce powie­dzieć. – Myślę, że byłoby lepiej, gdy­byś pocze­kał, aż zwolni się kolejne miej­sce. Lepiej dla cie­bie. Wtedy mógł­byś się ubie­gać o sta­no­wi­sko bez piętna, że już raz zło­ży­łeś wnio­sek i twoja kan­dy­da­tura została odrzu­cona.

– Myśli Pan, że moja kan­dy­da­tura zosta­nie odrzu­cona – nie mówię tego w for­mie pyta­nia. Ale to JEST pyta­nie. Tak sądzę. Mamy wpraw­dzie na uczelni pewne her­me­tyczne grono, kilku old­scho­olo­wych typów, któ­rym praw­do­po­dob­nie nie przy­padnę do gustu, ale jest tu też wielu dobrych, nie­ba­wią­cych się w poli­tykę ludzi, jak Anshu, uwa­ża­ją­cych, że liczy się jakość naucza­nia i osią­gnię­cia naukowe, a nie ubiór oraz zna­jo­mo­ści.

– Cóż, oczy­wi­ście nie chcę wywie­rać na tobie żad­nej pre­sji. W końcu nic nie jest jesz­cze prze­są­dzone. Ale jak mówię, Reid cie­szy się dużym popar­ciem. Nie żeby kto­kol­wiek kwe­stio­no­wał twoje osią­gnię­cia naukowe, Simon. Powiem to jesz­cze raz: robisz kawał dobrej roboty.

Jasne. I cały czas to wszyst­kim powta­rzasz.

– Dał mi pan do myśle­nia, panie dzie­ka­nie – mówię.

Wycho­dzę z jego gabi­netu, by mógł swo­bod­nie zadzwo­nić do tatu­sia Reida. Powie­dzieć mu, że odfaj­ko­wał roz­mowę ze mną i wszystko idzie jak po maśle.

Jestem spóź­niony na wizytę u fry­zjera. Zazwy­czaj idę do niego na pie­chotę, bez­po­śred­nio po wyj­ściu z pracy, ponie­waż zakład fry­zjer­ski znaj­duje się w odle­gło­ści rap­tem kilku prze­cznic. Jed­nak tym razem kie­ruję się na uczel­niany par­king zewnętrzny. Zwy­kle przy­jeż­dżam do pracy wcze­śniej niż pozo­stali i staję na jed­nym z lep­szych miejsc.

Znaj­duję srebr­nego mer­ce­desa coupé i się­gam do kie­szeni po klu­czyk. Roz­glą­dam się dookoła i prze­jeż­dżam nim po boku samo­chodu, robiąc ohydną rysę na całej dłu­go­ści, od strony kie­rowcy.

Ojej, prze­pra­szam, panie dzie­ka­nie.

Teraz mogę iść do fry­zjera.

I tak oto zmie­rzam w swoim nie­god­nym pro­fe­sora uczelni stroju na spo­tka­nie ze sta­rym Ruskiem o imie­niu Ygor (serio). Dam sobie skró­cić włosy. Tak na wszelki wypa­dek, by reszta kadry aka­de­mic­kiej nie uznała, że przez ich dłu­gość nie zasłu­guję na awans. Zresztą teraz to bez zna­cze­nia – naj­wy­raź­niej powi­nie­nem zre­zy­gno­wać ze skła­da­nia wnio­sku.

Jest parne popo­łu­dnie. Prze­py­cham się przez tłum na Michi­gan Ave­nue: tury­stów, boga­czy, per­for­me­rów ulicz­nych i bez­dom­nych. Kwin­te­sen­cja Magni­fi­cent Mile. W dzi­siej­szych cza­sach naprawdę powinni roz­wa­żyć zmianę nazwy2. Ale co tam – mam waż­niej­sze sprawy na gło­wie.

Na przy­kład – dla­czego to wła­śnie uprzy­wi­le­jo­wani sta­rzy biali męż­czyźni w czar­nych togach mają naj­wię­cej do powie­dze­nia w kwe­stii tego, jak to jest być afro­ame­ry­kań­skim dzie­cia­kiem zatrzy­ma­nym na ulicy przez poli­cjanta? Czemu praw­nicy sądzą, że mądrzej brzmi, gdy mówią „inte­ra­lia” zamiast „mię­dzy innymi”? I kto, do cho­lery, wpadł na to, żeby wymy­ślić „słowo” kon­stan­ty­no­po­li­tań­czy­ko­wia­neczka? Bez sensu.

Takie i podob­nie głę­bo­kie myśli zaprzą­tają mi umysł, gdy mijam Chi­cago Ave­nue. Znaj­duję się zale­d­wie prze­cznicę od salonu fry­zjer­skiego.

I nagle staję. Na przej­ściu dla pie­szych. Ktoś idący z tyłu wpada na mnie i zmu­sza do zro­bie­nia kroku w przód dla zła­pa­nia rów­no­wagi.

Staję, ponie­waż coś czuję. TWOJĄ obec­ność. Przy­się­gam, że czuję ją, jesz­cze zanim cię zauwa­żam. Wycho­dzisz z Blo­oming­dale’s. Nie wiem, po czym cię poznaję. Może po kształ­cie two­jej głowy… pod­bródka… Lub po spo­so­bie, w jaki zaci­skasz usta, gdy się na czymś sku­piasz. Po czymś, co spra­wia, że jesteś sobą. Defi­niuje cię nawet po upły­wie dzie­więt­na­stu lat. Po czymś, co aż krzy­czy: LAU­REN…

Lau­ren.

Lau­ren.

Hej, Simon, jak się masz?

Dosko­nale, Lau­ren. A co u cie­bie?

…zanim obra­casz się w moim kie­runku, w za dużych oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych w stylu Audrey Hep­burn.

Tak, to ty. Twoje blond włosy są dłuż­sze i o ton jaśniej­sze, ale to ty.

Wcho­dzisz na przej­ście dla pie­szych sprę­ży­stym kro­kiem. Z pew­no­ścią sie­bie cha­rak­te­ry­styczną dla kogoś, kto przy­wykł do lawi­ro­wa­nia w tłu­mie bez nawią­zy­wa­nia kon­taktu wzro­ko­wego z innymi. Poru­szasz ustami. Nie widzę tele­fonu, ale kiedy wiatr unosi twoje włosy, dostrze­gam w uszach Air­Podsy.

Typowa zagrywka, którą sam sto­suję, gdy chcę unik­nąć z kimś kon­taktu? Tele­fon. Przy­kła­dam go do ucha i schy­lam głowę, jak­bym miał słaby zasięg i pró­bo­wał lepiej usły­szeć roz­mówcę. W ten spo­sób udało mi się unik­nąć setek roz­mów na kory­ta­rzach mojej uczelni.

Jed­nak teraz tego nie robię. Nie się­gam po tele­fon.

Powi­nie­nem się ruszyć, a nie stać na środku przej­ścia, two­rząc prze­smyk mię­dzy morzami pie­szych, mija­ją­cych mnie z obu stron. Powi­nie­nem iść w twoim kie­runku tak pew­nie, jak ty zmie­rzasz w moim, ale nie mogę. Nie jestem w sta­nie. Mój orga­nizm jest w trak­cie zamy­ka­nia sys­temu. Stopy nie chcą się ruszyć. Czuję pul­so­wa­nie w gło­wie. Jak­bym został odarty ze skóry i para­do­wał z wnętrz­no­ściami na wierz­chu.

Mam wra­że­nie, że czuję zapach two­ich per­fum, gdy mnie mijasz. Zmie­ni­łaś je.

Nie zauwa­żasz mnie. Pew­nie zostaję przy­sło­nięty przez ludzką chmarę, albo jesteś zbyt sku­piona na roz­mo­wie tele­fo­nicz­nej. A może mnie zauwa­ży­łaś, ale naj­zwy­czaj­niej w świe­cie nie pozna­łaś? W końcu jestem dla cie­bie tylko odle­głym wspo­mnie­niem. Nie­praw­daż?

Odwra­cam się i idę za tobą.

– Hmm… nie, bar­dzo dzię­kuję. To się nazywa: „mieć tro­chę god­no­ści”? – wypo­wia­dasz zda­nie jak pyta­nie reto­ryczne. Potem się śmie­jesz.

Śmiech się nie zmie­nił. To naprawdę ty.

Masz na sobie różową sukienkę pod­kre­śla­jącą walory two­jej figury. Nie­siesz dwie torby z wyraź­nie dro­gimi zaku­pami. Masz pie­nią­dze. To żadna nie­spo­dzianka. Masz na palcu pier­ścio­nek z dużym kamie­niem. To też żadna nie­spo­dzianka. Zawsze potra­fi­łaś przy­cią­gać uwagę boga­tych face­tów. Nie mia­łaś z tym naj­mniej­szych pro­ble­mów.

Pokle­pać cię po ramie­niu? Powie­dzieć: „Hej, kopę lat. Pamię­tasz mnie?”.

Czy zła­pać cię za ramię? „HEJ, LAU­REN, PAMIĘ­TASZ MNIE?”.

Jestem za bli­sko, więc zwal­niam kroku.

Prze­chod­nie się na cie­bie gapią. No jasne, że tak. Zarówno męż­czyźni, jak i kobiety. Nic dziw­nego. Jesteś praw­dzi­wym dzie­łem sztuki. Musisz być tego świa­doma. Na pewno to wiesz. Idziesz jak gdyby ni­gdy nic, pew­nym kro­kiem.

Za to ja mam nogi jak z waty. Czuję pie­cze­nie w gar­dle wywo­łane refluk­sem. Fuuj…

Mijasz Chi­cago Ave­nue i wcho­dzisz do jed­nego z budyn­ków.

Jeśli wejdę za tobą do środka – zakła­dam, że jest to lobby apar­ta­men­towca – nie pozo­stanę ano­ni­mowy. Ludzie nie wcho­dzą, ot tak sobie, do tego typu miejsc.

Ale nie dbam o to. Popy­cham drzwi obro­towe jakieś pięć sekund po tobie. Tyle wystar­czy, żebyś mnie nie zoba­czyła. Wcho­dzę do ele­ganc­kiego, bogato zdo­bio­nego i kli­ma­ty­zo­wa­nego lobby luk­su­so­wego apar­ta­men­towca w cen­trum mia­sta.

– Pani Betan­co­urt! – mówi męż­czy­zna sto­jący za biur­kiem recep­cji. – Wpa­dła pani na week­end?

– Nie, Char­lie. Wpa­dłam tylko pod­rzu­cić kilka rze­czy – mówisz. – Jak tam dzieci? Wszystko w porządku?

Betan­co­urt. Betan­co­urt.

Wyszłaś za mąż, Lau­ren.

Wycho­dzę z powro­tem na upał. Z obu stron mijają i popy­chają mnie ludzie. Moja stopa spada z chod­nika na ulicę. Sły­szę klak­son samo­cho­dowy. To na mnie ktoś trąbi…

Robię krok w tył, o włos mija­jąc się z tak­sówką jadącą na połu­dnie Michi­gan Ave­nue.

By zła­pać rów­no­wagę, kładę dłoń na zapar­ko­wa­nym aucie z gorą­cym sil­ni­kiem.

– Gościu, co ty odpier­da­lasz?! – kolejny tak­sów­karz. Wysta­wia głowę przez okno sto­ją­cego na kra­węż­niku samo­chodu.

Pod­no­szę rękę w prze­pra­sza­ją­cym geście i, poty­ka­jąc się, wra­cam na chod­nik. Nie jestem pewien, w którą stronę mam teraz iść. Potrzą­sam głową i szep­czę:

– Betan­co­urt. Betan­co­urt.

Betan­co­urt, Betan­co­urt, Betan­co­urt, Betan­co­urt.

W Chi­cago i jego oko­li­cach miesz­kają dzie­siątki osób o tym nazwi­sku, ale tylko jedna z nich ma na imię Lau­ren. I to wła­śnie jesteś ty. Patrzę na twoje zdję­cie pro­fi­lowe na Face­bo­oku. Pozu­jesz na nim w obci­słej bia­łej sukience i w fan­ta­zyj­nym kape­lu­szu – wyglą­dasz, jak­byś była na Ken­tucky Derby. Pod­no­sisz kie­li­szek wypeł­niony napo­jem z bąbel­kami i ukła­dasz usta w uro­czy, deli­katny dzió­bek. Czy naprawdę byłaś aż taka szczę­śliwa, robiąc to zdję­cie, Lau­ren? A może przez cały czas myśla­łaś tylko o tym, że nada się świet­nie na pro­fi­lowe na Face­bo­oku? Czy to tylko fałsz, jak wtedy, kiedy ludzie kolo­ry­zują swoje opo­wie­ści, by wyda­wały się zabaw­niej­sze, niż są w rze­czy­wi­sto­ści? Czy bar­dziej przej­mu­jesz się tym, jak widzą cię inni, niż jak sama sie­bie postrze­gasz?

Tysiące face­bo­oko­wych zna­jo­mych i „lubię to” pod set­kami zdjęć sta­no­wią­cych maleń­kie okienko na twój świat, życie w ciągu ostat­niej dekady: szczyt wieży Eif­fla, safari w RPA, drinki na Times Squ­are, mor­so­wa­nie w jezio­rze Michi­gan, tria­tlon i jakiś wyścig w bło­cie. Na każ­dym zdję­ciu ota­czają cię przy­ja­ciele i przy­stojni męż­czyźni, a ty sama jesteś ską­pana w słońcu, szczę­śliwa, olśnie­wa­jąca, sek­sowna, roz­ryw­kowa, pełna ener­gii oraz swo­body.

Wyszłaś za nie­ja­kiego Con­rada Betan­co­urta, ale nie masz dzieci.

I nie miesz­kasz w samym Chi­cago, tylko w Grace Vil­lage, zaraz obok mojego Grace Park.

Wró­ci­łaś do domu, Lau­ren.

Biorę głę­boki oddech. Uspo­kój się, Simon. Może gry języ­kowe pomogą? Cokol­wiek. Kolejny głę­boki oddech.

Dla­czego „bicie” i „misie” tro­chę się rymują, a tro­chę nie i czemu coś takiego nazywa się rymem nie­do­kład­nym?

Głę­boki oddech.

Dla­czego, kiedy przy­miot­nik pełni funk­cję kate­go­ry­za­cyjną, sta­wiamy go po rze­czow­niku, a w innych przy­pad­kach przed? W zależ­no­ści od kon­tek­stu możemy powie­dzieć „biały niedź­wiedź” lub „niedź­wiedź biały”.

I czemu nie mogę powie­dzieć gren­landzki biały niedź­wiedź? Musi być koniecz­nie ten niedź­wiedź biały gren­landzki?

Głę­boki oddech.

Wszystko wraca. Jak obmy­wa­jąca mnie fala. Rośnie we mnie. Jak nowo­twór. Czuję się, jakby w moich żyłach pły­nęła tru­ci­zna. Powi­nie­nem prze­stać. Opa­mię­tać się. W tej chwili. Zapo­mnieć, że cię widzia­łem. Zosta­wić to wszystko za sobą. Zosta­wić cie­bie. Tak, musisz zostać tam, gdzie byłaś – w moim lusterku wstecz­nym. Tak jest lepiej. Ze mną jest lepiej. Wiem, że tak. Vicky mówi, że jest lepiej. Nie mogę do tego wra­cać. Wszystko jest dobrze. Wszystko jest w porządku.

Tak, wła­śnie to zamie­rzam zro­bić, Lau­ren. Odpu­ścić. Nale­żysz do prze­szło­ści i to takiej sprzed dzie­więt­na­stu lat.

OK, to tyle. Posta­no­wione. Zapo­mnę, że dzi­siaj cię widzia­łem.

Siedem tygodni później. Lipiec

Sie­dem tygo­dni póź­niej Lipiec

3 Poniedziałek, 4 lipca 2022 r.

3

Ponie­dzia­łek, 4 lipca 2022 r.

O… mój… Boże – wyszep­ta­łem. Nawet pomimo tego, że wpa­dłem dziś do klubu dla sno­bów pierw­szy raz od lat tylko z two­jego powodu. W nadziei, że będziesz na przy­ję­ciu z oka­zji czwar­tego lipca3. Nawet pomimo tego, że myśla­łem o tobie od tam­tego majo­wego dnia… kogo ja oszu­kuję z „tam­tym majo­wym dniem”? Od piątku, trzy­na­stego maja, od godziny 14:04 – kiedy zoba­czy­łem cię na Michi­gan Ave­nue. Nawet pomimo tego, że pró­bo­wa­łem wykom­bi­no­wać, jak tu na cie­bie „przy­pad­kiem” wpaść. Nawet pomimo tego, że ćwi­czy­łem sobie różne tek­sty i sce­na­riu­sze przed lustrem, jak pode­ner­wo­wany nasto­la­tek.

Tak, to wszystko nie miało zna­cze­nia, Lau­ren, bo kiedy tylko zoba­czy­łem cię na patio klubu, na tle pola gol­fo­wego, poczu­łem coś świe­żego, czy­stego i wła­ści­wego. Jakby wszystko nagle było na swoim miej­scu. Jak­bym widział cię pierw­szy raz w życiu.

Roz­ło­ży­łem ręce tak, jak gdy­bym coś wycza­ro­wał. W sumie to ma sens. Magia to odpo­wied­nie słowo. Wła­ściwe, by opi­sać… cie­bie.

Mia­łaś na sobie białą let­nią sukienkę. Byłaś opa­lona. I po raz kolejny zało­ży­łaś te oku­lary à la Audrey Hep­burn. Poza tym twoje włosy były upięte z tyłu. Śmia­łaś się razem ze swo­imi przy­ja­ciółmi, ale musia­łaś zoba­czyć mnie kątem oka, ponie­waż nagle bez powodu odwró­ci­łaś się w moją stronę.

– To – ode­zwa­łaś się, zdej­mu­jąc oku­lary i mru­żąc oczy od słońca. Wyda­wa­łaś się mniej zasko­czona ode mnie. – Simon – powie­dzia­łaś to tak, jakby wyma­wia­nie mojego imie­nia spra­wiało ci przy­jem­ność.

Odłą­czy­łaś się od swo­jej grupki, w któ­rej naj­wy­raź­niej nie było two­jego męża Con­rada. Cie­szę się, że pomy­śla­łaś o tym, byśmy na naszym pierw­szym spo­tka­niu (a przy­naj­mniej pierw­szym po dzie­więt­na­sto­let­niej prze­rwie) mieli odro­binę pry­wat­no­ści, nawet jeśli i tak ota­czała nas setka ludzi, któ­rzy przy­byli do klubu na grilla i fajer­werki zor­ga­ni­zo­wane z oka­zji czwar­tego lipca.

– Co ty… co ty tu… – nie dokoń­czy­łem zda­nia.

– Ach… wró­ci­łam – powie­dzia­łaś. – No, pra­wie. Miesz­kam w Vil­lage.

– W Grace Vil­lage? – zapy­ta­łem.

– Tak. Jestem tu od kilku lat. Mam męża. A ty wciąż miesz­kasz w Grace Park?

– W tym samym domu – odpo­wie­dzia­łem.

Na co ty kiw­nę­łaś głową ze sło­wami:

– Nie dziwi mnie to. I dla­tego spo­dzie­wa­łam się, że prę­dzej czy póź­niej mogę cię spo­tkać w tym klu­bie. Pamię­ta­łam, że twoi rodzice byli człon­kami. Ja… myśla­łam nawet, żeby do cie­bie zadzwo­nić. Tak po pro­stu, by prze­ła­mać lody…

Mach­ną­łem ręką.

– E tam, nie przej­muj się. To było… dawno temu.

Wyglą­da­łaś, jakby kamień spadł ci z serca. Uśmiech­nę­łaś się do mnie, jakby z wdzięcz­no­ścią.

Myśla­łem, że będę bar­dzo zde­ner­wo­wany. Mia­łem w gło­wie obraz naszego ponow­nego spo­tka­nia. Byłem pewien, że zacznę się jąkać, pocić i zro­bię z sie­bie debila. Ale nie. Kiedy tylko cię zoba­czy­łem, wszystko prze­stało mieć zna­cze­nie. Wyćwi­czone kwe­stie od razu wypa­ro­wały mi z głowy. Nie były potrzebne. Liczy­li­śmy się tylko my. Znowu razem. Wszystko inne było bez zna­cze­nia.

– Jesteś żonaty? – zapy­ta­łaś, widząc obrączkę na moim palcu.

– Pra­wie dzie­sięć lat – odpar­łem. – Ma na imię Vicky.

– Jest gdzieś tutaj?

Nie. Vicky ze mną nie było. Siłą bym jej nie zacią­gnął w takie miej­sce.

– Nie mogła przy­je­chać – odpo­wie­dzia­łem. Wyglą­da­łaś, jak­byś zdała sobie sprawę z tego, że poru­szy­łaś draż­liwy temat. Musia­łaś odgad­nąć to po wyra­zie mojej twa­rzy.

Nie jesteś tak piękna jak dzie­więt­na­ście lat temu. O nie, Lau­ren. Jesteś pięk­niej­sza. Wyglą­dasz na doświad­czoną. Mądrzej­szą. Nie jesteś już gorącą dwu­dzie­sto­latką, wspi­na­jącą się po szcze­blach kariery w kan­ce­la­rii mojego ojca, tylko doj­rzałą, ele­gancką i pewną sie­bie kobietą, która swoje prze­żyła, zna swoją war­tość, a przede wszyst­kim sie­bie.

Czu­łem się nie­kom­for­towo, bo cię okła­ma­łem. Chcia­łem powie­dzieć, że widzia­łem cię w maju na Michi­gan Ave­nue i że zoba­czy­łem wasze imiona – twoje i Con­rada – na liście człon­ków klubu. Pra­gną­łem przy­znać się, że przy­sze­dłem na tę głu­pią imprezę w Grace Coun­try Club tylko dla­tego, że mia­łem nadzieję spo­tkać tam cie­bie. Wyznać, że moje „zasko­cze­nie” na twój widok nie było do końca szczere. Gry­zło mnie to, że coś, co mogłoby być nie­wy­mu­szone i auten­tyczne mię­dzy nami, zaczęło się od takiego pod­stępu z mojej strony.

Dla­tego obie­ca­łem sobie, że na tym poprze­stanę. Jedno nie­winne kłam­stewko i na tym koniec. Ni­gdy wię­cej nie będę z tobą nie­szczery.

W dro­dze do domu kupi­łem sobie ten oto koło­no­tat­nik z zie­loną okładką. (Nie wiem, co mną kie­ro­wało. Może to, że zie­lony koja­rzy mi się z nowym począt­kiem). Od lat nie pro­wa­dzi­łem dzien­nika. Prze­sta­łem spi­sy­wać swoje codzienne prze­my­śle­nia. Być może dla­tego, że nie mia­łem nic spe­cjal­nie cie­ka­wego do prze­ka­za­nia. Pro­wa­dzę teraz bloga, piszę arty­kuły i wykła­dam na uczelni. Prawo mam we krwi. Pły­nie w moich żyłach. Oddy­cham i żywię się nim. Żyję nim. O czym innym mia­łem pisać? O nud­nym mał­żeń­stwie, w któ­rym bra­kuje miło­ści? Rekor­dzie w biegu na dzie­sięć kilo­me­trów?

Ale teraz to co innego – witaj, Zie­lony Dzien­niku – bo znów mam o czym pisać, Lau­ren. A raczej o kim. O takiej jed(y)nej, wyjąt­ko­wej oso­bie.

O kimś, kto zgo­dził się pójść ze mną na kawę w przy­szłym tygo­dniu!

Nie ma w tym nic złego, prawda? To tylko kawa bez zobo­wią­zań, mam rację?

4 Simon

4

Simon

Nie­po­trzeb­nie nara­żam się na ryzyko. Już sam fakt, że zapar­ko­wa­łem samo­chód na końcu ulicy Lau­ren chwilę przed ósmą rano, może mnie wpę­dzić w kło­poty. To tu stoją domy, które miej­scowi zwy­kli nazy­wać „rezy­den­cjami Lath­row”. W samym środku Grace Vil­lage. Są niczym atrak­cja tury­styczna. Nie­któ­rzy prze­wraż­li­wieni miesz­kańcy Lath­row Ave­nue dzwo­nią na poli­cję, jak tylko zoba­czą kogoś, kto „nie jest z sąsiedz­twa”. I choć ten kod zazwy­czaj nie doty­czy postaci takich jak ja – biały facet w śred­nim wieku w przy­zwo­icie wyglą­da­ją­cym SUV-ie – to jed­nak… Jeśli będę tu sie­dział za długo, na pewno zwrócę na sie­bie czy­jąś uwagę, a wtedy mili pano­wie poli­cjanci przy­jadą radio­wo­zem, by zadać mi kilka pytań. Czy wszystko w porządku, pro­szę pana? Mogę zapy­tać, co pan robi? Czy mógł­bym pro­sić o pana dowód oso­bi­sty?

Nie mogę im prze­cież powie­dzieć prawdy. Oświad­czyć, że w waka­cje nie pro­wa­dzę żad­nych zajęć na uczelni, więc wyko­rzy­stuję wolny czas na szpie­go­wa­nie mojej daw­nej dziew­czyny i jej męża oraz pozy­ski­wa­nie wszel­kich moż­li­wych infor­ma­cji na ich temat. To nie zabrzmia­łoby naj­le­piej, nie­praw­daż?

Ostat­nie, czego mi trzeba – to gliny, które zaczną urzą­dzać scenę. Może nawet wle­pią mi man­dat za nie­pra­wi­dłowe par­ko­wa­nie. Tym­cza­sem Lau­ren wyj­dzie z domu i zoba­czy sta­rego Simona Dobiasa, który naj­wy­raź­niej zapar­ko­wał w pobliżu i nie był w sta­nie podać żad­nego sen­sow­nego powodu takiego zacho­wa­nia. Pomy­śli sobie, że nie­zły ze mnie świr!

Pocho­dzę stąd, ale nie do końca z TEJ oko­licy. Miesz­kam w Grace Park, zamiesz­ka­nym w więk­szo­ści przez przed­sta­wi­cieli klasy śred­niej, dum­nych ze swo­jej postę­po­wo­ści – wystar­czy nas o nią zapy­tać. Jed­nak kiedy Mor­ti­mer Grace zało­żył Park w 1800 roku, odłą­czył od niego kawał ziemi o powierzchni trzech mil kwa­dra­to­wych4 jako osobny pro­jekt – Grace Vil­lage. Poglądy Mor­ti­mera w kwe­stii klas, ras i reli­gii wedle obec­nych stan­dar­dów nie zosta­łyby uznane za oświe­cone. Chciał, aby Vil­lage była zamkniętą spo­łecz­no­ścią bia­łych, anglo­sa­skich pro­te­stan­tów, takich jak on sam.

Wpraw­dzie już w latach czter­dzie­stych ubie­głego wieku dawne zakazy zostały znie­sione, a prawa miej­skie zno­we­li­zo­wano, by nie zawie­rały nie­sto­sow­nych zapi­sów, ale nie­któ­rzy twier­dzą, że nie­wiele to dało i od tam­tego czasu Vil­lage nie­spe­cjal­nie się zmie­niła. A już na pewno nie uległ zmia­nie fakt, że zamiesz­ki­wali ją boga­cze. Więk­szość dzie­cia­ków z Vil­lage nie uczęsz­cza do Grace Con­so­li­da­ted High School (sam ukoń­czy­łem ten ogól­niak), tylko do pry­wat­nych szkół. Ale czę­sto już jako doro­śli ludzie wra­cali do Vil­lage, by zało­żyć wła­sne rodziny. Są nawet tacy, któ­rzy miesz­kają tu od sze­ściu poko­leń.

Lau­ren też nie jest stąd. Pocho­dzi z Old Irving Park w pół­noc­nej czę­ści Chi­cago. Kiedy ją pozna­łem, wciąż tam miesz­kała. (W kan­ce­la­rii mojego ojca Lau­ren była wtedy asy­stentką, a ja chłop­cem na posyłki). Jed­nak to już prze­szłość. Teraz mieszka w rezy­den­cji przy­po­mi­na­ją­cej pałac i jest trze­cią żoną Con­rada Betan­co­urta, o pięt­na­ście lat od niego młod­szą. Facet zarzą­dza jed­nym z czo­ło­wych fun­du­szy hed­gin­go­wych na świe­cie.

Wyczer­pa­łem już chyba swój limit szczę­ścia w misjach zwia­dow­czych na ten tydzień. Zresztą, jak na razie, zgro­ma­dzi­łem wystar­cza­jąco dużo infor­ma­cji. W ramach przy­po­mnie­nia wyry­wam stronę z mojego zie­lo­nego dzien­nika i zaczy­nam czy­tać.

Każ­dego ranka, punk­tu­al­nie o szó­stej, pod dom pod­jeż­dża kie­rowca w wypa­sio­nej bryce, by zawieźć Con­rada auto­stradą do cen­trum. Betan­co­urt naj­pierw ćwi­czy w East Bank Club, a potem jedzie do swo­jego biura w Civic Opera Buil­ding na Wac­ker Drive. Wraca do domu o róż­nych porach – a przy­naj­mniej w tym tygo­dniu tak było.

Lau­ren – z tego, co udało mi się usta­lić – raczej nie ma pracy. W tym tygo­dniu codzien­nie rano grała w tenisa w Grace Coun­try Club. Potem zali­czała rundkę golfa, dwu­krot­nie, wraz z grupką kobiet. Kola­cję jadła w cen­trum, ale ani razu z Con­ra­dem. Wtedy też noco­wała w swoim miesz­ka­niu przy Michi­gan Ave­nue.

Kiedy jed­nak spę­dzała noc tutaj, w Grace Vil­lage, każ­dego ranka robiła sobie prze­bieżkę po mie­ście. Zwy­kle na dystan­sie około trzech lub czte­rech mil5. Wra­cała przed ósmą trzy­dzie­ści.

Bie­ga­nie, tenis, golf… nic dziw­nego, że jesteś w tak dobrej for­mie, Lau­ren.

Dwie nasto­latki idą chod­ni­kiem. Roz­ma­wiają i patrzą w tele­fony, pod­czas gdy pro­wa­dzony przez nie na smy­czy pome­ra­nian wącha hydrant.

Jedna z dziew­cząt zerka na mnie raz, a potem drugi. W uszach mam słu­chawki, więc zaczy­nam mówić. Uda­wać, że roz­ma­wiam przez tele­fon. Nie wiem dla­czego, ale to działa. Z jakie­goś powodu sie­dze­nie w zapar­ko­wa­nym samo­cho­dzie wydaje się wtedy mniej dziwne.

Boże, co ja robię? Powi­nie­nem to zakoń­czyć. Zapo­mnieć o tym wszyst­kim. Zapo­mnieć, że cię widzia­łem, Lau­ren. Ruszyć do przodu, jak sobie obie­ca­łem. Jed­nak cią­gle prze­gry­wam tę walkę sam ze sobą.

Wydaje mi się, że tym razem nie potra­fię odpu­ścić.

5 Vicky

5

Vicky

Admi­ni­stra­tor na oddziale ratun­ko­wym patrzy na iden­ty­fi­ka­tor zawie­szony na mojej szyi i ski­nie­niem głowy zezwala mi na wej­ście. Nie­któ­rzy już zdą­żyli mnie poznać, ale nie ten.

– Pomoc spo­łeczna?

– Tja. Jestem Vicky z Safe Haven6. Przy­szłam do Brandi Strat­ton.

Około dwu­dzie­stej na oddziale ratun­ko­wym panuje względny spo­kój. Jakaś kobieta ota­cza ramie­niem chłopca, który pociąga nosem i gra na table­cie. Pewien męż­czy­zna sie­dzi z ręką owi­niętą ręcz­ni­kiem. On rów­nież ma kobiece towa­rzy­stwo.

– Jest tam, szó­sta zasłona – mówi admi­ni­stra­tor – ale pro­szę pocze­kać, bo jesz­cze ją zszy­wają.

– Jasne.

Sły­szę, że dzwoni mój tele­fon. M&Msy – Mariah i Macy, córki mojej sio­stry, chcą poroz­ma­wiać przez kamerkę. Prze­cho­dzę przez auto­ma­tyczne drzwi, led­wie uni­ka­jąc zde­rze­nia z kobietą na wózku, która wpraw­dzie ma twarz wykrzy­wioną w gry­ma­sie, ale zacho­wuje przy tym sto­icki spo­kój. Pro­wa­dzi ją ratow­nik medyczny.

Wkła­dam do uszu moje Air­Podsy i odbie­ram. Widzę je obie – Macy, lat dzie­sięć, i Mariah, trzy­na­sto­latka, która mogłaby ucho­dzić za dzie­więt­na­sto­latkę. Obie są piękne, podobne do swo­jej matki. Monica miała oczy w kształ­cie mig­da­łów i lśniące włosy – nie­stety, ja nie wygra­łam tych cech na lote­rii gene­tycz­nej. Kie­dyś żar­to­wa­łam, że musimy mieć róż­nych ojców. Cho­ciaż teraz, patrząc z per­spek­tywy czasu, uwa­żam – że może jed­nak to nie do końca był żart.

– Cześć, miśki – sta­ram się wyglą­dać i brzmieć na wesołą, ale śred­nio mi to wycho­dzi.

– Hej, Vicky – mówią jed­no­cze­śnie. Przy­su­wają twa­rze bli­żej sie­bie, by lepiej mnie widzieć.

– Oddzwa­niamy dopiero teraz – mówi Mariah – bo wcze­śniej nie mogły­śmy. Kiedy dzwo­ni­łaś, były­śmy na base­nie, a potem tata powie­dział, że możemy z tobą poroz­ma­wiać dopiero po lek­cji gry na for­te­pia­nie.

Miało to sens, bo cza­sem naprawdę potra­fimy się roz­ga­dać. Tym razem będzie jed­nak ina­czej, ponie­waż muszę poroz­ma­wiać z Brandi Strat­ton, która czeka na mnie za szó­stą zasłoną.

Dzwo­ni­łam dziś wcze­śniej głów­nie po to, by wyba­dać, czy wszystko u nich w porządku. Nie byłam pewna, czy moje sio­strze­nice zdają sobie sprawę z tego, jaki dziś mamy dzień. To rocz­nica śmierci ich matki. Wszy­scy pamię­tają o uro­dzi­nach, ale mało kto sku­pia się na tej mniej przy­jem­nej dacie. Ja tak. Cza­sami nie pamię­tam o uro­dzi­nach mojej sio­stry. Jed­nak ni­gdy nie zapo­mnę dnia jej śmierci.

Naj­wy­raź­niej jed­nak ta rocz­nica umknęła uwa­dze moich sio­strze­nic. Dla nich to był tylko kolejny lip­cowy dzień spę­dzony na base­nie z nia­nią i przy­ja­ciółmi. Dla­tego na pewno nie będę im niczego przy­po­mi­nać. Wygląda na to, że radzą już sobie o wiele lepiej. Macy (ta młod­sza) nie tak dobrze jak jej sio­stra, ale zdaje się, że obie pro­wa­dzą cał­kiem nor­malne i szczę­śliwe życie. Przy­naj­mniej takie odno­szę wra­że­nie. Nie­stety, ostat­nio nasz kon­takt ogra­ni­cza się głów­nie do roz­mów wideo. A nawet kiedy widzę je na żywo, mogę jedy­nie pod­jąć próbę wnik­nię­cia w pro­cesy psy­chiczne zacho­dzące w ich nasto­let­nich umy­słach.

– Muszę wra­cać do pracy – mówię – więc zdzwo­nimy się jutro, dobrze? Macy, ty i tak już powin­naś być w łóżku, mam rację?

– Eee… są waka­cje?

Wra­cam tam, skąd przy­szłam. Admi­ni­stra­tor kiwa na mnie głową.

– Muszę lecieć, ślicz­notki. Poroz­ma­wiamy jutro, dobrze? Kocham was, miśki!

– Szó­sta zasłona – przy­po­mina mi admi­ni­stra­tor. – Zna pani drogę?

O tak. Zde­cy­do­wa­nie wiem, któ­rędy iść.

Admi­ni­stra­tor otwiera drzwi, a ja wcho­dzę do pomiesz­cze­nia. Kie­ru­jąc się w stronę szó­stej zasłony, czuję dobrze połą­cze­nie zapa­chów – środka do dezyn­fek­cji, ludz­kiego mięsa i alko­holu. Za jedną zasłoną jęczy męż­czy­zna, za drugą krzy­czy i awan­tu­ruje się – rzecz jasna, pijany.

Docho­dzę do miej­sca, gdzie stoi młoda poli­cjantka.

– Pomoc spo­łeczna? – pyta mnie.

– Tja, Safe Haven. Funk­cjo­na­riusz Gil­ford?

– To ja – funk­cjo­na­riuszka kiwa głową w kie­runku kącika wydzie­lo­nego zasłoną, a ja podą­żam za nią. – Jej mąż wykrę­cił jej nie­zły numer. Pobił patel­nią. Naj­wy­raź­niej nie sma­ko­wała mu kola­cja, którą zro­biła. Nawet nie pocze­kał, aż patel­nia osty­gnie. A potem to już kla­syka gatunku – prze­szedł do ręko­czy­nów.

Zry­wam kon­takt wzro­kowy po sło­wach:

– Ale Brandi nie chce wnieść zarzu­tów.

– Zga­dza się – funk­cjo­na­riuszka stara się zacho­wać pro­fe­sjo­na­lizm, ale każdy ma swoje gra­nice. Gdy ktoś je prze­kra­cza, trudno jest ukryć odrazę i roz­cza­ro­wa­nie, bez względu na to, jak czę­sto ma się stycz­ność z podob­nymi spra­wami.

– I ma córkę?

– Tak, Ash­ley. Słodka dziew­czynka. Ma cztery latka.

To by się zga­dzało. W mojej doku­men­ta­cji jest o niej wzmianka.

– A ten dupek nazywa się… Ste­ven? – pytam.

– Aha, Ste­ven Strat­ton.

Odsu­wam zasłonę. Matka, Brandi, lat dwa­dzie­ścia dwa, sie­dzi na szpi­tal­nym łóżku ze śpiącą Ash­ley na kola­nach. Dziew­czynka, dzięki Bogu, wygląda na nie­tkniętą. Prawe oko Brandi jest tak spuch­nięte, że nie może go otwo­rzyć, a lewa strona jej twa­rzy została porząd­nie zaban­da­żo­wana. Ma też opa­trzone prawe przed­ra­mię – w jej kar­cie jest napi­sane, że pró­bo­wała ręką ode­przeć atak gorącą patel­nią.

Brandi mie­rzy mnie wzro­kiem, ze szcze­gól­nym uwzględ­nie­niem iden­ty­fi­ka­tora.

– Cześć, Brandi – mówię cicho, choć wąt­pię, by dziew­czynka się obu­dziła. – Jestem Vicky. Z Safe Haven. Chcesz zatrzy­mać się u nas na noc?

– Nie mogę… – odwraca wzrok i wolną ręką odgar­nia kosmyk wło­sów za ucho.

Nie może tam wró­cić. Ani dziś. Ani jutro. Ani ni­gdy. Ale pra­wie wszyst­kie to robią. On prze­prosi. Zafun­duje masę czu­ło­ści. Sprawi, że poczuje się szczę­śliwa i kochana. Wtedy to ona zacznie się obwi­niać i ule­gnie złud­nemu wra­że­niu, że nie ma innego wyj­ścia. Innych opcji.

– Oczy­wi­ście to twoja decy­zja, Brandi. Nasz obiekt nie jest zbyt duży. Musia­ły­by­ście dzie­lić pokój. Do tego kli­ma­ty­za­cja jest do bani i cały czas wysiada, więc jeste­śmy zdani na wia­traki. Ale jest cicho i bez­piecz­nie. Mamy porządny sys­tem zabez­pie­czeń i straż­nika. Może… może tobie i Ash­ley przy­da­łoby się tro­chę snu i spo­koju?

Może dasz się namó­wić do spę­dze­nia nocy w naszej pla­cówce, żebym mogła cię prze­ko­nać, że zosta­wie­nie w dia­bły tego psy­chola, skoń­czo­nej mendy, którą nazy­wasz mężem, jest naj­lep­szym roz­wią­za­niem? Możemy zro­bić dla nich tak wiele, jeśli tylko nam na to pozwolą. Mogą zostać u nas do dwóch tygo­dni. Możemy zała­twić tera­pię i praw­nika pro bono – by pomógł im uzy­skać zakaz zbli­ża­nia się i zło­żyć papiery roz­wo­dowe. Możemy zna­leźć dla nich alter­na­tywne miej­sce zamiesz­ka­nia. Ale muszą powie­dzieć „tak”. Muszą nauczyć się o sie­bie wal­czyć.

6 Piątek, 15 lipca 2022 r.

6

Pią­tek, 15 lipca 2022 r.

Cóż, po raz kolejny stwo­rzy­łem w swo­jej gło­wie jakiś strasz­liwy sce­na­riusz, który nijak się miał do rze­czy­wi­sto­ści. Było o niebo lepiej, niż zakła­da­łem.

Zacznijmy od tego, że nie mia­łem pew­no­ści, czy do naszego spo­tka­nia w ogóle doj­dzie. Łatwo jest komuś powie­dzieć: „Jasne, chodźmy na kawę”, a potem odwo­łać w ostat­niej chwili. Obie­cać, że nad­ro­bi­cie zale­gło­ści, po czym się nie odzy­wać lub nie odpowie­dzieć na otrzy­many ese­mes. I nie spo­sób wtedy dociec, czy było to celowe dzia­ła­nie, czy też jedna z tak wielu rze­czy w życiu, która pomimo szcze­rych chęci nie docho­dzi do skutku i trudno kogo­kol­wiek o cokol­wiek obwi­niać. Taka, którą kwi­tu­jesz tek­stem w stylu: „No trudno”.

Wmó­wi­łem więc sobie, że kiedy spo­tka­li­śmy się w zeszłym tygo­dniu w klu­bie, tylko kur­tu­azyj­nie zgo­dzi­łaś się pójść ze mną na kawę. Chcia­łaś być miła. No bo co innego mia­łaś niby odpo­wie­dzieć? Nor­malna sprawa: naj­pierw powie­dzieć komuś „tak”, żeby się odcze­pił, a potem go olać. Wykrę­cić się jakąś zręczną wymówką.

Ale nie. Ty tego nie zro­bi­łaś, Lau­ren. Naprawdę przy­szłaś do Max’s Café, tak jak obie­ca­łaś. W bia­łym kom­ple­cie do tenisa i czapce z dasz­kiem, w któ­rej był otwór na twoje zwią­zane w kucyk włosy.

Do tego naprawdę byłaś cie­kawa, co u mnie sły­chać. Oczy­wi­ście, był to prze­jaw two­ich dobrych manier i życz­li­wo­ści, ale jakoś się tego nie spo­dzie­wa­łem. A ja w odpo­wie­dzi na zada­wane przez cie­bie pyta­nia nie kła­ma­łem i nie kolo­ry­zo­wa­łem. Obie­ca­łem sobie, że wię­cej cię nie okła­mię, Lau­ren, i nie zro­bi­łem tego.

Byłem też szczery, jeśli cho­dzi o Vicky. Zaczęło się od zwy­kłej poga­wędki. Takiej gadki szmatki: czym się zaj­muję, jak długo jeste­śmy mał­żeń­stwem i ani się obej­rza­łem, jak zaczą­łem się przed tobą otwie­rać. Opo­wia­dać o dzie­ciń­stwie Vicky, jej dora­sta­niu w bie­dzie w Wir­gi­nii Zachod­niej, ucieczce z domu w wieku sie­dem­na­stu lat, uza­leż­nie­niu od nar­ko­ty­ków i robie­niu poni­ża­ją­cych rze­czy, by móc się utrzy­mać. O tym, że gdy się pozna­li­śmy, oboje byli­śmy w roz­sypce, ale każdy w inny spo­sób. Tonę­li­śmy, ale jakoś pomo­gli­śmy sobie nawza­jem dopły­nąć do brzegu. Zazna­czy­łem rów­nież, jak bar­dzo jestem dumny z Vicky i jak wiele dla mnie zna­czy. Nawet nie wiem, kiedy poczu­łem się na tyle swo­bod­nie, że zaczą­łem ci się zwie­rzać ze wszyst­kiego. Naprawdę ze WSZYST­KIEGO, Lau­ren. Wyzna­łem, że bar­dzo kocham Vicky i zawsze będę, ale tak wiele nas dzieli. Mie­li­śmy zupeł­nie inny start. Jak­by­śmy szli z dwóch róż­nych kie­run­ków i ni­gdy nie spo­tkali się gdzieś pośrodku. Papla­łem o tym, jak wiele dla sie­bie zna­czymy i że zro­bi­li­by­śmy dla sie­bie wszystko, ale nasz zwią­zek „ewo­lu­ował”, a raczej się wypa­lił. Nie było w nim już ognia. Stwier­dzi­łem, że obec­nie bli­żej nam do współ­lo­ka­to­rów niż mał­żon­ków. Sta­li­śmy się dla sie­bie bar­dziej kum­plami niż kochan­kami.

Kiedy skoń­czy­łem swój przy­długi wywód, zaśmia­łem się ner­wowo.

– Rany, pew­nie teraz żału­jesz, że zapy­ta­łaś, co u mnie – powie­dzia­łem. – Prze­pra­szam za tę bru­talną szcze­rość.

Jed­nak nie zby­łaś tego żar­tem ani nie ucie­kłaś w popło­chu. Nie, twoja odpo­wiedź odmie­niła moje życie.

– Jeśli cię to pocie­szy – powie­dzia­łaś – moje mał­żeń­stwo to kom­pletna porażka.

Tak. Jeśli mam być szczery, to było bar­dzo pocie­sza­jące. I był to wła­śnie jeden z wielu powo­dów, dla któ­rych ni­gdy nie prze­czy­tasz tego dzien­nika, Lau­ren. Nie chciał­bym, żebyś wie­działa, jak bar­dzo pra­gną­łem usły­szeć te słowa. Wiem, jak to brzmi, ale taka jest prawda. Liczy­łem na to, że powiesz mi coś w tym stylu. Dasz znać, że też jesteś nie­szczę­śliwa w swoim mał­żeń­stwie.

Następne kilka godzin spę­dzi­li­śmy na ana­li­zo­wa­niu naszego życia mał­żeń­skiego pod każ­dym moż­li­wym kątem. Cza­sem łatwiej jest to zro­bić z nie­zna­jo­mym niż z kimś bli­skim. A może jesz­cze lepiej z kimś, kogo kie­dyś kochało się bar­dziej niż kto kie­dyś był ci bli­ski. Nawet jeśli przez lata ta osoba stała się dla cie­bie prak­tycz­nie obca.

A może nie ma co dora­biać do tego żad­nej teo­rii i naj­zwy­czaj­niej w świe­cie nada­jemy na tych samych falach.

Ni­gdy nie przy­pusz­cza­łem, że będę się tak dobrze bawił, opo­wia­da­jąc o tym, jak to moja żona już mnie nie kocha. Ale wiesz co? Te dwie godziny spę­dzone w ogródku Max’s Café same w sobie wyda­wały się nowym życiem. Były jak naro­dziny cze­goś nie­zwy­kłego. Obiet­nica cze­goś wiecz­nego.

Tak, wiem. To był słaby tekst. Ckliwy i banalny. Ale co tam. Pie­przyć to. I tak nikt ni­gdy tego nie prze­czyta. Mogę walić okle­pa­nymi tek­stami ile wle­zie. Kiedy tylko zechcę. Zresztą kto nie myśli ste­reo­ty­powo? Czyja miłość nie jest okle­pana? Ckliwa? Tylko boimy się o tym mówić na głos. Ze stra­chu. Z obawy przed kom­pro­mi­ta­cją.

A potem ten poca­łu­nek. Gdy­bym to ja miał wyjść z ini­cja­tywą, zapewne ni­gdy by do niego nie doszło; a raczej na pewno nie. Wła­śnie żegna­li­śmy się po „kawo­wym spo­tka­niu” (osta­tecz­nie zje­dli­śmy też po kawałku cia­sta mar­chew­ko­wego). Sta­li­śmy obok two­jego samo­chodu. Dwoje sta­rych zna­jo­mych nad­ra­bia­ją­cych zale­gło­ści i mówią­cych sobie „adieu”.

Pochy­li­łaś się i poca­ło­wa­łaś mnie deli­kat­nie. Zupeł­nie się tego nie spo­dzie­wa­łem. Nie byłem na to przy­go­to­wany. Do tego stop­nia, że nie­wiele bra­ko­wało, a nie zdą­żył­bym zamknąć ust (wtedy dopiero byłoby nie­zręcz­nie). Twoje wargi złą­czyły się z moimi. Poca­łu­nek trwał wystar­cza­jąco długo, bym nie miał wąt­pli­wo­ści, że to nie przy­ja­ciel­skie cmok­nię­cie ani żaden pla­to­niczny gest. Nic w stylu „świet­nie się bawi­łam!”.

O nie. Nic z tych rze­czy. Serce waliło mi jak mło­tem.

Spoj­rza­łaś na mnie i powie­dzia­łaś – może część naszych dia­lo­gów spa­ra­fra­zo­wa­łem, ale tych słów ni­gdy nie zapo­mnę – „Hej, chciał­byś się ze mną jesz­cze zoba­czyć?”.

Choć zna­łaś prze­cież odpo­wiedź.

7 Vicky

7

Vicky

Spo­ty­kam Rambo na par­kingu Home Depot w Mer­ril­lville w India­nie. Nie chcia­łam roz­ma­wiać z nim ani przez tele­fon, ani przez mail. Musia­łam to zro­bić oso­bi­ście. Poza tym mam nie­wiele czasu, bo umó­wi­łam się z Simo­nem na lunch. Muszę się sprę­żyć i wró­cić do Chi­cago o odpo­wied­niej porze.

Wysiada ze swo­jego rzę­cho­wa­tego che­vro­leta z teczką w ręku.

– Panienko Vicky – mówi.

Zawsze mnie tak nazy­wał, odkąd się tylko pozna­li­śmy. Pra­co­wa­łam wtedy jesz­cze w „branży roz­ryw­ko­wej”, a on był poli­cjan­tem. I moim klien­tem. To było jesz­cze przed prze­pro­wadzką do Chi­cago, zanim pozna­łam Simona i wyszłam na pro­stą. Rambo był w porządku. Ni­gdy nie uży­wał wobec mnie prze­mocy. Nie zaba­wiał się na ostro. Poza tym zawsze mi pła­cił, a prze­cież jako glina mógł liczyć na „nume­rek” gra­tis. Zawsze uwa­ża­łam, że to mię­dzy innymi dzięki niemu nie mia­łam pro­ble­mów w związku ze swoją pro­fe­sją, choć ni­gdy wprost nie przy­znał, że mnie chro­nił.

Tak naprawdę nazywa się Roger Ramp­kin, ale wszy­scy mówią na niego Rambo. Nie tylko ze względu na nazwi­sko. Przed wstą­pie­niem do poli­cji w India­na­po­lis słu­żył w armii. Co wię­cej, był z niego kawał chłopa. Był tym typem gli­nia­rza, przez któ­rego zapewne nie­je­den pod­czas prze­słu­cha­nia naro­bił w gacie.

Prze­szedł na eme­ry­turę jakieś cztery lata temu i teraz dora­biał jako pry­watny detek­tyw i „ochro­niarz”, nie­raz udo­wad­nia­jąc mi, że jest wart swo­jej ceny.

– Dobrze się panienka trzyma – mówi.

Chcia­ła­bym móc powie­dzieć to samo o nim, jed­nak z Rambo czas nie obszedł się zbyt łaska­wie. Przy­było mu co naj­mniej dzie­sięć kilo­gra­mów, głów­nie w obwo­dzie, ma worki pod oczami, a jego broda woła o pomstę do nieba. Nie wygląda już jak poli­cjant-zło­du­piec. Raczej jak świr pro­sto z buszu.

Biorę od niego teczkę i w zamian wrę­czam mu kopertę z gotówką.

– Bar­dzo dzię­kuję, sir – mówię.

Rambo wrzuca kopertę na przed­nie sie­dze­nie przez otwarte okno samo­chodu i zapala papie­rosa. Czę­stuje mnie, ale odma­wiam. Rzu­ci­łam pale­nie w kom­ple­cie ze wszyst­kim innym, cho­ciaż z faj­kami naprawdę nie­ła­two było zerwać. Trud­niej niż z koka­iną.

– Powiedz mi, pro­szę, dla­czego? – pyta.

– Ni­gdy wcze­śniej nie pyta­łeś – rzu­cam w odpo­wie­dzi.

Wypusz­cza dym papie­ro­sowy z ust i mówi:

– Bo zawsze wie­dzia­łem dla­czego. Ale kapuję. Wiem, do czego pijesz.

Do tego, że to nie jego sprawa.

– Grzeczny chło­piec – mówiąc to, macham teczką. Dopiero teraz zauwa­żam, jaka jest lekka. – Pra­wie nic tam nie ma.

– Zga­dza się. Pra­wie nic tam nie ma.

– Opo­wiedz mi tak w skró­cie, co tam znajdę. Naj­waż­niej­sze infor­ma­cje.

– Naj­waż­niej­sza infor­ma­cja jest taka… że pra­wie nic tam nie ma. Zro­bi­łem jesz­cze raz pełny rese­arch. Tak jak pro­si­łaś. Spraw­dzi­łem, gdzie tylko mogłem. Vicky Lanier uro­dziła się w Fair­mont w Wir­gi­nii Zachod­niej. Cho­dziła do ogól­niaka – Fair­mont Senior High School. Znik­nęła w 2003 roku w wieku sie­dem­na­stu lat. Od tam­tej pory słuch po niej zagi­nął. Została uznana za zagi­nioną, ale tak naprawdę nie wia­domo, czy ucie­kła z domu, czy została porwana, czy też zamor­do­wana. Nie ma po niej śladu w sieci. Żad­nych kont w mediach spo­łecz­no­ścio­wych. Ni­gdy nie wypeł­niła zezna­nia podat­ko­wego. Nie była aresz­to­wana. Brak jej odci­sków pal­ców w bazie. Nie poszła na stu­dia. Nie otwo­rzyła konta w żad­nym banku. Jakby w wieku sie­dem­na­stu lat zapa­dła się pod zie­mię.

– OK, czyli nic nie przy­kuło two­jej uwagi? Nie zapa­liła ci się czer­wona lampka ostrze­gaw­cza?

– Nie. Nic nie przy­kuło mojej uwagi. Żad­nych czer­wo­nych lam­pek.

– Czyli pod­su­mo­wu­jąc – mówię – na­dal mogę bez obaw przed­sta­wiać się jako Vicky Lanier?

– Tak, choć ni­gdy nie zro­zu­miem, dla­czego wybra­łaś toż­sa­mość kobiety, która ma na imię tak samo jak ty.

Widać ma krótką pamięć. Zgi­nam nogę, wysu­wam stopę z buta i uno­szę ją do góry, by mógł zoba­czyć tatuaż nad moją prawą kostką – małe czer­wone ser­duszko, któ­rego górna część jest owi­nięta wstęgą z imie­niem Vicky. Błąd mło­do­ści. Durny pomysł szes­na­sto­latki. Trudno byłoby mi się z niego wytłu­ma­czyć, gdy­bym chciała uży­wać imie­nia Jane, Molly lub Gina.

– Aaa… no tak. Rze­czy­wi­ście. Ucie­kło mi to z głowy. Sporo czasu minęło, odkąd…

Odkąd widzia­łeś mnie nago. Aj, Rambo… Rambo… wola­ła­bym do tego nie wra­cać. Sta­ram się zosta­wić to za sobą. Wła­ści­wie to zosta­wi­łam to za sobą. A przy­naj­mniej na tyle, na ile da się zosta­wić za sobą coś takiego.

– Czyli nikt nie może stwier­dzić, że nie jestem Vicky Lanier. Tak?

– Nikt nie może tego pod­wa­żyć. Przy­naj­mniej tak długo, jak długo będziesz trzy­mać się histo­ryjki, że odkąd ucie­kłaś z domu w Fair­mont w wieku sie­dem­na­stu lat, żyjesz pod kamie­niem. Pła­cisz za wszystko gotówką i takie tam.

Smutne… moja histo­ria nie­wiele różni się od tej przed­sta­wio­nej przed chwilą przez Rambo. Jed­nak to nie przy­pa­dek. Wła­śnie dla­tego wybra­łam toż­sa­mość Vicky Lanier. Sam Rambo powie­dział mi: „Naj­lep­sze kłam­stwa to te naj­bliż­sze praw­dzie”, a ten facet zde­cy­do­wa­nie znał się na rze­czy. W końcu był wtedy jesz­cze poli­cjan­tem i musiał wie­dzieć, kiedy podej­rzani mówią prawdę, a kiedy mu wci­skają kit. Nie miesz­ka­łam w Wir­gi­nii Zachod­niej i nikt mnie nie porwał, ale opu­ści­łam dom rodzinny w 2003 roku, mając sie­dem­na­ście lat. Więc kiedy popro­si­łam Rambo o zna­le­zie­nie dla mnie nowej toż­sa­mo­ści, chcia­łam, by była to dziew­czyna o imie­niu Vicky, która zagi­nęła jako sie­dem­na­sto­latka. W roku 2003. Nie byłam pewna, czy znaj­dzie się choć jedna osoba speł­nia­jąca wszyst­kie te kry­te­ria. Oka­zało się, że aż trzy nasto­latki paso­wały do poda­nego opisu, co samo w sobie było dość nie­po­ko­jące. Vicky Lanier z Fair­mont była do mnie naj­bar­dziej podobna, dla­tego to wła­śnie ją wybra­łam.

– Po pro­stu bądź ostrożna. I w razie czego nie daj sobie pobrać odci­sków pal­ców – mówi Rambo – bo wtedy w bazie wysko­czy twoje praw­dziwe nazwi­sko.

No tak. Mądrala. Niby jaki mam na to wpływ?

Rambo prze­krzy­wia głowę i mówi:

– Mam nadzieję, że zda­jesz sobie sprawę z tego, że zapła­ci­łaś mi dwa razy za to samo? Kiedy mia­łem ci zna­leźć nową toż­sa­mość, zanim zapro­po­no­wa­łem Vicky Lanier, upew­ni­łem się, że jest czy­sta.

– Mała aktu­ali­za­cja rese­ar­chu nie zaszko­dzi – odpo­wia­dam.

– Eee tam. Wiem, co się święci – mówi pół­gęb­kiem. – Spo­dzie­wasz się, że ktoś będzie węszył. Szu­kał infor­ma­cji o tobie. Spo­dzie­wasz się kło­po­tów.

Wpa­truję się w niego ze zdaw­ko­wym uśmie­chem.

– Zresztą nie­ważne – mówi. – Nie chcę wie­dzieć.

Ma rację w obu kwe­stiach. Będą kło­poty i naprawdę nie chce wie­dzieć.

8 Simon

8

Simon

Spo­ty­kam się z Vicky w chiń­skiej restau­ra­cji nie­da­leko uczelni. Czę­sto pra­cuje cały dzień, więc kiedy aku­rat ma wolną chwilkę, sta­ramy się wyrwać na wspólny lunch. Szcze­gól­nie latem, kiedy mam luźny gra­fik.

Całuje mnie w poli­czek na przy­wi­ta­nie.

– Cześć, przy­stoj­niaczku – obli­zuje palec i ściera mi szminkę z twa­rzy. A potem siada w loży naprze­ciwko mnie. – Jak tam twój koleżka, Pier­dzie­kan?

– O, nie. Nie zaczy­najmy znowu tego tematu – mówię. – Co mam niby zro­bić? Posta­wić się? Zro­bić mu na prze­kór? Napluć w twarz naj­bar­dziej wpły­wo­wemu face­towi na uczelni?

– Sam zaczął. Pamię­taj, że to on napluł ci w twarz jako pierw­szy.

Vicky (niech jej Bóg bło­go­sławi) trzyma moją stronę. Wal­czy o mnie. Nie podoba się jej, że Com­stock zmu­sza mnie do rezy­gna­cji z ubie­ga­nia się o sta­no­wi­sko pro­fe­sora. Potrafi nie­źle się zago­to­wać, gdy ktoś oka­zuje mi brak sza­cunku. Strasz­nie mnie to w niej kręci. Sam nie wiem czemu.

– Simon, prze­cież nic takiego nie robisz. Apli­ku­jesz tylko na sta­no­wi­sko pro­fe­sora. Masz do tego takie samo prawo jak ten pata­fian z boga­tym tatu­siem… Reid, czy jak mu tam… Kogo obcho­dzi, co o tym wszyst­kim myśli pan dzie­kan Ciuć­mok?

– Com­stock – śmieję się. – Facet, który jed­nym tele­fo­nem może pogrze­bać moją karierę? Chyba jed­nak tro­chę mnie obcho­dzi, co myśli.

Potrząsa głową. Jest zła i roz­cza­ro­wana. Kocham tę kobietę i zawsze będę. Nie kła­ma­łem, kiedy pisa­łem to w swoim dzien­niku. Pro­blem polega na tym, że ona nie odwza­jem­nia mojego uczu­cia. Lubi mnie i zależy jej na mnie, ale nic wię­cej. Nie dzia­łam na nią w ten spo­sób. Dla mnie to jak spu­ścić powie­trze z balonu. Cała frajda gdzieś ula­tuje. Być może Freud miałby tutaj coś do powie­dze­nia o id i super­ego, ale nie jestem jed­nym z tych face­tów, któ­rzy lubią wyzwa­nia. Nie pociąga mnie ktoś, kogo ja nie pocią­gam.

Pozna­łem Vicky rap­tem sześć tygo­dni po tym, jak jej sio­stra popeł­niła samo­bój­stwo. Było w niej tyle zło­ści. Smutku, rzecz jasna, też, ale przede wszyst­kim zło­ści. A ja byłem w sta­nie jej pomóc. Być może jedy­nie to ją do mnie przy­cią­gało. I na odwrót. Być może wła­śnie to przy­cią­gało mnie do niej. Nie­stety, serce nie pisze uza­sad­nień dla swo­ich decy­zji.

– Wszy­scy wie­dzą, że zamie­rzasz zło­żyć wnio­sek, prawda? – dopy­tuje. – Musisz jesz­cze dosłać jakieś papiery, ale masz na to czas do któ­re­goś tam wrze­śnia, tak?

– Tak, tak i tak – mówię. – Ale nie będę apli­ko­wał.

Łapie mnie za rękę. Mogę sobie wma­wiać, co tylko zechcę, ale to na mnie działa.

– Simon, zasłu­gu­jesz na ten awans. Jesteś jed­nym z naj­wy­bit­niej­szych umy­słów na tej uczelni. I kochasz swoją pracę. Jesteś do niej stwo­rzony. Nie mogę patrzeć, jak jakiś skoń­czony bufon wkłada ci palu­cha w oko. I co? Masz nie reago­wać? Powie­dzieć: „Ojej, dzię­kuję, panie dzie­ka­nie. Cóż za zaszczyt. Może pan zro­bić z dru­gim to samo?”.

– Wiem, wiem. Ja też nie jestem zachwy­cony.

– To może łaska­wie coś byś z tym zro­bił? Niech cho­ciaż obieca, że następ­nym razem cię poprze.

– To tak… To tak nie działa.

– Niby dla­czego? – opada na poduszki, któ­rymi wyło­żone jest opar­cie loży. – Wła­śnie, że tak to działa. Sam mówi­łeś, że ten facet to przede wszyst­kim poli­tyk. W takim razie doga­daj się z nim. Zawrzyj­cie układ. Tym razem odpu­ścisz, ale następ­nym on cię poprze.

Prze­wra­cam stronę menu. Nie dla­tego, że nie wiem, co chcę zamó­wić. Sku­piam wzrok na menu, bo wiem, że Vicky ma rację. Powi­nie­nem coś zro­bić. Jed­nak, zna­jąc mnie, zapewne nic z tym nie zro­bię. Dla­tego nie mogę spoj­rzeć jej w oczy.

– Wiesz, że masz jesz­cze inne opcje, prawda? – mówi z deli­katną nutką szel­mo­stwa w gło­sie.

Zer­kam na nią znad menu.

– O nie, Vicky.

– Nawet nie wiesz, co chcia­łam…

– Domy­ślam się, co chcia­łaś powie­dzieć i moja odpo­wiedź brzmi: „nie”.

Kel­ner przy­nosi nam napoje – dla mnie wodę, a dla Vicky pinot gri­gio. Udaje, że nie pod­słu­chi­wał naszej roz­mowy.

Vicky pod­nosi kie­li­szek i sączy swoje wino.

– Potwierdź, że mnie zro­zu­mia­łaś. Powiedz, że sły­sza­łaś moje „nie”.

Robi wiel­kie oczy.

– Dobrze, już dobrze. Sły­sza­łam cię, sły­sza­łam… – odpo­wiada.

9 Piątek, 29 lipca 2022 r.

9

Pią­tek, 29 lipca 2022 r.

Może to i lepiej, że po tam­tym spo­tka­niu przy kawie poje­cha­łaś z przy­ja­ciół­kami do Paryża. Mia­łem czas, żeby to wszystko prze­my­śleć.

I oto do jakich wnio­sków dosze­dłem, Lau­ren: ja nie robię takich rze­czy. Nie postę­puję w ten spo­sób. Jestem zwy­kłym face­tem ze zwy­czaj­nym mał­żeń­stwem. Mam zwy­kłą pracę. Miesz­kam w zwy­czaj­nej oko­licy. Moje zain­te­re­so­wa­nia rów­nież są jak naj­bar­dziej zwy­czajne. Nie jestem tym typem faceta, który wdaje się w romanse. Takim, który ma kochanki!

I jesz­cze nie jest za późno, żeby powie­dzieć: „stop!”. Jesz­cze do niczego nie doszło. Zresztą kto wie, może to ty naci­śniesz hamu­lec… może to ty stchó­rzysz?

Nie wiem jak ty, ale ja z pew­no­ścią mam powód, by w to nie brnąć. Vicky. Vicky Lanier Dobias jest moją żoną od pra­wie dzie­się­ciu lat. Vicky nie jest szczę­śliwa w naszym mał­żeń­stwie. Do tego życzy mi z pew­no­ścią szczę­ścia. Wiem, że tak. Ale mi ufa i to zaufa­nie jest dla niej wszyst­kim. Jestem chyba pierw­szym face­tem, któ­rego nim obda­rzyła od czasu jej dzie­ciń­stwa, które było kom­plet­nie do bani. Pomo­głem Vicky zbu­do­wać fun­da­menty nowego życia. Jeśli teraz je zbu­rzę, nie wiem, co się z nią sta­nie. Nie mogę jej zawieść.

Nie, nie mogę tego zro­bić. Muszę to prze­rwać, zdu­sić w zarodku.

Powiem ci to pro­sto w twarz, kiedy wró­cisz z wyjazdu. I to by było na tyle, Lau­ren.

Dzień po Halloween

Dzień po Hal­lo­ween

10 Jane

10

Jane

– Święta Maryjo, Matko Boska – szep­cze do sie­bie sier­żant Jane Burke, wpa­tru­jąc się w ciało Lau­ren Betan­co­urt, które zwisa na sznu­rze przy­mo­co­wa­nym do balu­strady pro­wa­dzą­cej na pię­tro. Pierw­sze zabój­stwo w jej karie­rze i (z tego, co wie) w histo­rii Grace Vil­lage.

Jej part­ner, sier­żant Andy Tate, scho­dzi ostroż­nie po scho­dach, omi­ja­jąc poręcz oraz ślady butów i pory­so­wań na poszcze­gól­nych schod­kach.

– Szef już dzwo­nił?

– Zaraz zadzwoni. Dosłow­nie za chwilę.

W ciągu ostat­niej godziny roz­ma­wiała z sze­fem przez tele­fon już trzy razy. Odkąd tylko sprzą­taczka Betan­co­ur­tów odkryła ciało i zadzwo­niła na poli­cję. Jane dopiero szy­ko­wała się do pracy, kiedy otrzy­mała tele­fon.

– Pan Betan­co­urt jest już w dro­dze – mówi Andy. – Jeden z naszych odbie­rze go z lot­ni­ska.

– Przy­po­mnij mi, pro­szę, gdzie on wła­ści­wie był? – pyta Jane.

– W Neapolu. Zro­bił sobie wycieczkę z synami. Grali w golfa. – Andy okrąża trupa, jakby to był wielki dro­go­cenny żyran­dol. – Nie naj­gor­sze alibi.

Może i tak, ale jeśli mąż jest w to zamie­szany i ma kupę kasy, zle­ciłby brudną robotę komuś innemu.

– Nie­zła laska – mam­ro­cze Andy, przy­glą­da­jąc się zwło­kom. Wpraw­dzie rigor mor­tis zro­biło swoje, ale Jane musiała przy­znać mu rację. Lau­ren Betan­co­urt była praw­dziwą pięk­no­ścią. Miała dosko­nałą figurę, o którą wyraź­nie dbała, twarz o deli­kat­nych rysach i jedwa­bi­ście gład­kie, lśniące blond włosy. Jed­nak jej strój, który po śmierci wyda­wał się jesz­cze bar­dziej krzy­kliwy, pozo­sta­wił nie­wiele miej­sca dla wyobraźni – opięte body z lam­par­cim nadru­kiem. Kostium kocicy na Hal­lo­ween. Oczy Lau­ren, sze­roko otwarte, zda­wały się patrzeć na Jane. Roz­chy­lone wargi wyglą­dały tak, jakby przed śmier­cią o czymś roz­my­ślała. Czarna szminka na ustach paso­wała do kocich wąsi­ków nama­lo­wa­nych na jej twa­rzy. Drogi mani­cure. Czarny lakier na paznok­ciach.

Od strony ple­ców nie było widać nic szcze­gól­nego poza ciemną plamą mię­dzy nogami. Utrata kon­troli nad zwie­ra­czami to tylko jeden z wielu paskud­nych atry­bu­tów śmierci.

Jane ma w uszach słu­chawki, więc sły­szy bzy­cze­nie tele­fonu. Sztur­cha Andy’ego ze sło­wami:

– Szef dzwoni.

– OK, Janey, jestem już w aucie. Powi­nie­nem być na miej­scu za mniej wię­cej trzy godziny. Pierw­sza sprawa: czy pismaki już się zle­ciały?

– Jeśli tak, to nic mi o tym nie wia­domo – Jane wygląda przez okno. Może i na razie nie widać żad­nych repor­te­rów, ale sąsia­dów ow­szem. Godna repre­zen­ta­cja roz­lała się po traw­ni­kach, stoją na ulicy i na chod­niku. Nie­któ­rzy są ubrani do pracy, inni na­dal mają na sobie szla­froki i kap­cie. Widać też dzieci z ple­ca­kami, które w dro­dze do szkoły zatrzy­mały się na chwilę z cie­ka­wo­ści. W końcu jest wto­rek i za dzie­sięć minut pierw­szy dzwo­nek. Z pew­no­ścią sześć radio­wo­zów to wystar­cza­jący powód, by przy­kuć uwagę miesz­kań­ców Grace Vil­lage, jed­nak Jane podej­rze­wała, że sły­szeli już naj­śwież­sze plo­teczki.

– Chry­ste – mówi komen­dant. – Pierw­sze zabój­stwo w Grace Vil­lage… aku­rat kiedy jestem w India­nie. Zasrane semi­na­rium.

Jane pod­cho­dzi do kuchen­nych drzwi, ponie­waż według jej naj­lep­szej wie­dzy nie tędy wszedł napast­nik i nie tu roze­grała się walka o życie Lau­ren. Zależy jej na tym, by zmi­ni­ma­li­zo­wać ryzyko kon­ta­mi­na­cji dowo­dów przed przy­by­ciem tech­ni­ków kry­mi­na­li­styki, któ­rych przy­śle tu Grupa Zada­niowa.

Zdej­muje ochra­nia­cze na obu­wie i wycho­dzi na zewnątrz, zacią­ga­jąc się świe­żym powie­trzem. Andy idzie za nią w stronę drzwi fron­to­wych, gdzie roze­grała się akcja tego dra­matu.

Dzień po Hal­lo­ween Grace Vil­lage było pokryte reszt­kami roz­wa­lo­nych dyń i papier­kami po cukier­kach, któ­rymi były upstrzone nie tylko traw­niki, ale i kraty kana­li­za­cyjne. Pla­sti­kowe siatki fru­wały na wie­trze lub zdo­biły gałę­zie nagich drzew.

To, co się tu dzieje w Hal­lo­ween, to praw­dziwe sza­leń­stwo. Vil­lage jest istną mekką dla dzieci z zachod­niej czę­ści Chi­cago, dru­giej strony rzeki Des Pla­ines, a nawet z Grace Park. Cza­sami przy­jeż­dżają auto­bu­sami, by zoba­czyć wymyśl­nie ude­ko­ro­wane rezy­den­cje i zebrać tyle cukier­ków, ile tylko zdo­łają unieść. Star­sze nasto­latki zja­wiają się pod koniec czte­ro­go­dzin­nej zabawy w „cukie­rek albo psi­kus” (takie ramy cza­sowe wyzna­czono na zabawę), licząc na to, że będą mogły opróż­nić do końca miski z cukier­kami. Z reguły są wręcz do tego nakła­niane przez co bar­dziej neu­ro­tycz­nych sztyw­nia­ków, któ­rzy tu miesz­kają.

Setki ludzi wałę­sały się wczo­raj po uli­cach tego mia­sta. Wiele osób w kostiu­mach, maskach i z poma­lo­wa­nymi twa­rzami w tę jedyną w roku noc, kiedy na nikim nie robiło to naj­mniej­szego wra­że­nia. Mor­derca mógł prze­brać się nie do pozna­nia, nie wyróż­nia­jąc się przy tym z tłumu. Wszystko to znacz­nie utrudni śledz­two.

Pod­su­mo­wu­jąc: jeśli chce się kogoś sprząt­nąć, Hal­lo­ween to nie naj­gor­szy wybór.

– Sze­fie, powiem, jakimi infor­ma­cjami dys­po­nu­jemy na chwilę obecną.

– Zamie­niam się w słuch.

– Po pierw­sze: okno od frontu.

Wzdłuż budynku roz­cią­gają się rów­niutko przy­cięte krzewy. Za nimi znaj­dują się duże okna. Jane idzie po tra­wie i zagląda przez krzewy.

Pod jed­nym z okien widoczne są ślady butów – wyraźne, głę­bo­kie i dosko­nale nada­jące się do zabez­pie­cze­nia. Wyglą­dają, jakby już zostały utrwa­lone w ziemi.

– Mamy głę­bo­kie ślady butów – mówi Jane. – Wyglą­dają na obu­wie doro­słego. Tak na oko roz­miar 46 lub 47. Popro­simy tech­ni­ków o zabez­pie­cze­nie śla­dów. Zoba­czymy, czy wysko­czy nam coś w bazie.

– Super.

– Wczo­raj po połu­dniu tro­chę padało. Tuż przed „cukie­rek albo psi­kus”. Dla nas to jak dar nie­bios. Zie­mia zro­biła się na tyle miękka, że sprawca mógł zosta­wić takie piękne ślady. Dodat­kowo wygląda na to, że stał tam jakiś czas.

– Obser­wo­wał ją przez okno?

– Dokład­nie. Nic innego nie mógł robić, będąc tak usta­wio­nym.

– Mamy ramy cza­sowe?

– Na tym polega pro­blem, sze­fie. Wczo­raj było Hal­lo­ween. Wie pan, jak to tutaj wygląda.

– Taaa… dzie­ciaki mogą się bawić od pięt­na­stej do dzie­więt­na­stej, a potem wypad. Świa­tła gasną.

Zgod­nie z tra­dy­cją miesz­kańcy Grace Vil­lage dają w ten spo­sób do zro­zu­mie­nia, że zabawa w „cukie­rek albo psi­kus” dobie­gła końca. Równo o dzie­więt­na­stej wszy­scy rodzice krzy­czą: „Weso­łego Hal­lo­ween!” – praw­do­po­dob­nie mru­cząc pod nosem: „a teraz won z mojej ziemi” – po czym gaszą wszyst­kie świa­tła na zewnątrz swo­ich rezy­den­cji.

– Nasz Pan Zboku-Po-Zmroku nie mógł się tu zakraść przed dzie­więt­na­stą – mówi Jane – wszy­scy by go zauwa­żyli, a ruch był spory.

– Ale kiedy tylko wybiła dzie­więt­na­sta…

– Kiedy tylko wybiła dzie­więt­na­sta, w Grace Vil­lage zro­biło się tak ciemno, jak w żadną inną noc w roku. Sprawca mógł stać przed jej oknem ile dusza zapra­gnie. Nie­zau­wa­żony.

– No dobra, co dalej?

– Nasz Zboku-Po-Zmroku kie­ruje się w stronę drzwi wej­ścio­wych – mówi Jane. – Nie ma śla­dów jego butów ani na chod­niku, ani na pod­jeź­dzie. Prze­szedł od okna pro­sto do drzwi.

Nad drzwiami wej­ścio­wymi znaj­duje się ceglane zada­sze­nie w kształ­cie litery „A” wykoń­czone kamie­niem. Wycie­raczka przed drzwiami posiada nadruk z napi­sem: „Betan­co­urt”. Świa­tła zewnętrzne są wyłą­czone. Rama drzwi wej­ścio­wych pozo­stała nie­tknięta. Pod­łoga na ganku jest wyło­żona kamie­niem. Do tego cał­kiem brudna po wczo­raj­szej zaba­wie w „cukie­rek albo psi­kus”. Dzie­ciaki nawno­siły na nią ziemi.

– Na ganku też są ślady jego butów – kon­ty­nu­uje Jane. – O wiele wyraź­niej­sze od tych pozo­sta­wio­nych przez dzie­ciaki. Pew­nie dla­tego, że są naj­śwież­sze. Do tego są też na drzwiach, sze­fie.

– OK. Na drzwiach. Czyli w nie kopał.

– Wła­śnie tak. Są pod kątem, więc przy­pusz­czamy, że odsu­nął się tro­chę, żeby móc moc­niej w nie kop­nąć.

– Czy wła­śnie tak dostał się do środka? Wywa­żył drzwi?

– Nie. Nic nie wska­zuje na to, że wszedł do domu siłą. Drzwi nie zostały w żaden spo­sób uszko­dzone.

– Więc musiała wpu­ścić go do środka.

– Więc musiała wpu­ścić go do środka.

– Wpu­ściła kogoś, kto kopał w jej drzwi?

– Też mnie to zdzi­wiło. Więc stąd przy­pusz­cze­nie, że ofiara znała sprawcę.

– Że co? Dobra, dobra… sły­szę cię, par­szywy gnojku!

To brzmiało tak, jakby ktoś zaczął trą­bić na komen­danta. Nic dziw­nego, bio­rąc pod uwagę jego „styl” jazdy. Nie­któ­rzy gli­nia­rze myślą, że mogą jeź­dzić jak gli­nia­rze, nawet wtedy, kiedy nie są na służ­bie.

– Prze­pra­szam, Janey. Wra­ca­jąc do tematu: tak, to raczej oczy­wi­ste, że się znali i wpu­ściła go do środka.