Spaleni w ogniu - Jaume Cabré - ebook + audiobook + książka

Spaleni w ogniu ebook i audiobook

Jaume Cabre

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Nowa powieść autora Wyznaję

Barcelończyk Ismael nie miał łatwego dzieciństwa, ale udało mu się zdobyć wykształcenie i podjąć pracę jako nauczyciel języka i literatury. Pewnego dnia, szukając guzików, zagląda do pasmanterii, gdzie natyka się na koleżankę z dzieciństwa. Powoli zaczyna rozwijać się między nimi uczucie. Jednak przypadkowe spotkanie ze znajomym ze szkoły wywraca życie Ismaela do góry nogami. Budzi się on w podejrzanym szpitalu i nie wie, kim są dziwni lekarze ani jak sam ma na imię. Jedynie odzyskanie pamięci pozwoli mu zrozumieć, w jakich opałach się znalazł, ale okaże się to niezwykle trudnym zadaniem.

Cabré przeplata dramatyczne zdarzenia z życia Ismaela z przygodami rezolutnego dzika o zacięciu filozoficznym, który – podobnie jak Stephen W. Hawking w Krótkiej historii czasu – zastanawia się nad kierunkiem strzały czasu.

W Spalonych w ogniu czytelnik znajdzie wszystko, co najlepsze: wciągającą intrygę, niepokojące, niejednoznaczne postaci oraz nieoczekiwane, zabawne literackie nawiązania – gwarancję prawdziwej przyjemności i nostalgicznej refleksji.

 

 

Najnowsza powieść Jaume Cabrégo jest napisana z ogromną swobodą i oparta na literackich skojarzeniach. Ukazuje kruchość ludzkiej świadomości.

Julià Guillamón, „La Vanguardia”

 

Książka wibruje od biblijnych gromów, jakby bohaterowie byli zdani na łaskę sił pozostających poza ich kontrolą.

Bernat Puigtobella, Núvol.com

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 148

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 17 min

Lektor: Filip Kosior

Oceny
3,7 (142 oceny)
43
44
32
19
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dzazik

Nie polecam

Chciałoby się powiedzieć "dzięki ci panie za Legimi". Byłbym zły na siebie gdybym tak jak planowałem leciał do księgarni po tę książkę. Plasuje się raczej na półce obok sławetnego Kamerdynera Marginesów niż obok Wyznaje, Glosów...lub Zgonu dźwięków. Po latach oczekiwania dostajemy raptem 190 stron powieści, w której są drętwe dialogi i kompletnie nie ma klimatu. Mocne 1/6
40
Karolinka1988

Nie polecam

WTF! Co to miało być?! Spodziewałam się romansu, lub czegoś w stylu "Cienia wiatru", a dostałam czeski film, bez fabuły, ładu i składu i logiki. Podczas czytania zastanawiałam się do czego zmierza fabuła? Próbowałam dostrzec jej sens, ale mi się nie udało. Pokręcona jak stado ruskich wiertarek. Być może gdyby książka była by dłuższa miałaby więcej sensu i autor rozwinąłby akcję i wątki?
Aleksandrabbb

Z braku laku…

Dziwna i pozbawiona sensu.
10
katmich2

Nie oderwiesz się od lektury

Cabré jak zawsze genialny! Przeczytana niemal za jednym podejściem.
10
jotka19

Całkiem niezła

Jest okej ale drażnią mnie urywa e dialogi, które rozpoczynają się w trakcie opisu, bez wyraźnego zaznaczenia pół pauza.
10

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału Con­su­mits pel foc
Prze­kład ANNA SA­WICKA
Wy­dawca KA­TA­RZYNA RUDZKA
Re­dak­torka pro­wa­dząca KA­RO­LINA WĄ­SOW­SKA
Re­dak­cja ADAM PLUSZKA
Ko­rekta MAŁ­GO­RZATA KU­ŚNIERZ, MAG­DA­LENA MA­TYJA-PIE­TRZYK
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych ANNA POL
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Ilu­stra­cja na okładce © Mag­da­lena Wa­si­czek / Tre­vil­lion Ima­ges
Opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficzne, ła­ma­nie
Con­su­mits pel foc Co­py­ri­ght © Jaume Ca­bré Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Anna Sa­wicka Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2023
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67510-19-6
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

I co z tego?

Zvi Katz

...ist dies etwa der Tod?

[Czy to jest coś w ro­dzaju śmierci?]

Rahn z Ba­wa­rii

A może wcze­śniej po­wie­dział to Jo­seph von Eichen­dorff?

Dla Mar­ga­ridy

IN­CI­PIT

Na pewno kie­dyś nocą wi­dzie­li­ście, jak ćma, obo­jęt­nie, mała czy duża, od­ru­chowo kie­ruje się w stronę la­tarni przy­cią­gana jej bla­skiem. Ten biedny nocny mo­tyl ma do wy­boru: albo się od­dali, za­in­try­go­wany czymś, co zwróci jego uwagę, i ocali ży­cie, albo się przy­bliży i za­cznie krą­żyć wo­kół la­tarni, jak w amoku, na he­li­ko­idal­nej tra­jek­to­rii, im bli­żej ża­rówki lub pło­mie­nia, tym szyb­ciej, a kiedy już za­nu­rzy się w tym świe­tle, na­tych­miast zgi­nie spa­lony. Tak jakby zło­żył sa­mego sie­bie w ofie­rze bogu ognia. Je­żeli świa­tło po­cho­dzi z ża­rówki albo jest za szkłem, ćma kie­ruje się do niego z ta­kim en­tu­zja­zmem, że nie za­sta­na­wia się nad nie­bez­pie­czeń­stwem czy ofiarą. I zde­rza się z osob­ni­kami tego sa­mego ga­tunku, które wcze­śniej wpa­dły na po­dobny po­mysł, a te­raz or­bi­tują, pod­eks­cy­to­wane, w kon­tre­dan­sie wo­kół la­tarni. Aż ja­kiś de­li­katny, po­ko­jowo na­sta­wiony ge­kon, który się przy­czaił na ścia­nie tej la­tarni na mocy daw­nych ukła­dów, nie­pod­wa­żal­nych, otwo­rzy pysz­czek i po­łknie ćmę, którą zwa­bił sen o bla­sku la­tarni. Ten te­ren my­śliw­ski za la­tar­nią, przy ścia­nie, to praw­dziwy fart, ale ge­kon musi się nim dzie­lić z trzema ko­le­gami, któ­rzy rów­nież od­kryli ko­rzy­ści po­lo­wa­nia z za­sadzki, po­zwa­la­ją­cego oszczę­dzić so­bie trudu kło­po­tli­wego bie­ga­nia po ścia­nach bu­dynku i ry­zyka, że ape­tyczne zwie­rzątko zdąży uciec. Je­żeli ge­kon ma szczę­ście, pod ko­niec se­zonu po­dwoi wiel­kość i wagę. A ilość ciem, chwała Bogu, nie zmniej­szyła się ani razu, aż dziw, skąd świa­tło tyle ich wy­wa­bia. No do­brze: my­śla­łem, że w tej hi­sto­rii, którą chcę wam opo­wie­dzieć, je­stem ta­kim de­li­kat­nym, po­ko­jowo na­sta­wio­nym ge­ko­nem, a tym­cza­sem oka­zuje się, że nie, że by­łem sza­rym noc­nym mo­ty­lem ośle­pio­nym ową ja­sno­ścią, nie­świa­do­mym wielu nie­bez­pie­czeństw, ja­kie czy­hają w po­bliżu la­tarni, i okrutną, śmier­telną sku­tecz­no­ścią świa­tła, na­wet je­śli jego źró­dłem jest tylko skromna świeczka.

Tak, to jest moja hi­sto­ria. I hi­sto­ria in­nych też, tak. Aha, mów­cie mi Ismael. Tak, nie prze­sły­sze­li­ście się, Ismael, to nie po­myłka. Jak ten z Moby Dicka, tak. No do­brze... Wszy­scy mnie z nim ko­ja­rzą, tak. Ale nie mam z nim nic wspól­nego, mogę przy­siąc. Cho­ciaż wy­daje mi się, że nie trzeba.

Ismael uro­dził się w naj­zim­niej­szym dniu roku. To była środa i nie­liczni prze­chod­nie, któ­rzy zna­leźli się na ulicy o ósmej wie­czo­rem, my­śleli tylko o tym, by jak naj­szyb­ciej schro­nić się gdzieś pod da­chem. W naj­zim­niej­szym dniu roku, a może ca­łej de­kady. Jego oj­ciec był fle­ci­stą w Or­kie­strze Miej­skiej i za­wo­do­wym ko­pi­stą par­ty­tur i nut dla róż­nych or­kiestr. Po­noć Ram­pal za­mó­wił u niego ko­pie pięć­dzie­się­ciu in­dy­wi­du­al­nych za­pi­sów nu­to­wych ze swo­jego naj­czę­ściej gry­wa­nego re­per­tu­aru, co po­zwo­liło im żyć przez ja­kiś czas na cał­kiem nie­złym po­zio­mie. Tak mó­wią, ale nikt nie mógłby przy­siąc z ręką na Bi­blii. Kiedy Ismael skoń­czył dzie­sięć lat, jego oj­ciec na­dal był fle­ci­stą i ko­pi­stą. A pew­nego dnia po­sa­dził go przed sobą i po­wie­dział synu mój, mu­sisz wie­dzieć, że uro­dzi­łeś się z zimna i że przez od­czu­wane zimno twoja biedna matka, a moja mał­żonka za­cho­ro­wała na za­pa­le­nie płuc, które nie­mal nam ją za­brało do nieba. Z two­jej winy.

– Ależ, tato... Nie mia­łem o ni­czym po­ję­cia.

– Nie trzeba mieć po­ję­cia – po­wie­dział oj­ciec tym prze­mą­drza­łym to­nem, który po­zwa­lał mu czuć się kimś waż­nym – żeby po­no­sić od­po­wie­dzial­ność za nie­szczę­ście in­nych.

Chło­piec przez chwilę się za­sta­na­wiał, ze łzami w oczach, i my­ślał tak in­ten­syw­nie, że sły­chać było zgrzy­ta­nie śru­bek w mó­zgu. I w końcu po­wie­dział prze­cież mama nie umarła z zimna, tato.

– Pod tym wzglę­dem masz ra­cję: nie umarła z zimna. Ale na zimno cier­piała.

– A ja mia­łem dzie­więć lat, kiedy umarła.

– Dzie­więć?

– To było w ubie­głym roku.

– W ubie­głym roku?

– Tak.

– Nie­ważne, ale od­kąd się uro­dzi­łeś, stała się taka de­li­katna, że śmierć była tylko kwe­stią czasu. I za­pa­mię­taj so­bie, że to twoja wina.

Dzie­się­cio­letni chło­piec nie umie oce­nić, czy jego oj­ciec aby nie zwa­rio­wał. Je­dyne, co czuł, to smu­tek. Więc się roz­pła­kał. A wtedy oj­ciec za­czął go stro­fo­wać, tak, wła­śnie tylko tego bra­ko­wało, że­byś mi się tu roz­be­czał. Co na to po­wie twoja są­sia­deczka?

– Niech mówi, co chce.

To nie była prawda: spa­liłby się ze wstydu, gdyby Leo zo­ba­czyła czy usły­szała, jak on pła­cze.

Po tej roz­mo­wie w ży­ciu ro­dzin­nym wiele się wy­da­rzyło. Mi­nęło parę mie­sięcy, parę lat i pew­nego dnia oj­ciec do­ko­nał sa­mo­oka­le­cze­nia palca wska­zu­ją­cego pra­wej ręki, co unie­moż­li­wiło grę na fle­cie, a na­wet prze­pi­sy­wa­nie par­ty­tur, i oświad­czył le­ka­rzowi, że zro­bił to, po­nie­waż ro­botę miał głę­boko w du­pie i te­raz chciałby od­po­cząć. A na­wet mi­mo­cho­dem in­sy­nu­ował, że wszyst­kiemu wi­nien jest jego syn, który nie usu­nął z domu noży. Za­nim go umiesz­czono w domu wa­ria­tów, spraw­dzono, czy od­zy­skałby rów­no­wagę du­cha, wy­ko­nu­jąc ja­kąś inną pracę. I pewna mą­dra głowa wpa­dła na po­mysł, że praca na sta­cji ben­zy­no­wej, dzięki temu, że nie wy­maga my­śle­nia, to naj­lep­szy spo­sób na od­zy­ska­nie rów­no­wagi. A pew­nego dnia, kiedy Ismael od­krył za­in­try­go­wany po­ja­wia­nie się owło­sie­nia na ca­łym ciele i utratę kon­troli nad gło­sem – to ostat­nie bar­dzo go zmar­twiło ze względu na Leo, z każ­dym dniem co­raz pięk­niej­szej, bo bał się, że usły­szy, jak mówi dy­sz­kan­tem – zde­cy­do­wał się pójść na sta­cję; oj­ciec koń­czył wła­śnie ob­słu­gi­wać sfa­ty­go­wa­nego, spra­gnio­nego pa­liwa forda; po­chło­nięty tą pracą trzy­mał jesz­cze wąż w ręce, kiedy za­uwa­żył syna; wzru­szył ra­mio­nami, a po­nie­waż chło­piec się nie od­zy­wał, sam za­py­tał, co, u dia­bła, tu robi, za­miast sie­dzieć w szkole.

– To nie była moja wina.

– O czym ty do mnie mó­wisz?

– O śmierci matki. I o wy­padku z twoim pal­cem.

– No, ja wcale nie po­wie­dzia­łem, że...

– Wła­śnie że tak mó­wisz. Je­steś do mnie uprze­dzony.

– Ej, spie­przaj stąd.

– Jak so­bie ży­czysz – po­wie­dział chło­piec, ale nie ru­szył się z miej­sca.

– Aha, niby że taki z cie­bie mą­drala.

– Tato...

– Wra­caj do szkoły, bo cię ob­leję ben­zyną. Zo­ba­czysz, jak bę­dziesz spie­przał.

– Tato...

Oj­ciec wy­ce­lo­wał w niego wąż i pu­ścił stru­mień ben­zyny na syna, a ten scho­wał się za lśnią­cym strom­ber­giem wjeż­dża­ją­cym w tym mo­men­cie na sta­cję. Ismael uciekł, nie oglą­da­jąc się za sie­bie, i przez cały dzień błą­kał się po mie­ście, po­chli­pu­jąc, a kiedy póź­nym wie­czo­rem wró­cił do domu, za­stał tam ja­kąś pa­nią, bar­dzo miłą; za­py­tała go, czy ma na imię Ismael, od­po­wie­dział, że tak. A na to ona cho­dzi o to, że twój oj­ciec...

– Co mu się stało?

– Mu­sie­li­śmy go za­brać do szpi­tala.

– On jest sza­lony. Sza­lony jak za­jąc wio­sną.

– Nie mów tak o nim. On jest chory.

– Chory na sza­leń­stwo. Chciał mnie spa­lić żyw­cem.

– Wiemy o tym. Te­raz jest na le­cze­niu, a ty i ja mu­simy po­roz­ma­wiać.

– O czym?

– Co mamy z tobą zro­bić. O tym mu­simy...

– Co pani chce po­wie­dzieć?

– Słu­chaj, chłop­cze... Nie mo­żesz miesz­kać sam.

– Od dwóch lat ku­puję je­dze­nie i co­dzien­nie go­tuję.

– Skąd bie­rzesz pie­nią­dze?

– Oj­ciec wkłada je do sło­ika po cu­krze.

– No więc za­bie­rzemy cię do miej­sca, gdzie wszystko do­sta­niesz go­towe.

– Nie chcę iść do wię­zie­nia. To mój oj­ciec jest wa­ria­tem.

– Nie, nie, skar­bie... – Miła pani ro­ze­śmiała się. – Nie do wię­zie­nia. Bę­dziesz miesz­kał z trzema chłop­cami i z opie­ku­nem.

– Nie ma mowy, pro­szę pani.

Tej sa­mej nocy zo­stał przed­sta­wiony trzem nie­za­in­te­re­so­wa­nym nim współ­miesz­kań­com i wy­cho­wawcy. Je­stem Àlex. Ja­sne?

W po­koju, do któ­rego go przy­dzie­lono, stały dwa łóżka. Dru­gie zaj­mo­wał je­den z tych no­wych obo­jęt­nych ko­le­gów; miał na imię Simó i jak Ismael wy­wnio­sko­wał z ob­ser­wa­cji, spę­dzał cały dzień na czy­ta­niu, i wy­daje się, że mi­nęła do­bra go­dzina, za­nim się zo­rien­to­wał, że ko­goś mu do­kwa­te­ro­wali.

– Cześć – po­wtó­rzył Ismael po raz trzeci. Wtedy Simó pod­niósł wzrok znad książki i wpa­try­wał się w niego bez słowa nie­skoń­cze­nie długą chwilę. Po tym spraw­dzia­nie wło­żył za­kładkę, za­mknął książkę i od­po­wie­dział mu cześć.

Na­stęp­nego dnia Simó po­in­for­mo­wał go, że jego ro­dzice są w wię­zie­niu pod fał­szy­wymi za­rzu­tami. A to­bie co się stało?

– Mama nie żyje. Umarła z zimna. Dawno temu.

– O cho­lera. A twój oj­ciec?

*

Po paru dniach oswa­ja­nia się z ru­tyną pod­wie­czor­ków po szkole, kiedy wszy­scy uda­wali, że od­ra­biają lek­cje, Ismael za­py­tał Si­móna, dla­czego tyle czyta.

– Bo lu­bię.

– On daje przy­kład, z któ­rego wszy­scy mo­gli­by­ście czer­pać, nie są­dzi­cie? – wtrą­cił się wy­cho­wawca, który wła­śnie roz­pa­ko­wy­wał torby z je­dze­niem na pół ty­go­dnia.

– E, to nudne – ode­zwał się blon­dy­nek, pra­wie al­bi­nos, o któ­rym cho­dziły słu­chy, że zo­stał przy­ła­pany na nie­le­gal­nej grze w po­kera. Pro­blem w tym, że ża­den z miesz­kań­ców nie wie­dział, z ja­kiego kon­kret­nie po­wodu inni ko­le­dzy zna­leźli się w miesz­ka­niu Àlexa. Wszy­scy od­po­wia­dali wy­mi­ja­jąco i prze­sta­wali za­da­wać py­ta­nia, kiedy so­bie uświa­da­miali, że nie było przy­jem­nie na nie od­po­wia­dać.

Dwa ty­go­dnie póź­niej Ismael miał już za sobą lek­turę książki, którą mu po­ży­czył Simó, i tak jakby to sta­no­wiło ry­tuał przej­ścia, dał się za­pro­wa­dzić Si­mó­nowi i Àle­xowi do dziel­ni­co­wej bi­blio­teki. Simó wska­zał mu miej­sce, gdzie stał gruby tom, otwo­rzył na pierw­szej stro­nie i przy­tknął pa­lec do pierw­szej li­nijki.

– To po­czą­tek po­wie­ści. Prze­czy­taj gło­śno.

– „Imię moje: Izmael” – prze­czy­tał Ismael. I prze­rwał prze­stra­szony. Àlex dys­kret­nie uśmiech­nął się z sa­tys­fak­cją, a Simó za­py­tał, czy mogą wy­po­ży­czyć książkę do domu.

Ja­kim cu­dem Ismael zna­lazł się w tym miesz­ka­niu, gdzie pra­wie nikt się nie kłó­cił i skąd wszy­scy chcieli odejść, ale bez po­śpie­chu, bo ży­cie w domu ro­dzin­nym, je­żeli jesz­cze coś z niego zo­stało, było drogą nie­mal sa­mo­bój­czą? Przez przy­pa­dek.

To prawda, że Ismael prze­czy­tał pierw­szą stronę po­wie­ści ze trzy­dzie­ści razy. Ale nie po­tra­fił do­czy­tać książki do końca, co to, to nie; nie wy­daje ci się, że to strasz­nie nudne, tyle dziw­nych rze­czy na ża­glowcu, nic tylko mo­rze i mo­rze, i...

– Nie przej­muj się. Nie masz obo­wiązku prze­czy­ta­nia ca­łej książki. Czy­taj do końca je­dy­nie tę, która na to za­słu­guje.

– Chcesz po­wie­dzieć, że Moby Dick to zła książka?

– Nie. Chcę po­wie­dzieć, że nie je­steś jesz­cze na nią go­towy...

– A ty niby kim je­steś, żeby mi mó­wić, że nie je­stem go­towy?

– Do­brze, do­brze. Jak so­bie chcesz.

I Simó skon­cen­tro­wał się na lek­tu­rze książki nie tak gru­bej jak ta Isma­ela. A Ismael po­trze­bo­wał paru dni, żeby spu­ścić z tonu, po­pro­sić Àlexa o zgodę na wyj­ście do bi­blio­teki i wy­mie­nić książkę na inną, tylko żeby nie była taka gruba, pro­szę pani. I prze­ko­nał się, że le­piej się nie kłó­cić z Si­mó­nem; nie miał po­ję­cia, czemu ten zrów­no­wa­żony chło­piec tra­fił do miesz­ka­nia dla dzieci wy­ko­le­jeń­ców. To zna­czy wie­dział: jego ro­dzice sie­dzieli w wię­zie­niu pod fał­szy­wymi za­rzu­tami.

– Simó? – za­gad­nął Ismael ko­legę któ­re­goś wio­sen­nego dżdży­stego po­po­łu­dnia.

– Mhm – mruk­nął tam­ten, nie pod­no­sząc wzroku znad książki.

– Co to za fał­szywe za­rzuty?

– Że co?

– Tak, stary. Dla­czego twoi ro­dzice...

Simó za­mknął książkę, bez za­kładki, wstał i ude­rzył go pię­ścią w nos, z któ­rego po­tem przez kilka go­dzin są­czyła się krew, mimo waty i wody utle­nio­nej. Ten je­den cios na­uczył Isma­ela, jak ważne w ży­ciu jest mil­cze­nie. Ani ofiara, ani na­past­nik, ani Àlex, ani po­zo­stali ko­le­dzy nie wi­dzieli po­wodu, żeby ten in­cy­dent do­tarł do władz od­po­wie­dzial­nych za ochronę dzieci, bo Ismael za­słu­żył so­bie przez wła­sną głu­potę. A dziec­kiem też już nie był, od kiedy miał całe ciało owło­sione.

Gdy zdał ma­turę, zo­rien­to­wał się, że miesz­ka­nie Àlexa było wy­jąt­kiem. Że szczę­ście w ży­ciu nie po­le­gało na tym, że do­stał się na stu­dia, tylko że mógł tra­fić do miesz­ka­nia, gdzie obo­wią­zy­wały inne za­sady. Po­że­gnali go ko­le­dzy inni niż ci, któ­rych tu za­stał pięć lat temu, bo czas mija dla wszyst­kich, poza Àle­xem, który nie miał jesz­cze ani jed­nego si­wego włosa. Za­nim Ismael roz­po­czął stu­dia, po­szedł od­wie­dzić ojca.

– Nie, wolę tam iść sam.

– Ale gdy­byś chciał, ja...

– Nie, Àlex. Przy­po­mnij so­bie, ja­kie ka­za­nie nam wy­gło­si­łeś parę go­dzin temu, kiedy mó­wi­łeś, że od­cho­dzę i tak da­lej. To samo, które wy­gło­si­łeś, kiedy od­cho­dził Simó.

– Ej, ty, nie kry­ty­kuj mnie...

Ob­jęli się przed wej­ściem do sa­na­to­rium, gdzie prze­by­wał oj­ciec Isma­ela, wie­dząc, że praw­do­po­dob­nie już się nie spo­tkają. I nie od­wra­ca­jąc się, nie mó­wiąc Àle­xowi do wi­dze­nia, Ismael wszedł do in­sty­tu­cji, w któ­rej jego oj­ciec na­uczył się ko­pio­wać par­ty­tury lewą ręką.

Jak ci się to po­doba, mały? za­py­tał oj­ciec, jakby wi­dzieli się ostat­nio parę dni temu. I po­ka­zał mu nie­czy­telne ba­zgroły, które wy­cho­dziły poza pię­cio­li­nię, czort wie gdzie, jakby to była ra­do­sna twór­czość. Ismael do­strzegł na twa­rzy ojca dumę i sa­tys­fak­cję. Miał przy­go­to­wane prze­mó­wie­nie za­czy­na­jące się od słów prze­klęty oj­cze, cał­kiem ci od­biło, to ostatni raz, kiedy cię od­wie­dzam, bo do trzech po­przed­nich zo­sta­łem zmu­szony przez mo­ich opie­ku­nów. Te­raz wiem, że mo­głeś mnie uniesz­czę­śli­wić na całe ży­cie. Na szczę­ście je­stem tylko nie­szczę­śni­kiem, który pró­buje le­czyć się z ran przez cie­bie za­da­nych, cho­ciaż pew­nie nie wiesz, co zna­czy za­da­wać rany. Zna­la­złem do­brych lu­dzi, któ­rzy mi cie­bie za­stą­pili, pod­czas gdy ty chcia­łeś spa­lić mnie żyw­cem. Słu­chaj: to ci jesz­cze wy­ba­czam. Ale nie wy­ba­czę ci, że ob­cią­ża­łeś mnie winą za śmierć matki. Ca­łymi no­cami za­sta­na­wia­łem się, czemu mi to ro­bisz. Bo matki na­prawdę mi bra­ko­wało. Na­wet te­raz, choć je­stem do­ro­sły, za nią tę­sk­nię. No więc że­gnaj, zry­wam więzy, chwy­taj wiatr w ża­gle, a o two­jej śmierci na pewno mnie za­wia­do­mią. A wła­śnie, nie uczy­łem się gry na klar­ne­cie ani na fle­cie, ani na man­dyn­dze. Będę stu­dio­wał na wy­dziale hu­ma­ni­stycz­nym: ła­cina i nie­miecki, coś, o czym ty nie masz po­ję­cia. Jed­nym sło­wem, spie­przaj, dziadu. I do­sta­łem pracę w szkole. Mało płacą, ale przy­naj­mniej nie umrę z głodu.

Ale za­miast wy­gło­sić to ka­za­nie, sie­dział bez słowa, wziął do ręki kartkę, którą oj­ciec mu pod­su­nął, i oglą­dał, uda­jąc za­in­te­re­so­wa­nie, jakby z tych ba­zgro­łów dało się co­kol­wiek wy­czy­tać.

– Do­bra ro­bota, oj­cze.

Przy­naj­mniej jed­nego po­sta­no­wie­nia do­trzy­mał: nie od­wie­dził go, do­póki nie zo­stał za­wia­do­miony o jego śmierci. W czymś w ro­dzaju ce­re­mo­nii, którą zor­ga­ni­zo­wano, poza nim nikt inny nie uczest­ni­czył. Nie było ta­kiej po­trzeby. Te­raz za­czy­nał żyć na wła­sne konto.

*

I ze skromną, ale re­gu­larną pen­sją za lek­cje ła­ciny i li­te­ra­tury za­czął pracę w szkole, gdzie su­rowo spraw­dzano ja­kość lek­cji pro­wa­dzo­nych przez ta­kich jak on na­uczy­cieli, ta­nich, bo jesz­cze nie skoń­czyli stu­diów. Co ro­zu­miano przez ja­kość lek­cji, nie wia­domo. Do­póki trzy­mał się pod­ręcz­nika i ka­zał uczniom uczyć się go na pa­mięć, wszystko było do­brze. Ale w dniu, kiedy przy­niósł po­emat Car­nera i za­pi­sał go na ta­blicy, dy­rek­torka we­zwała go na dy­wa­nik do swo­jego prze­ra­ża­ją­cego ga­bi­netu, żeby go upo­mnieć, wpa­tru­jąc się w jego usta, nie w oczy, na co pan so­bie po­zwala.

– Słu­cham?

Ob­ra­żone mil­cze­nie dy­rek­torki. Ale on drą­żył te­mat i za­py­tał na co so­bie po­zwa­lam w ja­kiej spra­wie.

– Za­wraca pan uczniom głowę głu­po­tami.

– Ja­kimi głu­po­tami?

– Wy­pi­suje pan wier­sze na ta­blicy, jak za­ko­chani.

– To była lek­cja li­te­ra­tury.

– Li­te­ra­tury hisz­pań­skiej. Li­te­ra­tura ka­ta­loń­ska jest za­ka­zana.

– Można za­ka­zać li­te­ra­tury?

– Niech pan nie stroi so­bie żar­tów.

– To wspa­niały so­net. To czego pani zda­niem mam ich uczyć?

– Na­zwisk au­to­rów. – Ude­rzała otwartą dło­nią w stół. – Ty­tu­łów naj­waż­niej­szych utwo­rów, nazw prą­dów li­te­rac­kich, a przede wszyst­kim nie upra­wiać po­li­tyki i nie szu­kać guza. Chce pan, żeby ktoś na nas zło­żył do­nos?

Ismael na­gle się ze­rwał. Przez kilka se­kund stał, nie wie­dząc, co da­lej. Dy­rek­torka pa­trzyła na niego go­towa do ataku. A on, nie śmie­jąc spoj­rzeć jej w oczy, po­wie­dział ja uczę czy­tać.

– Nie­prawda. Ucznio­wie czy­tać już umieją.

– O mój Boże.

– Blas­fe­mia.

– Nie, to nie blas­fe­mia.

– Nie­prawda. Nie wzy­waj imie­nia Boga nada­remno.

– O mój Boże...

– Precz.

– Co?

– Precz. Zwal­niam pana. Precz.

– Ale prze­cież ja... A lek­cje ła­ciny? Nie ma ni­kogo, kto mógłby...

– Jest pan zwol­niony! Na zie­loną trawkę! Won!

I ow­szem: na ze­wnątrz aku­rat była długa prze­rwa, do­bie­gały dzi­kie wrza­ski dzie­ciarni i przez chwilę nie my­ślał o swo­jej sy­tu­acji, tylko o bied­nych dzie­ciach w szpo­nach tam­tej cza­row­nicy. Ude­rzył w ścianę pię­ścią i tylko so­bie zro­bił krzywdę.

Za­brał parę swo­ich rze­czy z szafki na dru­gim pię­trze i po­szedł so­bie; na­wet nie od­wa­żył się za­py­tać, czy za­płacą mu za ten mie­siąc. Z po­wodu Car­nera zo­stał bez pracy, tak jak kie­dyś zo­stał bez ojca, a jesz­cze wcze­śniej bez matki.

Kiedy po­ło­żył się do łóżka i noc roz­to­czyła nad nim swój cień, jego ból rósł, tak jak prze­po­wie­dział Au­siàs March. Drę­czyły go upo­ko­rze­nie i pa­nika; my­ślał co mam te­raz ro­bić. Czuł na so­bie nie­na­wistny wzrok dy­rek­torki, a bel­fer od matmy, bo to on do­niósł, że wi­dział po­emat Car­nera na ta­blicy, za­nim ją za­peł­nił ele­men­tar­nymi ra­chun­kami, które ni­kogo nie ob­ra­żają i któ­rych żadna wła­dza nie za­bra­nia, uśmie­chał się drwiąco. A może do­no­si­cielką była na­uczy­cielka geo­gra­fii? I osa­czony po­dob­nymi my­ślami nie po­tra­fił po­go­dzić się z ży­ciem. Przez kilka lat wy­ko­rzy­sty­wał spo­kój du­cha na na­ukę nie­miec­kiego i szwedz­kiego. Za­ko­chał się w na­uczy­cielce szwedz­kiego, ale mu­siał wy­bić ją so­bie z głowy, kiedy wy­cho­dząc z klasy, zo­ba­czył ją pod rękę z ja­kimś od­ra­ża­ją­cym ty­pem. To roz­cza­ro­wa­nie zbie­gło się w cza­sie ze świa­do­mo­ścią, że je­żeli nie za­cznie szu­kać pracy, może mieć pro­blemy. Bez trudu zna­lazł uczniów nieco opóź­nio­nych w roz­woju, któ­rzy po­trze­bo­wali ko­re­pe­ty­cji, i cza­sem so­bie my­ślał, że dla niego je­dyną po­cie­chą jest czy­ta­nie. Lata upły­wały bez ha­łasu. Nie po­rzu­cił lek­tury po­etów ak­tu­al­nych ani śre­dnio­wiecz­nych, cho­ciaż na ko­re­pe­ty­cjach mu­siał się ogra­ni­czyć do wy­ja­śnia­nia pa­sjo­nu­ją­cej struk­tury so­netu czy de­cymy. Albo trud­nego do wy­ja­śnie­nia sza­leń­stwa stram­botto. I sa­motny jak pa­lec wra­cał do domu, czy­tał, bu­dził się w nocy, pa­trzył, jak czas bez­tro­sko upływa, a jego nie stać na ma­rze­nia. Kraj prze­ży­wał trans­for­ma­cję, i lu­dzie też, a on cią­gle był sa­mot­nym wil­kiem. Wtedy ja­kimś cu­dem, o iro­nio, przy­jęto go do In­sty­tutu Jo­sepa Car­nera. Wiele bez­sen­nych nocy póź­niej za­uwa­żył brak dwóch gu­zi­ków przy ko­szuli.

Kiedy wszedł do pa­sman­te­rii po gu­ziki, nici i igły, wy­znał eks­pe­dientce, że ni­gdy w ży­ciu nie mu­siał przy­szy­wać żad­nego gu­zika i nie bar­dzo wie, od czego za­cząć.

– Po­trzebny ci bę­dzie na­par­stek.

– Na pewno?

– Je­śli nie chcesz po­ka­le­czyć pal­ców, to tak.

– To po­pro­szę rów­nież na­par­stek.

– Pro­szę; za­raz przy­mie­rzymy.

To był pierw­szy raz, kiedy Leo ujęła jego dłoń, przy­mie­rzyła na­par­stek, stwier­dziła, że po­trzebny jest więk­szy, i prze­szu­kała pu­dełko, nie wy­pusz­cza­jąc ręki, która słu­żyła za miarę, a na­stęp­nie wło­żyła jego pa­lec do na­parstka i za­do­wo­lona po­wie­działa tak, to jest twój roz­miar. Wi­dzisz? A jemu się wy­da­wało, że za­ło­że­nie na­parstka było ge­stem ta­kiej in­tym­no­ści, o ja­kiej na­wet mu się nie śniło. I te ręce, zmę­czone la­tami ukła­da­nia wstą­żek i nici, ale de­li­katne, spo­kojne, za­pra­szały do od­po­czynku. Gdy­bym tak mógł je uca­ło­wać, po­my­ślał. Ale za­miast po­wie­dzieć, że chce uca­ło­wać jej rękę, za­py­tał na­par­stek ma być na tym palcu?

– Tak, oczy­wi­ście. Mó­wi­łeś, że je­steś le­wo­ręczny, prawda?

– Nie, nie mó­wi­łem. – Ci­sza. Nie była nie­zręczna, ale jed­nak ci­sza. – Skąd to wiesz?

– Bo my się znamy.

– Pani i ja?

– Lata temu. Ulica Ali Bei. Masz na imię Ismael.

– A pani?

– Nie wy­głu­piaj się.

– Dla­czego?

– Nie mów mi pani. Ba­wi­li­śmy się ra­zem na scho­dach, ty i ja.

To było mocne ude­rze­nie, jakby woda pod­czas po­twor­nej bu­rzy prze­biła się przez za­porę.

– Leo... – po­wie­dział Ismael.

– Tak.

– Trzy­dzie­ści czy czter­dzie­ści lat temu?

– Nie. Ra­czej dwa­dzie­ścia. I by­łam szczu­plej­sza.

– A ty to jesz­cze pa­mię­tasz? Ja, gdy­byś mi nie po­wie­działa...

– Wi­dzę cię czę­sto, kiedy tędy prze­cho­dzisz. Bo gdy jest mało ro­boty, lu­bię ob­ser­wo­wać ulicę. Wy­obra­żam so­bie różne hi­sto­rie.

– Ja też to lu­bię. Ma­rzy mi się, że... zresztą nie­ważne.

– No co ty, opo­wia­daj.

– Nie, ta­kie tam głu­poty.

– Miesz­kasz w tej oko­licy, prawda?

Na parę se­kund po­trzeb­nych do prze­tra­wie­nia nie­ocze­ki­wa­nego spo­tka­nia za­pa­dła ci­sza, wresz­cie Ismael ją prze­rwał:

– Leo... Tak się cie­szę. – I po chwili: – Masz dzieci?