Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowa powieść autora Wyznaję
Barcelończyk Ismael nie miał łatwego dzieciństwa, ale udało mu się zdobyć wykształcenie i podjąć pracę jako nauczyciel języka i literatury. Pewnego dnia, szukając guzików, zagląda do pasmanterii, gdzie natyka się na koleżankę z dzieciństwa. Powoli zaczyna rozwijać się między nimi uczucie. Jednak przypadkowe spotkanie ze znajomym ze szkoły wywraca życie Ismaela do góry nogami. Budzi się on w podejrzanym szpitalu i nie wie, kim są dziwni lekarze ani jak sam ma na imię. Jedynie odzyskanie pamięci pozwoli mu zrozumieć, w jakich opałach się znalazł, ale okaże się to niezwykle trudnym zadaniem.
Cabré przeplata dramatyczne zdarzenia z życia Ismaela z przygodami rezolutnego dzika o zacięciu filozoficznym, który – podobnie jak Stephen W. Hawking w Krótkiej historii czasu – zastanawia się nad kierunkiem strzały czasu.
W Spalonych w ogniu czytelnik znajdzie wszystko, co najlepsze: wciągającą intrygę, niepokojące, niejednoznaczne postaci oraz nieoczekiwane, zabawne literackie nawiązania – gwarancję prawdziwej przyjemności i nostalgicznej refleksji.
Najnowsza powieść Jaume Cabrégo jest napisana z ogromną swobodą i oparta na literackich skojarzeniach. Ukazuje kruchość ludzkiej świadomości.
Julià Guillamón, „La Vanguardia”
Książka wibruje od biblijnych gromów, jakby bohaterowie byli zdani na łaskę sił pozostających poza ich kontrolą.
Bernat Puigtobella, Núvol.com
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 148
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 3 godz. 17 min
Lektor: Filip Kosior
I co z tego?
Zvi Katz
...ist dies etwa der Tod?
[Czy to jest coś w rodzaju śmierci?]
Rahn z Bawarii
A może wcześniej powiedział to Joseph von Eichendorff?
Dla Margaridy
INCIPIT
Na pewno kiedyś nocą widzieliście, jak ćma, obojętnie, mała czy duża, odruchowo kieruje się w stronę latarni przyciągana jej blaskiem. Ten biedny nocny motyl ma do wyboru: albo się oddali, zaintrygowany czymś, co zwróci jego uwagę, i ocali życie, albo się przybliży i zacznie krążyć wokół latarni, jak w amoku, na helikoidalnej trajektorii, im bliżej żarówki lub płomienia, tym szybciej, a kiedy już zanurzy się w tym świetle, natychmiast zginie spalony. Tak jakby złożył samego siebie w ofierze bogu ognia. Jeżeli światło pochodzi z żarówki albo jest za szkłem, ćma kieruje się do niego z takim entuzjazmem, że nie zastanawia się nad niebezpieczeństwem czy ofiarą. I zderza się z osobnikami tego samego gatunku, które wcześniej wpadły na podobny pomysł, a teraz orbitują, podekscytowane, w kontredansie wokół latarni. Aż jakiś delikatny, pokojowo nastawiony gekon, który się przyczaił na ścianie tej latarni na mocy dawnych układów, niepodważalnych, otworzy pyszczek i połknie ćmę, którą zwabił sen o blasku latarni. Ten teren myśliwski za latarnią, przy ścianie, to prawdziwy fart, ale gekon musi się nim dzielić z trzema kolegami, którzy również odkryli korzyści polowania z zasadzki, pozwalającego oszczędzić sobie trudu kłopotliwego biegania po ścianach budynku i ryzyka, że apetyczne zwierzątko zdąży uciec. Jeżeli gekon ma szczęście, pod koniec sezonu podwoi wielkość i wagę. A ilość ciem, chwała Bogu, nie zmniejszyła się ani razu, aż dziw, skąd światło tyle ich wywabia. No dobrze: myślałem, że w tej historii, którą chcę wam opowiedzieć, jestem takim delikatnym, pokojowo nastawionym gekonem, a tymczasem okazuje się, że nie, że byłem szarym nocnym motylem oślepionym ową jasnością, nieświadomym wielu niebezpieczeństw, jakie czyhają w pobliżu latarni, i okrutną, śmiertelną skutecznością światła, nawet jeśli jego źródłem jest tylko skromna świeczka.
Tak, to jest moja historia. I historia innych też, tak. Aha, mówcie mi Ismael. Tak, nie przesłyszeliście się, Ismael, to nie pomyłka. Jak ten z Moby Dicka, tak. No dobrze... Wszyscy mnie z nim kojarzą, tak. Ale nie mam z nim nic wspólnego, mogę przysiąc. Chociaż wydaje mi się, że nie trzeba.
Ismael urodził się w najzimniejszym dniu roku. To była środa i nieliczni przechodnie, którzy znaleźli się na ulicy o ósmej wieczorem, myśleli tylko o tym, by jak najszybciej schronić się gdzieś pod dachem. W najzimniejszym dniu roku, a może całej dekady. Jego ojciec był flecistą w Orkiestrze Miejskiej i zawodowym kopistą partytur i nut dla różnych orkiestr. Ponoć Rampal zamówił u niego kopie pięćdziesięciu indywidualnych zapisów nutowych ze swojego najczęściej grywanego repertuaru, co pozwoliło im żyć przez jakiś czas na całkiem niezłym poziomie. Tak mówią, ale nikt nie mógłby przysiąc z ręką na Biblii. Kiedy Ismael skończył dziesięć lat, jego ojciec nadal był flecistą i kopistą. A pewnego dnia posadził go przed sobą i powiedział synu mój, musisz wiedzieć, że urodziłeś się z zimna i że przez odczuwane zimno twoja biedna matka, a moja małżonka zachorowała na zapalenie płuc, które niemal nam ją zabrało do nieba. Z twojej winy.
– Ależ, tato... Nie miałem o niczym pojęcia.
– Nie trzeba mieć pojęcia – powiedział ojciec tym przemądrzałym tonem, który pozwalał mu czuć się kimś ważnym – żeby ponosić odpowiedzialność za nieszczęście innych.
Chłopiec przez chwilę się zastanawiał, ze łzami w oczach, i myślał tak intensywnie, że słychać było zgrzytanie śrubek w mózgu. I w końcu powiedział przecież mama nie umarła z zimna, tato.
– Pod tym względem masz rację: nie umarła z zimna. Ale na zimno cierpiała.
– A ja miałem dziewięć lat, kiedy umarła.
– Dziewięć?
– To było w ubiegłym roku.
– W ubiegłym roku?
– Tak.
– Nieważne, ale odkąd się urodziłeś, stała się taka delikatna, że śmierć była tylko kwestią czasu. I zapamiętaj sobie, że to twoja wina.
Dziesięcioletni chłopiec nie umie ocenić, czy jego ojciec aby nie zwariował. Jedyne, co czuł, to smutek. Więc się rozpłakał. A wtedy ojciec zaczął go strofować, tak, właśnie tylko tego brakowało, żebyś mi się tu rozbeczał. Co na to powie twoja sąsiadeczka?
– Niech mówi, co chce.
To nie była prawda: spaliłby się ze wstydu, gdyby Leo zobaczyła czy usłyszała, jak on płacze.
Po tej rozmowie w życiu rodzinnym wiele się wydarzyło. Minęło parę miesięcy, parę lat i pewnego dnia ojciec dokonał samookaleczenia palca wskazującego prawej ręki, co uniemożliwiło grę na flecie, a nawet przepisywanie partytur, i oświadczył lekarzowi, że zrobił to, ponieważ robotę miał głęboko w dupie i teraz chciałby odpocząć. A nawet mimochodem insynuował, że wszystkiemu winien jest jego syn, który nie usunął z domu noży. Zanim go umieszczono w domu wariatów, sprawdzono, czy odzyskałby równowagę ducha, wykonując jakąś inną pracę. I pewna mądra głowa wpadła na pomysł, że praca na stacji benzynowej, dzięki temu, że nie wymaga myślenia, to najlepszy sposób na odzyskanie równowagi. A pewnego dnia, kiedy Ismael odkrył zaintrygowany pojawianie się owłosienia na całym ciele i utratę kontroli nad głosem – to ostatnie bardzo go zmartwiło ze względu na Leo, z każdym dniem coraz piękniejszej, bo bał się, że usłyszy, jak mówi dyszkantem – zdecydował się pójść na stację; ojciec kończył właśnie obsługiwać sfatygowanego, spragnionego paliwa forda; pochłonięty tą pracą trzymał jeszcze wąż w ręce, kiedy zauważył syna; wzruszył ramionami, a ponieważ chłopiec się nie odzywał, sam zapytał, co, u diabła, tu robi, zamiast siedzieć w szkole.
– To nie była moja wina.
– O czym ty do mnie mówisz?
– O śmierci matki. I o wypadku z twoim palcem.
– No, ja wcale nie powiedziałem, że...
– Właśnie że tak mówisz. Jesteś do mnie uprzedzony.
– Ej, spieprzaj stąd.
– Jak sobie życzysz – powiedział chłopiec, ale nie ruszył się z miejsca.
– Aha, niby że taki z ciebie mądrala.
– Tato...
– Wracaj do szkoły, bo cię obleję benzyną. Zobaczysz, jak będziesz spieprzał.
– Tato...
Ojciec wycelował w niego wąż i puścił strumień benzyny na syna, a ten schował się za lśniącym strombergiem wjeżdżającym w tym momencie na stację. Ismael uciekł, nie oglądając się za siebie, i przez cały dzień błąkał się po mieście, pochlipując, a kiedy późnym wieczorem wrócił do domu, zastał tam jakąś panią, bardzo miłą; zapytała go, czy ma na imię Ismael, odpowiedział, że tak. A na to ona chodzi o to, że twój ojciec...
– Co mu się stało?
– Musieliśmy go zabrać do szpitala.
– On jest szalony. Szalony jak zając wiosną.
– Nie mów tak o nim. On jest chory.
– Chory na szaleństwo. Chciał mnie spalić żywcem.
– Wiemy o tym. Teraz jest na leczeniu, a ty i ja musimy porozmawiać.
– O czym?
– Co mamy z tobą zrobić. O tym musimy...
– Co pani chce powiedzieć?
– Słuchaj, chłopcze... Nie możesz mieszkać sam.
– Od dwóch lat kupuję jedzenie i codziennie gotuję.
– Skąd bierzesz pieniądze?
– Ojciec wkłada je do słoika po cukrze.
– No więc zabierzemy cię do miejsca, gdzie wszystko dostaniesz gotowe.
– Nie chcę iść do więzienia. To mój ojciec jest wariatem.
– Nie, nie, skarbie... – Miła pani roześmiała się. – Nie do więzienia. Będziesz mieszkał z trzema chłopcami i z opiekunem.
– Nie ma mowy, proszę pani.
Tej samej nocy został przedstawiony trzem niezainteresowanym nim współmieszkańcom i wychowawcy. Jestem Àlex. Jasne?
W pokoju, do którego go przydzielono, stały dwa łóżka. Drugie zajmował jeden z tych nowych obojętnych kolegów; miał na imię Simó i jak Ismael wywnioskował z obserwacji, spędzał cały dzień na czytaniu, i wydaje się, że minęła dobra godzina, zanim się zorientował, że kogoś mu dokwaterowali.
– Cześć – powtórzył Ismael po raz trzeci. Wtedy Simó podniósł wzrok znad książki i wpatrywał się w niego bez słowa nieskończenie długą chwilę. Po tym sprawdzianie włożył zakładkę, zamknął książkę i odpowiedział mu cześć.
Następnego dnia Simó poinformował go, że jego rodzice są w więzieniu pod fałszywymi zarzutami. A tobie co się stało?
– Mama nie żyje. Umarła z zimna. Dawno temu.
– O cholera. A twój ojciec?
Po paru dniach oswajania się z rutyną podwieczorków po szkole, kiedy wszyscy udawali, że odrabiają lekcje, Ismael zapytał Simóna, dlaczego tyle czyta.
– Bo lubię.
– On daje przykład, z którego wszyscy moglibyście czerpać, nie sądzicie? – wtrącił się wychowawca, który właśnie rozpakowywał torby z jedzeniem na pół tygodnia.
– E, to nudne – odezwał się blondynek, prawie albinos, o którym chodziły słuchy, że został przyłapany na nielegalnej grze w pokera. Problem w tym, że żaden z mieszkańców nie wiedział, z jakiego konkretnie powodu inni koledzy znaleźli się w mieszkaniu Àlexa. Wszyscy odpowiadali wymijająco i przestawali zadawać pytania, kiedy sobie uświadamiali, że nie było przyjemnie na nie odpowiadać.
Dwa tygodnie później Ismael miał już za sobą lekturę książki, którą mu pożyczył Simó, i tak jakby to stanowiło rytuał przejścia, dał się zaprowadzić Simónowi i Àlexowi do dzielnicowej biblioteki. Simó wskazał mu miejsce, gdzie stał gruby tom, otworzył na pierwszej stronie i przytknął palec do pierwszej linijki.
– To początek powieści. Przeczytaj głośno.
– „Imię moje: Izmael” – przeczytał Ismael. I przerwał przestraszony. Àlex dyskretnie uśmiechnął się z satysfakcją, a Simó zapytał, czy mogą wypożyczyć książkę do domu.
Jakim cudem Ismael znalazł się w tym mieszkaniu, gdzie prawie nikt się nie kłócił i skąd wszyscy chcieli odejść, ale bez pośpiechu, bo życie w domu rodzinnym, jeżeli jeszcze coś z niego zostało, było drogą niemal samobójczą? Przez przypadek.
To prawda, że Ismael przeczytał pierwszą stronę powieści ze trzydzieści razy. Ale nie potrafił doczytać książki do końca, co to, to nie; nie wydaje ci się, że to strasznie nudne, tyle dziwnych rzeczy na żaglowcu, nic tylko morze i morze, i...
– Nie przejmuj się. Nie masz obowiązku przeczytania całej książki. Czytaj do końca jedynie tę, która na to zasługuje.
– Chcesz powiedzieć, że Moby Dick to zła książka?
– Nie. Chcę powiedzieć, że nie jesteś jeszcze na nią gotowy...
– A ty niby kim jesteś, żeby mi mówić, że nie jestem gotowy?
– Dobrze, dobrze. Jak sobie chcesz.
I Simó skoncentrował się na lekturze książki nie tak grubej jak ta Ismaela. A Ismael potrzebował paru dni, żeby spuścić z tonu, poprosić Àlexa o zgodę na wyjście do biblioteki i wymienić książkę na inną, tylko żeby nie była taka gruba, proszę pani. I przekonał się, że lepiej się nie kłócić z Simónem; nie miał pojęcia, czemu ten zrównoważony chłopiec trafił do mieszkania dla dzieci wykolejeńców. To znaczy wiedział: jego rodzice siedzieli w więzieniu pod fałszywymi zarzutami.
– Simó? – zagadnął Ismael kolegę któregoś wiosennego dżdżystego popołudnia.
– Mhm – mruknął tamten, nie podnosząc wzroku znad książki.
– Co to za fałszywe zarzuty?
– Że co?
– Tak, stary. Dlaczego twoi rodzice...
Simó zamknął książkę, bez zakładki, wstał i uderzył go pięścią w nos, z którego potem przez kilka godzin sączyła się krew, mimo waty i wody utlenionej. Ten jeden cios nauczył Ismaela, jak ważne w życiu jest milczenie. Ani ofiara, ani napastnik, ani Àlex, ani pozostali koledzy nie widzieli powodu, żeby ten incydent dotarł do władz odpowiedzialnych za ochronę dzieci, bo Ismael zasłużył sobie przez własną głupotę. A dzieckiem też już nie był, od kiedy miał całe ciało owłosione.
Gdy zdał maturę, zorientował się, że mieszkanie Àlexa było wyjątkiem. Że szczęście w życiu nie polegało na tym, że dostał się na studia, tylko że mógł trafić do mieszkania, gdzie obowiązywały inne zasady. Pożegnali go koledzy inni niż ci, których tu zastał pięć lat temu, bo czas mija dla wszystkich, poza Àlexem, który nie miał jeszcze ani jednego siwego włosa. Zanim Ismael rozpoczął studia, poszedł odwiedzić ojca.
– Nie, wolę tam iść sam.
– Ale gdybyś chciał, ja...
– Nie, Àlex. Przypomnij sobie, jakie kazanie nam wygłosiłeś parę godzin temu, kiedy mówiłeś, że odchodzę i tak dalej. To samo, które wygłosiłeś, kiedy odchodził Simó.
– Ej, ty, nie krytykuj mnie...
Objęli się przed wejściem do sanatorium, gdzie przebywał ojciec Ismaela, wiedząc, że prawdopodobnie już się nie spotkają. I nie odwracając się, nie mówiąc Àlexowi do widzenia, Ismael wszedł do instytucji, w której jego ojciec nauczył się kopiować partytury lewą ręką.
Jak ci się to podoba, mały? zapytał ojciec, jakby widzieli się ostatnio parę dni temu. I pokazał mu nieczytelne bazgroły, które wychodziły poza pięciolinię, czort wie gdzie, jakby to była radosna twórczość. Ismael dostrzegł na twarzy ojca dumę i satysfakcję. Miał przygotowane przemówienie zaczynające się od słów przeklęty ojcze, całkiem ci odbiło, to ostatni raz, kiedy cię odwiedzam, bo do trzech poprzednich zostałem zmuszony przez moich opiekunów. Teraz wiem, że mogłeś mnie unieszczęśliwić na całe życie. Na szczęście jestem tylko nieszczęśnikiem, który próbuje leczyć się z ran przez ciebie zadanych, chociaż pewnie nie wiesz, co znaczy zadawać rany. Znalazłem dobrych ludzi, którzy mi ciebie zastąpili, podczas gdy ty chciałeś spalić mnie żywcem. Słuchaj: to ci jeszcze wybaczam. Ale nie wybaczę ci, że obciążałeś mnie winą za śmierć matki. Całymi nocami zastanawiałem się, czemu mi to robisz. Bo matki naprawdę mi brakowało. Nawet teraz, choć jestem dorosły, za nią tęsknię. No więc żegnaj, zrywam więzy, chwytaj wiatr w żagle, a o twojej śmierci na pewno mnie zawiadomią. A właśnie, nie uczyłem się gry na klarnecie ani na flecie, ani na mandyndze. Będę studiował na wydziale humanistycznym: łacina i niemiecki, coś, o czym ty nie masz pojęcia. Jednym słowem, spieprzaj, dziadu. I dostałem pracę w szkole. Mało płacą, ale przynajmniej nie umrę z głodu.
Ale zamiast wygłosić to kazanie, siedział bez słowa, wziął do ręki kartkę, którą ojciec mu podsunął, i oglądał, udając zainteresowanie, jakby z tych bazgrołów dało się cokolwiek wyczytać.
– Dobra robota, ojcze.
Przynajmniej jednego postanowienia dotrzymał: nie odwiedził go, dopóki nie został zawiadomiony o jego śmierci. W czymś w rodzaju ceremonii, którą zorganizowano, poza nim nikt inny nie uczestniczył. Nie było takiej potrzeby. Teraz zaczynał żyć na własne konto.
I ze skromną, ale regularną pensją za lekcje łaciny i literatury zaczął pracę w szkole, gdzie surowo sprawdzano jakość lekcji prowadzonych przez takich jak on nauczycieli, tanich, bo jeszcze nie skończyli studiów. Co rozumiano przez jakość lekcji, nie wiadomo. Dopóki trzymał się podręcznika i kazał uczniom uczyć się go na pamięć, wszystko było dobrze. Ale w dniu, kiedy przyniósł poemat Carnera i zapisał go na tablicy, dyrektorka wezwała go na dywanik do swojego przerażającego gabinetu, żeby go upomnieć, wpatrując się w jego usta, nie w oczy, na co pan sobie pozwala.
– Słucham?
Obrażone milczenie dyrektorki. Ale on drążył temat i zapytał na co sobie pozwalam w jakiej sprawie.
– Zawraca pan uczniom głowę głupotami.
– Jakimi głupotami?
– Wypisuje pan wiersze na tablicy, jak zakochani.
– To była lekcja literatury.
– Literatury hiszpańskiej. Literatura katalońska jest zakazana.
– Można zakazać literatury?
– Niech pan nie stroi sobie żartów.
– To wspaniały sonet. To czego pani zdaniem mam ich uczyć?
– Nazwisk autorów. – Uderzała otwartą dłonią w stół. – Tytułów najważniejszych utworów, nazw prądów literackich, a przede wszystkim nie uprawiać polityki i nie szukać guza. Chce pan, żeby ktoś na nas złożył donos?
Ismael nagle się zerwał. Przez kilka sekund stał, nie wiedząc, co dalej. Dyrektorka patrzyła na niego gotowa do ataku. A on, nie śmiejąc spojrzeć jej w oczy, powiedział ja uczę czytać.
– Nieprawda. Uczniowie czytać już umieją.
– O mój Boże.
– Blasfemia.
– Nie, to nie blasfemia.
– Nieprawda. Nie wzywaj imienia Boga nadaremno.
– O mój Boże...
– Precz.
– Co?
– Precz. Zwalniam pana. Precz.
– Ale przecież ja... A lekcje łaciny? Nie ma nikogo, kto mógłby...
– Jest pan zwolniony! Na zieloną trawkę! Won!
I owszem: na zewnątrz akurat była długa przerwa, dobiegały dzikie wrzaski dzieciarni i przez chwilę nie myślał o swojej sytuacji, tylko o biednych dzieciach w szponach tamtej czarownicy. Uderzył w ścianę pięścią i tylko sobie zrobił krzywdę.
Zabrał parę swoich rzeczy z szafki na drugim piętrze i poszedł sobie; nawet nie odważył się zapytać, czy zapłacą mu za ten miesiąc. Z powodu Carnera został bez pracy, tak jak kiedyś został bez ojca, a jeszcze wcześniej bez matki.
Kiedy położył się do łóżka i noc roztoczyła nad nim swój cień, jego ból rósł, tak jak przepowiedział Ausiàs March. Dręczyły go upokorzenie i panika; myślał co mam teraz robić. Czuł na sobie nienawistny wzrok dyrektorki, a belfer od matmy, bo to on doniósł, że widział poemat Carnera na tablicy, zanim ją zapełnił elementarnymi rachunkami, które nikogo nie obrażają i których żadna władza nie zabrania, uśmiechał się drwiąco. A może donosicielką była nauczycielka geografii? I osaczony podobnymi myślami nie potrafił pogodzić się z życiem. Przez kilka lat wykorzystywał spokój ducha na naukę niemieckiego i szwedzkiego. Zakochał się w nauczycielce szwedzkiego, ale musiał wybić ją sobie z głowy, kiedy wychodząc z klasy, zobaczył ją pod rękę z jakimś odrażającym typem. To rozczarowanie zbiegło się w czasie ze świadomością, że jeżeli nie zacznie szukać pracy, może mieć problemy. Bez trudu znalazł uczniów nieco opóźnionych w rozwoju, którzy potrzebowali korepetycji, i czasem sobie myślał, że dla niego jedyną pociechą jest czytanie. Lata upływały bez hałasu. Nie porzucił lektury poetów aktualnych ani średniowiecznych, chociaż na korepetycjach musiał się ograniczyć do wyjaśniania pasjonującej struktury sonetu czy decymy. Albo trudnego do wyjaśnienia szaleństwa strambotto. I samotny jak palec wracał do domu, czytał, budził się w nocy, patrzył, jak czas beztrosko upływa, a jego nie stać na marzenia. Kraj przeżywał transformację, i ludzie też, a on ciągle był samotnym wilkiem. Wtedy jakimś cudem, o ironio, przyjęto go do Instytutu Josepa Carnera. Wiele bezsennych nocy później zauważył brak dwóch guzików przy koszuli.
Kiedy wszedł do pasmanterii po guziki, nici i igły, wyznał ekspedientce, że nigdy w życiu nie musiał przyszywać żadnego guzika i nie bardzo wie, od czego zacząć.
– Potrzebny ci będzie naparstek.
– Na pewno?
– Jeśli nie chcesz pokaleczyć palców, to tak.
– To poproszę również naparstek.
– Proszę; zaraz przymierzymy.
To był pierwszy raz, kiedy Leo ujęła jego dłoń, przymierzyła naparstek, stwierdziła, że potrzebny jest większy, i przeszukała pudełko, nie wypuszczając ręki, która służyła za miarę, a następnie włożyła jego palec do naparstka i zadowolona powiedziała tak, to jest twój rozmiar. Widzisz? A jemu się wydawało, że założenie naparstka było gestem takiej intymności, o jakiej nawet mu się nie śniło. I te ręce, zmęczone latami układania wstążek i nici, ale delikatne, spokojne, zapraszały do odpoczynku. Gdybym tak mógł je ucałować, pomyślał. Ale zamiast powiedzieć, że chce ucałować jej rękę, zapytał naparstek ma być na tym palcu?
– Tak, oczywiście. Mówiłeś, że jesteś leworęczny, prawda?
– Nie, nie mówiłem. – Cisza. Nie była niezręczna, ale jednak cisza. – Skąd to wiesz?
– Bo my się znamy.
– Pani i ja?
– Lata temu. Ulica Ali Bei. Masz na imię Ismael.
– A pani?
– Nie wygłupiaj się.
– Dlaczego?
– Nie mów mi pani. Bawiliśmy się razem na schodach, ty i ja.
To było mocne uderzenie, jakby woda podczas potwornej burzy przebiła się przez zaporę.
– Leo... – powiedział Ismael.
– Tak.
– Trzydzieści czy czterdzieści lat temu?
– Nie. Raczej dwadzieścia. I byłam szczuplejsza.
– A ty to jeszcze pamiętasz? Ja, gdybyś mi nie powiedziała...
– Widzę cię często, kiedy tędy przechodzisz. Bo gdy jest mało roboty, lubię obserwować ulicę. Wyobrażam sobie różne historie.
– Ja też to lubię. Marzy mi się, że... zresztą nieważne.
– No co ty, opowiadaj.
– Nie, takie tam głupoty.
– Mieszkasz w tej okolicy, prawda?
Na parę sekund potrzebnych do przetrawienia nieoczekiwanego spotkania zapadła cisza, wreszcie Ismael ją przerwał:
– Leo... Tak się cieszę. – I po chwili: – Masz dzieci?