51,90 zł
Wyczekiwana autobiografia Harry’ego, księcia Sussex. Niemal jednoczesna premiera w 16 krajach na całym świecie.
Ten drugi przenosi czytelników z powrotem do jednego z najbardziej przejmujących obrazów XX wieku: dwóch młodych chłopców, dwoje książąt idących za trumną matki. Świat patrzył w smutku – i przerażeniu. Kiedy Diana, księżna Walii, spoczęła w grobie, miliardy ludzi zastanawiały się, co książęta muszą myśleć i czuć – i jak potoczy się ich życie.
Teraz Harry w końcu opowiada swoją historię.
Ten drugi, książka pełna surowej, niezachwianej szczerości, jest na wielu poziomach przełomowa dzięki przenikliwości, serii olśnień, samoanalizie i ciężko wywalczonej mądrości na temat wiecznej mocy miłości, która triumfuje nad żalem.
Książę Harry pragnie wesprzeć brytyjskie organizacje charytatywne darowizną płynącą z dochodu z publikacji książki Ten drugi. Książę Sussex przekazał 1,5 miliona dolarów Sentebale, organizacji, którą założył wraz z księciem Seeiso jako hołd dla ich matek, która wspiera dzieci i młodzież w Lesotho i Botswanie zarażonych HIV/AIDS. Książę Harry przekaże również darowiznę na rzecz organizacji non-profit WellChild w wysokości 300 tysięcy funtów. WellChild, której od piętnastu lat udziela królewskiego patronatu, stara się, by dzieci i młodzież z chorobami przewlekłymi otrzymywały opiekę w domu zamiast w szpitalu.
Harry, książę Sussex, jest mężem, ojcem, działaczem humanitarnym i ekologicznym, weteranem wojennym i ambasadorem zdrowia psychicznego. Mieszka w Santa Barbara w Kalifornii z rodziną i trzema psami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 697
DLA MEG, ARCHIEGO I LILI...I OCZYWIŚCIE DLA MOJEJ MATKI
Przeszłość nigdy nie umiera.Nie jest nawet przeszłością.
William Faulkner, Requiem dla zakonnicy,przeł. Wacław Niepokólczycki
Umówiliśmy się na spotkanie kilka godzin po pogrzebie. W ogrodach Frogmore, przy starej gotyckiej ruinie. Byłem pierwszy.
Rozejrzałem się; nie zobaczyłem nikogo.
Sprawdziłem komórkę. Żadnego esemesa, żadnej poczty głosowej.
Pewnie się spóźnią, pomyślałem i oparłem się o kamienny murek.
Odłożyłem telefon i powiedziałem sobie: spokojnie.
Pogoda była klasycznie kwietniowa. Ni to zima, ni wiosna. Drzewa były nagie, ale powietrze – łagodne. Niebo szare, ale tulipany kwitły. Światło blade, ale meandrujący przez ogrody ciemnoniebieski staw błyszczał.
Jakie to wszystko jest piękne, pomyślałem. I jakie smutne.
Kiedyś zakładałem, że tu będzie mój dom na zawsze. Zamiast tego okazało się, że to tylko kolejny krótki przystanek.
Gdy moja żona i ja uciekliśmy stąd w obawie o zdrowie psychiczne i bezpieczeństwo fizyczne, nie byłem pewien, czy kiedykolwiek tu wrócę. To był styczeń 2020 roku. Teraz, ponad rok później, byłem tu kilka dni po przebudzeniu się, zobaczeniu na telefonie trzydziestu dwóch nieodebranych połączeń i odbyciu krótkiej, przyprawiającej o kołatanie serca rozmowy z babcią:
– Harry... dziadek odszedł.
Zaczęło wiać i zrobiło się chłodniej. Zgarbiłem się, potarłem ramiona, poczułem, jak cienka jest moja biała koszula. Żałowałem, że nie przebrałem się po pogrzebie i że nie wziąłem ze sobą płaszcza. Odwróciłem się plecami do wiatru i mój wzrok padł na gotyckie ruiny, które tak naprawdę nie były bardziej gotyckie niż karuzela Millennium Wheel. Zmyślna architektura, scenografia teatralna. Jak tyle innych rzeczy wokół, pomyślałem.
Z kamiennego murka przemieściłem się na drewnianą ławeczkę. Usiadłem, ponownie sprawdziłem telefon, spojrzałem wzdłuż ogrodowej ścieżki.
Gdzie oni są?
Kolejny podmuch wiatru. Z jakiegoś powodu przypomniał mi się dziadek. Może to jego chłodny sposób bycia. Albo mrożące poczucie humoru. Przywołałem w myślach jedno z weekendowych polowań sprzed lat. Kolega, chcąc nawiązać rozmowę, spytał dziadka, co sądzi o mojej nowej brodzie, która wzbudzała niepokój w rodzinie i kontrowersje w prasie. „Czy królowa powinna kazać Harry’emu, żeby się ogolił?” Dziadek spojrzał na mojego kolegę, na moją brodę i na jego twarzy pojawił się szelmowski uśmiech.
– TO ma być broda?!
Wszyscy się roześmiali. Być albo nie być brodatym, oto było pytanie, ale można było liczyć na dziadka, że będzie się domagał więcej brody.
– Niech rośnie bujna szczecina cholernego wikinga!
Pomyślałem o zdecydowanych poglądach dziadka, o jego licznych pasjach: powożeniu bryczką, grillowaniu, strzelectwie, jedzeniu, piwie. O tym, jak cieszył się życiem. Pod pewnymi względami przypominał moją matkę. Może dlatego był takim jej fanem. Na długo zanim została księżną Dianą, kiedy była po prostu Dianą Spencer, przedszkolanką, sekretną dziewczyną księcia Karola, mój dziadek był jej najbardziej zdecydowanym sprzymierzeńcem. Niektórzy twierdzą, że to on wyswatał moich rodziców. Jeśli to prawda, to można uznać, że dziadek stanowił Pierwotną Przyczynę mojego świata. Nie byłoby mnie, gdyby nie on.
Ani mojego starszego brata.
Ale może za to nasza matka wciąż byłaby. Gdyby nie wyszła za tatę...
Przypomniałem sobie jedną z ostatnich rozmów, sam na sam z dziadkiem, niedługo po tym, jak skończył dziewięćdziesiąt siedem lat. Myślał o końcu. Mówił, że nie jest już w stanie realizować swoich pasji. Najbardziej ze wszystkiego jednak brakowało mu pracy. Bez pracy, mówił, wszystko się rozłazi. Nie wyglądał na smutnego, bardziej – na gotowego.
– Trzeba wiedzieć, kiedy odejść, Harry.
Popatrzyłem w dal, na małą panoramę krypt i pomników w ogrodach. Royal Burial Ground, Królewski Cmentarz, miejsce ostatecznego spoczynku tak wielu z nas, w tym królowej Wiktorii. A także osławionej Wallis Simpson. Również jej podwójnie osławionego męża Edwarda, byłego króla i mojego praprastryja. Po tym, jak Edward zrezygnował z tronu dla Wallis, po tym, gdy uciekli z Wielkiej Brytanii, martwili się o swój ostateczny powrót – oboje mieli obsesję na punkcie pochówku właśnie tutaj. Królowa, moja babcia, przychyliła się do ich prośby. Ale umieściła ich w pewnej odległości od wszystkich innych, pod pochylonym platanem. Być może to było ostatnie pogrożenie palcem. Ostatnie wygnanie. Zastanawiałem się, co Wallis i Edward myślą teraz o swoim zamartwianiu się. Czy ostatecznie ma to jakiekolwiek znaczenie? Zastanawiałem się, czy w ogóle o tym myślą. Czy unoszą się w jakiejś eterycznej przestrzeni, rozpamiętując swoje wybory, czy też są Nigdzie, myśląc o Niczym? Czy po tym wszystkim naprawdę może być Nic? Czy świadomość, tak jak czas, ma swój kres? A może, pomyślałem, po prostu są tu teraz, koło fałszywej gotyckiej ruiny, albo obok mnie i podsłuchują moje myśli. A jeśli tak... może moja matka też?
Myśl o niej, jak zawsze, przyniosła mi zastrzyk nadziei i przypływ energii.
I ukłucie smutku.
Tęskniłem za matką codziennie, ale tego dnia, tuż przed tym nerwowym spotkaniem w Frogmore, zatęskniłem za nią gwałtownie i nie potrafiłem powiedzieć dlaczego. Jak wiele rzeczy związanych z nią, trudno było to ująć w słowa. Mimo że moja matka była księżną i nosiła imię bogini, oba te określenia zawsze wydawały mi się zbyt słabe, nieadekwatne. Ludzie nieustannie porównywali ją do bohaterów i świętych, od Nelsona Mandeli, przez Matkę Teresę, po Joannę d’Arc, ale każde takie porównanie, choć podniosłe i pełne uwielbienia, okazywało się nietrafione. Moja matka – najbardziej rozpoznawalna kobieta na świecie, jedna z najbardziej kochanych – była zwyczajnie nie do opisania, tak po prostu było. A jednak: jak ktoś tak dalece wykraczający poza język potoczny mógł pozostać tak rzeczywisty, tak namacalnie obecny, tak wyraziście żywy w moim umyśle? Jak to możliwe, że widziałem ją, tak dobrze jak łabędzia sunącego w moją stronę po ciemnoniebieskim stawie? Że wciąż słyszałem jej śmiech, tak głośno jak śpiew ptaków na nagich drzewach? Tak wielu rzeczy nie pamiętałem, bo byłem zbyt mały, kiedy zginęła, ale większym cudem było to wszystko, co zapamiętałem. Jej zniewalający uśmiech, jej wrażliwe oczy, jej dziecięco żarliwe uwielbienie filmów i muzyki, strojów i słodyczy – i nas. Och, jak ona kochała mojego brata i mnie. Obsesyjnie, wyznała w którymś z wywiadów.
No cóż, mamo... wzajemnie.
Może jej wszechobecność wynikała z tego samego powodu, dla którego nie dało jej się opisać – ponieważ była światłem, czystym i promiennym światłem, a czy można tak naprawdę opisać światło? Nawet Einsteinowi sprawiało to trudności. Niedawno astronomowie nastawili swoje największe teleskopy, wycelowali je w maleńką szczelinę w kosmosie i udało im się dostrzec zapierającą dech w piersiach kulę, którą nazwali Earendel, co w języku staroangielskim oznacza Gwiazdę Poranną. Earendel położona jest miliardy lat świetlnych od nas i prawdopodobnie już dawno przestała istnieć, bardziej zbliżona wiekiem do Wielkiego Wybuchu, momentu Stworzenia, niż nasza Droga Mleczna, a mimo to wciąż widoczna dla oczu śmiertelników, ponieważ jest tak jasna i olśniewająca.
Taka była moja matka.
To dlatego widziałem ją i wyczuwałem zawsze, ale szczególnie tego kwietniowego popołudnia w Frogmore.
A także dlatego, że niosłem jej sztandar. Przyszedłem do tych ogrodów, bo chciałem pokoju. Bardziej niż czegokolwiek innego. Chciałem go dla dobra mojej rodziny i dla siebie samego – ale też dla niej.
Ludzie zapominają o tym, jak bardzo moja matka dążyła do pokoju. Wielokrotnie okrążyła kulę ziemską, przemierzała pola minowe, przytulała chorych na AIDS, pocieszała sieroty wojenne, zawsze próbując zaprowadzić pokój, i wiedziałem, jak bardzo chciałaby – chciała! – pokoju między swoimi chłopcami, między nami dwoma i tatą. I w całej rodzinie.
Od wielu miesięcy Windsorowie znajdowali się w stanie wojny. Nasze szeregi bywały skłócone co jakiś czas, od wieków, ale tym razem wyglądało to inaczej. To był publiczny rozłam na pełną skalę, grożący niepowetowanymi stratami. Dlatego, choć przyleciałem do domu wyłącznie na pogrzeb dziadka, już na miejscu poprosiłem o poufne spotkanie z moim starszym bratem Willym i ojcem, by porozmawiać o tym, jak się sprawy mają.
By znaleźć wyjście.
Ale teraz spojrzałem jeszcze raz na telefon i wzdłuż ogrodu i pomyślałem: może zmienili zdanie. Może nie przyjdą.
Przez pół sekundy rozważałem poddanie się, pójście na samotny spacer po ogrodach albo z powrotem do domu, gdzie wszyscy moi kuzyni pili i wymieniali się opowieściami o dziadku.
I wtedy, w końcu, zobaczyłem ich. Krocząc w moją stronę ramię w ramię, wyglądali ponuro, niemal groźnie. Więcej, wyglądali na jednomyślnych. Serce podeszło mi do gardła. Normalnie kłóciliby się o to czy tamto, ale teraz wydawali się iść w zgodzie – w szyku.
Zaraz, czy umówiliśmy się na spacer... czy na pojedynek?
Podniosłem się z drewnianej ławki, nieśmiało zrobiłem krok w ich stronę, niepewnie się uśmiechnąłem. Nie odwzajemnili uśmiechu. Teraz moje serce naprawdę zaczęło miotać się w piersi. Oddychaj głęboko, powiedziałam do siebie.
Oprócz strachu czułem nadnaturalnie natężoną świadomość i ogromną bezbronność, podobnie jak w innych kluczowych momentach mojego życia.
Kiedy szedłem za trumną mojej matki.
Kiedy po raz pierwszy brałem udział w bitwie.
Kiedy przemawiałem publicznie podczas ataku paniki.
To samo poczucie, że rozpoczynam misję i nie wiem, czy podołam, ale wiem, że nie ma już odwrotu. Że Los przejmuje wodze.
No dobrze, mamo – pomyślałem, przyspieszając kroku – do dzieła. Trzymaj za mnie kciuki.
Spotkaliśmy się w połowie ścieżki.
– Willy? Tata? Cześć!
– Haroldzie...
Sztywno do bólu.
Przegrupowaliśmy się, sformowaliśmy tyralierę, ruszyliśmy żwirową ścieżką przez kamienny mostek obrośnięty bluszczem.
To, jak się do siebie dostroiliśmy, jak bez słowa wyrównaliśmy tempo marszu i pochyliliśmy głowy, i jeszcze te groby naokoło – trudno, żebym sobie nie przypomniał o pogrzebie mamy. Zabroniłem sobie o tym myśleć i próbowałem się skupić na dźwięcznym chrzęście naszych kroków i na tym, jak nasze słowa ulatywały niczym dym na wietrze.
Jak przystało na Brytyjczyków i na Windsorów, zaczęliśmy pogawędkę o pogodzie. Wymieniliśmy uwagi o pogrzebie dziadka. Wszystko, w najdrobniejszych szczegółach, zaplanował sam, przypomnieliśmy sobie ze smutnymi uśmiechami. Pogawędki. Pogaduszki. Poruszyliśmy wszystkie poboczne tematy, a ja wciąż czekałem, aż przejdziemy do najważniejszego, zastanawiając się, dlaczego tyle to trwa, a także – jak, u licha, mój ojciec i brat zachowywali taki spokój.
Spojrzałem wokół siebie. Przeszliśmy już spory kawałek, a teraz dochodziliśmy do samego środka królewskiego cmentarza, po kostki w ciałach bardziej niż książę Hamlet. Jeśli się zastanowić... czy ja sam nie prosiłem kiedyś o pochówek tutaj? Kilka godzin przed wyruszeniem na wojnę mój prywatny sekretarz powiedział, że muszę wybrać miejsce, w którym zostaną złożone moje szczątki.
– Gdyby stało się najgorsze, Wasza Królewska Wysokość... na wojnie nigdy nie wiadomo...
Było kilka opcji. Kaplica Świętego Jerzego? Królewski skarbiec w Windsorze, gdzie w tej chwili umieszczono mego dziadka?
Nie, wybrałem to miejsce, bo ogrody były urocze, a okolica zdawała się spokojna.
Kiedy stanęliśmy niemal nad twarzą Wallis Simpson, tata rozpoczął miniwykład o tej osobistości tutaj, tamtej królewskiej kuzynce tam, o wszystkich tych niegdyś wybitnych książętach i księżnych, lordach i damach, obecnie rezydujących pod trawnikiem. Jako historyk amator z wieloletnim stażem miał mnóstwo informacji do przekazania i po trochu zacząłem nabierać przekonania, że potrwa to kilka godzin, a całość zwieńczy sprawdzian. Na szczęście skończył, a my ruszyliśmy dalej po trawniku wzdłuż krawędzi stawu, aż do pięknego małego klombu żonkili.
To właśnie tam w końcu przeszliśmy do rzeczy.
Próbowałem wyłożyć swój punkt widzenia. Nie szło mi najlepiej. Denerwowałem się, próbując utrzymać emocje na wodzy, a jednocześnie starając się być zwięzłym i precyzyjnym. Przyrzekłem sobie, że nie dopuszczę do przerodzenia się tego spotkania w kolejną kłótnię. Ale szybko przekonałem się, że to nie zależy ode mnie. Tata i Willy mieli swoje role do odegrania i przybyli gotowi do walki. Za każdym razem, gdy przedstawiałem nowe wyjaśnienie, nowy kierunek myślenia, jeden lub obaj przerywali mi. Szczególnie Willy nie chciał o niczym słyszeć. Po tym, jak kilkukrotnie mnie uciszył, zaczęliśmy się kłócić, mówiąc to samo, co mówiliśmy od miesięcy – od lat. Atmosfera zrobiła się tak gorąca, że tata uniósł ręce.
– Dość tego!
Stanął pomiędzy nami, patrząc w górę na nasze rozpalone twarze.
– Proszę, chłopcy, nie zamieniajcie reszty moich dni w udrękę.
Jego głos brzmiał zgrzytliwie, krucho. Jeśli mam być szczery: staro.
Pomyślałem o dziadku.
W jednej chwili coś się we mnie poruszyło. Spojrzałem na Willy’ego, naprawdę na niego spojrzałem, może po raz pierwszy od czasu, gdy byliśmy chłopcami. Zobaczyłem wszystko: znajomy grymas, który domyślnie przybierał w kontaktach ze mną, niepokojącą łysinę, bardziej zaawansowaną niż moja; jego słynne podobieństwo do mamy, które zmniejszało się z czasem. Z wiekiem. Pod pewnymi względami był moim odbiciem w lustrze, pod innymi – przeciwieństwem. Mój ukochany brat, mój prześladowca – jak do tego doszło?
Poczułem ogromne zmęczenie. Chciałem wrócić do domu i dotarło do mnie, jak skomplikowanym pojęciem stał się dom. A może zawsze tak było. Ruchem ręki wskazałem ogrody, miasto za nimi, cały kraj i powiedziałem:
– Willy, to miał być nasz dom. Mieliśmy tu mieszkać do końca życia.
– Opuściłeś nas, Haroldzie.
– Tak. I wiesz dlaczego.
– Nie wiem.
– Nie wiesz?
– Naprawdę nie wiem.
Odsunąłem się. Nie mogłem uwierzyć w to, co usłyszałem. Nie zgadzać się w kwestii tego, kto zawinił lub jak sprawy mogły się potoczyć – to jedno, ale jak on może twierdzić, że nie zna powodów, dla których opuściłem kraj, w którym się urodziłem, kraj, za który walczyłem i za który byłem gotów zginąć – moją ojczyznę? Niełatwo to wypowiedzieć. Jak może twierdzić, że nie wie, dlaczego moja żona i ja podjęliśmy ten drastyczny krok, zabraliśmy nasze dziecko i uciekli gdzie pieprz rośnie, zostawiając wszystko: dom, przyjaciół, meble? Serio?
Spojrzałem na korony drzew:
– Nie wiesz?!
– Haroldzie... Naprawdę nie wiem.
Odwróciłem się do taty. Wpatrywał się we mnie z wyrazem twarzy mówiącym: „Ja też nie”.
Rany, pomyślałem. Może naprawdę nie mają pojęcia.
Niesamowite. Ale może to prawda.
A jeśli nie wiedzieli, dlaczego wyjechałem, to może też o mnie nic nie wiedzieli.
Może nigdy naprawdę mnie nie znali.
I, jeśli mam być szczery, może ja ich też nie.
Ta myśl sprawiła, że zrobiło mi się zimniej i poczułem się bardziej samotnie.
Ale też pobudziła mnie do działania. Pomyślałem, że muszę im opowiedzieć.
Jak im to opowiedzieć?
Nie dam rady. Za długo by to trwało.
Poza tym wyraźnie widać, że nie są w odpowiednim nastroju do słuchania.
W każdym razie nie teraz. Nie dzisiaj.
A zatem:
Tato? Willy?
Świecie?
Proszę bardzo.
CZĘŚĆ I
Z GŁĘBI NOCY, KTÓRA MNIE SPOWIJA[1]
1
Opowieści krążyły od zawsze.
Ludzie niekiedy szeptali między sobą o tych, którym nie posłużyło Balmoral. Na przykład o jednej z dawnych królowych. Oszalała z żałoby zamknęła się w zamku Balmoral i przysięgła, że nigdy go nie opuści. Albo o byłym premierze o nienagannych manierach: nazwał to miejsce „surrealistycznym” i „zupełnie dziwacznym”.
Myślę, że usłyszałem te historie dopiero dużo później. A może słuchałem ich i nie zwracałem na nie uwagi. Dla mnie Balmoral zawsze był po prostu rajem. Skrzyżowaniem Disneylandu i jakiegoś świętego gaju druidów. Zawsze byłem zbyt zajęty łowieniem ryb, strzelaniem, bieganiem w górę i w dół wzgórza, by zauważyć cokolwiek niepokojącego w feng shui starego zamku.
Chcę przez to powiedzieć, że byłem tam szczęśliwy.
Być może wręcz nigdy nie byłem szczęśliwszy niż tamtego złotego letniego dnia w Balmoral: 30 sierpnia 1997 roku.
Byliśmy w zamku od tygodnia. Mieliśmy zamiar zostać na kolejny. Tak samo jak poprzedniego roku, tak samo jak rok wcześniej. Balmoral stanowił osobną miniaturową porę roku, dwutygodniowe interludium w górach Szkocji pomiędzy pełnią lata a początkiem jesieni.
Była tam i babcia. Rzecz jasna. Spędzała w Balmoral większą część każdego lata. Był dziadek. I Willy. I tata. Cała rodzina, z wyjątkiem mamy, bo mama nie była już częścią rodziny. Uciekła albo została wyrzucona, w zależności od tego, kogo spytać, choć ja nigdy nikogo nie pytałem. Tak czy inaczej, spędzała swoje wakacje gdzie indziej.
W Grecji, powiedział ktoś. Nie, na Sardynii, powiedział ktoś inny. Nie, nie – ktoś się wtrącał – twoja mama jest w Paryżu! Może to sama mama tak powiedziała. Kiedy zadzwoniła wcześniej tego samego dnia, żeby pogadać? Niestety, to wspomnienie jest, wraz z milionem innych, odgrodzone wysokim murem umysłu. To jednocześnie okropne i nęcące uczucie – wiedzieć, że są tam, po drugiej stronie, zaledwie kilka centymetrów od nas; ale mur jest zawsze za wysoki, za gruby. Nie do przejścia.
W sumie podobnie jak wieże Balmoral.
Niezależnie od lokalizacji wiedziałem, że mama była ze swoim nowym przyjacielem. Tak go nazywano. Nie chłopak, nie kochanek. Przyjaciel. Uważałem go za sympatycznego gościa. Willy i ja poznaliśmy go niedługo przedtem. Ściślej, byliśmy w Saint-Tropez razem z mamą, kiedy go poznała, kilka tygodni wcześniej. Świetnie się bawiliśmy, tylko we trójkę, w willi jakiegoś starszego dżentelmena. Było dużo śmiechu i zabawy, jak zawsze, kiedy mama, Willy i ja byliśmy gdzieś razem, ale w te wakacje – jeszcze bardziej. Cały ten pobyt w Saint-Tropez okazał się rajski. Pogoda wspaniała, jedzenie smaczne, mama uśmiechnięta.
A co najlepsze – skutery wodne.
Czyje? Nie wiem. Ale pamiętam, że Willy i ja wypływaliśmy nimi na najgłębszą część kanału, krążąc w oczekiwaniu na duże promy. Na potężnych falach, które robiły, wzbijaliśmy się w powietrze jak na rampie. Nie wiem do dziś, jak to się stało, że się nie pozabijaliśmy.
Czy przyjaciel mamy pojawił się po naszym powrocie z szaleństw na skuterach wodnych? Nie, to było raczej tuż przed nimi.
– Witaj, ty pewnie jesteś Harry.
Kruczoczarne włosy, skóra spalona słońcem, śnieżnobiały uśmiech.
– Jak się masz? Nazywam się bla, bla, bla.
Zagadywał do nas, do mamy. Zwłaszcza do mamy. Zdecydowanie przede wszystkim do mamy. Jego oczy zamieniały się w czerwone, pulsujące serca.
Był niewątpliwie bezczelny. Ale przy tym, jako się rzekło, całkiem sympatyczny. Dał mamie prezent. Diamentową bransoletkę. Chyba jej się spodobała. Często ją nosiła. Potem zniknął z mojej świadomości.
Byle mama była szczęśliwa, powiedziałem do Willy’ego, a on stwierdził, że uważa tak samo.
2
Przejazd z rozświetlonego słońcem Saint-Tropez do spowitego w chmury Balmoral oznaczał szok dla organizmu. Niewyraźnie to pamiętam, i niewiele więcej z naszego pierwszego tygodnia na zamku. Mimo to mogę niemal zagwarantować, że spędziliśmy ten czas głównie na świeżym powietrzu. Moja rodzina żyła świeżym powietrzem, zwłaszcza babcia, która robiła się marudna, jeśli przynajmniej przez godzinę każdego dnia nie przebywała na zewnątrz. Jednak co robiliśmy, mówiliśmy, jedliśmy, w co byliśmy ubrani – tego nie wydobędę z pamięci. Niektórzy twierdzą, że przepłynęliśmy z wyspy Wight do zamku królewskim jachtem, w ostatnim jego rejsie. Brzmi cudownie.
Za to w najdrobniejszych szczegółach zachowałem w pamięci fizyczne otoczenie. Gęste lasy. Rzeka Dee spływająca z gór krętym korytem. Szczyt Lochnagar górujący ponad nami, wiecznie pokryty śniegiem. Krajobraz, geografia, architektura – tak działa moja pamięć. Daty? Przepraszam, muszę sprawdzić. Dialogi? Będę się starał, ale nie przytoczę nic dosłownie, zwłaszcza jeśli chodzi o lata dziewięćdziesiąte. Ale kiedy ktoś mnie spyta o jakąkolwiek przestrzeń, w której przebywałem – zamek, kokpit, sala szkolna, kajuta, sypialnia, pałac, ogród, pub – odtworzę ją co do gwoździków w listwach przypodłogowych.
Dlaczego moja pamięć działa w ten sposób? Czy to genetyka? Trauma? Jakaś pokraczna kombinacja obu tych rzeczy? Czy to mój wewnętrzny żołnierz, postrzegający każde miejsce jako potencjalne pole bitwy? Czy to moja natura domatora, buntująca się przeciwko przymusowemu życiu koczownika? Czy to jakaś fundamentalna obawa, że świat jest w istocie labiryntem, a w labiryncie nigdy nie można dać się zaskoczyć bez mapy?
Niezależnie od przyczyn moja pamięć jest jaka jest, robi to, co robi, gromadzi i przechowuje to, co uważa za stosowne, i tyle samo prawdy jest w tym, co pamiętam i jak pamiętam, ile w tak zwanych obiektywnych faktach. Rzeczy takie jak chronologia czy przyczyna i skutek to często tylko baśnie, które opowiadamy sobie o przeszłości. „Przeszłość nigdy nie umiera. Nie jest nawet przeszłością”[2]. Kiedy nie tak dawno odkryłem ten cytat na BrainyQuote.com, poraził mnie on jak grom. Pomyślałem: kim, do kurzej maci, jest Faulkner? I w jaki sposób jest spokrewniony z nami, Windsorami?
A zatem: Balmoral. Kiedy zamknę oczy, widzę główne wejście, dzielone okna od frontu, szeroki portyk i trzy nakrapiane szaro-czarne granitowe schody prowadzące do masywnych drzwi wejściowych z dębu w kolorze whisky, często podparte przez ciężki kamień do curlingu i obsługiwane przez lokaja w czerwonej kurtce, a w środku – przestronny hol z białą kamienną podłogą i szarymi płytkami w kształcie gwiazd, ogromny kominek z piękną obudową z rzeźbionego ciemnego drewna, z boku wejście do czegoś w rodzaju pomieszczenia gospodarczego, a po lewej stronie, koło wysokich okien, uchwyty na wędki, laski spacerowe, gumowe wodery i ciężkie nieprzemakalne ubrania – masa nieprzemakalnych ubrań, bo lato, często mokre i zimne w całej Szkocji, było jeszcze bardziej dokuczliwe w tym zakątku godnym Syberii – a dalej jasnobrązowe drewniane drzwi prowadzące do korytarza ze szkarłatnym dywanem i ścianami wyłożonymi kremowymi tapetami ze wzorem ze złotego zamszu, wypukłym jak alfabet Braille’a, a jeszcze dalej liczne pokoje wzdłuż korytarza, każdy o określonym przeznaczeniu, jak siedzenie czy czytanie, oglądanie telewizji czy jedzenie podwieczorku, i jeden specjalny pokój dla paziów, z których wielu kochałem jak zbzikowanych wujków, i wreszcie główna komnata zamku, zbudowana w dziewiętnastym wieku, niemal dokładnie w miejscu wcześniejszego zamku datowanego na czternasty wiek, w odstępie kilku pokoleń od innego księcia Harry’ego, który został wygnany, a potem wrócił i zniszczył wszystko i wszystkich naokoło. Mój daleki krewny. Moja bratnia dusza, jak twierdzą niektórzy. A na pewno mój imiennik. Urodzonego 15 września 1984 roku, na chrzcie nazwano mnie: Henry Charles Albert David of Wales.
Ale od samego początku wszyscy wołali na mnie Harry.
W samym środku tej głównej komnaty znajdowała się wielka klatka schodowa. Obszerna, widowiskowa, rzadko używana. Kiedy babcia udawała się do swojej sypialni na drugim piętrze, z pieskami corgi drepczącymi za nią krok w krok, wolała korzystać z windy.
Pieski też.
Niedaleko windy babci, za szkarłatnymi dwuskrzydłowymi drzwiami i kawałkiem zielonej tartanowej podłogi, znajdowała się mała klatka schodowa z ciężką żelazną poręczą; prowadziła na drugie piętro, gdzie stał posąg królowej Wiktorii. Zawsze kłaniałem się jej, gdy przechodziłem. „Wasza Królewska Mość!” Willy tak samo. Tak nam kazano, ale robiłbym to i bez nakazu. Byłem zafascynowany „babką Europy”, nie tylko dlatego, że babcia bardzo ją lubiła, a tata z początku chciał mnie nazwać imieniem jej męża (mama mu zabroniła). Ojciec Wiktorii, Edward, książę Kentu i Strathearn, był podobno sadystą, którego podniecał widok żołnierzy chłostanych batem, a jej ukochany mąż Albert zmarł na jej oczach. Do tego podczas swojego długiego, samotnego panowania przeżyła osiem zamachów na swoje życie, ośmiokrotnie do niej strzelało siedmiu różnych poddanych.
Ani jedna kula nie trafiła w cel. Nic nie było w stanie powalić Wiktorii.
Za posągiem Wiktorii sprawy się komplikowały. Drzwi upodobniały się do siebie, pokoje nakładały. Łatwo było się zgubić. Gdy otworzyło się nie te drzwi co trzeba, można się było natknąć na tatę, któremu lokaj akurat pomaga się ubrać. Albo gorzej, na tatę stojącego na głowie. Ćwiczenia te, zalecone przez fizjoterapeutę, były jedynym skutecznym lekarstwem na ciągły ból szyi i pleców taty. Przeważnie na skutek zadawnionych kontuzji z gry w polo. Ćwiczył codziennie, w samych bokserkach, oparty o drzwi lub zwisając z drążka jak prawdziwy akrobata. Wystarczyło dotknąć klamki małym palcem, żeby usłyszeć jego błagania z drugiej strony drzwi:
– Nie! Nie! Nie otwieraj! Na Boga, proszę, nie otwieraj!
W Balmoral było pięćdziesiąt sypialni, z których jedną przeznaczono dla mnie i Willy’ego. Dorośli nazywali ją pokojem dziecinnym. Willy zajmował większą jej część, z podwójnym łóżkiem, sporą umywalką, szafką z lustrzanymi drzwiami, pięknym oknem z widokiem na dziedziniec z fontanną i brązowym posągiem łani. Moja część pokoju była znacznie mniejsza, z mniejszą ilością wygód. Nigdy nie pytałem dlaczego. Nie dbałem o to. Ale też nie musiałem pytać. O dwa lata starszy Willy był Następcą, a ja – Zastępcą.
Nie chodziło tylko o to, że tak nazywały nas tabloidy – choć z całą pewnością to robiły. To był również skrót, którego często używali tata, mama i dziadek. A nawet babcia. Następca i Zastępca – nie łączyło się to z żadnym osądem, ale też nie pozostawiało wątpliwości. Byłem cieniem, podpórką, planem B. Zostałem sprowadzony na świat na wypadek, gdyby Willy’emu coś się stało. Moim zadaniem było zapewnić wsparcie, odwrócić uwagę, przyjąć na siebie cios, a w razie potrzeby – dostarczyć części zamiennych. Może nerki. Krwi. Odrobiny szpiku kostnego. Wszystko to dokładnie wyjaśniono mi na początku drogi przez życie i metodycznie rozwijano później. W wieku dwudziestu lat po raz pierwszy usłyszałem o tym, co tata rzekomo powiedział do mamy w dniu moich narodzin:
– Cudownie! Dałaś mi Następcę i Zastępcę. Moja praca jest skończona.
Żart. Zapewne. Z drugiej strony kilka minut po wygłoszeniu tej perły dowcipu tata podobno poszedł spotkać się ze swoją kochanką. No i tak. Czasem najczystszą prawdę mówi się w żartach.
Nie bolało mnie to. Co to, to nie. Sukcesja była jak pogoda albo ruchy planet, albo kolejność pór roku. Po co się przejmować rzeczami tak niezmiennymi? Po co brać do siebie los wyryty w kamieniu? Bycie Windsorem wiązało się z rozpoznaniem, które z prawd miały ponadczasowy charakter, a następnie usunięciem ich z pola uwagi. Z uwewnętrznieniem podstawowych parametrów własnej tożsamości, instynktowna wiedza o tym, kim się jest, co zawsze wynikało z tego, kim się nie jest.
Nie byłem babcią.
Nie byłem tatą.
Nie byłem Willym.
Byłem trzeci w kolejności dziedziczenia, za nimi.
Każdy chłopiec i każda dziewczynka, przynajmniej raz w życiu, wyobrażają sobie, że są księciem czy księżniczką. Dlatego też, Zastępca czy nie, nie było tak źle faktycznie być księciem. Więcej – z przekonaniem wspierać tych, których się kochało. Czyż nie na tym polega honor?
Miłość?
Jak w kłanianiu się Wiktorii, kiedy się przechodziło?
3
Do mojej sypialni przylegało coś w rodzaju okrągłego saloniku. Okrągły stół, lustro na ścianie, sekretarzyk, kominek otoczony siedziskami. Na przeciwległej ścianie znajdowały się wielkie drewniane drzwi do łazienki. Dwie marmurowe umywalki wyglądały jak prototypy pierwszej umywalki w dziejach. Wszystko w Balmoral było albo stare, albo zrobione tak, żeby wyglądało na stare. Zamek był placem zabaw, domkiem myśliwskim, ale także sceną teatralną.
W łazience najważniejsza była wanna na lwich łapach, i nawet woda tryskająca z kranów wydawała się stara, w dobrym sensie tego słowa. Stara jak jezioro, w którym Merlin pomógł królowi Arturowi znaleźć magiczny miecz. Woda koloru brązowawego, niczym słaba herbata, często wprawiała weekendowych gości w konsternację.
– Przepraszam, ale chyba coś jest nie tak z wodą w mojej ubikacji.
Tata zawsze się wtedy uśmiechał i zapewniał ich, że z ich wodą jest wszystko w porządku, a nawet lepiej: została przefiltrowana i uszlachetniona przez szkocki torf.
– Ta woda płynie prosto ze źródła, a przed państwem jedna z największych przyjemności: szkocka kąpiel górska.
W zależności od upodobania szkocka kąpiel górska mogła być lodowata jak na Antarktydzie albo wrząca jak w czajniku, krany w całym zamku były ustawione precyzyjnie. Jak dla mnie, mało co może się równać z zanurzeniem w niemal wrzącej wodzie, szczególnie w połączeniu z widokiem z zamkowych okien jak strzelnice, w których – jak sobie wyobrażałem – pełnili kiedyś wartę łucznicy. Patrzyłem w górę na rozgwieżdżone niebo lub w dół na ogrody otoczone murem i wyobrażałem sobie, jak unoszę się nad wielkim trawnikiem, dzięki staraniom batalionu ogrodników gładkim i zielonym niczym stół do snookera.
Trawnik był tak idealny, każde źdźbło trawy tak precyzyjnie przycięte, że Willy i ja mieliśmy poczucie winy, kiedy po nim chodziliśmy, nie mówiąc o jeżdżeniu rowerami. Ale i tak bez przerwy to robiliśmy. Raz goniliśmy po trawniku naszą kuzynkę. My na quadach, a ona – gokartem. Zabawa była przednia, póki nie wjechała prosto w pomalowaną na zielono latarnię. Co za traf – jedyna latarnia w promieniu tysiąca kilometrów. Śmialiśmy się jak szaleńcy, a słup latarni, który do niedawna był drzewem w jednym z okolicznych lasów, ułamał się gładko w połowie i spadł na kuzynkę. Na całe szczęście nic poważnego się jej nie stało.
30 sierpnia 1997 roku nie patrzyłem długo na trawnik. Oboje z Willym pospiesznie się wykąpaliśmy, wskoczyliśmy w piżamy i ochoczo zasiedliśmy przed telewizorem. Wmaszerowali lokaje, niosąc talerze na tacach nakrytych srebrnymi kloszami. Ustawili je na drewnianych podstawkach, po czym, jak zawsze, pożartowali z nami i życzyli nam smacznego.
Lokaje, porcelanowa zastawa – brzmi to elegancko i pewnie takie było, ale te wymyślne klosze kryły po prostu jedzenie dla dzieciaków. Paluszki rybne, zapiekanka, pieczony kurczak, zielony groszek.
Dołączyła do nas Mabel, nasza niania, która niegdyś była nianią taty. Gdy wspólnie się opychaliśmy, usłyszeliśmy, jak tata przemyka w kapciach, wracając z kąpieli. Niósł ze sobą „radyjko”, jak nazywał swój przenośny odtwarzacz CD, na którym lubił słuchać swoich „historyjek”, kiedy moczył się w wannie. Tata chodził jak w zegarku, więc kiedy usłyszeliśmy go w holu, wiedzieliśmy, że jest koło ósmej.
Pół godziny później usłyszeliśmy dorosłych rozpoczynających wieczorną wędrówkę na dół, a następnie pierwsze beczące nuty akompaniujących im dud. Przez następne dwie godziny dorośli będą uwięzieni w Lochu Kolacyjnym, zmuszeni do siedzenia przy długaśnym stole, łypania na siebie w półmroku kandelabru zaprojektowanego przez księcia Alberta, trzymania się prosto nad porcelanowymi talerzami i kryształowymi pucharami, rozstawionymi z matematyczną precyzją przez służących (którzy używali przy tym taśm mierniczych), skubania przepiórczych jaj i turbota i prowadzenia błahych pogawędek, a wszystko to w ich najlepszych strojach. Fraki, lakierki, spodnie w szkocką kratę. Może nawet kilty.
Pomyślałem: co to za piekło być dorosłym!
Tata zajrzał do nas po drodze na wieczorny posiłek. Był już spóźniony, ale z namaszczeniem podnosił srebrne klosze – „mniam, mniam, sam chciałbym to mieć na kolację!” – i długo wciągał powietrze nosem. Zawsze wszystko wąchał. Jedzenie, róże, nasze włosy. W poprzednim życiu chyba był chartem. Może tak pilnie pociągał nosem, bo trudno mu było wyczuć cokolwiek oprócz własnych perfum. Eau Sauvage. Spryskiwał tym policzki, szyję, koszulę. Kwiatowy zapach, z nutą czegoś ostrego, pieprzu czy prochu strzelniczego, robiono go w Paryżu. Tak było napisane na buteleczce. Pomyślałem o mamie.
– Tak, Harry, mama jest w Paryżu.
Ich sprawa rozwodowa zakończyła się dokładnie rok wcześniej. Prawie co do dnia.
– Bądźcie grzeczni, chłopcy.
– Dobrze, tato.
– Nie siedźcie za długo.
Poszedł, a zapach pozostał.
Dokończyliśmy z Willym kolację, jeszcze trochę pooglądaliśmy telewizję, a potem przystąpiliśmy do naszych regularnych wieczornych wybryków. Przycupnęliśmy na najwyższym stopniu bocznych schodów i podsłuchiwaliśmy dorosłych, mając nadzieję na usłyszenie nieprzyzwoitego słowa lub opowieści. Biegaliśmy tam i z powrotem po długich korytarzach, pod czujnym okiem dziesiątek głów martwych jeleni. W pewnym momencie wpadliśmy na dudziarza babci. Rumiany, o gruszkowatej posturze, z nastroszonymi brwiami i w tweedowym kilcie, chodził wszędzie tam, gdzie babcia, bo ona uwielbiała dźwięk dud, podobnie jak Wiktoria, choć Albert podobno nazywał je „bestialskim instrumentem”. Podczas wakacji w Balmoral babcia życzyła sobie, by dudy grały jej na pobudkę i przez cały dzień aż do kolacji.
Instrument dudziarza wyglądał jak pijana ośmiornica, z tą różnicą, że jej chwiejne ramiona wytoczone były z ciemnego mahoniu ze srebrnymi okuciami. Widzieliśmy go już wiele razy wcześniej, ale tego wieczoru zaproponował, że pozwoli nam go potrzymać. Spróbujcie.
– Serio?
– No, dawajcie.
Nie potrafiliśmy wydobyć z piszczałek nic poza cienkimi piskami. Po prostu nie mieliśmy chuchu. Za to dudziarz miał klatkę piersiową rozmiaru beczki whisky. Potrafił sprawić, że dudy jęczały i wrzeszczały.
Podziękowaliśmy za lekcję i życzyliśmy mu dobrej nocy, po czym wróciliśmy do pokoju dziecinnego, gdzie pod nadzorem Mabel umyliśmy zęby i twarze. Potem – do łóżek.
Moje łóżko było wysokie. Musiałem podskoczyć, żeby się na nie wdrapać, po czym staczałem się w dół do jego zapadniętego środka. Miałem poczucie, jakbym wspinał się na regał z książkami, a potem wpadał do okopu. Pościel była czysta, świeża, w różnych odcieniach bieli. Alabastrowe prześcieradła. Jasnobeżowe koce. Kołdry w kolorze skorupki jajka. (Wszystko napięte jak naciąg werbla, tak doskonale wygładzone, że z łatwością można było dostrzec zacerowane rozdarcia i dziury z ostatnich stu lat).
Podciągnąłem prześcieradło i kołdrę do brody, bo nie lubiłem ciemności. Nie – ja nienawidziłem ciemności. Mama też tak mówiła, miałem to po niej, pomyślałem, razem z jej nosem, niebieskimi oczami, jej miłością do ludzi, niechęcią do samozadowolenia, fałszu i obnoszenia się z bogactwem. Widzę siebie pod tą kołdrą, jak wpatruję się w ciemność, nasłuchuję cykania owadów i pohukiwania sów. Czy wyobrażałem sobie kształty pełzające po ścianach? Czy patrzyłem na smugę światła wzdłuż podłogi, która zawsze tam była, bo zawsze prosiłem, żeby nie domykano drzwi? Ile czasu minęło, zanim usnąłem? Innymi słowy, ile dzieciństwa mi pozostało i jak bardzo się nim cieszyłem, delektowałem, zanim w półśnie nie dotarło do mnie, że...
– Tata?
Stał przy łóżku i patrzył w dół. W białym szlafroku wyglądał jak duch w teatrze.
– Tak, kochany chłopcze.
Nieznacznie się uśmiechnął, odwrócił wzrok.
W pokoju już nie było ciemno. Nie było też jasno. Osobliwy odcień pośredni, jakby brązowawy, prawie jak woda w starodawnej wannie.
Patrzył na mnie w dziwny sposób, inaczej niż kiedykolwiek wcześniej. Z... przestrachem?
– Co się stało, tato?
Usiadł na brzegu łóżka. Położył rękę na moim kolanie.
– Kochany chłopcze, mama miała wypadek samochodowy.
Pamiętam, że pomyślałem: Wypadek... dobra. Ale jej się nic nie stało? Prawda?
Dokładnie pamiętam, jak ta myśl przemknęła mi przez głowę. Pamiętam, jak cierpliwie czekałem, aż tata potwierdzi, że mamie rzeczywiście nic nie jest. I pamiętam, że nie zrobił tego.
Wtedy coś we mnie przeskoczyło. Zacząłem bezgłośnie błagać tatę – albo Boga, albo obu naraz: „Nie, nie, nie”.
Tata spojrzał w dół, w fałdy starych kołder, koców i prześcieradeł.
– Były komplikacje. Mama odniosła dość ciężkie obrażenia i zabrano ją do szpitala, kochany chłopcze.
Zawsze mówił do mnie „kochany chłopcze”, ale teraz powtarzał tak co chwilę. Jego głos był cichy. Wyglądało na to, że jest w szoku.
– Och. Do szpitala?
– Tak. Z urazem głowy.
Czy wspomniał o paparazzich? Czy powiedział, że ją gonili? Nie sądzę. Nie dam głowy, ale myślę, że nie. Byli takim problemem dla mamy, dla wszystkich, że nie trzeba było specjalnie o tym mówić.
Pomyślałem jeszcze raz: obrażenia... ale nic jej nie będzie. Pojechała do szpitala, wyleczą jej głowę, a my ją odwiedzimy. Dzisiaj. Najpóźniej – wieczorem.
– Próbowali, kochany chłopcze. Obawiam się, że nie przeżyła.
Te zdania utkwiły w mojej głowie jak rzutki w tarczy. Powiedział to tymi słowami, to wiem na pewno. „Nie przeżyła”.
A potem wszystko jakby się zatrzymało.
Nie, to nie tak. Nie jakby. Nic nie było jakby. Wszystko wyraźnie, zdecydowanie, nieodwołalnie zatrzymało się.
Nic z tego, co mu wtedy powiedziałem, nie zostało mi w pamięci. Możliwe, że nic nie powiedziałem. Pamiętam za to, zadziwiająco wyraźnie, że nie płakałem. Ani jednej łzy.
Tata mnie nie przytulił. Nawet na co dzień okazywanie emocji nie było jego mocną stroną, trudno było się spodziewać, że zrobi to w tak kryzysowej chwili. Ale jego ręka ponownie opadła na moje kolano i powiedział:
– Wszystko będzie dobrze.
To było, jak na niego, całkiem sporo. Ojcowskie, pełne nadziei, życzliwe. I tak bardzo nieprawdziwe.
Wstał i wyszedł. Nie pamiętam, skąd wiedziałem, że był wcześniej w drugim pokoju, że już powiedział Willy’emu, ale wiedziałem.
Leżałem albo siedziałem. Nie wstałem. Nie wykąpałem się, nie wysikałem. Nie ubrałem się. Nie zawołałem Willy’ego ani Mabel. Po dziesięcioleciach starań o odtworzenie tamtego poranka doszedłem do jedynego logicznego wniosku: musiałem pozostać w tym pokoju, bez słowa, samotnie, aż do dziewiątej rano, kiedy na zewnątrz zaczął grać dudziarz.
Żałuję, że nie pamiętam, co grał. Ale może to bez znaczenia. W dudach ważna jest nie melodia, ale brzmienie. Wynaleziono je tysiące lat temu, by wzmacniały to, co już jest w sercu. Jeśli jesteś w głupkowatym nastroju, dudy rozśmieszą cię jeszcze bardziej. Jeśli jesteś wkurzony, dudy sprawią, że zawrze w tobie krew. A jeśli przeżywasz żałobę, nawet jeśli masz dwanaście lat i nie wiesz, że przeżywasz żałobę, a może zwłaszcza jeśli o tym nie wiesz, dudy mogą doprowadzić cię do szaleństwa.
4
To była niedziela. Więc – jak zawsze – poszliśmy do kościoła.
Crathie Kirk. Granitowe ściany, rozłożysty dach z sosnową więźbą, witraże ufundowane kilkadziesiąt lat wcześniej przez królową Wiktorię, być może w ramach pokuty za poruszenie, jakie wywołała, modląc się tam. Coś o tym, że głowa Kościoła Anglii modli się w świątyni należącej do Kościoła Szkocji – powód do zbulwersowania, którego nigdy nie zrozumiałem.
Widziałem zdjęcia, na których wchodzimy tego dnia do kościoła, ale nie łączą się one z żadnym wspomnieniem. Czy pastor coś powiedział? Czy pogorszył sytuację? Czy słuchałem go, czy wpatrywałem się w oparcie ławki i myślałem o mamie?
W drodze powrotnej do Balmoral, dwie minuty samochodem, zasugerowano, żebyśmy się zatrzymali. Ludzie od rana zbierali się przed bramą wjazdową, niektórzy zaczęli zostawiać przedmioty: pluszaki, kwiaty, kartki. Trzeba za nie podziękować.
Zjechaliśmy na pobocze, wysiedliśmy. Nie widziałem nic oprócz mozaiki kolorowych kropek. Kwiaty. I jeszcze więcej kwiatów. Nie słyszałem nic poza rytmicznym cykaniem z drugiej strony drogi. Prasa. Sięgnąłem po dłoń ojca, dla pocieszenia, a potem zganiłem się w myślach, bo ten gest wywołał erupcję cyknięć.
Dałem im dokładnie to, czego chcieli. Emocje. Dramat. Ból.
Cykali i cykali, i cykali.
5
Kilka godzin później tata pojechał do Paryża. Towarzyszyły mu siostry mamy, ciocia Sarah i ciocia Jane. Ktoś powiedział, że musieli się dowiedzieć więcej o katastrofie. I zorganizować przewiezienie zwłok mamy.
„Zwłoki”. Ludzie bez przerwy używali tego słowa. To był cios w gardło i pieprzone kłamstwo, bo mama nie umarła.
Przyszło mi to do głowy nagle. Nie mając innego zajęcia niż włóczenie się po zamku i mówienie do samego siebie, nabrałem podejrzeń, które później przerodziły się w pewność. Wszystko to było sztuczką. I ten jeden raz sztuczki nie odgrywali ludzie z otoczenia albo prasa, tylko mama. Miała nieszczęśliwe życie, ścigano ją, nękano, okłamywano. Więc zainscenizowała wypadek, dla odwrócenia uwagi, i uciekła.
Uświadomienie sobie tego sprawiło, że zabrakło mi tchu, a potem wyrwało mi się głębokie westchnienie ulgi.
No jasne! To wszystko podstęp, żeby móc zacząć na nowo! W tym momencie pewnie wynajmuje apartament w Paryżu albo układa świeże kwiaty w kupionej potajemnie chatce gdzieś wysoko w Alpach Szwajcarskich. Już niedługo, naprawdę niedługo, wyśle kogoś po mnie i Willy’ego. To wszystko jest takie oczywiste! Dlaczego nie wpadłem na to wcześniej? Mama nie zginęła! Ona się ukrywa!
Poczułem się dużo lepiej.
A potem pojawiły się wątpliwości.
Moment! Mama nigdy by nam tego nie zrobiła. Nie pozwoliłaby na tak niesamowity ból, a tym bardziej nigdy by go nie spowodowała.
A potem znów pocieszenie: nie miała wyboru. To była jej jedyna szansa, żeby się uwolnić.
I znów wątpliwości: mama by się tak nie ukrywała, jest na to zbyt waleczna.
I pocieszenie: ona w ten sposób walczy. Wróci. Musi wrócić. Za dwa tygodnie są moje urodziny.
Ale najpierw wrócili tata i ciotki. Ich powrót relacjonowano we wszystkich kanałach w telewizji. Świat patrzył, jak wchodzą na płytę lotniska w bazie RAF w Northolt. Na jednym z kanałów do lądowania dodano nawet oprawę muzyczną: żałośliwie wyśpiewywany psalm. Willy’ego i mnie trzymali z dala od telewizora, ale chyba to usłyszeliśmy.
Kolejne dni mijały w próżni, nikt nic nie mówił. Wszyscy pozostaliśmy w zamku. To było jak przebywanie w krypcie, z tą różnicą, że w tej krypcie wszyscy nosili spodnie w szkocką kratę i trzymali się normalnej rutyny i harmonogramu. Jeśli ktoś o czymś mówił, to nie słyszałem tego. Jedynym głosem, jaki do mnie docierał, był ten, który brzęczał w mojej głowie i kłócił się sam ze sobą.
Nie żyje.
Nie, ona się ukrywa.
Zginęła.
Nie, ona udaje martwą.
Któregoś ranka nadszedł ten moment. Powrót do Londynu. Nie pamiętam nic z tej podróży. Jechaliśmy samochodem? Czy lecieliśmy królewskim czarterem? Mam w pamięci spotkanie z tatą i ciotkami, a także kluczowe spotkanie z ciocią Sarah, choć jest ono spowite mgłą i może być niezgodne z chronologią. Czasami moja pamięć umiejscawia je właśnie tam, w tych okropnych pierwszych dniach września. Innym razem przenosi je w przyszłość, wiele lat później.
Kiedykolwiek to się stało, odbyło się tak:
– William? Harry? Ciocia Sarah ma coś dla was, chłopcy.
Zrobiła krok w przód, trzymając w ręku dwa malutkie niebieskie pudełka.
– Co to jest?
– Otwórzcie.
Uniosłem wieko mojego niebieskiego pudełka. W środku była... ćma?
Nie.
Wąsy?
Nie.
– Co...?
– To jej włosy, Harry.
Ciocia Sarah wyjaśniła, że w Paryżu ucięła z głowy mamy dwa pasma włosów.
Więc to było to. Dowód. Ona naprawdę nie żyje.
Ale zaraz potem pojawiły się kojące wątpliwości, życiodajna niepewność: nie, to mogą być włosy kogokolwiek innego. Mama, z nienaruszonymi pięknymi włosami blond, była gdzie indziej.
Wiedziałbym, gdyby było inaczej. Wiedziałoby moje ciało. I serce. A żadne z nich o niczym takim nie wie.
Oba były wciąż tak samo przepełnione miłością do niej.
6
Willy i ja szliśmy wzdłuż tłumu przed pałacem Kensington, uśmiechając się i podając dłonie. Jakbyśmy prowadzili kampanię wyborczą. Setki dłoni bez końca wyciągały się w naszą stronę, ich palce często były mokre.
Zastanawiałem się od czego.
Od łez, uświadomiłem sobie.
Nie podobał mi się dotyk tych dłoni. Więcej, nienawidziłem uczucia, jakie we mnie wywoływał. Poczucia winy. Dlaczego ci wszyscy ludzie płakali, skoro ja nie płakałem ani wtedy, ani wcześniej?
Chciałem płakać, i próbowałem, bo życie mamy było tak smutne, że musiała w końcu zniknąć, obmyślić całą tę mistyfikację. Ale nie byłem w stanie wycisnąć z siebie ani kropli. Może zbyt dobrze się wyćwiczyłem, zbyt głęboko uwewnętrzniłem zasadę tej rodziny, że płacz nie wchodzi w grę – nigdy.
Pamiętam sterty kwiatów wokół nas. Pamiętam, jaki byłem milcząco smutny, a jednocześnie niezawodnie uprzejmy. Pamiętam, jak starsze panie mówiły:
– Ojej, jaki grzeczny, biedny chłopiec!
Pamiętam, jak w kółko mruczałem podziękowania: dziękuję, że państwo przyszli, dziękuję za te słowa, za koczowanie tu przez kilka dni. Pamiętam, jak pocieszałem ludzi, którzy byli załamani, zrozpaczeni, jakby znali mamę, i jak myślałem przy tym: ale przecież jej nie znaliście. Zachowujecie się, jakbyście ją znali... ale nie znaliście jej.
To znaczy... nie znacie jej. Czas teraźniejszy!
Po złożeniu z siebie ofiary dla tłumów weszliśmy do pałacu Kensington. Do mieszkania mamy przez wielkie czarne drzwi, potem długim korytarzem przeszliśmy do pokoju po lewej, w którym stała duża trumna. Ciemnobrązowa, z ciemnego dębu. Czy to pamiętam, czy sobie wyobrażam, że była udrapowana w... brytyjską flagę?
Ta flaga mnie zahipnotyzowała. Może z powodu moich chłopięcych zabaw w wojnę. Może przez wcześnie wybujały patriotyzm. A może dlatego, że od kilku dni słyszałem gadanie o fladze, fladze, fladze. Nikt nie mówił o niczym innym. Ludzie byli wściekli, że nie opuszczono do połowy masztu flagi nad pałacem Buckingham. Nie obchodziło ich to, że sztandaru królewskiego nigdy nie opuszczano do połowy masztu, niezależnie od wszystkiego. Sztandar powiewał, kiedy babcia była w pałacu, a jeśli jej nie było, to nie było sztandaru, i tyle. Ludziom zależało tylko na tym, żeby zobaczyć jakąś oficjalną oznakę żałoby, i byli rozwścieczeni jej brakiem. Ściślej mówiąc, do wściekłości doprowadziła ich brytyjska prasa, która w ten sposób próbowała odwrócić uwagę od swojej roli w zniknięciu mamy. Przypominam sobie jeden z nagłówków skierowanych do babci: „Pokaż nam, że ci zależy”. To naprawdę paradne usłyszeć to od tych samych zbirów, którym tak bardzo „zależało” na mamie, że zapędzili ją do tunelu, z którego już nie wróciła.
Do tego momentu zdążyłem już podsłuchać „oficjalną” wersję wydarzeń: paparazzi gonili mamę ulicami Paryża, a potem przez tunel, gdzie jej mercedes rozbił się o ścianę albo betonowy słup, wskutek czego zginęła wraz z przyjacielem i kierowcą.
Stojąc przed trumną owiniętą flagą, zadałem sobie pytanie: czy mama jest patriotką? Co naprawdę myśli o Wielkiej Brytanii? Czy ktoś zadał sobie trud, żeby ją zapytać?
Kiedy sam będę mógł to zrobić?
Nie potrafię sobie przypomnieć, co w tym momencie mówiła rodzina, czy to między sobą, czy w stronę trumny. Nie pamiętam ani jednego słowa, które padło między mną a Willym, choć pamiętam, że ludzie wokół nas mówili, że „chłopcy” wyglądają na „wstrząśniętych”. Nikt nawet nie zadawał sobie trudu, by mówić szeptem, jakbyśmy byli tak wstrząśnięci, że ogłuchliśmy.
Rozmawiano o pogrzebie zaplanowanym na następny dzień. Zgodnie z najnowszymi ustaleniami trumna miała przejechać przez miasto na konnej lawecie oddziału reprezentacyjnego artylerii, a Willy i ja mieliśmy iść za nią pieszo. Dość wymagające zadanie dla dwóch małych chłopców. Niektórzy z dorosłych byli oburzeni. Wujek Charles, brat mamy, wszczął awanturę.
– Nie można kazać tym chłopcom iść za trumną matki! To barbarzyństwo.
Zaproponowano alternatywny plan. Willy pójdzie sam. Miał już w końcu piętnaście lat. „Dajcie spokój młodszemu”. Oszczędzić Zastępcę. Ten alternatywny plan został przesłany w górę łańcucha dowodzenia.
Nadeszła odpowiedź.
Muszą tam być obaj książęta. Pewnie po to, żeby zdobyć sympatię.
Wujek Charles był wściekły. Ale ja nie. Nie chciałem, żeby Willy przeżywał tę męczarnię beze mnie. Gdyby role się odwróciły, on nie chciałby – a wręcz nie pozwoliłby – żebym przechodził przez to w samotności.
A więc wczesnym rankiem, przy pięknej pogodzie, wyruszyliśmy wszyscy razem. Wujek Charles po mojej prawej, Willy po jego prawej, a za nim dziadek. A po mojej lewej stronie szedł tata. Już na początku zauważyłem, że dziadek wyglądał tak pogodnie, jakby to były kolejne królewskie zaręczyny. Widziałem wyraźnie jego oczy, bo patrzył prosto przed siebie. Podobnie jak wszyscy inni. Tylko ja opuściłem wzrok pod nogi. I Willy.
Pamiętam, że czułem się odrętwiały. Pamiętam, że zaciskałem pięści. Pamiętam, że przez cały czas kątem oka patrzyłem na Willy’ego i dodawało mi to sił. Najbardziej pamiętam dźwięki, brzęk uprzęży i stukot kopyt sześciu spoconych brązowych koni, i skrzypienie kół lawety armatniej, którą ciągnęły. (Ktoś powiedział, że to zabytek z I wojny światowej, co wydawało się na miejscu, bo mama, choć kochała pokój, często była jak żołnierz, niezależnie od tego, czy wojowała z fotoreporterami czy z tatą). Myślę, że te dźwięki zapamiętam do końca życia, bo tak ostro się wybijały na tle wszechogarniającej ciszy. Nie było słychać żadnego silnika, żadnej ciężarówki, żadnych ptaków. Żadnego ludzkiego głosu, co zdawało się niemożliwe, ponieważ wzdłuż ulic stanęły dwa miliony ludzi. Jedyną oznaką tego, że maszerujemy przez ludzki kanion, były pojedyncze szlochy.
Po dwudziestu minutach dotarliśmy do opactwa westminsterskiego. Zasiedliśmy w długiej ławce kościelnej. Pogrzeb rozpoczął się od serii czytań i mów pogrzebowych, a kulminacyjny moment stanowił występ Eltona Johna. Wstał powoli, sztywno, jakby był jednym z wielkich królów od wieków spoczywających pod opactwem, nagle przywróconym do życia. Przeszedł do przodu i usiadł przy fortepianie. Czy jest ktoś, kto nie wie, że zaśpiewał Candle in the Wind w wersji specjalnie przerobionej dla mamy? Nie mam pewności, czy moje wspomnienia pochodzą z tamtej chwili czy z fragmentów reportaży, które widziałem później. Możliwe, że to pozostałości koszmarów sennych. Ale jedno wspomnienie jest czyste i niepodważalne: kiedy piosenka osiągnęła kulminację, zaczęły mnie szczypać oczy i prawie pociekły łzy.
Prawie.
Pod koniec nabożeństwa przyszła kolej na wujka Charlesa, który wykorzystał przydzielony mu czas, żeby zbesztać wszystkich – rodzinę, społeczeństwo, prasę – za prześladowanie mamy aż po jej śmierć. Można było poczuć, jak opactwo i cały kraj zachwiały się w posadach od tego ciosu. Prawda boli. Następnie ruszyło do przodu ośmiu żołnierzy Gwardii Walijskiej, podnieśli ogromną, wyłożoną ołowiem trumnę, którą udrapowano teraz w sztandar królewski, co było niezwykłym odstępstwem od protokołu. (Pod presją opuszczono też w końcu flagę do połowy masztu, oczywiście nie sztandar królewski, ale flagę Union Jack – nadal stanowiło to jednak bezprecedensowy kompromis). Sztandar królewski był zawsze zarezerwowany dla członków rodziny królewskiej, do której – jak mi powiedziano – mama już się nie zaliczała. Czy to oznaczało, że jej wybaczono? Że babcia wybaczyła? Najwyraźniej. Ale były to pytania, których nie potrafiłem sformułować, nie mówiąc o zadaniu ich komuś dorosłemu, kiedy trumnę wynoszono powoli na zewnątrz i ładowano na tył czarnego karawanu. Po długim oczekiwaniu karawan odjechał, toczył się miarowo przez Londyn, który ze wszystkich stron wzbierał największymi tłumami, jakie widziało to wiekowe miasto – dwa razy liczniejszymi niż te, które świętowały zakończenie II wojny światowej. Kondukt przejechał obok pałacu Buckingham, w górę Park Lane, w stronę przedmieść przez Finchley Road, potem Hendon Way, następnie przez estakadę Brent Cross, North Circular, autostradę M1 do skrzyżowania z trasą 15a i na północ do Harlestone, po czym przez żelazną bramę frontową wjechał do posiadłości wuja Charlesa.
Do Althorp.
Oglądaliśmy z Willym większość tego przejazdu w telewizji. Byliśmy już na miejscu w Althorp. Przewieziono nas pospiesznie, choć okazało się, że nie trzeba się było spieszyć. Nie dość, że karawan miał długą drogę do przejechania, to jeszcze kilka razy był zatrzymywany przez ludzi sypiących kwiaty, co blokowało otwory wentylacyjne i powodowało przegrzanie silnika. Kierowca musiał zjeżdżać na pobocze, żeby ochroniarz mógł wysiąść i usunąć kwiaty z przedniej szyby. Tym ochroniarzem był Graham. Willy i ja bardzo go lubiliśmy. Zawsze nazywaliśmy go Suchar, od marki sucharów Graham Crackers. Uważaliśmy to za okropnie śmieszne.
Kiedy kondukt dotarł wreszcie do Althorp, ponownie wyjęto trumnę i przeniesiono ją ponad sadzawką, po zielonym metalowym moście ustawionym pospiesznie przez saperów, na małą wyspę, gdzie położono ją na platformie. Willy i ja przeszliśmy na wyspę po tym samym moście. Powiedziano mi, że dłonie mamy były złożone na piersi, a między nimi umieszczono zdjęcie Willy’ego i moje, być może jedynych dwóch mężczyzn, którzy kiedykolwiek naprawdę ją kochali. Z pewnością dwóch, którzy kochali ją najbardziej. Przez całą wieczność będziemy się do niej uśmiechać w ciemności i może właśnie ten obraz, gdy zdjęto sztandar, a trumna zjechała na dno dołu, ostatecznie mnie złamał. Moje ciało zadrżało, broda opadła i zacząłem w niekontrolowany sposób szlochać w dłonie.
Czułem wstyd, że naruszam zasady rodziny, ale nie potrafiłem dłużej tłumić tego w sobie.
Wszystko w porządku – uspokajałem sam siebie – wszystko w porządku. Nie ma tu kamer. Poza tym nie płakałem dlatego, że uwierzyłem, że moja matka jest w tym dole. Czy w tej trumnie. Obiecałem sobie, że nigdy w to nie uwierzę, bez względu na to, co mówią ludzie.
Nie, płakałem na samą myśl.
To po prostu byłoby tak nieznośnie tragiczne, pomyślałem, gdyby było prawdą.
7
Potem wszyscy ruszyli do zajęć. Rodzina wróciła do pracy, ja do szkoły, tak jak po każdych innych wakacjach.
Powrót do normalności – stwierdzili wszyscy rezolutnie.
Z siedzenia pasażera w astonie martinie taty z otwartym dachem wszystko faktycznie wyglądało jak dawniej. Szkoła Ludgrove, położona w szmaragdowym krajobrazie hrabstwa Berkshire, jak zawsze przypominała wiejski kościół. (Jeśli się zastanowić, w końcu motto szkoły wzięto z Eklezjasty: „Każdego dzieła, które twa ręka napotka, podejmij się według twych sił!”[3]). Z drugiej strony – niewiele wiejskich kościołów mogło się poszczycić dwustoma akrami lasów i łąk, boiskami sportowymi i kortami tenisowymi, laboratoriami naukowymi i kaplicami. Oraz dobrze wyposażoną biblioteką.
Gdyby ktoś chciał mnie znaleźć we wrześniu 1997 roku, biblioteka byłaby ostatnim miejscem po temu. Lepiej poszukać w lesie. Albo na którymś z boisk. Zawsze starałem się być zajęty, w ruchu.
Byłem też przeważnie sam. Lubiłem ludzi, miałem towarzyską naturę, ale akurat wtedy wolałem nie przebywać zbyt blisko nikogo. Potrzebowałem przestrzeni.
W Ludgrove, gdzie w jednym miejscu mieszkało ponad stu chłopców, nie było to jednak łatwe. Jedliśmy razem, kąpaliśmy się razem, spaliśmy razem, czasem po dziesięciu w jednym pokoju. Wszyscy wiedzieli o innych wszystko, nawet kto był obrzezany, a kto nie. (Nazywaliśmy to: Okrągłogłowi przeciw Kawalerom).
A jednak żaden z chłopców chyba nawet nie wspomniał o mojej matce, kiedy zaczął się nowy rok szkolny. Przez delikatność?
Raczej ze strachu.
Ja na pewno nie mówiłem o niej nikomu.
Kilka dni po powrocie obchodziłem urodziny. 15 września 1997 roku. Skończyłem trzynaście lat. Zgodnie z pradawną tradycją Ludgrove miał być tort i sorbet, a mnie pozwolono wybrać dwa smaki. Zdecydowałem się na czarną porzeczkę.
Oraz mango. Ulubiony smak mamy.
Urodziny były zawsze ważnym wydarzeniem w Ludgrove, ponieważ wszyscy chłopcy, podobnie jak większość nauczycieli, mieli niepohamowany apetyt na słodycze. Często dochodziło do gwałtownych walk o miejsce obok solenizanta: tam można było mieć pewność, że dostanie się pierwszy i największy kawałek. Nie pamiętam, komu udało się zdobyć miejsce obok mnie.
– Powiedz życzenie, Harry!
– Życzenie? Dobra, chciałbym, żeby moja matka...
Wtedy nie wiadomo skąd...
Ciocia Sarah?
Z pudłem w ręku.
– Otwórz, Harry.
Rozdarłem papier do pakowania, wstążkę. Zajrzałem do środka.
– Co...?
– Mama kupiła to dla ciebie. Tuż przed...
– Znaczy w Paryżu?
– Tak. W Paryżu.
To była konsola Xbox. Ucieszyłem się. Uwielbiałem gry wideo.
Tak w każdym razie brzmi ta historia. Pojawia się w wielu relacjach o moim życiu, słowo w słowo, a ja nie mam pojęcia, czy jest prawdziwa. Tata mówił, że mama doznała urazu głowy, ale może to ja mam uszkodzony mózg? Najprawdopodobniej, na zasadzie mechanizmu obronnego, moja pamięć nie zapisywała już zdarzeń tak jak wcześniej.
8
Pomimo dwóch męskich kierowników – pana Geralda i pana Marstona, dwóch legend szkoły – w Ludgrove pod wieloma względami rządziły kobiety. Nazywaliśmy je matronami. Każdy czuły gest, choć nie było ich wiele, pochodził od nich. Matrony przytulały nas, całowały, opatrywały nasze rany, ocierały nasze łzy. (Oprócz moich. Po tym jednym wybuchu przy grobie już nie płakałem). Uważały się za nasze zastępcze mamy. Mamy-z-dala-od-mamy, lubiły szczebiotać, co zawsze było trochę dziwne, ale teraz skomplikowało się jeszcze bardziej, gdy mama zniknęła, a także dlatego, że matrony nagle stały się... seksowne.
Podkochiwałem się w pannie Roberts. Uważałem, że kiedyś z pewnością się z nią ożenię. Pamiętam też dwie panny Lynn, pannę Lynn Większą i pannę Lynn Mniejszą. Były siostrami. Bardzo się kochałem w tej drugiej. Uważałem, że z nią też się ożenię.
Trzy razy w tygodniu, po kolacji, matrony pomagały najmłodszym chłopcom wykąpać się przed snem. Wciąż mam w pamięci długi rząd białych wanien, w każdej z nich chłopiec leżący jak mały faraon, czekający na indywidualne mycie włosów. (Dla starszych chłopców, którzy weszli w wiek dojrzewania, były dwie wanny w osobnym pomieszczeniu, za żółtymi drzwiami). Matrony szły wzdłuż rzędu wanien, niosąc sztywne szczotki i kostki mydła o kwiatowym zapachu. Każdy z chłopców miał swój własny ręcznik, z wytłoczonym numerem ucznia. Ja miałem numer 116.
Po umyciu włosów chłopca matrony przechylały jego głowę do tyłu i urządzały mu powolne, zmysłowe płukanie.
Skomplikowane jak cholera.
Matrony pomagały też w kluczowej czynności tępienia wszy. Nawroty były częste. Niemal co tydzień któryś z chłopców stanowił ostry przypadek. Pokazywaliśmy się nawzajem palcami i wołaliśmy:
– Zygu, zygu, on ma gnidy!
Potem matrona klękała nad pacjentem, wcierała jakiś specyfik w skórę głowy, a następnie wyczesywała nieżywe zwierzątka specjalnym grzebieniem.
Jako trzynastolatkowi nie przysługiwała mi już kąpielowa asysta matron. Ale wciąż byłem uzależniony od ich przykrywania przed snem, wciąż czekałem na ich poranne powitania. Ich twarze widzieliśmy jako pierwsze każdego dnia. Wpadały do naszych pokoi i odsuwały zasłony.
– Dzień dobry, chłopcy!
Patrzyłem w górę na piękną twarz obramowaną aureolą słońca...
Czy to... czy to może jest...?
Nigdy nie była.
Matroną, z którą miałem najwięcej do czynienia, była Pat. W przeciwieństwie do innych matron Pat nie była seksowna. Stanowiła uosobienie braku seksowności. Niska, myszowata, wiecznie zmęczona, z tłustymi włosami opadającymi na podkrążone oczy. Pat nie wydawała się czerpać wiele radości z życia, choć dwie rzeczy niezawodnie sprawiały jej przyjemność: przyłapanie chłopca gdzieś, gdzie nie powinno go być, i udaremnianie bójek. Przed każdą walką na poduszki stawialiśmy wartownika przy drzwiach. Jeśli zbliżała się Pat (lub któryś z kierowników), wartownik miał za zadanie wołać: „Ki-wi! Ki-wi!”. To chyba z łaciny? Ktoś powiedział, że oznacza to: „Szef nadchodzi!”. Ktoś inny utrzymywał, że raczej: „Uwaga!”.
Ważne, że kiedy to usłyszałeś, wiedziałeś, że trzeba zwiewać. Albo udawać, że się śpi.
Tylko całkiem nowi albo całkiem głupi chłopcy chodzili do Pat ze swoimi kłopotami. Lub, co gorsza, ze skaleczeniami. Nie opatrywała ich; szturchała ranę palcem albo czymś ją oblewała, przez co bolało dwa razy bardziej. Nie była sadystką, po prostu wydawała się „empatyczna inaczej”. Co trochę nas dziwiło, bo cierpienie nie było jej obce. Pat miała wiele krzyży do udźwignięcia.
Najcięższymi, jak się zdaje, były jej kolana i kręgosłup. Ten ostatni był pokrzywiony, te pierwsze – chronicznie zesztywniałe. Chodzenie było trudne, pokonywanie schodów – torturą. Schodziła tyłem, z prędkością lodowca. Często stawaliśmy na półpiętrze pod nią, robiąc wygibasy i strojąc miny.
Czy muszę mówić, który z chłopców wkładał w to najwięcej serca?
Nigdy nie baliśmy się, że Pat nas złapie. Ona była żółwicą, a my rzekotkami drzewnymi. Pomimo to raz na jakiś czas żółwicy się poszczęściło. Rzucała się w przód i zaciskała na chłopcu pięść. Ha! Taki chłopiec miał wtedy naprawdę i porządnie przerąbane.
To nas nie zniechęcało. Szydziliśmy z niej, gdy schodziła po schodach. Nagroda była warta ryzyka. Dla mnie nagrodą nie było dręczenie biednej Pat, tylko rozśmieszanie kolegów. Dobrze było rozśmieszać innych, zwłaszcza kiedy sam nie śmiałem się od miesięcy.
Może Pat zdawała sobie z tego sprawę. Czasem odwracała się, widziała, jak robię z siebie kompletnego idiotę, i też wybuchała śmiechem. To było najlepsze. Uwielbiałem bawić kumpli, ale nic nie cieszyło mnie bardziej niż sprawienie, że nieszczęsna Pat śmiała się do rozpuku.
9
Nazywaliśmy je dniami wyżerki.
Przypadały chyba we wtorki, czwartki i soboty. Zaraz po obiedzie ustawialiśmy się w kolejce na korytarzu wzdłuż ściany, wyciągając szyje, żeby zobaczyć stojący tuż przed nami stół wyżerkowy zastawiony słodyczami. Czekoladki Munchies, cukierki Skittles, batony Mars i, co najlepsze, ciągutki Opal Fruits. (Byłem bardzo dotknięty, kiedy Opal Fruits zmieniły nazwę na Starburst. Czyste świętokradztwo. To tak, jakby zmienić nazwę Wielkiej Brytanii).
Na sam widok stołu dostawaliśmy zawrotu głowy. Ciekła nam ślinka, rozmawialiśmy o zbliżającej się euforii cukrowej jak rolnicy w czasie suszy o zapowiedzianym deszczu. A ja opracowałem sposób na superstrzał cukru. Brałem cały swój przydział Opal Fruits i lepiłem z niego jedną wielką kulę, którą następnie wpychałem pod policzek. Kiedy kula się rozpuszczała, mój krwiobieg wypełniał się spienioną nawałnicą dekstrozy. „Każdego dzieła, które twa ręka napotka, podejmij się według twych sił!”
Przeciwieństwem dnia wyżerki był dzień pisania listów. Każdy z chłopców miał za zadanie usiąść i napisać list do swoich rodziców. Nawet w najlepszych latach była to męczarnia. Ledwie pamiętałem czasy, kiedy tata i mama nie byli rozwiedzeni, więc pisanie do nich tak, by nie poruszyć ich wzajemnych uraz, burzliwego rozstania, wymagało finezji zawodowego dyplomaty.
Kochany tato, jak się miewa mama?
Hm... nie.
Kochana mamo, tata wspominał, że ty...
Nie.
Ale po zniknięciu mamy dni pisania listów stały się nie do zniesienia.
Powiedziano mi, że matrony poprosiły mnie o napisanie „ostatniego” listu do mamy. Mam niejasne wspomnienie, że chciałem zaprotestować, że ona przecież żyje, a jednak nie zrobiłem tego w obawie przed uznaniem mnie za szaleńca. Poza tym po co się szarpać? Mama przeczyta mój list, kiedy wróci z ukrycia, więc nie będzie to zupełna strata czasu i wysiłku.
Zapewne nagryzmoliłem coś pro forma, że tęsknię za nią, że w szkole wszystko w porządku i tak dalej. Zapewne złożyłem kartkę na pół i wręczyłem matronie. Pamiętam, że zaraz potem żałowałem, że nie potraktowałem tego listu bardziej poważnie. Żałowałem, że nie sięgnąłem głębiej, że nie opowiedziałem matce o wszystkich sprawach, które leżały mi na sercu, a zwłaszcza o tym, jak żałuję naszej ostatniej rozmowy telefonicznej. Mama zadzwoniła po południu w dzień wypadku, ale ja ganiałem z Willym i kuzynami i nie chciałem przerywać. Więc tylko ją zbyłem. W pośpiechu, żeby wrócić do zabawy, szybko skończyłem rozmowę z mamą. Żałowałem, że nie przeprosiłem jej za to. Że nie dołożyłem starań, żeby znaleźć słowa na opisanie, jak bardzo ją kocham.
Nie wiedziałem, że te poszukiwania potrwają następnych kilkadziesiąt lat.
10
Miesiąc później były ferie śródsemestralne. Wreszcie wracałem do domu.
Moment – nie, nie wracałem.
Tata najwyraźniej nie chciał, żebym spędził przerwę, włócząc się bez celu po pałacu Świętego Jakuba, gdzie mieszkał przez większość czasu od rozstania z mamą i gdzie mieszkaliśmy z Willym, kiedy przypadał nasz czas z tatą. Obawiał się, co mógłbym zrobić sam w tym wielkim budynku. Że mógłbym rzucić okiem na gazetę, przypadkiem uslyszeć radio. Co więcej, obawiał się, że mogliby mi zrobić zdjęcie przez otwarte okno lub podczas zabawy żołnierzykami w ogrodzie. Wyobrażał sobie reporterów próbujących ze mną rozmawiać, wykrzykujących pytania: „Hej, Harry, czy tęsknisz za mamą?”.
Naród był w stanie histerycznej żałoby, ale histeria prasy sięgała granic psychozy.
Co najgorsze, Willy’ego nie byłoby w domu, więc nie mógłby nade mną czuwać. Był w Eton.
Wobec tego tata oznajmił, że zabierze mnie ze sobą na swój wyjazd służbowy. Do Republiki Południowej Afryki.
– RPA, tato? Naprawdę?
– Tak, kochany chłopcze. Johannesburg.
Miał umówione spotkania z Nelsonem Mandelą i... Spice Girls?
Byłem podekscytowany. I zaskoczony. Spice Girls, tato? Wyjaśnił, że Spice Girls grały koncert w Johannesburgu, więc wybierały się do prezydenta Mandeli, żeby złożyć mu wyrazy szacunku. Świetnie, pomyślałem, to wyjaśnia obecność Spice Girls... a my? Nie rozumiałem tego. Nie mam pewności, czy tata chciał, żebym zrozumiał.
Prawda była taka, że doradcy taty liczyli na to, że zdjęcie z najbardziej szanowanym przywódcą politycznym i najpopularniejszym girls bandem na świecie zapewni mu trochę przychylnych nagłówków, które tak bardzo były mu potrzebne. Od czasu zniknięcia mamy stał się przedmiotem zaciekłych ataków. Ludzie obwiniali go za rozwód, a tym samym za wszystko, co nastąpiło później. Poziom aprobaty dla niego liczono na całym globie w pojedynczych procentach. Na Fidżi, żeby poprzestać na jednym przykładzie, odwołano święto narodowe na jego cześć.
Oficjalny powód wyjazdu mnie nie obchodził. Po prostu cieszyłem się, że jadę. To była szansa na ucieczkę od Wielkiej Brytanii. Co więcej, to była okazja spędzenia czasu z tatą, sprawiającym wrażenie jakby nieobecnego.
Inna rzecz, że tata od zawsze był trochę nieobecny. Zdawało się, że nie jest do końca gotowy na rodzicielstwo: na odpowiedzialność, cierpliwość, poświęcanie czasu. Nawet on sam by to przyznał, pomimo swojej dumy. A co dopiero na samotne rodzicielstwo. Tata w ogóle się do tego nie nadawał.
Trzeba przyznać, że próbował. Wieczorami wołałem w dół schodów:
– Idę do łóżka, tato!
Zawsze odpowiadał wesoło:
– Zaraz przyjdę, kochany chłopcze!
Dotrzymał słowa i kilka minut później siedział na skraju mojego łóżka. Nigdy nie zapominał, że nie lubię ciemności, więc delikatnie gładził mnie po twarzy, aż usnąłem. Najmilej wspominam jego dłonie na moich policzkach, na czole, a potem, gdy się przebudzam, okazuje się, że w magiczny sposób zniknął, a drzwi są zawsze troskliwie uchylone.
Poza tymi ulotnymi momentami tata i ja przeważnie żyliśmy obok siebie. Miał trudności z komunikacją, ze słuchaniem, z kontaktem twarzą w twarz. Czasami, po długiej kolacji złożonej z wielu dań, szedłem na górę i znajdowałem list na poduszce. W liście pisał, jak bardzo jest dumny z czegoś, co zrobiłem lub co osiągnąłem. Uśmiechałem się i wkładałem list pod poduszkę, ale też zastanawiałem się, dlaczego nie powiedział mi tego chwilę wcześniej, siedząc naprzeciwko.
Tak więc perspektywa wielu dni nieograniczonego czasu z tatą była ekscytująca.
Potem nadeszła rzeczywistość. Dla taty to była podróż służbowa. I dla mnie też. Koncert Spice Girls był moim pierwszym publicznym wystąpieniem od czasu pogrzebu i wiedziałem, intuicyjnie, z urywków podsłuchanych rozmów, że ludzie byli niezmiernie ciekawi mojego samopoczucia. Nie chciałem ich zawieść, ale chciałem też, żeby zostawili mnie w spokoju. Pamiętam, jak wszedłem na czerwony dywan, przylepiłem uśmiech na twarz i pożałowałem nagle, że nie jestem w swoim łóżku w pałacu Świętego Jakuba.
Koło mnie stała Baby Spice, w białych plastikowych butach na trzydziestocentymetrowych platformach. Skupiłem uwagę na tych butach, a ona swoją – na moich policzkach. Bez przerwy je szczypała. Ale pulchne! Ale słodkie! Wtedy Posh Spice wyskoczyła naprzód i złapała mnie za rękę. Trochę dalej wypatrzyłem Ginger Spice, jedyną członkinię zespołu, z którą czułem jakąś więź – jak rudzielec z rudzielcem. Ponadto była znana na całym świecie z tego, że chodzi w minisukience ze wzorem flagi brytyjskiej. „Dlaczego na trumnie jest Union Jack?” Ona i pozostałe spajsetki gruchały do mnie, mówiąc rzeczy, których nie rozumiałem, a jednocześnie żartowały z dziennikarzami, którzy wykrzykiwali:
– Harry, popatrz tu, Harry, Harry, jak się czujesz, Harry?!
Pytania, które nie były pytaniami. Pytania, które były pułapkami. Pytania, którymi rzucali w moją głowę jak tasakami. Dziennikarzy nie obchodziło, jak się czuję, chcieli, żebym powiedział coś sensacyjnego, dobrego na nagłówek.
Wpatrywałem się w błyski ich fleszy, szczerzyłem zęby, nie mówiłem nic.
O ile mnie flesze onieśmielały, o tyle Spice Girls były nimi odurzone. Tak, tak, po tysiąckroć tak – takie było ich nastawienie za każdym razem, gdy kolejny raz błyskało. Nie miałem nic przeciwko temu. Im bardziej one znajdowały się na pierwszym planie, tym bardziej mogłem wtopić się w tło. Pamiętam, że rozmawiały z prasą o swojej muzyce i swojej misji. Nie wiedziałem, że miały misję, ale jedna z dziewcząt porównała krucjatę zespołu przeciwko seksizmowi do walki Mandeli z apartheidem.
W końcu ktoś powiedział, że czas na koncert.
– No dalej. Idź za swoim ojcem.
Tata? I koncert?
Trudno uwierzyć. Jeszcze trudniej, gdy to się dzieje naprawdę. Ale widziałem na własne oczy, jak tata dzielnie kiwa głową i tupie nogą do rytmu:
Jeśli chcesz być w mojej przyszłości, zapomnij o przeszłości,
Jeśli chcesz się ze mną spiknąć, lepiej zrób to szybko.
Potem, w drodze do wyjścia – znowu flesze. Tym razem nie było tam Spice Girls, żeby odciągały uwagę. Byliśmy tylko we dwóch z tatą. Sięgnąłem po jego dłoń i przytrzymałem ją.
Przypominam sobie, jasno jak te flesze: kochałem go.
Potrzebowałem go.
11
Następnego dnia rano pojechaliśmy z tatą do pięknej chaty nad wijącą się rzeką. KwaZulu-Natal. Słyszałem o tym miejscu, gdzie latem 1879 roku doszło do bitwy żołnierzy brytyjskich z wojownikami Zulusów. Słyszałem wszystkie opowieści i legendy i obejrzałem film Zulu