Ten drugi - Książę Harry - ebook + audiobook + książka

Ten drugi ebook

Harry Książę

3,9
51,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Wyczekiwana autobiografia Harry’ego, księcia Sussex. Niemal jednoczesna premiera w 16 krajach na całym świecie.

Ten drugi przenosi czytelników z powrotem do jednego z najbardziej przejmujących obrazów XX wieku: dwóch młodych chłopców, dwoje książąt idących za trumną matki. Świat patrzył w smutku – i przerażeniu. Kiedy Diana, księżna Walii, spoczęła w grobie, miliardy ludzi zastanawiały się, co książęta muszą myśleć i czuć – i jak potoczy się ich życie.

Teraz Harry w końcu opowiada swoją historię.

Ten drugi, książka pełna surowej, niezachwianej szczerości, jest na wielu poziomach przełomowa dzięki przenikliwości, serii olśnień, samoanalizie i ciężko wywalczonej mądrości na temat wiecznej mocy miłości, która triumfuje nad żalem.

Książę Harry pragnie wesprzeć brytyjskie organizacje charytatywne darowizną płynącą z dochodu z publikacji książki Ten drugi. Książę Sussex przekazał 1,5 miliona dolarów Sentebale, organizacji, którą założył wraz z księciem Seeiso jako hołd dla ich matek, która wspiera dzieci i młodzież w Lesotho i Botswanie zarażonych HIV/AIDS. Książę Harry przekaże również darowiznę na rzecz organizacji non-profit WellChild w wysokości 300 tysięcy funtów. WellChild, której od piętnastu lat udziela królewskiego patronatu, stara się, by dzieci i młodzież z chorobami przewlekłymi otrzymywały opiekę w domu zamiast w szpitalu.

Harry, książę Sussex, jest mężem, ojcem, działaczem humanitarnym i ekologicznym, weteranem wojennym i ambasadorem zdrowia psychicznego. Mieszka w Santa Barbara w Kalifornii z rodziną i trzema psami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 697

Oceny
3,9 (46 ocen)
17
15
8
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
deegrengolada93

Dobrze spędzony czas

Książka pokazuje przede wszystkim samotność, życie w złotej klatce. Momentami bardzo wstrząsająca i zmusza do myślenia. We mnie wzbudziła ogromne współczucie.
20
Adella60

Z braku laku…

Bez polotu. Płaska. Szkoda czasu i pieniędzy
10
silwana

Nie oderwiesz się od lektury

Chociaż książka do najkrótszych nie należy, czyta się ją bardzo szybko. Najciekawsze były dla mnie fragmenty, od momentu, kiedy Harry poznał swoją przyszłą żonę.
10
Doodziak

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę dobra pozycja !!
00
Chemmier

Dobrze spędzony czas

Naprawdę polecam, po tej książce zupełnie inaczej postrzegam Harry'ego i rodzinę królewską.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału Spare
Prze­kład MI­ŁOSZ BIE­DRZYCKI (s. 5–103), ANNA DZIERZ­GOW­SKA (s. 103–206), JAN DZIERZ­GOW­SKI (s. 206–306), MA­RIUSZ GĄ­DEK (s. 306–412), AGNIESZKA WY­SZO­GRODZKA-GAIK (s. 412–501)
Wy­dawca KA­TA­RZYNA RUDZKA
Re­dak­tor pro­wa­dzący ADAM PLUSZKA
Re­dak­cja IDA ŚWIER­KOCKA
Ko­rekta MAŁ­GO­RZATA KU­ŚNIERZ
Pro­jekt okładki CHRI­STO­PHER BRAND
Ad­ap­ta­cja pro­jektu okładki ANNA POL
Opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficzne, ła­ma­nie, ko­rekta ANNA HEG­MAN
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Zdję­cie otwie­ra­jące część II © Mod / New­spix In­ter­na­tio­nal
Zdję­cie na fron­cie okładki Ra­mona Ro­sa­les
Zdję­cie z tyłu okładki Mar­tin Ke­ene / PA Ima­ges
Spare Co­py­ri­ght © 2023 by Prince Harry, The Duke of Sus­sex This trans­la­tion is pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Ran­dom Ho­use, an im­print and di­vi­sion of Pen­guin Ran­dom Ho­use LLC.
Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Mi­łosz Bie­drzycki, Anna Dzierz­gow­ska, Jan Dzierz­gow­ski, Ma­riusz Gą­dek, Agnieszka Wy­szo­grodzka-Gaik Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2023
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67510-93-6
Książę Harry pra­gnie wes­przeć bry­tyj­skie or­ga­ni­za­cje cha­ry­ta­tywne da­ro­wi­zną pły­nącą z do­chodu z pu­bli­ka­cji książki Ten drugi. Książę Sus­sex prze­ka­zał 1,5 mi­liona do­la­rów Sen­te­bale, or­ga­ni­za­cji, którą za­ło­żył wraz z księ­ciem Se­eiso jako hołd dla ich ma­tek, wspie­ra­ją­cej dzieci i mło­dzież w Le­so­tho i Bot­swa­nie za­ra­żone HIV. Książę Harry prze­każe rów­nież da­ro­wi­znę na rzecz or­ga­ni­za­cji non pro­fit Wel­l­Child w wy­so­ko­ści 300 ty­sięcy fun­tów. Wel­l­Child, któ­rej od pięt­na­stu lat udziela kró­lew­skiego pa­tro­natu, stara się, by dzieci i mło­dzież z cho­ro­bami prze­wle­kłymi otrzy­my­wały opiekę w domu za­miast w szpi­talu.
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

DLA MEG, AR­CHIEGO I LILI...I OCZY­WI­ŚCIE DLA MO­JEJ MATKI

Prze­szłość ni­gdy nie umiera.Nie jest na­wet prze­szło­ścią.

Wil­liam Faulk­ner, Re­qu­iem dla za­kon­nicy,przeł. Wa­cław Nie­po­kól­czycki

Umó­wi­li­śmy się na spo­tka­nie kilka go­dzin po po­grze­bie. W ogro­dach Frog­more, przy sta­rej go­tyc­kiej ru­inie. By­łem pierw­szy.

Ro­zej­rza­łem się; nie zo­ba­czy­łem ni­kogo.

Spraw­dzi­łem ko­mórkę. Żad­nego ese­mesa, żad­nej poczty gło­so­wej.

Pew­nie się spóź­nią, po­my­śla­łem i opar­łem się o ka­mienny mu­rek.

Odło­ży­łem te­le­fon i po­wie­dzia­łem so­bie: spo­koj­nie.

Po­goda była kla­sycz­nie kwiet­niowa. Ni to zima, ni wio­sna. Drzewa były na­gie, ale po­wie­trze – ła­godne. Niebo szare, ale tu­li­pany kwi­tły. Świa­tło blade, ale me­an­dru­jący przez ogrody ciem­no­nie­bie­ski staw błysz­czał.

Ja­kie to wszystko jest piękne, po­my­śla­łem. I ja­kie smutne.

Kie­dyś za­kła­da­łem, że tu bę­dzie mój dom na za­wsze. Za­miast tego oka­zało się, że to tylko ko­lejny krótki przy­sta­nek.

Gdy moja żona i ja ucie­kli­śmy stąd w oba­wie o zdro­wie psy­chiczne i bez­pie­czeń­stwo fi­zyczne, nie by­łem pe­wien, czy kie­dy­kol­wiek tu wrócę. To był sty­czeń 2020 roku. Te­raz, po­nad rok póź­niej, by­łem tu kilka dni po prze­bu­dze­niu się, zo­ba­cze­niu na te­le­fo­nie trzy­dzie­stu dwóch nie­ode­bra­nych po­łą­czeń i od­by­ciu krót­kiej, przy­pra­wia­ją­cej o ko­ła­ta­nie serca roz­mowy z bab­cią:

– Harry... dzia­dek od­szedł.

Za­częło wiać i zro­biło się chłod­niej. Zgar­bi­łem się, po­tar­łem ra­miona, po­czu­łem, jak cienka jest moja biała ko­szula. Ża­ło­wa­łem, że nie prze­bra­łem się po po­grze­bie i że nie wzią­łem ze sobą płasz­cza. Od­wró­ci­łem się ple­cami do wia­tru i mój wzrok padł na go­tyc­kie ru­iny, które tak na­prawdę nie były bar­dziej go­tyc­kie niż ka­ru­zela Mil­len­nium Wheel. Zmyślna ar­chi­tek­tura, sce­no­gra­fia te­atralna. Jak tyle in­nych rze­czy wo­kół, po­my­śla­łem.

Z ka­mien­nego murka prze­mie­ści­łem się na drew­nianą ła­weczkę. Usia­dłem, po­now­nie spraw­dzi­łem te­le­fon, spoj­rza­łem wzdłuż ogro­do­wej ścieżki.

Gdzie oni są?

Ko­lejny po­dmuch wia­tru. Z ja­kie­goś po­wodu przy­po­mniał mi się dzia­dek. Może to jego chłodny spo­sób by­cia. Albo mro­żące po­czu­cie hu­moru. Przy­wo­ła­łem w my­ślach jedno z week­en­do­wych po­lo­wań sprzed lat. Ko­lega, chcąc na­wią­zać roz­mowę, spy­tał dziadka, co są­dzi o mo­jej no­wej bro­dzie, która wzbu­dzała nie­po­kój w ro­dzi­nie i kon­tro­wer­sje w pra­sie. „Czy kró­lowa po­winna ka­zać Harry’emu, żeby się ogo­lił?” Dzia­dek spoj­rzał na mo­jego ko­legę, na moją brodę i na jego twa­rzy po­ja­wił się szel­mow­ski uśmiech.

– TO ma być broda?!

Wszy­scy się ro­ze­śmiali. Być albo nie być bro­da­tym, oto było py­ta­nie, ale można było li­czyć na dziadka, że bę­dzie się do­ma­gał wię­cej brody.

– Niech ro­śnie bujna szcze­cina cho­ler­nego wi­kinga!

Po­my­śla­łem o zde­cy­do­wa­nych po­glą­dach dziadka, o jego licz­nych pa­sjach: po­wo­że­niu bryczką, gril­lo­wa­niu, strze­lec­twie, je­dze­niu, pi­wie. O tym, jak cie­szył się ży­ciem. Pod pew­nymi wzglę­dami przy­po­mi­nał moją matkę. Może dla­tego był ta­kim jej fa­nem. Na długo za­nim zo­stała księżną Dianą, kiedy była po pro­stu Dianą Spen­cer, przed­szko­lanką, se­kretną dziew­czyną księ­cia Ka­rola, mój dzia­dek był jej naj­bar­dziej zde­cy­do­wa­nym sprzy­mie­rzeń­cem. Nie­któ­rzy twier­dzą, że to on wy­swa­tał mo­ich ro­dzi­ców. Je­śli to prawda, to można uznać, że dzia­dek sta­no­wił Pier­wotną Przy­czynę mo­jego świata. Nie by­łoby mnie, gdyby nie on.

Ani mo­jego star­szego brata.

Ale może za to na­sza matka wciąż by­łaby. Gdyby nie wy­szła za tatę...

Przy­po­mnia­łem so­bie jedną z ostat­nich roz­mów, sam na sam z dziad­kiem, nie­długo po tym, jak skoń­czył dzie­więć­dzie­siąt sie­dem lat. My­ślał o końcu. Mó­wił, że nie jest już w sta­nie re­ali­zo­wać swo­ich pa­sji. Naj­bar­dziej ze wszyst­kiego jed­nak bra­ko­wało mu pracy. Bez pracy, mó­wił, wszystko się roz­łazi. Nie wy­glą­dał na smut­nego, bar­dziej – na go­to­wego.

– Trzeba wie­dzieć, kiedy odejść, Harry.

Po­pa­trzy­łem w dal, na małą pa­no­ramę krypt i po­mni­ków w ogro­dach. Royal Bu­rial Gro­und, Kró­lew­ski Cmen­tarz, miej­sce osta­tecz­nego spo­czynku tak wielu z nas, w tym kró­lo­wej Wik­to­rii. A także osła­wio­nej Wal­lis Simp­son. Rów­nież jej po­dwój­nie osła­wio­nego męża Edwarda, by­łego króla i mo­jego pra­pra­stryja. Po tym, jak Edward zre­zy­gno­wał z tronu dla Wal­lis, po tym, gdy ucie­kli z Wiel­kiej Bry­ta­nii, mar­twili się o swój osta­teczny po­wrót – oboje mieli ob­se­sję na punk­cie po­chówku wła­śnie tu­taj. Kró­lowa, moja bab­cia, przy­chy­liła się do ich prośby. Ale umie­ściła ich w pew­nej od­le­gło­ści od wszyst­kich in­nych, pod po­chy­lo­nym pla­ta­nem. Być może to było ostat­nie po­gro­że­nie pal­cem. Ostat­nie wy­gna­nie. Za­sta­na­wia­łem się, co Wal­lis i Edward my­ślą te­raz o swoim za­mar­twia­niu się. Czy osta­tecz­nie ma to ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie? Za­sta­na­wia­łem się, czy w ogóle o tym my­ślą. Czy uno­szą się w ja­kiejś ete­rycz­nej prze­strzeni, roz­pa­mię­tu­jąc swoje wy­bory, czy też są Ni­g­dzie, my­śląc o Ni­czym? Czy po tym wszyst­kim na­prawdę może być Nic? Czy świa­do­mość, tak jak czas, ma swój kres? A może, po­my­śla­łem, po pro­stu są tu te­raz, koło fał­szy­wej go­tyc­kiej ru­iny, albo obok mnie i pod­słu­chują moje my­śli. A je­śli tak... może moja matka też?

Myśl o niej, jak za­wsze, przy­nio­sła mi za­strzyk na­dziei i przy­pływ ener­gii.

I ukłu­cie smutku.

Tę­sk­ni­łem za matką co­dzien­nie, ale tego dnia, tuż przed tym ner­wo­wym spo­tka­niem w Frog­more, za­tę­sk­ni­łem za nią gwał­tow­nie i nie po­tra­fi­łem po­wie­dzieć dla­czego. Jak wiele rze­czy zwią­za­nych z nią, trudno było to ująć w słowa. Mimo że moja matka była księżną i no­siła imię bo­gini, oba te okre­śle­nia za­wsze wy­da­wały mi się zbyt słabe, nie­ade­kwatne. Lu­dzie nie­ustan­nie po­rów­ny­wali ją do bo­ha­te­rów i świę­tych, od Nel­sona Man­deli, przez Matkę Te­resę, po Jo­annę d’Arc, ale każde ta­kie po­rów­na­nie, choć pod­nio­słe i pełne uwiel­bie­nia, oka­zy­wało się nie­tra­fione. Moja matka – naj­bar­dziej roz­po­zna­walna ko­bieta na świe­cie, jedna z naj­bar­dziej ko­cha­nych – była zwy­czaj­nie nie do opi­sa­nia, tak po pro­stu było. A jed­nak: jak ktoś tak da­lece wy­kra­cza­jący poza ję­zyk po­toczny mógł po­zo­stać tak rze­czy­wi­sty, tak na­ma­cal­nie obecny, tak wy­ra­zi­ście żywy w moim umy­śle? Jak to moż­liwe, że wi­dzia­łem ją, tak do­brze jak ła­bę­dzia su­ną­cego w moją stronę po ciem­no­nie­bie­skim sta­wie? Że wciąż sły­sza­łem jej śmiech, tak gło­śno jak śpiew pta­ków na na­gich drze­wach? Tak wielu rze­czy nie pa­mię­ta­łem, bo by­łem zbyt mały, kiedy zgi­nęła, ale więk­szym cu­dem było to wszystko, co za­pa­mię­ta­łem. Jej znie­wa­la­jący uśmiech, jej wraż­liwe oczy, jej dzie­cięco żar­liwe uwiel­bie­nie fil­mów i mu­zyki, stro­jów i sło­dy­czy – i nas. Och, jak ona ko­chała mo­jego brata i mnie. Ob­se­syj­nie, wy­znała w któ­rymś z wy­wia­dów.

No cóż, mamo... wza­jem­nie.

Może jej wszech­obec­ność wy­ni­kała z tego sa­mego po­wodu, dla któ­rego nie dało jej się opi­sać – po­nie­waż była świa­tłem, czy­stym i pro­mien­nym świa­tłem, a czy można tak na­prawdę opi­sać świa­tło? Na­wet Ein­ste­inowi spra­wiało to trud­no­ści. Nie­dawno astro­no­mo­wie na­sta­wili swoje naj­więk­sze te­le­skopy, wy­ce­lo­wali je w ma­leńką szcze­linę w ko­smo­sie i udało im się do­strzec za­pie­ra­jącą dech w pier­siach kulę, którą na­zwali Earen­del, co w ję­zyku sta­ro­an­giel­skim ozna­cza Gwiazdę Po­ranną. Earen­del po­ło­żona jest mi­liardy lat świetl­nych od nas i praw­do­po­dob­nie już dawno prze­stała ist­nieć, bar­dziej zbli­żona wie­kiem do Wiel­kiego Wy­bu­chu, mo­mentu Stwo­rze­nia, niż na­sza Droga Mleczna, a mimo to wciąż wi­doczna dla oczu śmier­tel­ni­ków, po­nie­waż jest tak ja­sna i olśnie­wa­jąca.

Taka była moja matka.

To dla­tego wi­dzia­łem ją i wy­czu­wa­łem za­wsze, ale szcze­gól­nie tego kwiet­nio­wego po­po­łu­dnia w Frog­more.

A także dla­tego, że nio­słem jej sztan­dar. Przy­sze­dłem do tych ogro­dów, bo chcia­łem po­koju. Bar­dziej niż cze­go­kol­wiek in­nego. Chcia­łem go dla do­bra mo­jej ro­dziny i dla sie­bie sa­mego – ale też dla niej.

Lu­dzie za­po­mi­nają o tym, jak bar­dzo moja matka dą­żyła do po­koju. Wie­lo­krot­nie okrą­żyła kulę ziem­ską, prze­mie­rzała pola mi­nowe, przy­tu­lała cho­rych na AIDS, po­cie­szała sie­roty wo­jenne, za­wsze pró­bu­jąc za­pro­wa­dzić po­kój, i wie­działem, jak bar­dzo chcia­łaby – chciała! – po­koju mię­dzy swo­imi chłop­cami, mię­dzy nami dwoma i tatą. I w ca­łej ro­dzi­nie.

Od wielu mie­sięcy Wind­so­ro­wie znaj­do­wali się w sta­nie wojny. Na­sze sze­regi by­wały skłó­cone co ja­kiś czas, od wie­ków, ale tym ra­zem wy­glą­dało to ina­czej. To był pu­bliczny roz­łam na pełną skalę, gro­żący nie­po­we­to­wa­nymi stra­tami. Dla­tego, choć przy­le­cia­łem do domu wy­łącz­nie na po­grzeb dziadka, już na miej­scu po­pro­si­łem o po­ufne spo­tka­nie z moim star­szym bra­tem Wil­lym i oj­cem, by po­roz­ma­wiać o tym, jak się sprawy mają.

By zna­leźć wyj­ście.

Ale te­raz spoj­rza­łem jesz­cze raz na te­le­fon i wzdłuż ogrodu i po­my­śla­łem: może zmie­nili zda­nie. Może nie przyjdą.

Przez pół se­kundy roz­wa­ża­łem pod­da­nie się, pój­ście na sa­motny spa­cer po ogro­dach albo z po­wro­tem do domu, gdzie wszy­scy moi ku­zyni pili i wy­mie­niali się opo­wie­ściami o dziadku.

I wtedy, w końcu, zo­ba­czy­łem ich. Kro­cząc w moją stronę ra­mię w ra­mię, wy­glą­dali po­nuro, nie­mal groź­nie. Wię­cej, wy­glą­dali na jed­no­myśl­nych. Serce po­de­szło mi do gar­dła. Nor­mal­nie kłó­ci­liby się o to czy tamto, ale te­raz wy­da­wali się iść w zgo­dzie – w szyku.

Za­raz, czy umó­wi­li­śmy się na spa­cer... czy na po­je­dy­nek?

Pod­nio­słem się z drew­nia­nej ławki, nie­śmiało zro­bi­łem krok w ich stronę, nie­pew­nie się uśmiech­ną­łem. Nie od­wza­jem­nili uśmie­chu. Te­raz moje serce na­prawdę za­częło mio­tać się w piersi. Od­dy­chaj głę­boko, po­wie­dzia­łam do sie­bie.

Oprócz stra­chu czu­łem nad­na­tu­ral­nie na­tę­żoną świa­do­mość i ogromną bez­bron­ność, po­dob­nie jak w in­nych klu­czo­wych mo­men­tach mo­jego ży­cia.

Kiedy sze­dłem za trumną mo­jej matki.

Kiedy po raz pierw­szy bra­łem udział w bi­twie.

Kiedy prze­ma­wia­łem pu­blicz­nie pod­czas ataku pa­niki.

To samo po­czu­cie, że roz­po­czy­nam mi­sję i nie wiem, czy po­do­łam, ale wiem, że nie ma już od­wrotu. Że Los przej­muje wo­dze.

No do­brze, mamo – po­my­śla­łem, przy­spie­sza­jąc kroku – do dzieła. Trzy­maj za mnie kciuki.

Spo­tka­li­śmy się w po­ło­wie ścieżki.

– Willy? Tata? Cześć!

– Ha­rol­dzie...

Sztywno do bólu.

Prze­gru­po­wa­li­śmy się, sfor­mo­wa­li­śmy ty­ra­lierę, ru­szy­li­śmy żwi­rową ścieżką przez ka­mienny mo­stek ob­ro­śnięty blusz­czem.

To, jak się do sie­bie do­stro­ili­śmy, jak bez słowa wy­rów­na­li­śmy tempo mar­szu i po­chy­li­li­śmy głowy, i jesz­cze te groby na­około – trudno, że­bym so­bie nie przy­po­mniał o po­grze­bie mamy. Za­bro­ni­łem so­bie o tym my­śleć i pró­bo­wa­łem się sku­pić na dźwięcz­nym chrzę­ście na­szych kro­ków i na tym, jak na­sze słowa ula­ty­wały ni­czym dym na wie­trze.

Jak przy­stało na Bry­tyj­czy­ków i na Wind­so­rów, za­czę­li­śmy po­ga­wędkę o po­go­dzie. Wy­mie­ni­li­śmy uwagi o po­grze­bie dziadka. Wszystko, w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach, za­pla­no­wał sam, przy­po­mnie­li­śmy so­bie ze smut­nymi uśmie­chami. Po­ga­wędki. Po­ga­duszki. Po­ru­szy­li­śmy wszyst­kie po­boczne te­maty, a ja wciąż cze­ka­łem, aż przej­dziemy do naj­waż­niej­szego, za­sta­na­wia­jąc się, dla­czego tyle to trwa, a także – jak, u li­cha, mój oj­ciec i brat za­cho­wy­wali taki spo­kój.

Spoj­rza­łem wo­kół sie­bie. Prze­szli­śmy już spory ka­wa­łek, a te­raz do­cho­dzi­li­śmy do sa­mego środka kró­lew­skiego cmen­ta­rza, po kostki w cia­łach bar­dziej niż książę Ham­let. Je­śli się za­sta­no­wić... czy ja sam nie pro­si­łem kie­dyś o po­chó­wek tu­taj? Kilka go­dzin przed wy­ru­sze­niem na wojnę mój pry­watny se­kre­tarz po­wie­dział, że mu­szę wy­brać miej­sce, w któ­rym zo­staną zło­żone moje szczątki.

– Gdyby stało się naj­gor­sze, Wa­sza Kró­lew­ska Wy­so­kość... na woj­nie ni­gdy nie wia­domo...

Było kilka opcji. Ka­plica Świę­tego Je­rzego? Kró­lew­ski skar­biec w Wind­so­rze, gdzie w tej chwili umiesz­czono mego dziadka?

Nie, wy­bra­łem to miej­sce, bo ogrody były uro­cze, a oko­lica zda­wała się spo­kojna.

Kiedy sta­nę­li­śmy nie­mal nad twa­rzą Wal­lis Simp­son, tata roz­po­czął mi­ni­wy­kład o tej oso­bi­sto­ści tu­taj, tam­tej kró­lew­skiej ku­zynce tam, o wszyst­kich tych nie­gdyś wy­bit­nych ksią­żę­tach i księż­nych, lor­dach i da­mach, obec­nie re­zy­du­ją­cych pod traw­ni­kiem. Jako hi­sto­ryk ama­tor z wie­lo­let­nim sta­żem miał mnó­stwo in­for­ma­cji do prze­ka­za­nia i po tro­chu za­czą­łem na­bie­rać prze­ko­na­nia, że po­trwa to kilka go­dzin, a ca­łość zwień­czy spraw­dzian. Na szczę­ście skoń­czył, a my ru­szy­li­śmy da­lej po traw­niku wzdłuż kra­wę­dzi stawu, aż do pięk­nego ma­łego klombu żon­kili.

To wła­śnie tam w końcu prze­szli­śmy do rze­czy.

Pró­bo­wa­łem wy­ło­żyć swój punkt wi­dze­nia. Nie szło mi naj­le­piej. De­ner­wo­wa­łem się, pró­bu­jąc utrzy­mać emo­cje na wo­dzy, a jed­no­cze­śnie sta­ra­jąc się być zwię­złym i pre­cy­zyj­nym. Przy­rze­kłem so­bie, że nie do­pusz­czę do prze­ro­dze­nia się tego spo­tka­nia w ko­lejną kłót­nię. Ale szybko prze­ko­na­łem się, że to nie za­leży ode mnie. Tata i Willy mieli swoje role do ode­gra­nia i przy­byli go­towi do walki. Za każ­dym ra­zem, gdy przed­sta­wia­łem nowe wy­ja­śnie­nie, nowy kie­ru­nek my­śle­nia, je­den lub obaj prze­ry­wali mi. Szcze­gól­nie Willy nie chciał o ni­czym sły­szeć. Po tym, jak kil­ku­krot­nie mnie uci­szył, za­czę­li­śmy się kłó­cić, mó­wiąc to samo, co mó­wi­li­śmy od mie­sięcy – od lat. At­mos­fera zro­biła się tak go­rąca, że tata uniósł ręce.

– Dość tego!

Sta­nął po­mię­dzy nami, pa­trząc w górę na na­sze roz­pa­lone twa­rze.

– Pro­szę, chłopcy, nie za­mie­niaj­cie reszty mo­ich dni w udrękę.

Jego głos brzmiał zgrzy­tli­wie, kru­cho. Je­śli mam być szczery: staro.

Po­my­śla­łem o dziadku.

W jed­nej chwili coś się we mnie po­ru­szyło. Spoj­rza­łem na Willy’ego, na­prawdę na niego spoj­rza­łem, może po raz pierw­szy od czasu, gdy by­li­śmy chłop­cami. Zo­ba­czy­łem wszystko: zna­jomy gry­mas, który do­myśl­nie przy­bie­rał w kon­tak­tach ze mną, nie­po­ko­jącą ły­sinę, bar­dziej za­awan­so­waną niż moja; jego słynne po­do­bień­stwo do mamy, które zmniej­szało się z cza­sem. Z wie­kiem. Pod pew­nymi wzglę­dami był moim od­bi­ciem w lu­strze, pod in­nymi – prze­ci­wień­stwem. Mój uko­chany brat, mój prze­śla­dowca – jak do tego do­szło?

Po­czu­łem ogromne zmę­cze­nie. Chcia­łem wró­cić do domu i do­tarło do mnie, jak skom­pli­ko­wa­nym po­ję­ciem stał się dom. A może za­wsze tak było. Ru­chem ręki wska­za­łem ogrody, mia­sto za nimi, cały kraj i po­wie­dzia­łem:

– Willy, to miał być nasz dom. Mie­li­śmy tu miesz­kać do końca ży­cia.

– Opu­ści­łeś nas, Ha­rol­dzie.

– Tak. I wiesz dla­czego.

– Nie wiem.

– Nie wiesz?

– Na­prawdę nie wiem.

Od­su­ną­łem się. Nie mo­głem uwie­rzyć w to, co usły­sza­łem. Nie zga­dzać się w kwe­stii tego, kto za­wi­nił lub jak sprawy mo­gły się po­to­czyć – to jedno, ale jak on może twier­dzić, że nie zna po­wo­dów, dla któ­rych opu­ści­łem kraj, w któ­rym się uro­dzi­łem, kraj, za który wal­czy­łem i za który by­łem go­tów zgi­nąć – moją oj­czy­znę? Nie­ła­two to wy­po­wie­dzieć. Jak może twier­dzić, że nie wie, dla­czego moja żona i ja pod­ję­li­śmy ten dra­styczny krok, za­bra­li­śmy na­sze dziecko i ucie­kli gdzie pieprz ro­śnie, zo­sta­wia­jąc wszystko: dom, przy­ja­ciół, me­ble? Se­rio?

Spoj­rza­łem na ko­rony drzew:

– Nie wiesz?!

– Ha­rol­dzie... Na­prawdę nie wiem.

Od­wró­ci­łem się do taty. Wpa­try­wał się we mnie z wy­ra­zem twa­rzy mó­wią­cym: „Ja też nie”.

Rany, po­my­śla­łem. Może na­prawdę nie mają po­ję­cia.

Nie­sa­mo­wite. Ale może to prawda.

A je­śli nie wie­dzieli, dla­czego wy­je­cha­łem, to może też o mnie nic nie wie­dzieli.

Może ni­gdy na­prawdę mnie nie znali.

I, je­śli mam być szczery, może ja ich też nie.

Ta myśl spra­wiła, że zro­biło mi się zim­niej i po­czu­łem się bar­dziej sa­mot­nie.

Ale też po­bu­dziła mnie do dzia­ła­nia. Po­my­śla­łem, że mu­szę im opo­wie­dzieć.

Jak im to opo­wie­dzieć?

Nie dam rady. Za długo by to trwało.

Poza tym wy­raź­nie wi­dać, że nie są w od­po­wied­nim na­stroju do słu­cha­nia.

W każ­dym ra­zie nie te­raz. Nie dzi­siaj.

A za­tem:

Tato? Willy?

Świe­cie?

Pro­szę bar­dzo.

CZĘŚĆ I

Z GŁĘBI NOCY, KTÓRA MNIE SPO­WIJA[1]

.

1

Opo­wie­ści krą­żyły od za­wsze.

Lu­dzie nie­kiedy szep­tali mię­dzy sobą o tych, któ­rym nie po­słu­żyło Bal­mo­ral. Na przy­kład o jed­nej z daw­nych kró­lo­wych. Osza­lała z ża­łoby za­mknęła się w zamku Bal­mo­ral i przy­się­gła, że ni­gdy go nie opu­ści. Albo o by­łym pre­mie­rze o nie­na­gan­nych ma­nie­rach: na­zwał to miej­sce „sur­re­ali­stycz­nym” i „zu­peł­nie dzi­wacz­nym”.

My­ślę, że usły­sza­łem te hi­sto­rie do­piero dużo póź­niej. A może słu­cha­łem ich i nie zwra­ca­łem na nie uwagi. Dla mnie Bal­mo­ral za­wsze był po pro­stu ra­jem. Skrzy­żo­wa­niem Di­sney­landu i ja­kie­goś świę­tego gaju dru­idów. Za­wsze by­łem zbyt za­jęty ło­wie­niem ryb, strze­la­niem, bie­ga­niem w górę i w dół wzgó­rza, by za­uwa­żyć co­kol­wiek nie­po­ko­ją­cego w feng shui sta­rego zamku.

Chcę przez to po­wie­dzieć, że by­łem tam szczę­śliwy.

Być może wręcz ni­gdy nie by­łem szczę­śliw­szy niż tam­tego zło­tego let­niego dnia w Bal­mo­ral: 30 sierp­nia 1997 roku.

By­li­śmy w zamku od ty­go­dnia. Mie­li­śmy za­miar zo­stać na ko­lejny. Tak samo jak po­przed­niego roku, tak samo jak rok wcze­śniej. Bal­mo­ral sta­no­wił osobną mi­nia­tu­rową porę roku, dwu­ty­go­dniowe in­ter­lu­dium w gó­rach Szko­cji po­mię­dzy peł­nią lata a po­cząt­kiem je­sieni.

Była tam i bab­cia. Rzecz ja­sna. Spę­dzała w Bal­mo­ral więk­szą część każ­dego lata. Był dzia­dek. I Willy. I tata. Cała ro­dzina, z wy­jąt­kiem mamy, bo mama nie była już czę­ścią ro­dziny. Ucie­kła albo zo­stała wy­rzu­cona, w za­leż­no­ści od tego, kogo spy­tać, choć ja ni­gdy ni­kogo nie py­ta­łem. Tak czy ina­czej, spę­dzała swoje wa­ka­cje gdzie in­dziej.

W Gre­cji, po­wie­dział ktoś. Nie, na Sar­dy­nii, po­wie­dział ktoś inny. Nie, nie – ktoś się wtrą­cał – twoja mama jest w Pa­ryżu! Może to sama mama tak po­wie­działa. Kiedy za­dzwo­niła wcze­śniej tego sa­mego dnia, żeby po­ga­dać? Nie­stety, to wspo­mnie­nie jest, wraz z mi­lio­nem in­nych, od­gro­dzone wy­so­kim mu­rem umy­słu. To jed­no­cze­śnie okropne i nę­cące uczu­cie – wie­dzieć, że są tam, po dru­giej stro­nie, za­le­d­wie kilka cen­ty­me­trów od nas; ale mur jest za­wsze za wy­soki, za gruby. Nie do przej­ścia.

W su­mie po­dob­nie jak wieże Bal­mo­ral.

Nie­za­leż­nie od lo­ka­li­za­cji wie­dzia­łem, że mama była ze swoim no­wym przy­ja­cie­lem. Tak go na­zy­wano. Nie chło­pak, nie ko­cha­nek. Przy­ja­ciel. Uwa­ża­łem go za sym­pa­tycz­nego go­ścia. Willy i ja po­zna­li­śmy go nie­długo przed­tem. Ści­ślej, by­li­śmy w Sa­int-Tro­pez ra­zem z mamą, kiedy go po­znała, kilka ty­go­dni wcze­śniej. Świet­nie się ba­wi­li­śmy, tylko we trójkę, w willi ja­kie­goś star­szego dżen­tel­mena. Było dużo śmie­chu i za­bawy, jak za­wsze, kiedy mama, Willy i ja by­li­śmy gdzieś ra­zem, ale w te wa­ka­cje – jesz­cze bar­dziej. Cały ten po­byt w Sa­int-Tro­pez oka­zał się raj­ski. Po­goda wspa­niała, je­dze­nie smaczne, mama uśmiech­nięta.

A co naj­lep­sze – sku­tery wodne.

Czyje? Nie wiem. Ale pa­mię­tam, że Willy i ja wy­pły­wa­li­śmy nimi na naj­głęb­szą część ka­nału, krą­żąc w ocze­ki­wa­niu na duże promy. Na po­tęż­nych fa­lach, które ro­biły, wzbi­ja­li­śmy się w po­wie­trze jak na ram­pie. Nie wiem do dziś, jak to się stało, że się nie po­za­bi­ja­li­śmy.

Czy przy­ja­ciel mamy po­ja­wił się po na­szym po­wro­cie z sza­leństw na sku­te­rach wod­nych? Nie, to było ra­czej tuż przed nimi.

– Wi­taj, ty pew­nie je­steś Harry.

Kru­czo­czarne włosy, skóra spa­lona słoń­cem, śnież­no­biały uśmiech.

– Jak się masz? Na­zy­wam się bla, bla, bla.

Za­ga­dy­wał do nas, do mamy. Zwłasz­cza do mamy. Zde­cy­do­wa­nie przede wszyst­kim do mamy. Jego oczy za­mie­niały się w czer­wone, pul­su­jące serca.

Był nie­wąt­pli­wie bez­czelny. Ale przy tym, jako się rze­kło, cał­kiem sym­pa­tyczny. Dał ma­mie pre­zent. Dia­men­tową bran­so­letkę. Chyba jej się spodo­bała. Czę­sto ją no­siła. Po­tem znik­nął z mo­jej świa­do­mo­ści.

Byle mama była szczę­śliwa, po­wie­dzia­łem do Willy’ego, a on stwier­dził, że uważa tak samo.

2

Prze­jazd z roz­świe­tlo­nego słoń­cem Sa­int-Tro­pez do spo­wi­tego w chmury Bal­mo­ral ozna­czał szok dla or­ga­ni­zmu. Nie­wy­raź­nie to pa­mię­tam, i nie­wiele wię­cej z na­szego pierw­szego ty­go­dnia na zamku. Mimo to mogę nie­mal za­gwa­ran­to­wać, że spę­dzi­li­śmy ten czas głów­nie na świe­żym po­wie­trzu. Moja ro­dzina żyła świe­żym po­wie­trzem, zwłasz­cza bab­cia, która ro­biła się ma­rudna, je­śli przy­naj­mniej przez go­dzinę każ­dego dnia nie prze­by­wała na ze­wnątrz. Jed­nak co ro­bi­li­śmy, mó­wi­li­śmy, je­dli­śmy, w co by­li­śmy ubrani – tego nie wy­do­będę z pa­mięci. Nie­któ­rzy twier­dzą, że prze­pły­nę­li­śmy z wy­spy Wi­ght do zamku kró­lew­skim jach­tem, w ostat­nim jego rej­sie. Brzmi cu­dow­nie.

Za to w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach za­cho­wa­łem w pa­mięci fi­zyczne oto­cze­nie. Gę­ste lasy. Rzeka Dee spły­wa­jąca z gór krę­tym ko­ry­tem. Szczyt Loch­na­gar gó­ru­jący po­nad nami, wiecz­nie po­kryty śnie­giem. Kra­jo­braz, geo­gra­fia, ar­chi­tek­tura – tak działa moja pa­mięć. Daty? Prze­pra­szam, mu­szę spraw­dzić. Dia­logi? Będę się sta­rał, ale nie przy­to­czę nic do­słow­nie, zwłasz­cza je­śli cho­dzi o lata dzie­więć­dzie­siąte. Ale kiedy ktoś mnie spyta o ja­ką­kol­wiek prze­strzeń, w któ­rej prze­by­wa­łem – za­mek, kok­pit, sala szkolna, ka­juta, sy­pial­nia, pa­łac, ogród, pub – od­two­rzę ją co do gwoź­dzi­ków w li­stwach przy­po­dło­go­wych.

Dla­czego moja pa­mięć działa w ten spo­sób? Czy to ge­ne­tyka? Trauma? Ja­kaś po­kraczna kom­bi­na­cja obu tych rze­czy? Czy to mój we­wnętrzny żoł­nierz, po­strze­ga­jący każde miej­sce jako po­ten­cjalne pole bi­twy? Czy to moja na­tura do­ma­tora, bun­tu­jąca się prze­ciwko przy­mu­so­wemu ży­ciu ko­czow­nika? Czy to ja­kaś fun­da­men­talna obawa, że świat jest w isto­cie la­bi­ryn­tem, a w la­bi­ryn­cie ni­gdy nie można dać się za­sko­czyć bez mapy?

Nie­za­leż­nie od przy­czyn moja pa­mięć jest jaka jest, robi to, co robi, gro­ma­dzi i prze­cho­wuje to, co uważa za sto­sowne, i tyle samo prawdy jest w tym, co pa­mię­tam i jak pa­mię­tam, ile w tak zwa­nych obiek­tyw­nych fak­tach. Rze­czy ta­kie jak chro­no­lo­gia czy przy­czyna i sku­tek to czę­sto tylko ba­śnie, które opo­wia­damy so­bie o prze­szło­ści. „Prze­szłość ni­gdy nie umiera. Nie jest na­wet prze­szło­ścią”[2]. Kiedy nie tak dawno od­kry­łem ten cy­tat na Bra­iny­Qu­ote.com, po­ra­ził mnie on jak grom. Po­my­śla­łem: kim, do ku­rzej maci, jest Faulk­ner? I w jaki spo­sób jest spo­krew­niony z nami, Wind­so­rami?

A za­tem: Bal­mo­ral. Kiedy za­mknę oczy, wi­dzę główne wej­ście, dzie­lone okna od frontu, sze­roki por­tyk i trzy na­kra­piane szaro-czarne gra­ni­towe schody pro­wa­dzące do ma­syw­nych drzwi wej­ścio­wych z dębu w ko­lo­rze whi­sky, czę­sto pod­parte przez ciężki ka­mień do cur­lingu i ob­słu­gi­wane przez lo­kaja w czer­wo­nej kurtce, a w środku – prze­stronny hol z białą ka­mienną pod­łogą i sza­rymi płyt­kami w kształ­cie gwiazd, ogromny ko­mi­nek z piękną obu­dową z rzeź­bio­nego ciem­nego drewna, z boku wej­ście do cze­goś w ro­dzaju po­miesz­cze­nia go­spo­dar­czego, a po le­wej stro­nie, koło wy­so­kich okien, uchwyty na wędki, la­ski spa­ce­rowe, gu­mowe wo­dery i cięż­kie nie­prze­ma­kalne ubra­nia – masa nie­prze­ma­kal­nych ubrań, bo lato, czę­sto mo­kre i zimne w ca­łej Szko­cji, było jesz­cze bar­dziej do­kucz­liwe w tym za­kątku god­nym Sy­be­rii – a da­lej ja­sno­brą­zowe drew­niane drzwi pro­wa­dzące do ko­ry­ta­rza ze szkar­łat­nym dy­wa­nem i ścia­nami wy­ło­żo­nymi kre­mo­wymi ta­pe­tami ze wzo­rem ze zło­tego za­mszu, wy­pu­kłym jak al­fa­bet Bra­ille’a, a jesz­cze da­lej liczne po­koje wzdłuż ko­ry­ta­rza, każdy o okre­ślo­nym prze­zna­cze­niu, jak sie­dze­nie czy czy­ta­nie, oglą­da­nie te­le­wi­zji czy je­dze­nie pod­wie­czorku, i je­den spe­cjalny po­kój dla pa­ziów, z któ­rych wielu ko­cha­łem jak zbzi­ko­wa­nych wuj­ków, i wresz­cie główna kom­nata zamku, zbu­do­wana w dzie­więt­na­stym wieku, nie­mal do­kład­nie w miej­scu wcze­śniej­szego zamku da­to­wa­nego na czter­na­sty wiek, w od­stę­pie kilku po­ko­leń od in­nego księ­cia Harry’ego, który zo­stał wy­gnany, a po­tem wró­cił i znisz­czył wszystko i wszyst­kich na­około. Mój da­leki krewny. Moja brat­nia du­sza, jak twier­dzą nie­któ­rzy. A na pewno mój imien­nik. Uro­dzo­nego 15 wrze­śnia 1984 roku, na chrzcie na­zwano mnie: Henry Char­les Al­bert Da­vid of Wa­les.

Ale od sa­mego po­czątku wszy­scy wo­łali na mnie Harry.

W sa­mym środku tej głów­nej kom­naty znaj­do­wała się wielka klatka scho­dowa. Ob­szerna, wi­do­wi­skowa, rzadko uży­wana. Kiedy bab­cia uda­wała się do swo­jej sy­pialni na dru­gim pię­trze, z pie­skami corgi drep­czą­cymi za nią krok w krok, wo­lała ko­rzy­stać z windy.

Pie­ski też.

Nie­da­leko windy babci, za szkar­łat­nymi dwu­skrzy­dło­wymi drzwiami i ka­wał­kiem zie­lo­nej tar­ta­no­wej pod­łogi, znaj­do­wała się mała klatka scho­dowa z ciężką że­la­zną po­rę­czą; pro­wa­dziła na dru­gie pię­tro, gdzie stał po­sąg kró­lo­wej Wik­to­rii. Za­wsze kła­nia­łem się jej, gdy prze­cho­dzi­łem. „Wa­sza Kró­lew­ska Mość!” Willy tak samo. Tak nam ka­zano, ale ro­bił­bym to i bez na­kazu. By­łem za­fa­scy­no­wany „babką Eu­ropy”, nie tylko dla­tego, że bab­cia bar­dzo ją lu­biła, a tata z po­czątku chciał mnie na­zwać imie­niem jej męża (mama mu za­bro­niła). Oj­ciec Wik­to­rii, Edward, książę Kentu i Stra­the­arn, był po­dobno sa­dy­stą, któ­rego pod­nie­cał wi­dok żoł­nie­rzy chło­sta­nych ba­tem, a jej uko­chany mąż Al­bert zmarł na jej oczach. Do tego pod­czas swo­jego dłu­giego, sa­mot­nego pa­no­wa­nia prze­żyła osiem za­ma­chów na swoje ży­cie, ośmio­krot­nie do niej strze­lało sied­miu róż­nych pod­da­nych.

Ani jedna kula nie tra­fiła w cel. Nic nie było w sta­nie po­wa­lić Wik­to­rii.

Za po­są­giem Wik­to­rii sprawy się kom­pli­ko­wały. Drzwi upodob­niały się do sie­bie, po­koje na­kła­dały. Ła­two było się zgu­bić. Gdy otwo­rzyło się nie te drzwi co trzeba, można się było na­tknąć na tatę, któ­remu lo­kaj aku­rat po­maga się ubrać. Albo go­rzej, na tatę sto­ją­cego na gło­wie. Ćwi­cze­nia te, za­le­cone przez fi­zjo­te­ra­peutę, były je­dy­nym sku­tecz­nym le­kar­stwem na cią­gły ból szyi i ple­ców taty. Prze­waż­nie na sku­tek za­daw­nio­nych kon­tu­zji z gry w polo. Ćwi­czył co­dzien­nie, w sa­mych bok­ser­kach, oparty o drzwi lub zwi­sa­jąc z drążka jak praw­dziwy akro­bata. Wy­star­czyło do­tknąć klamki ma­łym pal­cem, żeby usły­szeć jego bła­ga­nia z dru­giej strony drzwi:

– Nie! Nie! Nie otwie­raj! Na Boga, pro­szę, nie otwie­raj!

W Bal­mo­ral było pięć­dzie­siąt sy­pialni, z któ­rych jedną prze­zna­czono dla mnie i Willy’ego. Do­ro­śli na­zy­wali ją po­ko­jem dzie­cin­nym. Willy zaj­mo­wał więk­szą jej część, z po­dwój­nym łóż­kiem, sporą umy­walką, szafką z lu­strza­nymi drzwiami, pięk­nym oknem z wi­do­kiem na dzie­dzi­niec z fon­tanną i brą­zo­wym po­są­giem łani. Moja część po­koju była znacz­nie mniej­sza, z mniej­szą ilo­ścią wy­gód. Ni­gdy nie py­ta­łem dla­czego. Nie dba­łem o to. Ale też nie mu­sia­łem py­tać. O dwa lata star­szy Willy był Na­stępcą, a ja – Za­stępcą.

Nie cho­dziło tylko o to, że tak na­zy­wały nas ta­blo­idy – choć z całą pew­no­ścią to ro­biły. To był rów­nież skrót, któ­rego czę­sto uży­wali tata, mama i dzia­dek. A na­wet bab­cia. Na­stępca i Za­stępca – nie łą­czyło się to z żad­nym osą­dem, ale też nie po­zo­sta­wiało wąt­pli­wo­ści. By­łem cie­niem, pod­pórką, pla­nem B. Zo­sta­łem spro­wa­dzony na świat na wy­pa­dek, gdyby Willy’emu coś się stało. Moim za­da­niem było za­pew­nić wspar­cie, od­wró­cić uwagę, przy­jąć na sie­bie cios, a w ra­zie po­trzeby – do­star­czyć czę­ści za­mien­nych. Może nerki. Krwi. Odro­biny szpiku kost­nego. Wszystko to do­kład­nie wy­ja­śniono mi na po­czątku drogi przez ży­cie i me­to­dycz­nie roz­wi­jano póź­niej. W wieku dwu­dzie­stu lat po raz pierw­szy usły­sza­łem o tym, co tata rze­komo po­wie­dział do mamy w dniu mo­ich na­ro­dzin:

– Cu­dow­nie! Da­łaś mi Na­stępcę i Za­stępcę. Moja praca jest skoń­czona.

Żart. Za­pewne. Z dru­giej strony kilka mi­nut po wy­gło­sze­niu tej perły dow­cipu tata po­dobno po­szedł spo­tkać się ze swoją ko­chanką. No i tak. Cza­sem naj­czyst­szą prawdę mówi się w żar­tach.

Nie bo­lało mnie to. Co to, to nie. Suk­ce­sja była jak po­goda albo ru­chy pla­net, albo ko­lej­ność pór roku. Po co się przej­mo­wać rze­czami tak nie­zmien­nymi? Po co brać do sie­bie los wy­ryty w ka­mie­niu? By­cie Wind­so­rem wią­zało się z roz­po­zna­niem, które z prawd miały po­nad­cza­sowy cha­rak­ter, a na­stęp­nie usu­nię­ciem ich z pola uwagi. Z uwew­nętrz­nie­niem pod­sta­wo­wych pa­ra­me­trów wła­snej toż­sa­mo­ści, in­stynk­towna wie­dza o tym, kim się jest, co za­wsze wy­ni­kało z tego, kim się nie jest.

Nie by­łem bab­cią.

Nie by­łem tatą.

Nie by­łem Wil­lym.

By­łem trzeci w ko­lej­no­ści dzie­dzi­cze­nia, za nimi.

Każdy chło­piec i każda dziew­czynka, przy­naj­mniej raz w ży­ciu, wy­obra­żają so­bie, że są księ­ciem czy księż­niczką. Dla­tego też, Za­stępca czy nie, nie było tak źle fak­tycz­nie być księ­ciem. Wię­cej – z prze­ko­na­niem wspie­rać tych, któ­rych się ko­chało. Czyż nie na tym po­lega ho­nor?

Mi­łość?

Jak w kła­nia­niu się Wik­to­rii, kiedy się prze­cho­dziło?

3

Do mo­jej sy­pialni przy­le­gało coś w ro­dzaju okrą­głego sa­lo­niku. Okrą­gły stół, lu­stro na ścia­nie, se­kre­ta­rzyk, ko­mi­nek oto­czony sie­dzi­skami. Na prze­ciw­le­głej ścia­nie znaj­do­wały się wiel­kie drew­niane drzwi do ła­zienki. Dwie mar­mu­rowe umy­walki wy­glą­dały jak pro­to­typy pierw­szej umy­walki w dzie­jach. Wszystko w Bal­mo­ral było albo stare, albo zro­bione tak, żeby wy­glą­dało na stare. Za­mek był pla­cem za­baw, dom­kiem my­śliw­skim, ale także sceną te­atralną.

W ła­zience naj­waż­niej­sza była wanna na lwich ła­pach, i na­wet woda try­ska­jąca z kra­nów wy­da­wała się stara, w do­brym sen­sie tego słowa. Stara jak je­zioro, w któ­rym Mer­lin po­mógł kró­lowi Ar­tu­rowi zna­leźć ma­giczny miecz. Woda ko­loru brą­zo­wa­wego, ni­czym słaba her­bata, czę­sto wpra­wiała week­en­do­wych go­ści w kon­ster­na­cję.

– Prze­pra­szam, ale chyba coś jest nie tak z wodą w mo­jej ubi­ka­cji.

Tata za­wsze się wtedy uśmie­chał i za­pew­niał ich, że z ich wodą jest wszystko w po­rządku, a na­wet le­piej: zo­stała prze­fil­tro­wana i uszla­chet­niona przez szkocki torf.

– Ta woda pły­nie pro­sto ze źró­dła, a przed pań­stwem jedna z naj­więk­szych przy­jem­no­ści: szkocka ką­piel gór­ska.

W za­leż­no­ści od upodo­ba­nia szkocka ką­piel gór­ska mo­gła być lo­do­wata jak na An­tark­ty­dzie albo wrząca jak w czaj­niku, krany w ca­łym zamku były usta­wione pre­cy­zyj­nie. Jak dla mnie, mało co może się rów­nać z za­nu­rze­niem w nie­mal wrzą­cej wo­dzie, szcze­gól­nie w po­łą­cze­niu z wi­do­kiem z zam­ko­wych okien jak strzel­nice, w któ­rych – jak so­bie wy­obra­ża­łem – peł­nili kie­dyś wartę łucz­nicy. Pa­trzy­łem w górę na roz­gwież­dżone niebo lub w dół na ogrody oto­czone mu­rem i wy­obra­ża­łem so­bie, jak uno­szę się nad wiel­kim traw­ni­kiem, dzięki sta­ra­niom ba­ta­lionu ogrod­ni­ków gład­kim i zie­lo­nym ni­czym stół do sno­okera.

Traw­nik był tak ide­alny, każde źdźbło trawy tak pre­cy­zyj­nie przy­cięte, że Willy i ja mie­li­śmy po­czu­cie winy, kiedy po nim cho­dzi­li­śmy, nie mó­wiąc o jeż­dże­niu ro­we­rami. Ale i tak bez prze­rwy to ro­bi­li­śmy. Raz go­ni­li­śmy po traw­niku na­szą ku­zynkę. My na qu­adach, a ona – go­kar­tem. Za­bawa była przed­nia, póki nie wje­chała pro­sto w po­ma­lo­waną na zie­lono la­tar­nię. Co za traf – je­dyna la­tar­nia w pro­mie­niu ty­siąca ki­lo­me­trów. Śmia­li­śmy się jak sza­leńcy, a słup la­tarni, który do nie­dawna był drze­wem w jed­nym z oko­licz­nych la­sów, uła­mał się gładko w po­ło­wie i spadł na ku­zynkę. Na całe szczę­ście nic po­waż­nego się jej nie stało.

30 sierp­nia 1997 roku nie pa­trzy­łem długo na traw­nik. Oboje z Wil­lym po­spiesz­nie się wy­ką­pa­li­śmy, wsko­czy­li­śmy w pi­żamy i ocho­czo za­sie­dli­śmy przed te­le­wi­zo­rem. Wma­sze­ro­wali lo­kaje, nio­sąc ta­le­rze na ta­cach na­kry­tych srebr­nymi klo­szami. Usta­wili je na drew­nia­nych pod­staw­kach, po czym, jak za­wsze, po­żar­to­wali z nami i ży­czyli nam smacz­nego.

Lo­kaje, por­ce­la­nowa za­stawa – brzmi to ele­gancko i pew­nie ta­kie było, ale te wy­myślne klo­sze kryły po pro­stu je­dze­nie dla dzie­cia­ków. Pa­luszki rybne, za­pie­kanka, pie­czony kur­czak, zie­lony gro­szek.

Do­łą­czyła do nas Ma­bel, na­sza nia­nia, która nie­gdyś była nia­nią taty. Gdy wspól­nie się opy­cha­li­śmy, usły­sze­li­śmy, jak tata prze­myka w kap­ciach, wra­ca­jąc z ką­pieli. Niósł ze sobą „ra­dyjko”, jak na­zy­wał swój prze­no­śny od­twa­rzacz CD, na któ­rym lu­bił słu­chać swo­ich „hi­sto­ry­jek”, kiedy mo­czył się w wan­nie. Tata cho­dził jak w ze­garku, więc kiedy usły­sze­li­śmy go w holu, wie­dzie­li­śmy, że jest koło ósmej.

Pół go­dziny póź­niej usły­sze­li­śmy do­ro­słych roz­po­czy­na­ją­cych wie­czorną wę­drówkę na dół, a na­stęp­nie pierw­sze be­czące nuty akom­pa­niu­ją­cych im dud. Przez na­stępne dwie go­dziny do­ro­śli będą uwię­zieni w Lo­chu Ko­la­cyj­nym, zmu­szeni do sie­dze­nia przy dłu­ga­śnym stole, ły­pa­nia na sie­bie w pół­mroku kan­de­la­bru za­pro­jek­to­wa­nego przez księ­cia Al­berta, trzy­ma­nia się pro­sto nad por­ce­la­no­wymi ta­le­rzami i krysz­ta­ło­wymi pu­cha­rami, roz­sta­wio­nymi z ma­te­ma­tyczną pre­cy­zją przez słu­żą­cych (któ­rzy uży­wali przy tym taśm mier­ni­czych), sku­ba­nia prze­piór­czych jaj i tur­bota i pro­wa­dze­nia bła­hych po­ga­wę­dek, a wszystko to w ich naj­lep­szych stro­jach. Fraki, la­kierki, spodnie w szkocką kratę. Może na­wet kilty.

Po­my­śla­łem: co to za pie­kło być do­ro­słym!

Tata zaj­rzał do nas po dro­dze na wie­czorny po­si­łek. Był już spóź­niony, ale z na­masz­cze­niem pod­no­sił srebrne klo­sze – „mniam, mniam, sam chciał­bym to mieć na ko­la­cję!” – i długo wcią­gał po­wie­trze no­sem. Za­wsze wszystko wą­chał. Je­dze­nie, róże, na­sze włosy. W po­przed­nim ży­ciu chyba był char­tem. Może tak pil­nie po­cią­gał no­sem, bo trudno mu było wy­czuć co­kol­wiek oprócz wła­snych per­fum. Eau Sau­vage. Spry­ski­wał tym po­liczki, szyję, ko­szulę. Kwia­towy za­pach, z nutą cze­goś ostrego, pie­przu czy pro­chu strzel­ni­czego, ro­biono go w Pa­ryżu. Tak było na­pi­sane na bu­te­leczce. Po­my­śla­łem o ma­mie.

– Tak, Harry, mama jest w Pa­ryżu.

Ich sprawa roz­wo­dowa za­koń­czyła się do­kład­nie rok wcze­śniej. Pra­wie co do dnia.

– Bądź­cie grzeczni, chłopcy.

– Do­brze, tato.

– Nie siedź­cie za długo.

Po­szedł, a za­pach po­zo­stał.

Do­koń­czy­li­śmy z Wil­lym ko­la­cję, jesz­cze tro­chę po­oglą­da­li­śmy te­le­wi­zję, a po­tem przy­stą­pi­li­śmy do na­szych re­gu­lar­nych wie­czor­nych wy­bry­ków. Przy­cup­nę­li­śmy na naj­wyż­szym stop­niu bocz­nych scho­dów i pod­słu­chi­wa­li­śmy do­ro­słych, ma­jąc na­dzieję na usły­sze­nie nie­przy­zwo­itego słowa lub opo­wie­ści. Bie­ga­li­śmy tam i z po­wro­tem po dłu­gich ko­ry­ta­rzach, pod czuj­nym okiem dzie­sią­tek głów mar­twych je­leni. W pew­nym mo­men­cie wpa­dli­śmy na du­dzia­rza babci. Ru­miany, o grusz­ko­wa­tej po­stu­rze, z na­stro­szo­nymi brwiami i w twe­edo­wym kil­cie, cho­dził wszę­dzie tam, gdzie bab­cia, bo ona uwiel­biała dźwięk dud, po­dob­nie jak Wik­to­ria, choć Al­bert po­dobno na­zy­wał je „be­stial­skim in­stru­men­tem”. Pod­czas wa­ka­cji w Bal­mo­ral bab­cia ży­czyła so­bie, by dudy grały jej na po­budkę i przez cały dzień aż do ko­la­cji.

In­stru­ment du­dzia­rza wy­glą­dał jak pi­jana ośmior­nica, z tą róż­nicą, że jej chwiejne ra­miona wy­to­czone były z ciem­nego ma­ho­niu ze srebr­nymi oku­ciami. Wi­dzie­li­śmy go już wiele razy wcze­śniej, ale tego wie­czoru za­pro­po­no­wał, że po­zwoli nam go po­trzy­mać. Spró­buj­cie.

– Se­rio?

– No, da­waj­cie.

Nie po­tra­fi­li­śmy wy­do­być z pisz­cza­łek nic poza cien­kimi pi­skami. Po pro­stu nie mie­li­śmy chu­chu. Za to du­dziarz miał klatkę pier­siową roz­miaru beczki whi­sky. Po­tra­fił spra­wić, że dudy ję­czały i wrzesz­czały.

Po­dzię­ko­wa­li­śmy za lek­cję i ży­czy­li­śmy mu do­brej nocy, po czym wró­ci­li­śmy do po­koju dzie­cin­nego, gdzie pod nad­zo­rem Ma­bel umy­li­śmy zęby i twa­rze. Po­tem – do łó­żek.

Moje łóżko było wy­so­kie. Mu­sia­łem pod­sko­czyć, żeby się na nie wdra­pać, po czym sta­cza­łem się w dół do jego za­pad­nię­tego środka. Mia­łem po­czu­cie, jak­bym wspi­nał się na re­gał z książ­kami, a po­tem wpa­dał do okopu. Po­ściel była czy­sta, świeża, w róż­nych od­cie­niach bieli. Ala­ba­strowe prze­ście­ra­dła. Ja­sno­be­żowe koce. Koł­dry w ko­lo­rze sko­rupki jajka. (Wszystko na­pięte jak na­ciąg wer­bla, tak do­sko­nale wy­gła­dzone, że z ła­two­ścią można było do­strzec za­ce­ro­wane roz­dar­cia i dziury z ostat­nich stu lat).

Pod­cią­gną­łem prze­ście­ra­dło i koł­drę do brody, bo nie lu­bi­łem ciem­no­ści. Nie – ja nie­na­wi­dzi­łem ciem­no­ści. Mama też tak mó­wiła, mia­łem to po niej, po­my­śla­łem, ra­zem z jej no­sem, nie­bie­skimi oczami, jej mi­ło­ścią do lu­dzi, nie­chę­cią do sa­mo­za­do­wo­le­nia, fał­szu i ob­no­sze­nia się z bo­gac­twem. Wi­dzę sie­bie pod tą koł­drą, jak wpa­truję się w ciem­ność, na­słu­chuję cy­ka­nia owa­dów i po­hu­ki­wa­nia sów. Czy wy­obra­ża­łem so­bie kształty peł­za­jące po ścia­nach? Czy pa­trzy­łem na smugę świa­tła wzdłuż pod­łogi, która za­wsze tam była, bo za­wsze pro­si­łem, żeby nie do­my­kano drzwi? Ile czasu mi­nęło, za­nim usną­łem? In­nymi słowy, ile dzie­ciń­stwa mi po­zo­stało i jak bar­dzo się nim cie­szy­łem, de­lek­to­wa­łem, za­nim w pół­śnie nie do­tarło do mnie, że...

– Tata?

Stał przy łóżku i pa­trzył w dół. W bia­łym szla­froku wy­glą­dał jak duch w te­atrze.

– Tak, ko­chany chłop­cze.

Nie­znacz­nie się uśmiech­nął, od­wró­cił wzrok.

W po­koju już nie było ciemno. Nie było też ja­sno. Oso­bliwy od­cień po­średni, jakby brą­zo­wawy, pra­wie jak woda w sta­ro­daw­nej wan­nie.

Pa­trzył na mnie w dziwny spo­sób, ina­czej niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej. Z... prze­stra­chem?

– Co się stało, tato?

Usiadł na brzegu łóżka. Po­ło­żył rękę na moim ko­la­nie.

– Ko­chany chłop­cze, mama miała wy­pa­dek sa­mo­cho­dowy.

Pa­mię­tam, że po­my­śla­łem: Wy­pa­dek... do­bra. Ale jej się nic nie stało? Prawda?

Do­kład­nie pa­mię­tam, jak ta myśl prze­mknęła mi przez głowę. Pa­mię­tam, jak cier­pli­wie cze­ka­łem, aż tata po­twier­dzi, że ma­mie rze­czy­wi­ście nic nie jest. I pa­mię­tam, że nie zro­bił tego.

Wtedy coś we mnie prze­sko­czyło. Za­czą­łem bez­gło­śnie bła­gać tatę – albo Boga, albo obu na­raz: „Nie, nie, nie”.

Tata spoj­rzał w dół, w fałdy sta­rych koł­der, ko­ców i prze­ście­ra­deł.

– Były kom­pli­ka­cje. Mama od­nio­sła dość cięż­kie ob­ra­że­nia i za­brano ją do szpi­tala, ko­chany chłop­cze.

Za­wsze mó­wił do mnie „ko­chany chłop­cze”, ale te­raz po­wta­rzał tak co chwilę. Jego głos był ci­chy. Wy­glą­dało na to, że jest w szoku.

– Och. Do szpi­tala?

– Tak. Z ura­zem głowy.

Czy wspo­mniał o pa­pa­raz­zich? Czy po­wie­dział, że ją go­nili? Nie są­dzę. Nie dam głowy, ale my­ślę, że nie. Byli ta­kim pro­ble­mem dla mamy, dla wszyst­kich, że nie trzeba było spe­cjal­nie o tym mó­wić.

Po­my­śla­łem jesz­cze raz: ob­ra­że­nia... ale nic jej nie bę­dzie. Po­je­chała do szpi­tala, wy­le­czą jej głowę, a my ją od­wie­dzimy. Dzi­siaj. Naj­póź­niej – wie­czo­rem.

– Pró­bo­wali, ko­chany chłop­cze. Oba­wiam się, że nie prze­żyła.

Te zda­nia utkwiły w mo­jej gło­wie jak rzutki w tar­czy. Po­wie­dział to tymi sło­wami, to wiem na pewno. „Nie prze­żyła”.

A po­tem wszystko jakby się za­trzy­mało.

Nie, to nie tak. Nie jakby. Nic nie było jakby. Wszystko wy­raź­nie, zde­cy­do­wa­nie, nie­odwo­łal­nie za­trzy­mało się.

Nic z tego, co mu wtedy po­wie­dzia­łem, nie zo­stało mi w pa­mięci. Moż­liwe, że nic nie po­wie­dzia­łem. Pa­mię­tam za to, za­dzi­wia­jąco wy­raź­nie, że nie pła­ka­łem. Ani jed­nej łzy.

Tata mnie nie przy­tu­lił. Na­wet na co dzień oka­zy­wa­nie emo­cji nie było jego mocną stroną, trudno było się spo­dzie­wać, że zrobi to w tak kry­zy­so­wej chwili. Ale jego ręka po­now­nie opa­dła na moje ko­lano i po­wie­dział:

– Wszystko bę­dzie do­brze.

To było, jak na niego, cał­kiem sporo. Oj­cow­skie, pełne na­dziei, życz­liwe. I tak bar­dzo nie­praw­dziwe.

Wstał i wy­szedł. Nie pa­mię­tam, skąd wie­dzia­łem, że był wcze­śniej w dru­gim po­koju, że już po­wie­dział Willy’emu, ale wie­dzia­łem.

Le­ża­łem albo sie­dzia­łem. Nie wsta­łem. Nie wy­ką­pa­łem się, nie wy­si­ka­łem. Nie ubra­łem się. Nie za­wo­ła­łem Willy’ego ani Ma­bel. Po dzie­się­cio­le­ciach sta­rań o od­two­rze­nie tam­tego po­ranka do­sze­dłem do je­dy­nego lo­gicz­nego wnio­sku: mu­sia­łem po­zo­stać w tym po­koju, bez słowa, sa­mot­nie, aż do dzie­wią­tej rano, kiedy na ze­wnątrz za­czął grać du­dziarz.

Ża­łuję, że nie pa­mię­tam, co grał. Ale może to bez zna­cze­nia. W du­dach ważna jest nie me­lo­dia, ale brzmie­nie. Wy­na­le­ziono je ty­siące lat temu, by wzmac­niały to, co już jest w sercu. Je­śli je­steś w głup­ko­wa­tym na­stroju, dudy roz­śmie­szą cię jesz­cze bar­dziej. Je­śli je­steś wku­rzony, dudy spra­wią, że za­wrze w to­bie krew. A je­śli prze­ży­wasz ża­łobę, na­wet je­śli masz dwa­na­ście lat i nie wiesz, że prze­ży­wasz ża­łobę, a może zwłasz­cza je­śli o tym nie wiesz, dudy mogą do­pro­wa­dzić cię do sza­leń­stwa.

4

To była nie­dziela. Więc – jak za­wsze – po­szli­śmy do ko­ścioła.

Cra­thie Kirk. Gra­ni­towe ściany, roz­ło­ży­sty dach z so­snową więźbą, wi­traże ufun­do­wane kil­ka­dzie­siąt lat wcze­śniej przez kró­lową Wik­to­rię, być może w ra­mach po­kuty za po­ru­sze­nie, ja­kie wy­wo­łała, mo­dląc się tam. Coś o tym, że głowa Ko­ścioła An­glii mo­dli się w świą­tyni na­le­żą­cej do Ko­ścioła Szko­cji – po­wód do zbul­wer­so­wa­nia, któ­rego ni­gdy nie zro­zu­mia­łem.

Wi­dzia­łem zdję­cia, na któ­rych wcho­dzimy tego dnia do ko­ścioła, ale nie łą­czą się one z żad­nym wspo­mnie­niem. Czy pa­stor coś po­wie­dział? Czy po­gor­szył sy­tu­ację? Czy słu­cha­łem go, czy wpa­try­wa­łem się w opar­cie ławki i my­śla­łem o ma­mie?

W dro­dze po­wrot­nej do Bal­mo­ral, dwie mi­nuty sa­mo­cho­dem, za­su­ge­ro­wano, że­by­śmy się za­trzy­mali. Lu­dzie od rana zbie­rali się przed bramą wjaz­dową, nie­któ­rzy za­częli zo­sta­wiać przed­mioty: plu­szaki, kwiaty, kartki. Trzeba za nie po­dzię­ko­wać.

Zje­cha­li­śmy na po­bo­cze, wy­sie­dli­śmy. Nie wi­dzia­łem nic oprócz mo­zaiki ko­lo­ro­wych kro­pek. Kwiaty. I jesz­cze wię­cej kwia­tów. Nie sły­sza­łem nic poza ryt­micz­nym cy­ka­niem z dru­giej strony drogi. Prasa. Się­gną­łem po dłoń ojca, dla po­cie­sze­nia, a po­tem zga­ni­łem się w my­ślach, bo ten gest wy­wo­łał erup­cję cyk­nięć.

Da­łem im do­kład­nie to, czego chcieli. Emo­cje. Dra­mat. Ból.

Cy­kali i cy­kali, i cy­kali.

5

Kilka go­dzin póź­niej tata po­je­chał do Pa­ryża. To­wa­rzy­szyły mu sio­stry mamy, cio­cia Sa­rah i cio­cia Jane. Ktoś po­wie­dział, że mu­sieli się do­wie­dzieć wię­cej o ka­ta­stro­fie. I zor­ga­ni­zo­wać prze­wie­zie­nie zwłok mamy.

„Zwłoki”. Lu­dzie bez prze­rwy uży­wali tego słowa. To był cios w gar­dło i pie­przone kłam­stwo, bo mama nie umarła.

Przy­szło mi to do głowy na­gle. Nie ma­jąc in­nego za­ję­cia niż włó­cze­nie się po zamku i mó­wie­nie do sa­mego sie­bie, na­bra­łem po­dej­rzeń, które póź­niej prze­ro­dziły się w pew­ność. Wszystko to było sztuczką. I ten je­den raz sztuczki nie od­gry­wali lu­dzie z oto­cze­nia albo prasa, tylko mama. Miała nie­szczę­śliwe ży­cie, ści­gano ją, nę­kano, okła­my­wano. Więc za­in­sce­ni­zo­wała wy­pa­dek, dla od­wró­ce­nia uwagi, i ucie­kła.

Uświa­do­mie­nie so­bie tego spra­wiło, że za­bra­kło mi tchu, a po­tem wy­rwało mi się głę­bo­kie wes­tchnie­nie ulgi.

No ja­sne! To wszystko pod­stęp, żeby móc za­cząć na nowo! W tym mo­men­cie pew­nie wy­naj­muje apar­ta­ment w Pa­ryżu albo układa świeże kwiaty w ku­pio­nej po­ta­jem­nie chatce gdzieś wy­soko w Al­pach Szwaj­car­skich. Już nie­długo, na­prawdę nie­długo, wy­śle ko­goś po mnie i Willy’ego. To wszystko jest ta­kie oczy­wi­ste! Dla­czego nie wpa­dłem na to wcze­śniej? Mama nie zgi­nęła! Ona się ukrywa!

Po­czu­łem się dużo le­piej.

A po­tem po­ja­wiły się wąt­pli­wo­ści.

Mo­ment! Mama ni­gdy by nam tego nie zro­biła. Nie po­zwo­li­łaby na tak nie­sa­mo­wity ból, a tym bar­dziej ni­gdy by go nie spo­wo­do­wała.

A po­tem znów po­cie­sze­nie: nie miała wy­boru. To była jej je­dyna szansa, żeby się uwol­nić.

I znów wąt­pli­wo­ści: mama by się tak nie ukry­wała, jest na to zbyt wa­leczna.

I po­cie­sze­nie: ona w ten spo­sób wal­czy. Wróci. Musi wró­cić. Za dwa ty­go­dnie są moje uro­dziny.

Ale naj­pierw wró­cili tata i ciotki. Ich po­wrót re­la­cjo­no­wano we wszyst­kich ka­na­łach w te­le­wi­zji. Świat pa­trzył, jak wcho­dzą na płytę lot­ni­ska w ba­zie RAF w Nor­tholt. Na jed­nym z ka­na­łów do lą­do­wa­nia do­dano na­wet oprawę mu­zyczną: ża­ło­śli­wie wy­śpie­wy­wany psalm. Willy’ego i mnie trzy­mali z dala od te­le­wi­zora, ale chyba to usły­sze­li­śmy.

Ko­lejne dni mi­jały w próżni, nikt nic nie mó­wił. Wszy­scy po­zo­sta­li­śmy w zamku. To było jak prze­by­wa­nie w kryp­cie, z tą róż­nicą, że w tej kryp­cie wszy­scy no­sili spodnie w szkocką kratę i trzy­mali się nor­mal­nej ru­tyny i har­mo­no­gramu. Je­śli ktoś o czymś mó­wił, to nie sły­sza­łem tego. Je­dy­nym gło­sem, jaki do mnie do­cie­rał, był ten, który brzę­czał w mo­jej gło­wie i kłó­cił się sam ze sobą.

Nie żyje.

Nie, ona się ukrywa.

Zgi­nęła.

Nie, ona udaje mar­twą.

Któ­re­goś ranka nad­szedł ten mo­ment. Po­wrót do Lon­dynu. Nie pa­mię­tam nic z tej po­dróży. Je­cha­li­śmy sa­mo­cho­dem? Czy le­cie­li­śmy kró­lew­skim czar­te­rem? Mam w pa­mięci spo­tka­nie z tatą i ciot­kami, a także klu­czowe spo­tka­nie z cio­cią Sa­rah, choć jest ono spo­wite mgłą i może być nie­zgodne z chro­no­lo­gią. Cza­sami moja pa­mięć umiej­sca­wia je wła­śnie tam, w tych okrop­nych pierw­szych dniach wrze­śnia. In­nym ra­zem prze­nosi je w przy­szłość, wiele lat póź­niej.

Kie­dy­kol­wiek to się stało, od­było się tak:

– Wil­liam? Harry? Cio­cia Sa­rah ma coś dla was, chłopcy.

Zro­biła krok w przód, trzy­ma­jąc w ręku dwa ma­lut­kie nie­bie­skie pu­dełka.

– Co to jest?

– Otwórz­cie.

Unio­słem wieko mo­jego nie­bie­skiego pu­dełka. W środku była... ćma?

Nie.

Wąsy?

Nie.

– Co...?

– To jej włosy, Harry.

Cio­cia Sa­rah wy­ja­śniła, że w Pa­ryżu ucięła z głowy mamy dwa pa­sma wło­sów.

Więc to było to. Do­wód. Ona na­prawdę nie żyje.

Ale za­raz po­tem po­ja­wiły się ko­jące wąt­pli­wo­ści, ży­cio­dajna nie­pew­ność: nie, to mogą być włosy ko­go­kol­wiek in­nego. Mama, z nie­na­ru­szo­nymi pięk­nymi wło­sami blond, była gdzie in­dziej.

Wie­dział­bym, gdyby było ina­czej. Wie­dzia­łoby moje ciało. I serce. A żadne z nich o ni­czym ta­kim nie wie.

Oba były wciąż tak samo prze­peł­nione mi­ło­ścią do niej.

6

Willy i ja szli­śmy wzdłuż tłumu przed pa­ła­cem Ken­sing­ton, uśmie­cha­jąc się i po­da­jąc dło­nie. Jak­by­śmy pro­wa­dzili kam­pa­nię wy­bor­czą. Setki dłoni bez końca wy­cią­gały się w na­szą stronę, ich palce czę­sto były mo­kre.

Za­sta­na­wia­łem się od czego.

Od łez, uświa­do­mi­łem so­bie.

Nie po­do­bał mi się do­tyk tych dłoni. Wię­cej, nie­na­wi­dzi­łem uczu­cia, ja­kie we mnie wy­wo­ły­wał. Po­czu­cia winy. Dla­czego ci wszy­scy lu­dzie pła­kali, skoro ja nie pła­ka­łem ani wtedy, ani wcze­śniej?

Chcia­łem pła­kać, i pró­bo­wa­łem, bo ży­cie mamy było tak smutne, że mu­siała w końcu znik­nąć, ob­my­ślić całą tę mi­sty­fi­ka­cję. Ale nie by­łem w sta­nie wy­ci­snąć z sie­bie ani kro­pli. Może zbyt do­brze się wy­ćwi­czy­łem, zbyt głę­boko uwew­nętrz­ni­łem za­sadę tej ro­dziny, że płacz nie wcho­dzi w grę – ni­gdy.

Pa­mię­tam sterty kwia­tów wo­kół nas. Pa­mię­tam, jaki by­łem mil­cząco smutny, a jed­no­cze­śnie nie­za­wod­nie uprzejmy. Pa­mię­tam, jak star­sze pa­nie mó­wiły:

– Ojej, jaki grzeczny, biedny chło­piec!

Pa­mię­tam, jak w kółko mru­cza­łem po­dzię­ko­wa­nia: dzię­kuję, że pań­stwo przy­szli, dzię­kuję za te słowa, za ko­czo­wa­nie tu przez kilka dni. Pa­mię­tam, jak po­cie­sza­łem lu­dzi, któ­rzy byli za­ła­mani, zroz­pa­czeni, jakby znali mamę, i jak my­śla­łem przy tym: ale prze­cież jej nie zna­li­ście. Za­cho­wu­je­cie się, jak­by­ście ją znali... ale nie zna­li­ście jej.

To zna­czy... nie zna­cie jej. Czas te­raź­niej­szy!

Po zło­że­niu z sie­bie ofiary dla tłu­mów we­szli­śmy do pa­łacu Ken­sing­ton. Do miesz­ka­nia mamy przez wiel­kie czarne drzwi, po­tem dłu­gim ko­ry­ta­rzem prze­szli­śmy do po­koju po le­wej, w któ­rym stała duża trumna. Ciem­no­brą­zowa, z ciem­nego dębu. Czy to pa­mię­tam, czy so­bie wy­obra­żam, że była udra­po­wana w... bry­tyj­ską flagę?

Ta flaga mnie za­hip­no­ty­zo­wała. Może z po­wodu mo­ich chło­pię­cych za­baw w wojnę. Może przez wcze­śnie wy­bu­jały pa­trio­tyzm. A może dla­tego, że od kilku dni sły­sza­łem ga­da­nie o fla­dze, fla­dze, fla­dze. Nikt nie mó­wił o ni­czym in­nym. Lu­dzie byli wście­kli, że nie opusz­czono do po­łowy masztu flagi nad pa­ła­cem Buc­kin­gham. Nie ob­cho­dziło ich to, że sztan­daru kró­lew­skiego ni­gdy nie opusz­czano do po­łowy masztu, nie­za­leż­nie od wszyst­kiego. Sztan­dar po­wie­wał, kiedy bab­cia była w pa­łacu, a je­śli jej nie było, to nie było sztan­daru, i tyle. Lu­dziom za­le­żało tylko na tym, żeby zo­ba­czyć ja­kąś ofi­cjalną oznakę ża­łoby, i byli roz­wście­czeni jej bra­kiem. Ści­ślej mó­wiąc, do wście­kło­ści do­pro­wa­dziła ich bry­tyj­ska prasa, która w ten spo­sób pró­bo­wała od­wró­cić uwagę od swo­jej roli w znik­nię­ciu mamy. Przy­po­mi­nam so­bie je­den z na­głów­ków skie­ro­wa­nych do babci: „Po­każ nam, że ci za­leży”. To na­prawdę pa­radne usły­szeć to od tych sa­mych zbi­rów, któ­rym tak bar­dzo „za­le­żało” na ma­mie, że za­pę­dzili ją do tu­nelu, z któ­rego już nie wró­ciła.

Do tego mo­mentu zdą­ży­łem już pod­słu­chać „ofi­cjalną” wer­sję wy­da­rzeń: pa­pa­razzi go­nili mamę uli­cami Pa­ryża, a po­tem przez tu­nel, gdzie jej mer­ce­des roz­bił się o ścianę albo be­to­nowy słup, wsku­tek czego zgi­nęła wraz z przy­ja­cie­lem i kie­rowcą.

Sto­jąc przed trumną owi­niętą flagą, za­da­łem so­bie py­ta­nie: czy mama jest pa­triotką? Co na­prawdę my­śli o Wiel­kiej Bry­ta­nii? Czy ktoś za­dał so­bie trud, żeby ją za­py­tać?

Kiedy sam będę mógł to zro­bić?

Nie po­tra­fię so­bie przy­po­mnieć, co w tym mo­men­cie mó­wiła ro­dzina, czy to mię­dzy sobą, czy w stronę trumny. Nie pa­mię­tam ani jed­nego słowa, które pa­dło mię­dzy mną a Wil­lym, choć pa­mię­tam, że lu­dzie wo­kół nas mó­wili, że „chłopcy” wy­glą­dają na „wstrzą­śnię­tych”. Nikt na­wet nie za­da­wał so­bie trudu, by mó­wić szep­tem, jak­by­śmy byli tak wstrzą­śnięci, że ogłu­chli­śmy.

Roz­ma­wiano o po­grze­bie za­pla­no­wa­nym na na­stępny dzień. Zgod­nie z naj­now­szymi usta­le­niami trumna miała prze­je­chać przez mia­sto na kon­nej la­we­cie od­działu re­pre­zen­ta­cyj­nego ar­ty­le­rii, a Willy i ja mie­li­śmy iść za nią pie­szo. Dość wy­ma­ga­jące za­da­nie dla dwóch ma­łych chłop­ców. Nie­któ­rzy z do­ro­słych byli obu­rzeni. Wu­jek Char­les, brat mamy, wsz­czął awan­turę.

– Nie można ka­zać tym chłop­com iść za trumną matki! To bar­ba­rzyń­stwo.

Za­pro­po­no­wano al­ter­na­tywny plan. Willy pój­dzie sam. Miał już w końcu pięt­na­ście lat. „Daj­cie spo­kój młod­szemu”. Oszczę­dzić Za­stępcę. Ten al­ter­na­tywny plan zo­stał prze­słany w górę łań­cu­cha do­wo­dze­nia.

Na­de­szła od­po­wiedź.

Mu­szą tam być obaj ksią­żęta. Pew­nie po to, żeby zdo­być sym­pa­tię.

Wu­jek Char­les był wście­kły. Ale ja nie. Nie chcia­łem, żeby Willy prze­ży­wał tę mę­czar­nię beze mnie. Gdyby role się od­wró­ciły, on nie chciałby – a wręcz nie po­zwo­liłby – że­bym prze­cho­dził przez to w sa­mot­no­ści.

A więc wcze­snym ran­kiem, przy pięk­nej po­go­dzie, wy­ru­szy­li­śmy wszy­scy ra­zem. Wu­jek Char­les po mo­jej pra­wej, Willy po jego pra­wej, a za nim dzia­dek. A po mo­jej le­wej stro­nie szedł tata. Już na po­czątku za­uwa­ży­łem, że dzia­dek wy­glą­dał tak po­god­nie, jakby to były ko­lejne kró­lew­skie za­rę­czyny. Wi­dzia­łem wy­raź­nie jego oczy, bo pa­trzył pro­sto przed sie­bie. Po­dob­nie jak wszy­scy inni. Tylko ja opu­ści­łem wzrok pod nogi. I Willy.

Pa­mię­tam, że czu­łem się odrę­twiały. Pa­mię­tam, że za­ci­ska­łem pię­ści. Pa­mię­tam, że przez cały czas ką­tem oka pa­trzy­łem na Willy’ego i do­da­wało mi to sił. Naj­bar­dziej pa­mię­tam dźwięki, brzęk uprzęży i stu­kot ko­pyt sze­ściu spo­co­nych brą­zo­wych koni, i skrzy­pie­nie kół la­wety ar­mat­niej, którą cią­gnęły. (Ktoś po­wie­dział, że to za­by­tek z I wojny świa­to­wej, co wy­da­wało się na miej­scu, bo mama, choć ko­chała po­kój, czę­sto była jak żoł­nierz, nie­za­leż­nie od tego, czy wo­jo­wała z fo­to­re­por­te­rami czy z tatą). My­ślę, że te dźwięki za­pa­mię­tam do końca ży­cia, bo tak ostro się wy­bi­jały na tle wszech­ogar­nia­ją­cej ci­szy. Nie było sły­chać żad­nego sil­nika, żad­nej cię­ża­rówki, żad­nych pta­ków. Żad­nego ludz­kiego głosu, co zda­wało się nie­moż­liwe, po­nie­waż wzdłuż ulic sta­nęły dwa mi­liony lu­dzi. Je­dyną oznaką tego, że ma­sze­ru­jemy przez ludzki ka­nion, były po­je­dyn­cze szlo­chy.

Po dwu­dzie­stu mi­nu­tach do­tar­li­śmy do opac­twa west­min­ster­skiego. Za­sie­dli­śmy w dłu­giej ławce ko­ściel­nej. Po­grzeb roz­po­czął się od se­rii czy­tań i mów po­grze­bo­wych, a kul­mi­na­cyjny mo­ment sta­no­wił wy­stęp El­tona Johna. Wstał po­woli, sztywno, jakby był jed­nym z wiel­kich kró­lów od wie­ków spo­czy­wa­ją­cych pod opac­twem, na­gle przy­wró­co­nym do ży­cia. Prze­szedł do przodu i usiadł przy for­te­pia­nie. Czy jest ktoś, kto nie wie, że za­śpie­wał Can­dle in the Wind w wer­sji spe­cjal­nie prze­ro­bio­nej dla mamy? Nie mam pew­no­ści, czy moje wspo­mnie­nia po­cho­dzą z tam­tej chwili czy z frag­men­tów re­por­taży, które wi­dzia­łem póź­niej. Moż­liwe, że to po­zo­sta­ło­ści kosz­ma­rów sen­nych. Ale jedno wspo­mnie­nie jest czy­ste i nie­pod­wa­żalne: kiedy pio­senka osią­gnęła kul­mi­na­cję, za­częły mnie szczy­pać oczy i pra­wie po­cie­kły łzy.

Pra­wie.

Pod ko­niec na­bo­żeń­stwa przy­szła ko­lej na wujka Char­lesa, który wy­ko­rzy­stał przy­dzie­lony mu czas, żeby zbesz­tać wszyst­kich – ro­dzinę, spo­łe­czeń­stwo, prasę – za prze­śla­do­wa­nie mamy aż po jej śmierć. Można było po­czuć, jak opac­two i cały kraj za­chwiały się w po­sa­dach od tego ciosu. Prawda boli. Na­stęp­nie ru­szyło do przodu ośmiu żoł­nie­rzy Gwar­dii Wa­lij­skiej, pod­nie­śli ogromną, wy­ło­żoną oło­wiem trumnę, którą udra­po­wano te­raz w sztan­dar kró­lew­ski, co było nie­zwy­kłym od­stęp­stwem od pro­to­kołu. (Pod pre­sją opusz­czono też w końcu flagę do po­łowy masztu, oczy­wi­ście nie sztan­dar kró­lew­ski, ale flagę Union Jack – na­dal sta­no­wiło to jed­nak bez­pre­ce­den­sowy kom­pro­mis). Sztan­dar kró­lew­ski był za­wsze za­re­zer­wo­wany dla człon­ków ro­dziny kró­lew­skiej, do któ­rej – jak mi po­wie­dziano – mama już się nie za­li­czała. Czy to ozna­czało, że jej wy­ba­czono? Że bab­cia wy­ba­czyła? Naj­wy­raź­niej. Ale były to py­ta­nia, któ­rych nie po­tra­fi­łem sfor­mu­ło­wać, nie mó­wiąc o za­da­niu ich ko­muś do­ro­słemu, kiedy trumnę wy­no­szono po­woli na ze­wnątrz i ła­do­wano na tył czar­nego ka­ra­wanu. Po dłu­gim ocze­ki­wa­niu ka­ra­wan od­je­chał, to­czył się mia­rowo przez Lon­dyn, który ze wszyst­kich stron wzbie­rał naj­więk­szymi tłu­mami, ja­kie wi­działo to wie­kowe mia­sto – dwa razy licz­niej­szymi niż te, które świę­to­wały za­koń­cze­nie II wojny świa­to­wej. Kon­dukt prze­je­chał obok pa­łacu Buc­kin­gham, w górę Park Lane, w stronę przed­mieść przez Fin­chley Road, po­tem Hen­don Way, na­stęp­nie przez es­ta­kadę Brent Cross, North Cir­cu­lar, au­to­stradę M1 do skrzy­żo­wa­nia z trasą 15a i na pół­noc do Har­le­stone, po czym przez że­la­zną bramę fron­tową wje­chał do po­sia­dło­ści wuja Char­lesa.

Do Al­thorp.

Oglą­da­li­śmy z Wil­lym więk­szość tego prze­jazdu w te­le­wi­zji. By­li­śmy już na miej­scu w Al­thorp. Prze­wie­ziono nas po­spiesz­nie, choć oka­zało się, że nie trzeba się było spie­szyć. Nie dość, że ka­ra­wan miał długą drogę do prze­je­cha­nia, to jesz­cze kilka razy był za­trzy­my­wany przez lu­dzi sy­pią­cych kwiaty, co blo­ko­wało otwory wen­ty­la­cyjne i po­wo­do­wało prze­grza­nie sil­nika. Kie­rowca mu­siał zjeż­dżać na po­bo­cze, żeby ochro­niarz mógł wy­siąść i usu­nąć kwiaty z przed­niej szyby. Tym ochro­nia­rzem był Gra­ham. Willy i ja bar­dzo go lu­bi­li­śmy. Za­wsze na­zy­wa­li­śmy go Su­char, od marki su­cha­rów Gra­ham Crac­kers. Uwa­ża­li­śmy to za okrop­nie śmieszne.

Kiedy kon­dukt do­tarł wresz­cie do Al­thorp, po­now­nie wy­jęto trumnę i prze­nie­siono ją po­nad sa­dzawką, po zie­lo­nym me­ta­lo­wym mo­ście usta­wio­nym po­spiesz­nie przez sa­pe­rów, na małą wy­spę, gdzie po­ło­żono ją na plat­for­mie. Willy i ja prze­szli­śmy na wy­spę po tym sa­mym mo­ście. Po­wie­dziano mi, że dło­nie mamy były zło­żone na piersi, a mię­dzy nimi umiesz­czono zdję­cie Willy’ego i moje, być może je­dy­nych dwóch męż­czyzn, któ­rzy kie­dy­kol­wiek na­prawdę ją ko­chali. Z pew­no­ścią dwóch, któ­rzy ko­chali ją naj­bar­dziej. Przez całą wiecz­ność bę­dziemy się do niej uśmie­chać w ciem­no­ści i może wła­śnie ten ob­raz, gdy zdjęto sztan­dar, a trumna zje­chała na dno dołu, osta­tecz­nie mnie zła­mał. Moje ciało za­drżało, broda opa­dła i za­czą­łem w nie­kon­tro­lo­wany spo­sób szlo­chać w dło­nie.

Czu­łem wstyd, że na­ru­szam za­sady ro­dziny, ale nie po­tra­fi­łem dłu­żej tłu­mić tego w so­bie.

Wszystko w po­rządku – uspo­ka­ja­łem sam sie­bie – wszystko w po­rządku. Nie ma tu ka­mer. Poza tym nie pła­ka­łem dla­tego, że uwie­rzy­łem, że moja matka jest w tym dole. Czy w tej trum­nie. Obie­ca­łem so­bie, że ni­gdy w to nie uwie­rzę, bez względu na to, co mó­wią lu­dzie.

Nie, pła­ka­łem na samą myśl.

To po pro­stu by­łoby tak nie­zno­śnie tra­giczne, po­my­śla­łem, gdyby było prawdą.

7

Po­tem wszy­scy ru­szyli do za­jęć. Ro­dzina wró­ciła do pracy, ja do szkoły, tak jak po każ­dych in­nych wa­ka­cjach.

Po­wrót do nor­mal­no­ści – stwier­dzili wszy­scy re­zo­lut­nie.

Z sie­dze­nia pa­sa­żera w asto­nie mar­ti­nie taty z otwar­tym da­chem wszystko fak­tycz­nie wy­glą­dało jak daw­niej. Szkoła Lud­grove, po­ło­żona w szma­rag­do­wym kra­jo­bra­zie hrab­stwa Berk­shire, jak za­wsze przy­po­mi­nała wiej­ski ko­ściół. (Je­śli się za­sta­no­wić, w końcu motto szkoły wzięto z Ekle­zja­sty: „Każ­dego dzieła, które twa ręka na­po­tka, po­dej­mij się we­dług twych sił!”[3]). Z dru­giej strony – nie­wiele wiej­skich ko­ścio­łów mo­gło się po­szczy­cić dwu­stoma akrami la­sów i łąk, bo­iskami spor­to­wymi i kor­tami te­ni­so­wymi, la­bo­ra­to­riami na­uko­wymi i ka­pli­cami. Oraz do­brze wy­po­sa­żoną bi­blio­teką.

Gdyby ktoś chciał mnie zna­leźć we wrze­śniu 1997 roku, bi­blio­teka by­łaby ostat­nim miej­scem po temu. Le­piej po­szu­kać w le­sie. Albo na któ­rymś z bo­isk. Za­wsze sta­ra­łem się być za­jęty, w ru­chu.

By­łem też prze­waż­nie sam. Lu­bi­łem lu­dzi, mia­łem to­wa­rzy­ską na­turę, ale aku­rat wtedy wo­la­łem nie prze­by­wać zbyt bli­sko ni­kogo. Po­trze­bo­wa­łem prze­strzeni.

W Lud­grove, gdzie w jed­nym miej­scu miesz­kało po­nad stu chłop­ców, nie było to jed­nak ła­twe. Je­dli­śmy ra­zem, ką­pa­li­śmy się ra­zem, spa­li­śmy ra­zem, cza­sem po dzie­się­ciu w jed­nym po­koju. Wszy­scy wie­dzieli o in­nych wszystko, na­wet kto był ob­rze­zany, a kto nie. (Na­zy­wa­li­śmy to: Okrą­gło­głowi prze­ciw Ka­wa­le­rom).

A jed­nak ża­den z chłop­ców chyba na­wet nie wspo­mniał o mo­jej matce, kiedy za­czął się nowy rok szkolny. Przez de­li­kat­ność?

Ra­czej ze stra­chu.

Ja na pewno nie mó­wi­łem o niej ni­komu.

Kilka dni po po­wro­cie ob­cho­dzi­łem uro­dziny. 15 wrze­śnia 1997 roku. Skoń­czy­łem trzy­na­ście lat. Zgod­nie z pra­dawną tra­dy­cją Lud­grove miał być tort i sor­bet, a mnie po­zwo­lono wy­brać dwa smaki. Zde­cy­do­wa­łem się na czarną po­rzeczkę.

Oraz mango. Ulu­biony smak mamy.

Uro­dziny były za­wsze waż­nym wy­da­rze­niem w Lud­grove, po­nie­waż wszy­scy chłopcy, po­dob­nie jak więk­szość na­uczy­cieli, mieli nie­po­ha­mo­wany ape­tyt na sło­dy­cze. Czę­sto do­cho­dziło do gwał­tow­nych walk o miej­sce obok so­le­ni­zanta: tam można było mieć pew­ność, że do­sta­nie się pierw­szy i naj­więk­szy ka­wa­łek. Nie pa­mię­tam, komu udało się zdo­być miej­sce obok mnie.

– Po­wiedz ży­cze­nie, Harry!

– Ży­cze­nie? Do­bra, chciał­bym, żeby moja matka...

Wtedy nie wia­domo skąd...

Cio­cia Sa­rah?

Z pu­dłem w ręku.

– Otwórz, Harry.

Roz­dar­łem pa­pier do pa­ko­wa­nia, wstążkę. Zaj­rza­łem do środka.

– Co...?

– Mama ku­piła to dla cie­bie. Tuż przed...

– Zna­czy w Pa­ryżu?

– Tak. W Pa­ryżu.

To była kon­sola Xbox. Ucie­szy­łem się. Uwiel­bia­łem gry wi­deo.

Tak w każ­dym ra­zie brzmi ta hi­sto­ria. Po­ja­wia się w wielu re­la­cjach o moim ży­ciu, słowo w słowo, a ja nie mam po­ję­cia, czy jest praw­dziwa. Tata mó­wił, że mama do­znała urazu głowy, ale może to ja mam uszko­dzony mózg? Naj­praw­do­po­dob­niej, na za­sa­dzie me­cha­ni­zmu obron­nego, moja pa­mięć nie za­pi­sy­wała już zda­rzeń tak jak wcze­śniej.

8

Po­mimo dwóch mę­skich kie­row­ni­ków – pana Ge­ralda i pana Mar­stona, dwóch le­gend szkoły – w Lud­grove pod wie­loma wzglę­dami rzą­dziły ko­biety. Na­zy­wa­li­śmy je ma­tro­nami. Każdy czuły gest, choć nie było ich wiele, po­cho­dził od nich. Ma­trony przy­tu­lały nas, ca­ło­wały, opa­try­wały na­sze rany, ocie­rały na­sze łzy. (Oprócz mo­ich. Po tym jed­nym wy­bu­chu przy gro­bie już nie pła­ka­łem). Uwa­żały się za na­sze za­stęp­cze mamy. Mamy-z-dala-od-mamy, lu­biły szcze­bio­tać, co za­wsze było tro­chę dziwne, ale te­raz skom­pli­ko­wało się jesz­cze bar­dziej, gdy mama znik­nęła, a także dla­tego, że ma­trony na­gle stały się... sek­sowne.

Pod­ko­chi­wa­łem się w pan­nie Ro­berts. Uwa­ża­łem, że kie­dyś z pew­no­ścią się z nią oże­nię. Pa­mię­tam też dwie panny Lynn, pannę Lynn Więk­szą i pannę Lynn Mniej­szą. Były sio­strami. Bar­dzo się ko­cha­łem w tej dru­giej. Uwa­ża­łem, że z nią też się oże­nię.

Trzy razy w ty­go­dniu, po ko­la­cji, ma­trony po­ma­gały naj­młod­szym chłop­com wy­ką­pać się przed snem. Wciąż mam w pa­mięci długi rząd bia­łych wa­nien, w każ­dej z nich chło­piec le­żący jak mały fa­raon, cze­ka­jący na in­dy­wi­du­alne my­cie wło­sów. (Dla star­szych chłop­ców, któ­rzy we­szli w wiek doj­rze­wa­nia, były dwie wanny w osob­nym po­miesz­cze­niu, za żół­tymi drzwiami). Ma­trony szły wzdłuż rzędu wa­nien, nio­sąc sztywne szczotki i kostki my­dła o kwia­to­wym za­pa­chu. Każdy z chłop­ców miał swój wła­sny ręcz­nik, z wy­tło­czo­nym nu­me­rem ucznia. Ja mia­łem nu­mer 116.

Po umy­ciu wło­sów chłopca ma­trony prze­chy­lały jego głowę do tyłu i urzą­dzały mu po­wolne, zmy­słowe płu­ka­nie.

Skom­pli­ko­wane jak cho­lera.

Ma­trony po­ma­gały też w klu­czo­wej czyn­no­ści tę­pie­nia wszy. Na­wroty były czę­ste. Nie­mal co ty­dzień któ­ryś z chłop­ców sta­no­wił ostry przy­pa­dek. Po­ka­zy­wa­li­śmy się na­wza­jem pal­cami i wo­ła­li­śmy:

– Zygu, zygu, on ma gnidy!

Po­tem ma­trona klę­kała nad pa­cjen­tem, wcie­rała ja­kiś spe­cy­fik w skórę głowy, a na­stęp­nie wy­cze­sy­wała nie­żywe zwie­rzątka spe­cjal­nym grze­bie­niem.

Jako trzy­na­sto­lat­kowi nie przy­słu­gi­wała mi już ką­pie­lowa asy­sta ma­tron. Ale wciąż by­łem uza­leż­niony od ich przy­kry­wa­nia przed snem, wciąż cze­ka­łem na ich po­ranne po­wi­ta­nia. Ich twa­rze wi­dzie­li­śmy jako pierw­sze każ­dego dnia. Wpa­dały do na­szych po­koi i od­su­wały za­słony.

– Dzień do­bry, chłopcy!

Pa­trzy­łem w górę na piękną twarz ob­ra­mo­waną au­re­olą słońca...

Czy to... czy to może jest...?

Ni­gdy nie była.

Ma­troną, z którą mia­łem naj­wię­cej do czy­nie­nia, była Pat. W prze­ci­wień­stwie do in­nych ma­tron Pat nie była sek­sowna. Sta­no­wiła uoso­bie­nie braku sek­sow­no­ści. Ni­ska, my­szo­wata, wiecz­nie zmę­czona, z tłu­stymi wło­sami opa­da­ją­cymi na pod­krą­żone oczy. Pat nie wy­da­wała się czer­pać wiele ra­do­ści z ży­cia, choć dwie rze­czy nie­za­wod­nie spra­wiały jej przy­jem­ność: przy­ła­pa­nie chłopca gdzieś, gdzie nie po­winno go być, i uda­rem­nia­nie bó­jek. Przed każdą walką na po­duszki sta­wia­li­śmy war­tow­nika przy drzwiach. Je­śli zbli­żała się Pat (lub któ­ryś z kie­row­ni­ków), war­tow­nik miał za za­da­nie wo­łać: „Ki-wi! Ki-wi!”. To chyba z ła­ciny? Ktoś po­wie­dział, że ozna­cza to: „Szef nad­cho­dzi!”. Ktoś inny utrzy­my­wał, że ra­czej: „Uwaga!”.

Ważne, że kiedy to usły­sza­łeś, wie­dzia­łeś, że trzeba zwie­wać. Albo uda­wać, że się śpi.

Tylko cał­kiem nowi albo cał­kiem głupi chłopcy cho­dzili do Pat ze swo­imi kło­po­tami. Lub, co gor­sza, ze ska­le­cze­niami. Nie opa­try­wała ich; sztur­chała ranę pal­cem albo czymś ją ob­le­wała, przez co bo­lało dwa razy bar­dziej. Nie była sa­dystką, po pro­stu wy­da­wała się „em­pa­tyczna ina­czej”. Co tro­chę nas dzi­wiło, bo cier­pie­nie nie było jej obce. Pat miała wiele krzyży do udźwi­gnię­cia.

Naj­cięż­szymi, jak się zdaje, były jej ko­lana i krę­go­słup. Ten ostatni był po­krzy­wiony, te pierw­sze – chro­nicz­nie ze­sztyw­niałe. Cho­dze­nie było trudne, po­ko­ny­wa­nie scho­dów – tor­turą. Scho­dziła ty­łem, z pręd­ko­ścią lo­dowca. Czę­sto sta­wa­li­śmy na pół­pię­trze pod nią, ro­biąc wy­gi­basy i stro­jąc miny.

Czy mu­szę mó­wić, który z chłop­ców wkła­dał w to naj­wię­cej serca?

Ni­gdy nie ba­li­śmy się, że Pat nas zła­pie. Ona była żół­wicą, a my rze­kot­kami drzew­nymi. Po­mimo to raz na ja­kiś czas żół­wicy się po­szczę­ściło. Rzu­cała się w przód i za­ci­skała na chłopcu pięść. Ha! Taki chło­piec miał wtedy na­prawdę i po­rząd­nie prze­rą­bane.

To nas nie znie­chę­cało. Szy­dzi­li­śmy z niej, gdy scho­dziła po scho­dach. Na­groda była warta ry­zyka. Dla mnie na­grodą nie było drę­cze­nie bied­nej Pat, tylko roz­śmie­sza­nie ko­le­gów. Do­brze było roz­śmie­szać in­nych, zwłasz­cza kiedy sam nie śmia­łem się od mie­sięcy.

Może Pat zda­wała so­bie z tego sprawę. Cza­sem od­wra­cała się, wi­działa, jak ro­bię z sie­bie kom­plet­nego idiotę, i też wy­bu­chała śmie­chem. To było naj­lep­sze. Uwiel­bia­łem ba­wić kum­pli, ale nic nie cie­szyło mnie bar­dziej niż spra­wie­nie, że nie­szczę­sna Pat śmiała się do roz­puku.

9

Na­zy­wa­li­śmy je dniami wy­żerki.

Przy­pa­dały chyba we wtorki, czwartki i so­boty. Za­raz po obie­dzie usta­wia­li­śmy się w ko­lejce na ko­ry­ta­rzu wzdłuż ściany, wy­cią­ga­jąc szyje, żeby zo­ba­czyć sto­jący tuż przed nami stół wy­żer­kowy za­sta­wiony sło­dy­czami. Cze­ko­ladki Mun­chies, cu­kierki Skit­tles, ba­tony Mars i, co naj­lep­sze, cią­gutki Opal Fru­its. (By­łem bar­dzo do­tknięty, kiedy Opal Fru­its zmie­niły na­zwę na Star­burst. Czy­ste świę­to­kradz­two. To tak, jakby zmie­nić na­zwę Wiel­kiej Bry­ta­nii).

Na sam wi­dok stołu do­sta­wa­li­śmy za­wrotu głowy. Cie­kła nam ślinka, roz­ma­wia­li­śmy o zbli­ża­ją­cej się eu­fo­rii cu­kro­wej jak rol­nicy w cza­sie su­szy o za­po­wie­dzia­nym desz­czu. A ja opra­co­wa­łem spo­sób na su­per­strzał cu­kru. Bra­łem cały swój przy­dział Opal Fru­its i le­pi­łem z niego jedną wielką kulę, którą na­stęp­nie wpy­cha­łem pod po­li­czek. Kiedy kula się roz­pusz­czała, mój krwio­bieg wy­peł­niał się spie­nioną na­wał­nicą dek­strozy. „Każ­dego dzieła, które twa ręka na­po­tka, po­dej­mij się we­dług twych sił!”

Prze­ci­wień­stwem dnia wy­żerki był dzień pi­sa­nia li­stów. Każdy z chłop­ców miał za za­da­nie usiąść i na­pi­sać list do swo­ich ro­dzi­ców. Na­wet w naj­lep­szych la­tach była to mę­czar­nia. Le­d­wie pa­mię­ta­łem czasy, kiedy tata i mama nie byli roz­wie­dzeni, więc pi­sa­nie do nich tak, by nie po­ru­szyć ich wza­jem­nych uraz, burz­li­wego roz­sta­nia, wy­ma­gało fi­ne­zji za­wo­do­wego dy­plo­maty.

Ko­chany tato, jak się miewa mama?

Hm... nie.

Ko­chana mamo, tata wspo­mi­nał, że ty...

Nie.

Ale po znik­nię­ciu mamy dni pi­sa­nia li­stów stały się nie do znie­sie­nia.

Po­wie­dziano mi, że ma­trony po­pro­siły mnie o na­pi­sa­nie „ostat­niego” li­stu do mamy. Mam nie­ja­sne wspo­mnie­nie, że chcia­łem za­pro­te­sto­wać, że ona prze­cież żyje, a jed­nak nie zro­bi­łem tego w oba­wie przed uzna­niem mnie za sza­leńca. Poza tym po co się szar­pać? Mama prze­czyta mój list, kiedy wróci z ukry­cia, więc nie bę­dzie to zu­pełna strata czasu i wy­siłku.

Za­pewne na­gry­zmo­li­łem coś pro forma, że tę­sk­nię za nią, że w szkole wszystko w po­rządku i tak da­lej. Za­pewne zło­ży­łem kartkę na pół i wrę­czy­łem ma­tro­nie. Pa­mię­tam, że za­raz po­tem ża­ło­wa­łem, że nie po­trak­to­wa­łem tego li­stu bar­dziej po­waż­nie. Ża­ło­wa­łem, że nie się­gną­łem głę­biej, że nie opo­wie­dzia­łem matce o wszyst­kich spra­wach, które le­żały mi na sercu, a zwłasz­cza o tym, jak ża­łuję na­szej ostat­niej roz­mowy te­le­fo­nicz­nej. Mama za­dzwo­niła po po­łu­dniu w dzień wy­padku, ale ja ga­nia­łem z Wil­lym i ku­zy­nami i nie chcia­łem prze­ry­wać. Więc tylko ją zby­łem. W po­śpie­chu, żeby wró­cić do za­bawy, szybko skoń­czy­łem roz­mowę z mamą. Ża­ło­wa­łem, że nie prze­pro­si­łem jej za to. Że nie do­ło­ży­łem sta­rań, żeby zna­leźć słowa na opi­sa­nie, jak bar­dzo ją ko­cham.

Nie wie­dzia­łem, że te po­szu­ki­wa­nia po­trwają na­stęp­nych kil­ka­dzie­siąt lat.

10

Mie­siąc póź­niej były fe­rie śród­se­me­stralne. Wresz­cie wra­ca­łem do domu.

Mo­ment – nie, nie wra­ca­łem.

Tata naj­wy­raź­niej nie chciał, że­bym spę­dził prze­rwę, włó­cząc się bez celu po pa­łacu Świę­tego Ja­kuba, gdzie miesz­kał przez więk­szość czasu od roz­sta­nia z mamą i gdzie miesz­ka­li­śmy z Wil­lym, kiedy przy­pa­dał nasz czas z tatą. Oba­wiał się, co mógł­bym zro­bić sam w tym wiel­kim bu­dynku. Że mógł­bym rzu­cić okiem na ga­zetę, przy­pad­kiem usly­szeć ra­dio. Co wię­cej, oba­wiał się, że mo­gliby mi zro­bić zdję­cie przez otwarte okno lub pod­czas za­bawy żoł­nie­rzy­kami w ogro­dzie. Wy­obra­żał so­bie re­por­te­rów pró­bu­ją­cych ze mną roz­ma­wiać, wy­krzy­ku­ją­cych py­ta­nia: „Hej, Harry, czy tę­sk­nisz za mamą?”.

Na­ród był w sta­nie hi­ste­rycz­nej ża­łoby, ale hi­ste­ria prasy się­gała gra­nic psy­chozy.

Co naj­gor­sze, Willy’ego nie by­łoby w domu, więc nie mógłby nade mną czu­wać. Był w Eton.

Wo­bec tego tata oznaj­mił, że za­bie­rze mnie ze sobą na swój wy­jazd służ­bowy. Do Re­pu­bliki Po­łu­dnio­wej Afryki.

– RPA, tato? Na­prawdę?

– Tak, ko­chany chłop­cze. Jo­han­nes­burg.

Miał umó­wione spo­tka­nia z Nel­so­nem Man­delą i... Spice Girls?

By­łem pod­eks­cy­to­wany. I za­sko­czony. Spice Girls, tato? Wy­ja­śnił, że Spice Girls grały kon­cert w Jo­han­nes­burgu, więc wy­bie­rały się do pre­zy­denta Man­deli, żeby zło­żyć mu wy­razy sza­cunku. Świet­nie, po­my­śla­łem, to wy­ja­śnia obec­ność Spice Girls... a my? Nie ro­zu­mia­łem tego. Nie mam pew­no­ści, czy tata chciał, że­bym zro­zu­miał.

Prawda była taka, że do­radcy taty li­czyli na to, że zdję­cie z naj­bar­dziej sza­no­wa­nym przy­wódcą po­li­tycz­nym i naj­po­pu­lar­niej­szym girls ban­dem na świe­cie za­pewni mu tro­chę przy­chyl­nych na­głów­ków, które tak bar­dzo były mu po­trzebne. Od czasu znik­nię­cia mamy stał się przed­mio­tem za­cie­kłych ata­ków. Lu­dzie ob­wi­niali go za roz­wód, a tym sa­mym za wszystko, co na­stą­piło póź­niej. Po­ziom apro­baty dla niego li­czono na ca­łym glo­bie w po­je­dyn­czych pro­cen­tach. Na Fi­dżi, żeby po­prze­stać na jed­nym przy­kła­dzie, od­wo­łano święto na­ro­dowe na jego cześć.

Ofi­cjalny po­wód wy­jazdu mnie nie ob­cho­dził. Po pro­stu cie­szy­łem się, że jadę. To była szansa na ucieczkę od Wiel­kiej Bry­ta­nii. Co wię­cej, to była oka­zja spę­dze­nia czasu z tatą, spra­wia­ją­cym wra­że­nie jakby nie­obec­nego.

Inna rzecz, że tata od za­wsze był tro­chę nie­obecny. Zda­wało się, że nie jest do końca go­towy na ro­dzi­ciel­stwo: na od­po­wie­dzial­ność, cier­pli­wość, po­świę­ca­nie czasu. Na­wet on sam by to przy­znał, po­mimo swo­jej dumy. A co do­piero na sa­motne ro­dzi­ciel­stwo. Tata w ogóle się do tego nie nada­wał.

Trzeba przy­znać, że pró­bo­wał. Wie­czo­rami wo­ła­łem w dół scho­dów:

– Idę do łóżka, tato!

Za­wsze od­po­wia­dał we­soło:

– Za­raz przyjdę, ko­chany chłop­cze!

Do­trzy­mał słowa i kilka mi­nut póź­niej sie­dział na skraju mo­jego łóżka. Ni­gdy nie za­po­mi­nał, że nie lu­bię ciem­no­ści, więc de­li­kat­nie gła­dził mnie po twa­rzy, aż usną­łem. Naj­mi­lej wspo­mi­nam jego dło­nie na mo­ich po­licz­kach, na czole, a po­tem, gdy się prze­bu­dzam, oka­zuje się, że w ma­giczny spo­sób znik­nął, a drzwi są za­wsze tro­skli­wie uchy­lone.

Poza tymi ulot­nymi mo­men­tami tata i ja prze­waż­nie ży­li­śmy obok sie­bie. Miał trud­no­ści z ko­mu­ni­ka­cją, ze słu­cha­niem, z kon­tak­tem twa­rzą w twarz. Cza­sami, po dłu­giej ko­la­cji zło­żo­nej z wielu dań, sze­dłem na górę i znaj­do­wa­łem list na po­duszce. W li­ście pi­sał, jak bar­dzo jest dumny z cze­goś, co zro­bi­łem lub co osią­gną­łem. Uśmie­cha­łem się i wkła­da­łem list pod po­duszkę, ale też za­sta­na­wia­łem się, dla­czego nie po­wie­dział mi tego chwilę wcze­śniej, sie­dząc na­prze­ciwko.

Tak więc per­spek­tywa wielu dni nie­ogra­ni­czo­nego czasu z tatą była eks­cy­tu­jąca.

Po­tem na­de­szła rze­czy­wi­stość. Dla taty to była po­dróż służ­bowa. I dla mnie też. Kon­cert Spice Girls był moim pierw­szym pu­blicz­nym wy­stą­pie­niem od czasu po­grzebu i wie­dzia­łem, in­tu­icyj­nie, z uryw­ków pod­słu­cha­nych roz­mów, że lu­dzie byli nie­zmier­nie cie­kawi mo­jego sa­mo­po­czu­cia. Nie chcia­łem ich za­wieść, ale chcia­łem też, żeby zo­sta­wili mnie w spo­koju. Pa­mię­tam, jak wsze­dłem na czer­wony dy­wan, przy­le­pi­łem uśmiech na twarz i po­ża­ło­wa­łem na­gle, że nie je­stem w swoim łóżku w pa­łacu Świę­tego Ja­kuba.

Koło mnie stała Baby Spice, w bia­łych pla­sti­ko­wych bu­tach na trzy­dzie­sto­cen­ty­me­tro­wych plat­for­mach. Sku­pi­łem uwagę na tych bu­tach, a ona swoją – na mo­ich po­licz­kach. Bez prze­rwy je szczy­pała. Ale pulchne! Ale słod­kie! Wtedy Posh Spice wy­sko­czyła na­przód i zła­pała mnie za rękę. Tro­chę da­lej wy­pa­trzy­łem Gin­ger Spice, je­dyną człon­ki­nię ze­społu, z którą czu­łem ja­kąś więź – jak ru­dzie­lec z ru­dziel­cem. Po­nadto była znana na ca­łym świe­cie z tego, że cho­dzi w mi­ni­su­kience ze wzo­rem flagi bry­tyj­skiej. „Dla­czego na trum­nie jest Union Jack?” Ona i po­zo­stałe spaj­setki gru­chały do mnie, mó­wiąc rze­czy, któ­rych nie ro­zu­mia­łem, a jed­no­cze­śnie żar­to­wały z dzien­ni­ka­rzami, któ­rzy wy­krzy­ki­wali:

– Harry, po­patrz tu, Harry, Harry, jak się czu­jesz, Harry?!

Py­ta­nia, które nie były py­ta­niami. Py­ta­nia, które były pu­łap­kami. Py­ta­nia, któ­rymi rzu­cali w moją głowę jak ta­sa­kami. Dzien­ni­ka­rzy nie ob­cho­dziło, jak się czuję, chcieli, że­bym po­wie­dział coś sen­sa­cyj­nego, do­brego na na­głó­wek.

Wpa­try­wa­łem się w bły­ski ich fle­szy, szcze­rzy­łem zęby, nie mó­wi­łem nic.

O ile mnie fle­sze onie­śmie­lały, o tyle Spice Girls były nimi odu­rzone. Tak, tak, po ty­siąc­kroć tak – ta­kie było ich na­sta­wie­nie za każ­dym ra­zem, gdy ko­lejny raz bły­skało. Nie mia­łem nic prze­ciwko temu. Im bar­dziej one znaj­do­wały się na pierw­szym pla­nie, tym bar­dziej mo­głem wto­pić się w tło. Pa­mię­tam, że roz­ma­wiały z prasą o swo­jej mu­zyce i swo­jej mi­sji. Nie wie­dzia­łem, że miały mi­sję, ale jedna z dziew­cząt po­rów­nała kru­cjatę ze­społu prze­ciwko sek­si­zmowi do walki Man­deli z apar­the­idem.

W końcu ktoś po­wie­dział, że czas na kon­cert.

– No da­lej. Idź za swoim oj­cem.

Tata? I kon­cert?

Trudno uwie­rzyć. Jesz­cze trud­niej, gdy to się dzieje na­prawdę. Ale wi­dzia­łem na wła­sne oczy, jak tata dziel­nie kiwa głową i tu­pie nogą do rytmu:

Je­śli chcesz być w mo­jej przy­szło­ści, za­po­mnij o prze­szło­ści,

Je­śli chcesz się ze mną spik­nąć, le­piej zrób to szybko.

Po­tem, w dro­dze do wyj­ścia – znowu fle­sze. Tym ra­zem nie było tam Spice Girls, żeby od­cią­gały uwagę. By­li­śmy tylko we dwóch z tatą. Się­gną­łem po jego dłoń i przy­trzy­ma­łem ją.

Przy­po­mi­nam so­bie, ja­sno jak te fle­sze: ko­cha­łem go.

Po­trze­bo­wa­łem go.

11

Na­stęp­nego dnia rano po­je­cha­li­śmy z tatą do pięk­nej chaty nad wi­jącą się rzeką. Kwa­Zulu-Na­tal. Sły­sza­łem o tym miej­scu, gdzie la­tem 1879 roku do­szło do bi­twy żoł­nie­rzy bry­tyj­skich z wo­jow­ni­kami Zu­lu­sów. Sły­sza­łem wszyst­kie opo­wie­ści i le­gendy i obej­rza­łem film Zulu