Ptaki i inne opowiadania - Daphne du Maurier - ebook + audiobook

Ptaki i inne opowiadania ebook i audiobook

Daphne du Maurier

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Nie potrafił powiedzieć, jak długo walczył z nimi w ciemnościach, lecz w końcu łopot skrzydeł wokół niego osłabł, a potem całkiem ucichł…

Daphne du Maurier, „Ptaki”

Sześć wybitnych opowiadań brytyjskiej mistrzyni grozy i suspensu, jednej z najważniejszych pisarek w historii literatury.

W zbiorze znalazły się następujące opowiadania: „Ptaki”, „Monte Verità”, „Jabłonka”, „Prowincjonalny fotograf”, „Pocałuj mnie jeszcze raz”, „Stary”.

Opowiadanie tytułowe, „Ptaki”, zostało zekranizowane przez Alfreda Hitchcocka. Film do dziś uznawany jest za jeden z najlepszych i najważniejszych thrillerów w historii kina.

Pięć innych mrożących krew w żyłach historii z tego zbioru oddaje poczucie wyobcowania ludzkiej jednostki i kpi z przekonania o dominacji człowieka nad światem przyrody.

Górski raj Monte Verita obiecuje nieśmiertelność, ale za straszliwą cenę; zaniedbywana żona po śmierci nawiedza męża pod postacią jabłoni; piękna markiza, nieświadoma dramatycznych konsekwencji, wdaje się w romans z fotografem; randka z bileterką prowadzi z kina prosto na cmentarz; pewna dziwna rodzina skrywa przerażającą tajemnicę.

W tych krótkich formach prozatorskich trudno o sceny przemocy czy akty okrucieństwa – to sugestywny nastrój i duszna atmosfera budują tu klimat niepokoju i grozy. „Ptaki” dowodzą niezbicie, że autorka jest prawdziwą wirtuozką wyobraźni.

Jeden z największych i najbardziej oryginalnych talentów literackich ubiegłego wieku.

„Daily Telegraph”

Wielki popis talentu Daphne du Maurier! W opowiadaniu „Ptaki” celnie opisała krajobrazy i uczucia bohaterów, stworzyła niezwykły nastrój i porywającą historię. Pisała ekscytujące fabuły i mistrzowsko budowała napięcie, była pisarką o nieustraszonej oryginalności.

„Guardian”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 345

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 44 min

Lektor: Czyta: Marcin Popczynski

Oceny
4,1 (411 ocen)
157
171
63
20
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Karolina2409

Dobrze spędzony czas

Zaczęłam czytać „Ptaki” by zmierzyć się ze swoją traumą. Samo opowiadanie ich dotyczące było w porządku, lęku z dzieciństwa nie załagodził przeczytanie, ale dzięki temu odkryłam pozostałe opowiadania. „Jabłonkę” uważam za wybitną. Pozostałe również były świetne poza „Starym”. Jak najbardziej polecam.
10
NatkaS

Całkiem niezła

Te opowiadania miały być straszne, ale jedyne co o nich myślę to to, że były bardzo przyjemne. Jednak opowiadanie o tytule "Stary" zaskoczyło mnie, a "Monte Verità" jest moim ulubionym.
10
Niope

Nie oderwiesz się od lektury

świetne wprowadzenie do twórczości daphne du maurier. zbiór bardzo równy, co rzadko się zdarza, i zachęcający do sięgnięcia po inne dzieła autorki. dawka grozy idealna dla mojego strachliwego serduszka.
00
dzust

Dobrze spędzony czas

Reread po latach. Autorka tylu powieści jest także mistrzynią krótkiej formy. Ale jak to z opowiadaniami, jedne podobają się bardziej, inne mniej.
00
terbek

Nie oderwiesz się od lektury

wciągającee
00

Popularność




Karta tytułowa

Tytuł oryginału:

THE BIRDS AND OTHER STORIES

Copyright © The Estate of Daphne du Maurier 1952

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2023

Polish translation copyright © Jakub Cegieła, Małgorzata Radzikowska 2023

Korekta: Sabina Raczyńska

Projekt graficzny okładki: Kasia Meszka

Ilustracje na okładce: © David Paire/Arcangel (ptak); Ihnatovich Maryia/Shutterstock (stado ptaków na niebie); Elena Paletskaya/Shutterstock (ptaki na gałęziach)

Ilustracje we wnętrzu: grop/Shutterstock; Regina Bilan/Shutterstock; liliya shlapak/Shutterstock; Hein Nouwens/Shutterstock; artnLera/Shutterstock; Danussa/Shutterstock

ISBN 978-83-6751-352-4

Wydawca

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu epub na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Angelika Kuler-Duchnik

Sześć doskonałych literackich perełek, ukazujących pełen wachlarz umiejętności jednej z najważniejszych pisarek dwudziestego wieku.

Opowiadanie tytułowe, Ptaki, zostało zekranizowane przez Alfreda Hitchcocka. Film do dziś uznawany jest za jeden z najlepszych i najważniejszych thrillerów w historii kina.

Pięć innych mrożących krew w żyłach historii z tego zbioru oddaje poczucie wyobcowania ludzkiej jednostki i kpi z przekonania o dominacji człowieka nad światem przyrody. Górski raj Monte Verita obiecuje nieśmiertelność, ale za straszliwą cenę; zaniedbywana żona po śmierci nawiedza męża pod postacią jabłoni; piękna markiza, nieświadoma dramatycznych konsekwencji, wdaje się w romans z fotografem; randka z bileterką prowadzi z kina prosto na cmentarz; pewna dziwna rodzina skrywa przerażającą tajemnicę.

W tych krótkich formach prozatorskich Daphne du Maurier jak nikt inny potrafi ukazać osamotnienie człowieka, który mimo złudnej pewności, że wszystko wokół niego i w nim samym ma swoje uzasadnienie, styka się z czymś, czego nie potrafi pojąć…

Daphne du Maurier

(1907–1989)

Angielska pisarka pochodząca z arystokratycznej rodziny, autorka powieści, które niełatwo zaklasyfikować do jednego gatunku – łączą w sobie grozę, psychologię, romans i thriller. Jej pierwsza powieść, Dobry duch, ukazała się w 1931 roku, ale prawdziwą sławę przyniosła jej dopiero wydana w 1938 roku Rebeka, sfilmowana m.in. przez Alfreda Hitchocka, a przez Stephena Kinga uznana za jedną z największych inspiracji w jego twórczości. Słynny reżyser przeniósł na ekran także Oberżę na pustkowiu oraz opowiadanie du Maurier pt. Ptaki. Autorka angażowała się w produkcję filmów na podstawie jej powieści, m.in. wpływając na wybór aktorów grających główne role. Napisała także kilka sztuk teatralnych. W 1969 roku otrzymała Order Imperium Brytyjskiego. W 2020 roku na platformie Netflix pojawiła się najnowsza ekranizacja najsłynniejszej powieści du Maurier, Rebeki, w gwiazdorskiej obsadzie: z Lily James, Armiem Hammerem i Kristin Scott Thomas w rolach głównych.

Tej autorki

REBEKA

MOJA KUZYNKA RACHELA

OBERŻA NA PUSTKOWIU

KOZIOŁ OFIARNY

PTAKI

Ptaki

Trzeciego grudnia w nocy zmienił się wiatr i nastała zima. Dotychczas panowała jesień, ciepła i łagodna. Złotawoczerwone liście jeszcze trzymały się na drzewach, a żywopłoty w dalszym ciągu zachowywały zieloną barwę. Tam gdzie pług odwrócił skibę, ukazywała się żyzna gleba.

Nat Hocken, jako inwalida wojenny, żył z renty i tylko przez trzy dni w tygodniu pracował na farmie. Wykonywał lżejsze zajęcia: strzygł żywopłoty, pokrywał dachy, przeprowadzał drobne naprawy budynków gospodarskich.

Choć miał żonę i dzieci, z usposobienia był odludkiem. Najbardziej lubił pracować sam. Budowanie wału albo reperowanie bramy na końcu półwyspu, gdzie z obu stron widział morze, sprawiało mu przyjemność. W południe robił sobie przerwę, siadał na skraju urwiska i jedząc pasztecika upieczonego przez żonę, obserwował ptaki. Do tego jesień była najlepsza, nawet lepsza niż wiosna. Wiosną ptaki zdecydowanie odfruwały w głąb lądu, wiedząc, dokąd i w jakim celu, wyznaczał to bowiem rytm ich życia, niepozwalający na żadną zwłokę. Jesienią te, które na zimę nie odlatywały za morze, ogarniała ta sama gorączka co ich migrujących pobratymców. Wielkimi stadami przybywały na półwysep i nerwowo, w nieustannym ruchu, to krążyły po niebie, to znów siadały na ziemi, by szukać pożywienia w świeżo odwróconej glebie, lecz zdawały się jeść bez przekonania, jakby nie z głodu. Coś kazało im ponownie wzbijać się w niebo.

Czarne kawki i białe mewy mieszały się ze sobą w dziwnym partnerstwie, sprawiając wrażenie, że dążą do jakiegoś wyzwolenia, zawsze niezadowolone, ciągle niespokojne. Stada szpaków, z trzepotem przypominającym szelest jedwabiu, sfruwały na ziemię, wiedzione tą samą potrzebą ruchu, a mniejsze ptaki, zięby i skowronki, pierzchały z drzewa na żywopłot, jakby pod przymusem.

Nat obserwował je wszystkie, nie wyłączając ptaków morskich, które w dole czekały na odpływ. Wydawały się cierpliwsze. Ostrygojady, brodźce krwawodziobe, piaskowce i kuliki uważnie patrzyły na skraj wody i natychmiast tam przylatywały, kiedy morze się cofało, pozostawiając pas wodorostów i spienionego błota. Ale później również je ogarnęła ta sama nieprzeparta chęć latania. Z krzykiem, piskiem i skrzeczeniem poderwały się z brzegu spokojnego morza i nabierając szybkości, pośpiesznie odfrunęły nad ląd, lecz nie wiadomo, dokąd ani w jakim celu. Jesienny niepokój rzucał na nie jakiś urok, który sprawiał, że musiały się zbierać, krążyć i skrzykiwać w nieustannym ruchu przed nadejściem zimy.

Jedząc pasztecika na skraju urwiska, Nat pomyślał, że jesienią ptaki być może otrzymują jakąś wiadomość, coś w rodzaju ostrzeżenia: nadchodzi zima. Zimą wiele z nich ginie, więc zachowują się niczym ludzie, którzy czując nadchodzącą śmierć, rzucają się w wir pracy albo popadają w szaleństwo.

W tym roku ptaki okazywały większe podniecenie niż dotychczas jesienią, co jeszcze bardziej kontrastowało ze spokojnymi dniami. Kiedy traktor zaczynał mozolną wędrówkę w górę i w dół po stokach wzgórz, maszynę i sylwetkę farmera, siedzącego na miejscu kierowcy, natychmiast przysłaniała ogromna chmura krążących i skrzeczących ptaków. Nat miał pewność, że jest ich znacznie więcej niż zwykle. Jesienią zawsze towarzyszyły orce, ale nigdy nie takimi chmarami ani z takim krzykiem. Skończywszy strzyc żywopłot, napomknął o tym farmerowi.

– Owszem, ptaków jest więcej niż zazwyczaj – odparł tamten. – Ja też to zauważyłem. I są śmielsze. Niektóre nie boją się traktora. Dziś po południu parę mew latało tak blisko mojej głowy, aż się bałem, że zrzucą mi czapkę! Prawie nie widziałem, gdzie jadę, bo słońce świeciło mi w oczy, a one nade mną fruwały. Czuję, że zmieni się pogoda. Pewnie będzie ciężka zima i dlatego ptaki są niespokojne.

Wracając do domu przez pola, a potem drogą, która prowadziła do jego chaty, Nat wciąż widział w blasku zachodzącego słońca stada ptaków nad wzgórzami. Panowała bezwietrzna pogoda, morze było szare i gładkie, powietrze łagodne, a w żywopłotach jeszcze kwitły firletki. Farmer jednak miał rację, bo właśnie tej nocy pogoda się zmieniła. Nata, który spał w pokoju od wschodu, tuż po drugiej obudził wiatr. Nie żaden sztorm ani wichura z południowego zachodu, niosąca deszcze, lecz wiatr od wschodu, zimny i suchy. Głucho wył w kominie i grzechotał obluzowaną dachówką. Nat wytężył słuch i do jego uszu dotarł ryk morza w zatoce. Nawet w niewielkiej sypialni wyraźnie się oziębiło – ze szpary pod drzwiami wiało prosto na łóżko. Podciągnął kołdrę, przytulił się do pleców śpiącej żony, lecz już nie zasnął; czuwał z napiętymi zmysłami, bez powodu tknięty złym przeczuciem.

Nagle coś zastukało w szybę. Ścian chaty nie porastały żadne pnącza, więc to nie mogła być gałązka. Nat przez chwilę nasłuchiwał. Stukanie nie ustawało. Wreszcie, zirytowany denerwującym dźwiękiem, wyskoczył z łóżka, podszedł do okna i je otworzył, a wtedy coś otarło mu się o rękę, uderzyło w kostki dłoni i zadrasnęło skórę. Wówczas dostrzegł trzepoczące skrzydła, które z furkotem zniknęły w mroku.

A więc to ptak, lecz Nat go nie rozpoznał. Pomyślał, że prawdopodobnie wiatr zmusił go do szukania schronienia na parapecie.

Zamknąwszy okno, wrócił do łóżka i wtedy poczuł na dłoni wilgoć – zadraśnięcie krwawiło. Trochę się zląkł, ale doszedł do wniosku, że oszołomiony ptak, szukający schronienia, ze strachu dziobnął go w ciemności. Nat ponownie ułożył się do snu.

Jednakże stukanie znów się odezwało, tym razem głośniejsze, bardziej natarczywe, aż obudziło żonę. Odwróciła się i powiedziała:

– Sprawdź, co tam stuka w okno.

– Już sprawdziłem. Jakiś ptak próbuje się tu dostać. Nie słyszysz wiatru? Dmie ze wschodu i ptaki szukają przed nim schronienia.

– Odgoń je. Przez ten hałas nie mogę spać.

Nat jeszcze raz podszedł do okna. Kiedy je otworzył, na parapecie zobaczył nie jednego, lecz kilka ptaków; natychmiast zaatakowały jego twarz. Krzyknął i wywijając rękami, w końcu je odpędził, a gdy podobnie jak pierwszy zniknęły w mroku, szybko zamknął okno.

– Słyszałaś takie rzeczy? Rzuciły się na mnie. Chciały wydziobać mi oczy.

Stał przy oknie, spoglądając w ciemność, ale niczego nie widział. Jego zaspana żona coś mruknęła.

– Wcale mi się nie wydaje – odparł ze złością. – Mówię ci, że ptaki siedziały na parapecie i chciały się dostać do środka.

Nagle w pokoju po drugiej stronie korytarza, gdzie spały dzieci, rozległ się przeraźliwy krzyk. Żona poderwała się i usiadła.

– To Jill – stwierdziła. – Idź do niej.

Nat zapalił świecę, kiedy jednak otworzył drzwi, przeciąg w korytarzu zdmuchnął płomień.

Znowu rozległ się krzyk strachu, tym razem obojga dzieci. Wpadając do ich pokoju, Nat poczuł na ciele uderzenia skrzydeł. W ciemności dostrzegł otwarte okno, przez które wlatywały ptaki. Początkowo wpadały na sufit i ściany, a później rzucały się na dzieci leżące w łóżkach.

– Spokojnie! Tu jestem! – zawołał.

Dzieci zerwały się z krzykiem, podbiegły do ojca i mocno do niego przywarły, a on pośpiesznie wypchnął je na korytarz i zatrzasnął drzwi. Został w pokoju sam na sam z ptakami.

Chwycił kołdrę z najbliższego łóżka i zaczął gwałtownie nią wywijać we wszystkie strony. Słyszał trzepot skrzydeł i uderzenia spadających ciał, ale ptaki wciąż go atakowały, dziobiąc w ręce i głowę. Czuł ukłucia małych dziobów, ostrych jak widelec. W końcu owinął sobie głowę kołdrą i w jeszcze większych ciemnościach tłukł ptaki gołymi rękami. Myślał o ucieczce na korytarz, ale nie chciał otwierać drzwi w obawie, że ptaki za nim ruszą.

Nie umiałby powiedzieć, jak długo walczył z nimi w ciemnościach, w końcu jednak się wycofały. Mimo grubej kołdry miał wrażenie, że jest widno. Czekał, nasłuchując. Nie docierały do niego żadne dźwięki, oprócz płaczu któregoś z dzieci. Ustał trzepot i furkot skrzydeł.

Nat zdjął z głowy kołdrę i rozejrzał się dokoła. Pokój wypełniało szare światło zimnego poranka. Świt i otwarte okno wywabiły z pomieszczenia żywe ptaki – martwe zostały, a ich widok zaszokował i przeraził Nata. Był to ptasi drobiazg wszelkiej wielkości. Na podłodze leżało około pięćdziesięciu zabitych rudzików, zięb, wróbli, sikorek i skowronków, które zgodnie z prawami natury trzymają się własnego stada i własnego terytorium, lecz połączyły się we wspólnym boju i zginęły albo z ręki człowieka, albo od uderzenia w ściany sypialni. Niektóre w walce straciły pióra, inne miały na dziobach krew – jego krew.

Zrobiło mu się niedobrze. Podszedł do okna i przez ogród spojrzał na pola.

Było bardzo zimno i ziemia wyglądała na zmarzniętą. Nie pokrywał jej szron, który by lśnił w porannym słońcu – suchy wiatr ze wschodu nie przynosił ze sobą białego mrozu. Strome fale na morzu, dodatkowo wzburzonym przez przypływ, miały białe grzywy w miejscach, gdzie gwałtownie załamywały się w zatoce. Po ptakach zniknął wszelki ślad. Wróble nie ćwierkały w żywopłocie za bramą ogrodu i ani jeden drozd czy kos nie szukał w trawie robaków. Znikąd nie dochodziły żadne dźwięki, oprócz szumu wiatru i morza.

Nat zamknął okno, potem drzwi pokoju dzieci i wrócił do sypialni. Żona siedziała na łóżku, a obok niej spało dziecko. Młodsze, z obandażowaną głową, trzymała na ręku. Okno było szczelnie zasłonięte, jednak w żółtawym blasku padającym od płonącej świecy Nat wyraźnie widział twarz żony, która ruchem głowy nakazała mu zachowywać się cicho.

– Już śpi, ale dopiero teraz zasnął – szepnęła. – Coś musiało go skaleczyć, bo w kącikach oczu miał krew. Jill twierdzi, że to ptaki. Powiedziała, że kiedy się obudziła, były w pokoju.

Uważnie spojrzała na męża, szukając w jego twarzy potwierdzenia. Nat spostrzegł przerażenie żony i nie chciał, by wiedziała, że on też się boi, że jest wstrząśnięty i oszołomiony wydarzeniami z ostatnich kilku godzin.

– Są tam ptaki, tylko że martwe. Prawie pięćdziesiąt. Rudziki, sikorki… takie małe ptaki z okolicy. Jakby powariowały od wschodniego wiatru. – Usiadł na łóżku obok żony i wziął ją za rękę. – Wszystko przez tę straszną pogodę. Tak, to ta pogoda. Te ptaki chyba nie są stąd. Pewnie wiatr je przygnał z głębi kraju.

– Ależ, Nat, pogoda zmieniła się dopiero tej nocy. I nie padał śnieg, żeby je oślepił. Poza tym jeszcze nie mogły być głodne. Na polach jest dla nich dość jedzenia.

– A ja ci mówię, że to przez tę pogodę.

Miał twarz ściągniętą i zmęczoną, jak jego żona. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.

– Zejdę na dół i zrobię herbatę – odezwał się w końcu.

Widok kuchni dodał mu otuchy – równo poustawiane filiżanki i spodeczki na kredensie, stół z krzesłami, kłębek wełny w koszyku do robótek żony i w kącie szafka z zabawkami dzieci.

Klęknął, rozruszał pogrzebaczem żar i na nowo rozpalił ogień. Płonące drewno stwarzało wrażenie normalności, a woda parująca w czajniku i brązowy dzbanek do herbaty dawały poczucie bezpieczeństwa. Nat wypił herbatę, a potem zaniósł filiżankę żonie. Później pozmywał naczynia i włożywszy buty, otworzył drzwi prowadzące do ogrodu.

Niebo pokrywały ciężkie, ołowiane chmury. Brązowe wzgórza, jeszcze wczoraj jaśniejące w słońcu, teraz wydawały się ciemne i nagie. Wschodni wiatr obnażył drzewa, zrywając z nich liście, z szelestem miotane we wszystkie strony przy każdym podmuchu. Nat dźgnął ziemię obcasem. Okazała się twarda. Zamarzła. Jeszcze nigdy się nie zdarzyło, by zmiana pogody nastąpiła tak nagle. Zima nadeszła w ciągu jednej nocy.

Dzieci już się obudziły. Jill nerwowo coś mówiła, a mały Johnny znowu płakał. Nat usłyszał pocieszające słowa żony. Wszyscy troje schodzili teraz na śniadanie. Rozpoczynały się zwykłe codzienne zajęcia.

– Odgoniłeś ptaki? – spytała Jill, której przywróciły spokój nowy dzień, ogień w kuchni i śniadanie, zawczasu przygotowane przez ojca.

– Tak, wszystkie już odleciały. Przywiał je tutaj wschodni wiatr. Przerażone straciły orientację i szukały schronienia.

– Ale one nas atakowały. Johnny’emu próbowały wydziobać oczy.

– Robiły to ze strachu. W ciemnym pokoju niczego nie widziały.

– Mam nadzieję, że nie wrócą – powiedziała Jill. – Jeśli na parapecie zostawimy im okruchy chleba, to może je zjedzą i odlecą.

Skończywszy śniadanie, poszła po kurtkę z kapturem i tornister z podręcznikami szkolnymi. Nat milczał, lecz porozumiał się z żoną wzrokiem.

– Odprowadzę ją do autobusu. Dziś mam wolny dzień – rzekł, a kiedy córka zmywała naczynia, zwrócił się do żony: – Pozamykaj wszystkie okna i drzwi. Pójdę na farmę i dowiem się, czy w nocy czegoś nie słyszeli.

Później wyszedł z córką na drogę. Dziewczynka jakby zapomniała o nocnych przeżyciach. Pląsała przed nim, goniąc liście, aż zaróżowiły jej się policzki.

– Tatusiu, czy będzie padał śnieg? – spytała. – Jest dość zimno.

Spojrzał na smutne niebo. Czuł, że wiatr szarpie go za ramiona.

– Nie, śnieg nie będzie padał. To czarna zima.

Cały czas szukał wzrokiem ptaków w żywopłotach, na polach, w niewielkim zagajniku koło farmy, w którym zbierały się gawrony i kawki. Nie widział ani jednego.

Na przystanku czekały dzieci, opatulone i w kapturach, jak Jill. Miały blade twarze z policzkami różowymi od mrozu.

Jill podbiegła do nich, machając ręką.

– Mój tata mówi, że nie będzie śniegu! – wykrzyknęła. – Ma być czarna zima.

O ptakach nie wspomniała. Zaczęła się przepychać i szarpać z jakąś dziewczynką. Pojawił się autobus, wolno jadący pod górę. Nat wsadził do niego córkę, odwrócił się i ruszył na farmę. Tego dnia nie musiał pracować, ale chciał sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Na podwórku krzątał się Jim, pastuch krów.

– Jest szef? – spytał Nat.

– Pojechał na targ. Przecież dziś wtorek, no nie?

Jim zniknął za rogiem szopy – nie miał czasu na rozmowy. Nata uważano za lepszego, bo czytał książki i inne rzeczy, a tu zapomniał, że to wtorek. Fakt ten wskazywał, jak bardzo nim wstrząsnęły wydarzenia ostatniej nocy. Podszedł do kuchennych drzwi domu i usłyszał, że pani Trigg śpiewa.

– Proszę pani! – zawołał.

Drzwi otworzyła tęga kobieta z dobrodusznym uśmiechem.

– Dzień dobry, panie Hocken. Mógłby mi pan wyjaśnić, skąd się wziął ten ziąb? Przypadkiem nie z Rosji? Nigdy nie widziałam aż takiej zmiany. W radiu mówili, że to się przeciągnie i podobno ma coś wspólnego z kręgiem polarnym.

– Dziś rano nie włączaliśmy radia – odparł Nat. – Prawdę powiedziawszy, w nocy mieliśmy pewne kłopoty.

– Dzieciaki się pochorowały?

– Nie…

Nie wiedział, jak to wytłumaczyć. Teraz, za dnia, nocna walka z ptakami wydawała się absurdalna. W końcu opowiedział pani Trigg, co się wydarzyło, ale po jej oczach widział, że uważa jego historię za koszmarny sen.

– Czy na pewno były to prawdziwe ptaki z piórami? – zapytała z uśmiechem. – Nie te cudaki, jakie mężczyźni widzą w soboty po zamknięciu pubu?

– Proszę pani, w dziecinnym pokoju na podłodze leży pięćdziesiąt martwych ptaków. Strzyżyków, sikorek i tak dalej. Atakowały mnie. Johnny’emu chciały wydziobać oczy.

Pani Trigg spojrzała na niego z powątpiewaniem.

– Cóż, w takim razie sądzę, że przygnała je ta pogoda. Kiedy znalazły się w pokoju dzieci, nie wiedziały, gdzie są. Może to jakieś obce ptaki zza kręgu polarnego?

– Nie, codziennie widuje się je w okolicy.

– Dziwne – odparła pani Trigg. – Naprawdę nie wiem, jak to wytłumaczyć. Niech pan napisze do „Guardiana”. Oni pewnie znajdą jakieś wyjaśnienie. No, na mnie już czas. Muszę brać się do roboty.

Skinęła głową, uśmiechnęła się i wróciła do kuchni.

Nat w złym humorze ruszył w stronę bramy. Gdyby nie martwe ptaki, które należało pozbierać z podłogi i gdzieś zakopać, sam uznałby tę historię za niewiarygodną.

Przy bramie stał Jim.

– Miałeś jakiekolwiek kłopoty z ptakami? – spytał go Nat.

– Z ptakami? Z jakimi ptakami?

– Przyleciały do nas ostatniej nocy. Było ich całe mnóstwo. Wpadły do pokoju dzieci. Wściekle je atakowały.

– O? – zdziwił się Jim, do którego wszystko docierało bardzo powoli. Wreszcie oznajmił: – Nigdy nie słyszałem, żeby ptaki tak się zachowywały. Czasem nawet się oswajają. Nieraz widziałem, jak przylatują do okien po okruchy.

– Te w nocy nie były oswojone.

– Nie? Może z powodu zimna. Albo z głodu. Sypnij im trochę okruchów.

Jim nie okazywał większego zainteresowania niż pani Trigg. Zupełnie jak z nalotami w czasie wojny, pomyślał Nat. Tutaj nikt nie ma pojęcia, co widzieli i przeżywali mieszkańcy Plymouth. Trzeba to odczuć na własnej skórze. Wróciwszy do domu, w kuchni zastał żonę z synem.

– Widziałeś się z kimś? – spytała.

– Z panią Trigg i Jimem. Chyba mi nie uwierzyli. W każdym razie tam nic złego się nie wydarzyło.

– Mógłbyś wynieść te ptaki. Chciałam pościelić łóżka, ale nie miałam odwagi wejść do pokoju dzieci, póki tego nie zrobisz. Boję się.

– Teraz nie ma się czego bać. Przecież są martwe, prawda?

Wszedł na górę z workiem i po kolei powrzucał do niego sztywne ciałka. Rzeczywiście było ich pięćdziesiąt – przeliczył je. Taki zwykły, pospolity ptasi drobiazg, żyjący w żywopłotach. Żaden nie okazał się większy nawet od drozda. Na pewno zachowywały się tak ze strachu. Natowi nie chciało się wierzyć, że niewielkie ptaszki mogły z taką siłą kłuć go w twarz i ręce tymi malutkimi dzióbkami. Wyniósł worek do ogrodu i stanął przed nowym problemem: ziemia, twarda jak kamień, utrudniała kopanie. Okazało się, że jest zmarznięta z powodu braku śniegu. W ciągu ostatnich godzin zaszła tylko jedna zmiana – zerwał się wschodni wiatr, rzecz dziwna i nienaturalna. Specjaliści od pogody niewątpliwie mieli rację: ta zmiana musiała się wiązać z kręgiem polarnym.

Natowi, który stał niepewnie, trzymając worek, wydawało się, że wiatr przeszywa go na wylot. Widział białe grzywy bałwanów łamiących się w zatoce. Postanowił znieść martwe ptaki na brzeg i tam je zakopać.

Kiedy dotarł do plaży, wichura omal nie ścięła go z nóg. Oddychanie sprawiało mu ból, ręce miał zsiniałe. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek zimą panował aż taki mróz. Był odpływ. Nat z trudem dobrnął po żwirze do miękkiego piasku, odwrócił się plecami do wiatru i obcasem wykopał dół. Chciał wrzucić do niego ptaki, ale gdy otworzył worek, porwał je wiatr i wydawało się, że znowu fruwają. Silne podmuchy rozrzuciły po plaży pięćdziesiąt zamarzniętych martwych ptaków niczym pióra. Widok ten miał w sobie coś nieprzyjemnego. Natowi nie podobało się, że wiatr wyrwał mu ptaki.

– Przypływ je zabierze – mruknął pod nosem.

Spojrzawszy na morze, obserwował bałwany przeczesujące zieloną toń. Fale wznosiły się i załamywały, lecz wskutek odpływu szum przyboju dochodził z większej odległości i nie ogłuszał.

I wtedy Nat je zobaczył. Mewy. Pływały po morzu.

To, co początkowo wziął za białe grzywy bałwanów, okazało się setkami, tysiącami, dziesiątkami tysięcy mew… Z łepkami skierowanymi do wiatru, wznosiły się i opadały na falach, niby flota stojąca na kotwicy w oczekiwaniu na przypływ. Jak okiem sięgnąć, wszędzie widział mewy. Gdyby morze było spokojne, pokrywałyby zatokę niczym biała chmura – łepek przy łepku, ptak przy ptaku. Jedynie fale wznoszone przez wschodni wiatr ukrywały mewy przed wzrokiem obserwatora z brzegu.

Nat odwrócił się i ruszył z plaży stromą ścieżką do domu. Ktoś powinien się o tym dowiedzieć. Należałoby kogoś zawiadomić. Zmiana pogody sprawiła coś, czego nie rozumiał. Zastanawiał się, czy z budki telefonicznej koło przystanku autobusowego nie zadzwonić na policję. Jednak co oni mogą zrobić? Co ktokolwiek może zrobić? Dziesiątki tysięcy mew pływają po zatoce, bo jest sztorm i są głodne. Policjanci uznają go za wariata czy pijanego, albo też bardzo spokojnie przyjmą jego informację: „Dziękujemy, ale tę sprawę już nam zgłaszano”. Rozejrzał się dokoła. Nie widział żadnych innych ptaków. Może mróz wygnał je w głąb lądu? Kiedy Nat zbliżał się do chaty, żona wyszła mu na spotkanie i stanęła w progu.

– Mówią o tym w radiu! – zawołała podniecona. – Właśnie podawali specjalne wiadomości! Wszystko zapisałam.

– A co mówili?

– O ptakach. Że to nie tylko tutaj, ale wszędzie. W Londynie. W całym kraju. Że coś się stało tym ptakom.

Razem weszli do kuchni. Nat przeczytał kartkę, która leżała na stole.

„Komunikat Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, opublikowany dziś o godzinie jedenastej. Od kilku godzin z całego kraju nadchodzą meldunki, że w miastach i wsiach pojawiły się ogromne stada ptaków, które zakłócają spokój publiczny, wyrządzają szkody, a nawet atakują ludzi. Zdaniem specjalistów arktyczne powietrze, obecnie zalegające nad Wyspami Brytyjskimi, jest przyczyną masowych migracji ptaków na południe. Ptaki te, zmuszone głodem, mogą atakować ludzi. Właściciele domów powinni zabezpieczyć okna, drzwi i kominy oraz przedsięwziąć wszelkie środki ostrożności w celu zapewnienia bezpieczeństwa dzieciom. Wkrótce zostanie ogłoszony następny komunikat”.

Nat z triumfem spojrzał na żonę.

– No i proszę – rzucił. – Mam nadzieję, że na farmie będą go słuchali i pani Trigg się dowie, że mówiłem prawdę. To się dzieje w całym kraju. Od samego rana zastanawiam się, czy coś jest nie tak, a przed chwilą z plaży spojrzałem na morze i zobaczyłem tysiące, a właściwie dziesiątki tysięcy czekających mew. Jest ich tak dużo, że chybabyś nie wetknęła między nie palca.

– Nat, a na co one czekają?

Popatrzył na żonę i znowu przeniósł wzrok na kartkę.

– Bo ja wiem? – odparł powoli. – Według tego są głodne.

Podszedł do szafki i otworzył szufladę, w której trzymał narzędzia.

– Co chcesz zrobić? – spytała żona.

– Zabezpieczyć okna i kominy, tak jak radzili.

– Sądzisz, że wróble, sikory i inne małe ptaki dostaną się do środka, choć okna są zamknięte? Jakim sposobem?

Nie odpowiedział. Myślał nie o sikorach czy wróblach, lecz o mewach…

Wszedł na górę i do południa zabijał deskami okna i przewody kominowe w sypialni i pokoju dzieci. Dobrze się stało, że miał wolny dzień i nie musiał pracować na farmie. Zajęcie to przypomniało mu początek wojny. Wtedy jeszcze nie był żonaty i przygotowywał dom matki w Plymouth do zaciemnienia, a także budował schron. Niestety, wszystkie te zabiegi okazały się próżne. Zastanawiał się, czy na farmie podejmują jakieś środki ostrożności. Bardzo wątpił. Harry Trigg i jego żona niczym się nie przejmują. Może się z tego wszystkiego śmieją i poszli na tańce albo na partyjkę wista.

– Lunch! – zawołała z kuchni żona.

– Dobrze, dobrze! Już schodzę!

Był zadowolony ze swojego dzieła. Deski dokładnie pasowały do ram okiennych i wlotów przewodów kominowych.

Po lunchu, kiedy żona zmywała, włączył radio, by posłuchać dziennika o pierwszej. Powtórzono komunikat, który żona spisała rano, uzupełniony nowymi wiadomościami.

„Stada ptaków wszędzie zakłócają spokój. O dziesiątej rano w Londynie pojawiło się ich tak wiele, że przypominały ogromną czarną chmurę wiszącą nad miastem. Ptaki obsiadły dachy, parapety i kominy. Są wśród nich kosy, drozdy, zwykłe wróble, a także, czego należałoby oczekiwać w dużym mieście, liczne gołębie i szpaki oraz mewy śmieszki, częste bywalczynie Tamizy. Widok był tak niezwykły, że na wielu ulicach doszło do zatrzymania ruchu. Pracownicy sklepów i biur wylegli z budynków; na jezdniach i chodnikach stały tłumy ludzi obserwujących ptaki”.

Szczegółowo relacjonowano rozmaite wypadki, ponownie wymieniono zimno i głód jako prawdopodobną przyczynę i powtórzono ostrzeżenie dla właścicieli domów. Spiker czytał to wszystko głosem równym i spokojnym. Nat odniósł wrażenie, że ten człowiek traktuje całą sprawę jako zmyślny żart. Pewnie znajdzie się wielu jemu podobnych, którzy nie mają pojęcia, co to znaczy walczyć ze stadem ptaków w ciemnościach. Rozbawieni, będą się zbierać wieczorem na ulicach Londynu, jak w dniu wyborów, pokrzykując, śmiejąc się głośno, pijąc i wołając: „Chodźcie popatrzeć na ptaki!”.

Nat wyłączył radio, wstał i wziął się do zabezpieczania okien w kuchni. Żona, której mały Johnny nie odstępował ani na krok, spytała:

– Na dole też zabijasz okna? Po co? Tylko będę musiała wcześniej zapalać lampę. Tutaj nie ma potrzeby tego robić.

– Lepiej zrobić, niż później żałować – odparł. – Nie chcę żadnego ryzyka.

– Powinni wezwać wojsko, żeby strzałami odstraszyło te ptaszyska.

– Niech spróbują, ale ciekawe, czy im się uda.

– Z dokerami się udaje. Kiedy strajkują, statki rozładowują żołnierze.

– Zgoda, tylko że w Londynie mieszka osiem milionów ludzi albo nawet więcej. Pomyśl, ile tam jest budynków, mieszkań i domów. Uważasz, że mają dość żołnierzy, by strzałami zdołali przegonić ptaki ze wszystkich dachów?

– Nie wiem, ale powinni coś zrobić. Naprawdę powinni coś zrobić.

Nat w duchu powiedział do siebie, że władze w tej chwili bez wątpienia zastanawiają się nad tą sprawą, lecz to, co zrobią w Londynie i dużych miastach, nie pomoże ludziom mieszkającym kilkaset kilometrów od stolicy. Tutaj każdy właściciel domu sam musi dbać o swoje interesy.

– Jak wyglądamy z jedzeniem? – spytał.

– No i co jeszcze wymyślisz?

– Dobra, dobra. Powiedz, co masz w spiżarni.

– Wiesz, że jutro jest dzień zakupów. Nie robię wielkich zapasów i wszystko się kończy. Mięso przywiozą dopiero pojutrze, ale jutro mogę coś kupić, kiedy będę w mieście.

Nat nie chciał straszyć żony, więc nie odpowiedział. Pomyślał jednak, że kto wie, czy jutro uda jej się pojechać do miasta. Zajrzał do kredensu, w którym trzymała puszki, a także do spiżarni. Brakowało chleba.

– A piekarz?

– On też przyjedzie jutro.

Zobaczył, że jest mąka. Wystarczy żonie na jeden bochenek, jeśli piekarz się nie zjawi.

– Kiedyś lepiej nam się powodziło – mruknął. – Dwa razy w tygodniu kobiety piekły chleb i mieliśmy solone sardele. W razie czego cała rodzina mogłaby przetrwać oblężenie.

– Próbowałam dawać dzieciom ryby z puszki, ale im nie smakowały.

Nat dalej przybijał deski do okien. Świece! Również ich brakowało. To kolejna rzecz, którą jutro żona powinna kupić. Cóż, nie ma rady, dziś trzeba wcześniej położyć się spać. To znaczy jeśli…

Podniósł się, wyszedł kuchennymi drzwiami, stanął w ogrodzie i patrzył w stronę morza. Od rana nie zaświeciło słońce, a teraz, ledwie o trzeciej, już robiło się ciemno. Niebo pokrywały ciężkie, ponure chmury barwy szarej soli. Nat słyszał, jak wściekle morze bije w skały. Zszedł do połowy ścieżki prowadzącej na brzeg. Przystanął. Widział, że zaczął się przypływ. Skałę, która przed południem sterczała z wody, w tym momencie całkowicie zalewało morze, ale nie ono przykuło jego uwagę, tylko mewy. Już nie pływały na falach, lecz setkami, tysiącami szybowały w powietrzu, szeroko rozpościerając skrzydła na wietrze. To właśnie ptaki sprawiły, że niebo pociemniało. W ogóle nie krzyczały. Po prostu krążyły, wzbijając się i opadając w zmaganiach z silnym wiatrem.

Nat odwrócił się i pobiegł do chaty.

– Idę po Jill – oznajmił. – Zaczekam na nią na przystanku.

– Co się stało? – spytała żona. – Jesteś blady jak kreda.

– Niech Johnny siedzi w domu. Nie zostawiaj otwartych drzwi. Zapal lampę i zaciągnij firanki.

– Przecież dopiero minęła trzecia.

– Nie szkodzi. Rób, co powiedziałem.

Zajrzał do szopy z narzędziami, stojącej w ogrodzie, nieopodal kuchennych drzwi. Nie znalazł niczego, co by się nadawało. Łopata za ciężka, a z wideł żaden pożytek. Wziął motykę – jedyne poręczne narzędzie, a przy tym dość lekkie, żeby je nieść.

Idąc polną drogą do przystanku autobusowego, co chwila oglądał się przez ramię.

Teraz mewy wzbiły się wyżej i zataczały szersze kręgi, wielkimi stadami szybując po niebie.

Przyśpieszył kroku, choć wiedział, że przed czwartą autobus nie pojawi się na szczycie wzgórza. Po drodze nikogo nie spotkał, z czego był zadowolony, bo nie miał czasu na pogawędki.

Do przystanku dotarł o wiele za wcześnie. Musiał czekać jeszcze pół godziny. Wschodni wiatr hulał po polach. Nat przytupywał i chuchał na dłonie, by je rozgrzać. W oddali widział białe kredowe wzgórza, wyraźnie rysujące się na tle szarego nieba. Nagle za nimi pojawiło się coś ciemnego, początkowo jakby smuga czarnego dymu, która później spęczniała, tworząc chmurę, a ta zaczęła się rozprzestrzeniać we wszystkie strony świata. Lecz to wcale nie była chmura, tylko ptaki. Obserwował je, kiedy sunęły nad nim w odległości kilkudziesięciu metrów. Szybkość i kierunek lotu wskazywały, że ptaki zmierzają w głąb lądu, nie obchodzą ich mieszkańcy półwyspu. Nat dostrzegł wśród nich gawrony, kawki, sroki, wrony i sójki, zwykle polujące na mniejsze gatunki, ale tego popołudnia leciały dokądś z jakimś innym zadaniem.

Ich celem są miasta, pomyślał. Wiedzą, co mają zrobić. My, mieszkańcy półwyspu, niewiele ich obchodzimy. Nami zajmą się mewy. Reszta frunie do miast.

Wszedł do budki telefonicznej i podniósł słuchawkę. Wystarczy zadzwonić do centrali. Telefonistka przekaże wiadomość dalej.

– Mówię z automatu koło przystanku autobusowego. Chciałem zameldować, że duże stada ptaków kierują się w głąb lądu. Mewy zbierają się w zatoce.

– Przyjęłam – lakonicznie odpowiedział zmęczony głos.

– Tylko niech pani na pewno to przekaże komu trzeba.

– Tak, tak, oczywiście – odparła zniecierpliwionym tonem i od razu się wyłączyła.

Następna, która ma to w nosie, stwierdził w duchu Nat. Chyba cały dzień musiała odbierać telefony, a teraz śpieszy się na randkę, bo pewnie chce iść do kina. Ściśnie rękę swojego faceta i wskazując niebo, zawoła: „Popatrz, ile ptaków!”, a teraz nic ją to nie obchodzi.

Autobus powoli wjechał na wzgórze. Jill wysiadła z czworgiem innych dzieci.

– Tatusiu, po co ci ta motyka?

Dzieci go otoczyły, śmiejąc się i wytykając palcami.

– Wziąłem ją ot tak – odparł. – No, chodźcie już. Wracamy do domu. Jest zimno, więc tu nie stójmy. Słuchajcie, mam propozycję. Zobaczymy, kto z was pierwszy przebiegnie przez pola.

Koledzy Jill pochodzili z różnych rodzin mieszkających w domach komunalnych. Droga polami byłaby krótsza.

– Jeszcze chcemy się pobawić na drodze – bąknęło któreś dziecko.

– Nie ma mowy. Idziecie prosto do domu, bo jak nie, to powiem waszym mamom.

Zdziwione dzieci chwilę poszeptały między sobą i w końcu ruszyły biegiem przez pola. Jill wydęła usta i spojrzała na ojca.

– Zawsze bawimy się na drodze – oznajmiła.

– Nie dziś. No, chodź. Dość guzdrania.

Już widział mewy, coraz niżej krążące nad polami. W dalszym ciągu nie wydawały żadnego dźwięku.

– Popatrz, tatusiu, jak dużo mew. O tam!

– Widzę. Pośpiesz się!

– Dokąd one lecą i po co?

– Przypuszczam, że w głąb lądu. Tam jest cieplej. – Chwyciwszy córkę za rękę, pociągnął ją za sobą.

– Nie tak szybko! Nie nadążam!

Mewy, zupełnie jak gawrony i kawki, podzieliły się na grupy. Ogromnymi stadami leciały we wszystkie strony świata.

– Tatusiu, co to? Co te mewy robią?

Nie zmierzały tak zdecydowanie w jednym kierunku jak wrony czy sroki. Lecąc niżej od tamtych, zataczały na niebie kręgi. Wydawały się czekać na sygnał, jakby jeszcze nie miały wyraźnego rozkazu.

– Jill, nie chcesz, żebym cię ponosił? No, wskakuj na barana!

Sądził, że w ten sposób zdoła iść szybciej, ale się mylił. Dziewczynka była ciężka i stale się zsuwała. Prócz tego zaczęła płakać. Udzielił się jej niepokój ojca.

– Chciałabym, żeby te mewy odfrunęły. Nie lubię ich. Latają coraz bliżej drogi.

Nat postawił córkę na ziemi i ruszył biegiem, ciągnąc ją za rękę. Kiedy skręcali przy farmie, zobaczył właściciela, tyłem wyjeżdżającego samochodem z garażu.

– Czy mógłby pan nas podwieźć?! – zawołał.

– A o co chodzi? – spytał pan Trigg, odwrócił się i spojrzał na nich. Na jego rumianej twarzy pojawił się uśmiech. – Wyglądacie, jakbyście bawili się w berka. Widzieliście mewy? Jedziemy z Jimem trochę sobie do nich popukać. Wszyscy zwariowali na punkcie ptaków i o niczym innym nie rozmawiają. Słyszałem, że w nocy mieliście jakieś kłopoty. Chce pan strzelbę?

Nat pokręcił głową.

W niewielkim samochodzie brakowało wolnego miejsca. Zmieściłaby się tam jedynie Jill, a i to tylko na kanistrach zajmujących tylne siedzenie.

– Nie chcę strzelby, ale byłbym zobowiązany, gdyby pan odwiózł moją córkę do domu. Boi się tych ptaków – wyjaśnił Nat krótko, nie chcąc przy niej rozmawiać na ten temat.

– Dobra – zgodził się właściciel farmy. – Może pan na nas zaczeka i razem sobie postrzelamy? Ale będą fruwały pióra!

Jill wsiadła do samochodu, kierowca zawrócił i pojechał drogą. Nat ruszył ich śladem. Ten Trigg chyba oszalał, pomyślał. Co da strzelba, skoro niebo jest pełne ptaków?

Kiedy już nie musiał martwić się o Jill, mógł się rozejrzeć. Ptaki w dalszym ciągu krążyły nad polami – przeważnie mewy srebrzyste, lecz zauważył wśród nich także śmieszki. Zwykle trzymają się osobno, teraz jednak coś kazało im się zjednoczyć. Słyszał, że mewy siodłate atakują mniejsze ptaki, a nawet nowo narodzone jagnięta, i choć nigdy tego nie widział na własne oczy, przypomniał sobie o tym, patrząc w niebo. Ptaki, prowadzone przez mewy siodłate, kierowały się w stronę farmy. Wciąż krążąc, obniżyły lot. Najwyraźniej ich celem była farma.

Nat przyśpieszył kroku i zobaczył wracający samochód. Ten po chwili zatrzymał się koło niego.

– Córka jest już w domu, pod opieką żony – powiedział właściciel farmy, a później spytał: – No i co pan o tym sądzi? W mieście mówią, że to wszystko przez Rosjan. Podobno dali ptakom truciznę.

– W jaki sposób?

– Nie mam pojęcia, ale wie pan, jak to z plotkami. No co, jedzie pan z nami postrzelać?

– Nie. Idę do domu. Żona by się martwiła.

– Moja twierdzi, że to nasze polowanie miałoby sens, gdyby mewy nadawały się do jedzenia. Wtedy mielibyśmy za darmo mewy pieczone, duszone i peklowane. Niech pan zaczeka, aż parę razy do nich puknę. Uciekną gdzie pieprz rośnie.

– Zabezpieczył pan okna? – spytał Nat.

– Nie. Przecież to bzdura. W radiu lubią straszyć ludzi. Miałem dziś coś lepszego do roboty, niż zabijać deskami okna.

– Na pańskim miejscu natychmiast bym się do tego zabrał.

– Po cholerę? Widzę, że ma pan pietra. Może przenocujecie u nas?

– Nie, dziękuję.

– Dobra. No, to do jutra. Poczęstuję pana mewą na śniadanie.

Trigg się zaśmiał, szczerząc zęby, i odjechał.

Nat pośpiesznie ruszył dalej. Minął zagajnik, starą stodołę i od domu dzieliło go tylko jedno pole.

Kiedy przechodził przez ogrodzenie, usłyszał furkot skrzydeł. Zobaczył nurkującą mewę siodłatą; zaatakowała go, ale nie trafiła, bo zrobił unik. Wzbiła się w powietrze i po zwrocie przypuściła następny atak. W jednej chwili dołączyły do niej inne, siodłate i śmieszki, najpierw kilka, a potem coraz liczniej. Cisnął nieprzydatną motykę i rzucił się do biegu, osłaniając głowę rękami. Wciąż nurkowały na niego z powietrza, nie wydając żadnych dźwięków. Nat słyszał tylko potworny trzepot skrzydeł. Na dłoniach, ramionach i karku czuł spływającą krew. Ciosy dziobów rozrywały mu ciało. Najważniejsze to chronić oczy. Nic innego się nie liczyło. Za wszelką cenę trzeba osłaniać oczy. Mewy jeszcze się nie nauczyły siadać na ramionach, zdzierać ubranie ani razem atakować głowę. Z każdą chwilą stawały się jednak coraz śmielsze, lecz w ogóle nie myślały o sobie – w czasie chaotycznych ataków zderzały się w powietrzu i z połamanymi skrzydłami spadały na ziemię. Biegnąc, Nat deptał i kopał bezwładne ptaki.

Wreszcie trafił do drzwi i zaczął w nie walić krwawiącymi rękami. Okna, zabite deskami, nie przepuszczały światła, a na dworze było ciemno.

– Otwieraj! To ja, Nat! Otwieraj!

Wołał bardzo głośno, żeby przekrzyczeć furkot skrzydeł.

I wtedy nad głową zobaczył głuptaka, który zawisł w powietrzu przed nurkowaniem. Mewy wycofały się i teraz krążyły nad polem, przecinając sobie drogę w locie i walcząc z wiatrem. Pozostał jedynie głuptak. Nagle złożył skrzydła i zaczął spadać jak kamień. Nat krzyknął. W tym samym momencie żona mu otworzyła. Wpadł do środka, potykając się o próg. Kobieta całym ciałem zatrzasnęła drzwi.

Usłyszeli głuchy odgłos, kiedy ptak uderzył w ziemię.

Żona opatrzyła Natowi rany. Nie były zbyt głębokie. Najbardziej ucierpiały dłonie. Mewy nie pokaleczyły mu głowy, bo miał kapelusz, w przeciwieństwie do głuptaka, który pewnie rozbił sobie czaszkę.

Oczywiście dzieci płakały. Przeraził je widok krwi na rękach ojca.

– Już dobrze – pocieszał je. – Nic mi nie jest. To tylko zadrapania. Jill, pobaw się z Johnnym. Mamusia obmyje mi skaleczenia.

Przymknął drzwi łazienki, żeby dzieci niczego nie mogły zobaczyć. Żona, z poszarzałą twarzą, odkręciła kran.

– Widziałam, jak te ptaki latały – szepnęła. – Zaczęły się zbierać, kiedy pan Trigg przywiózł Jill. Błyskawicznie zatrzasnęłam drzwi, aż się zakleszczyły, i dlatego początkowo nie mogłam ich otworzyć, kiedy przyszedłeś.

– Dzięki Bogu nie zdążyły zaatakować Jill. Od razu by się przewróciła. Wystarczyłby jeden ptak.

Kiedy żona bandażowała Natowi ręce i szyję, porozumiewali się szeptem, nie chcąc trwożyć dzieci.

– Lecą w głąb lądu tysiącami. Wrony, gawrony, wszystkie większe ptaki. Widziałem je z przystanku. Lecą do miast.

– Ale po co?

– Żeby atakować ludzi na ulicach i w domach. Do mieszkań będą próbowały się dostać przez okna i kominy.

– Dlaczego władze nic nie robią? Można by użyć wojska, karabinów maszynowych, czegokolwiek.

– Brak czasu. Nikt nie jest przygotowany. Zobaczymy, co powiedzą w wiadomościach o szóstej.

Oboje wrócili do kuchni. Johnny spokojnie bawił się na podłodze, ale Jill była wyraźnie zdenerwowana.

– Słyszę ptaki – powiedziała. – Posłuchaj, tatusiu.

Nadstawił uszu. Zza okien i drzwi dobiegały stłumione szmery, trzepot skrzydeł, drapanie, jakby ktoś szukał wejścia. Takie odgłosy towarzyszą stłoczonym ptakom, przepychającym się na parapetach. Co pewien czas rozlegał się głuchy trzask, gdy któryś, nurkując, uderzał w deskę i spadał na ziemię. W ten sposób kilka zginie, ale jest ich zbyt dużo, pomyślał Nat.

– Wszystko w porządku – odezwał się w końcu. – Zabiłem okna deskami, Jill. Ptaki nie mogą się tu dostać.

Choć pracę wykonał dokładnie, podszedł do okien i zaczął je sprawdzać. Nie zauważył żadnych szczelin, ale dla pewności wyjął ze skrzynki z rupieciami jakieś niepotrzebne kliny, kawałki starej blachy, paski metalu i listwy, po czym wzmocnił nimi deski. Nie chciał, by żona i dzieci słyszały szuranie pazurów, uderzenia dziobów i najbardziej złowróżbny z odgłosów – brzęk tłuczonej szyby – więc zagłuszał to wszystko, z całej siły waląc młotkiem.

– Włącz radio – rzekł, licząc, że i ono pomoże zagłuszyć te odgłosy.

Wszedł na górę, żeby wzmocnić okna w sypialni i pokoju dzieci. Nieustanne szmery, dochodzące z dachu, świadczyły, że tam również jest pełno ptaków.

Postanowił, że będą nocowali na materacach w kuchni i bez przerwy palili ogień. Obawiał się, że mogą nie wytrzymać deski, którymi zablokował przewody kominowe w pokojach na piętrze. W kuchni ogień zapewni bezpieczeństwo. Nat uznał, że najlepiej zrobi, proponując dzieciom zabawę w biwakowanie. W najgorszym razie, gdyby ptaki dostały się do sypialni i pokoju dzieci kominami, zdołają sforsować drzwi dopiero po kilku godzinach, a może nawet dniach. Uwięzione w pomieszczeniach, nie wyrządzą tam żadnej szkody. W ogromnym ścisku poduszą się i padną.

Nat zaczął znosić materace. Na ich widok żona ze strachu wytrzeszczyła oczy. Myślała, że ptaki już się włamały do pokoi.

– Wszystko w porządku – powiedział wesoło. – Dziś śpimy razem w kuchni, bo tu jest cieplej i przytulniej. No i te głupie ptaszyska nie będą nam przeszkadzały stukaniem w okna.

Poprosił dzieci, by mu pomogły przestawić meble, a potem, na wszelki wypadek, wspólnie z żoną przesunął kredens pod okno, jako dodatkowe zabezpieczenie. Teraz mogli rozłożyć materace, jeden obok drugiego, na miejscu kredensu.

No, już jesteśmy dość bezpieczni, choć trochę tu ciasno, jak w schronie przeciwlotniczym, ale wytrzymamy, pomyślał Nat. Martwi mnie tylko niedostatek jedzenia. Jedzenia i węgla na opał. Starczy nam na dwa, trzy dni. Do tego czasu…

Stwierdził, że nie ma sensu tak daleko wybiegać w przyszłość. W radiu będą udzielali wskazówek. Powiedzą ludziom, co należy robić. Zastanawiając się nad licznymi kłopotami, uświadomił sobie, że z głośnika płynie wyłącznie muzyka taneczna, a właśnie o tej porze powinni nadawać audycję dla dzieci. Spojrzał na skalę. Radio było nastawione na właściwą falę. Wiedział, dlaczego puszczają muzykę z płyt. Odstąpili od normalnego programu. Takie coś zdarza się tylko w wyjątkowych wypadkach, na przykład w okresie wyborów. Próbował sobie przypomnieć, jak to wyglądało w czasie wojny, gdy bombardowano Londyn. Oczywiście, że wtedy BBC nie nadawało z Londynu, bo stację tymczasowo dokądś przeniesiono. Tutaj, w kuchni, gdzie okna i drzwi są pozabijane deskami, mamy się lepiej niż tamci w miastach, skonstatował w duchu. Dzięki Bogu, że nie jesteśmy w mieście.

O szóstej muzyka się skończyła. Podano sygnał czasu. Mimo obaw, że wiadomości nastraszą dzieci, Nat musiał wysłuchać dziennika. Po sygnale zapadła cisza. Spiker odezwał się dopiero po chwili bardzo poważnym tonem, zupełnie innym niż w południe.

„Tu mówi Londyn. Dziś o szesnastej w całym kraju ogłoszono stan wyjątkowy. Podejmuje się wszelkie kroki dla zabezpieczenia ludności i jej dobytku, ale trzeba zrozumieć, że nie jest to łatwe, i nie należy oczekiwać natychmiastowych rezultatów ze względu na charakter obecnego kryzysu i trudności związane z przewidywaniem dalszego rozwoju wypadków. Właściciele domów powinni zabezpieczyć swoje budynki, a lokatorzy muszą podjąć odpowiednie środki ostrożności, by uniemożliwić dostęp do mieszkań. Jest bezwzględnie konieczne, by wszyscy nocą pozostawali w domu i nikt nie przebywał na terenach otwartych, ulicach czy drogach. Ptaki ogromnymi stadami atakują każdego, kogo zobaczą, i już próbują się dostać do budynków, które z tego powodu koniecznie trzeba odpowiednio chronić. Prosimy zachować spokój i nie ulegać panice. Z uwagi na wyjątkową naturę kryzysu stacje radiowe przerywają nadawanie wszelkich programów do godziny siódmej rano”.

Odegrali hymn narodowy i to wszystko. Nat wyłączył aparat. Wymownie popatrzył na żonę, a ona odpowiedziała mu takim samym spojrzeniem.

– Dziś już nie będzie żadnego programu – rzekł. – W BBC jest awaria.

– Przez ptaki? Czy to zrobiły ptaki? – dopytywała się Jill.

– Nie – odparł. – Po prostu wszyscy są bardzo zajęci, no i naturalnie muszą się pozbyć ptaków, które w miastach robią bałagan. Cóż, jeden wieczór jakoś przeżyjemy bez radia.

– Szkoda, że nie mamy adapteru – stwierdziła Jill. – Przynajmniej moglibyśmy puszczać sobie płyty.

Cały czas spoglądała na kredens zasłaniający okno. Choć wszyscy próbowali nie zwracać uwagi na odgłosy dochodzące z dworu, stale słyszeli szuranie, uderzenia dziobów, uporczywy trzepot skrzydeł.

– Zjedzmy wcześniejszą kolację – zaproponował Nat. – Zrobimy sobie ucztę. Poproście mamusię. Kanapki z serem, hę? Coś, co wszyscy lubimy.

Wesoło mrugnął do żony. Pragnął, by strach przed tym, co ich czeka, zniknął z twarzy córki.

Kiedy pomagał żonie przygotować kolację, gwizdał, śpiewał i w ogóle zachowywał się hałaśliwie. Odniósł wrażenie, jakby szmery i uderzenia dziobów straciły na intensywności. Poszedł do sypialni na piętrze i zaczął nasłuchiwać. Z dachu już nie dochodziły odgłosy przepychania się ptaków.

Przecież mają swój rozum i widzą, że tutaj trudno się dostać, pomyślał. Spróbują gdzie indziej. Nie będą na nas marnowały czasu.

Kolacja minęła spokojnie, lecz później, gdy sprzątali ze stołu, do ich uszu dotarł nowy dźwięk, który wszyscy znali i rozumieli – jednostajny warkot silników.

Żona spojrzała w górę z nadzieją.

– To samoloty – rzekła. – Wysłali je, żeby przegoniły ptaki. A nie mówiłam, że właśnie tak powinni zrobić? Teraz dobiorą im się do skóry. Czy to nie wystrzały armatnie? Nie słyszycie armat?

Nat nie miał co do tego pewności. Duże działa okrętowe mogłyby okazać się skuteczne, ale na morzu, lecz teraz mewy były nad lądem. Brzegu nie wolno ostrzeliwać ze względu na ludność.

– Prawda, jak miło słyszeć samoloty? – znowu odezwała się żona.

Jill, której udzielił się entuzjazm matki, zaczęła podskakiwać z bratem.

– Samoloty załatwią ptaki! – wołała. – Samoloty je wystrzelają!

W tym momencie, z odległości jakichś trzech kilometrów, dobiegł ich huk uderzenia w ziemię, a potem jeszcze dwa.

– Co to? – spytała żona. – Czyżby obrzucali ptaki bombami?

– Nie wiem – odparł Nat. – Nie sądzę.

Wolał jej nie mówić, że z takim hukiem rozbija się samolot. Nie miał wątpliwości, jak bardzo władze ryzykowały, wysyłając jednostki rozpoznawcze, lecz powinny przewidzieć, że to równa się samobójstwu. Co samolot może zrobić ptakom, które wprawdzie giną w zderzeniu ze śmigłem i kadłubem, ale powodują, że maszyna spada na ziemię? Nat przypuszczał, że do podobnych wypadków dochodzi w całym kraju. I to takim kosztem. Ktoś na górze musiał zupełnie stracić głowę.

– Tatusiu, dokąd odleciały samoloty? – spytała Jill.

– Wróciły do bazy. No, pora spać.

Podczas gdy żona zajmowała się rozkładaniem pościeli i przebieraniem dzieci, Nat obchodził wszystkie pomieszczenia, by sprawdzić, czy nic się nie obluzowało. Już nie słyszał warkotu silników ani wystrzałów dział okrętowych. „Tylko szkoda ludzkiego życia i wysiłku”, mruknął do siebie. W ten sposób ich nie pokonamy. Zbyt duże koszty. Ale przecież zawsze pozostaje gaz. Może spróbują użyć gazu, na przykład iperytu. Oczywiście uprzedzą nas, zanim to zrobią. Tak czy owak, najtęższe umysły kraju będą się nad tym głowiły przez całą noc.

Ta myśl trochę go pocieszyła. W wyobraźni widział naukowców, przyrodników, inżynierów i rozmaitych konsultantów, naradzających się nad tą sprawą. To nie zajęcie dla rządu ani sztabu generalnego – one tylko wykonają rozkazy uczonych.

Trzeba postępować bezwzględnie, pomyślał. Tam gdzie sytuacja jest najgorsza, muszą zaryzykować i użyć gazu, choć zginą ludzie, a także zwierzęta gospodarskie. Gleba też zostanie skażona. Oby tylko nie wybuchła panika, bo dopiero byłby kłopot. Ludzie tracą wtedy głowę. BBC ma rację, mówiąc nam, byśmy nie ulegali panice.

W pokojach na górze panowała cisza – żadnego drapania czy dziobania w okna. Chwilowa przerwa w bitwie, przegrupowywanie sił. Czyż nie tak to nazywali w komunikatach wojennych? Wiatr jednak nie osłabł. Nat wciąż słyszał jego wycie w kominach i szum przyboju. Wtedy przypomniał sobie, że zaczął się odpływ. Chyba właśnie z powodu odpływu nastąpiła przerwa w bitwie. Coś kierowało postępowaniem ptaków, a w tym wypadku był to wschodni wiatr i pływy.

Spojrzał na zegarek. Prawie ósma, a więc wysoka woda skończyła się przed godziną. To wyjaśniało przerwę: ptaki atakowały tylko podczas przypływu. Możliwe, że w głębi lądu wiatr i pływy nie oddziaływały, ale na wybrzeżu wydawało się, że tak. Obliczył, ile czasu potrwa spokój. Mieli przed sobą sześć godzin bez ataków. Około pierwszej dwadzieścia w nocy zacznie się przypływ i wówczas ptaki wrócą…

Mógł zrobić jedną z dwóch rzeczy. Albo odpocząć i z całą rodziną się wyspać, nim znowu wszystko się zacznie, albo wyjść, zobaczyć, jak sobie radzą ci z farmy, i sprawdzić, czy działa telefon, żeby się czegoś dowiedzieć w centrali.

Cicho