Kocha, lubi, szpieguje - Joanna Szarańska - ebook + książka

Kocha, lubi, szpieguje ebook

Joanna Szarańska

4,3

Opis

Rewelacyjna komedia kryminalna, od której nie można się oderwać. Będziecie płakać… ze śmiechu!

To miał być kolejny spokojny weekend w życiu Kaliny. Tymczasem jedno niespodziewane wydarzenie uruchamia lawinę perypetii, które wiodą wprost do uroczego dworku w Kamionkach. Kiedy na miejscu dochodzi do tajemniczego morderstwa, Kalina staje się jedną z głównych podejrzanych. Dziewczyna nie zamierza jednak pozostawić śledztwa w rękach policji, bo w grę wchodzi jej dobre imię! Na miejscu zjawia się również niezawodny Marek, i choć na jego widok serce Kaliny bije mocniej, splot okoliczności sprawia, że nie jest im po drodze. A do tego pod nogami ciągle kręci się pewien mocno ubłocony osobnik na czterech łapach.

 

Tylko Kalina w jeden weekend może stać się posiadaczką dziecka, psa i zostać… oskarżona o morderstwo! I jak w tym wszystkim znaleźć miejsce na miłość?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 304

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (309 ocen)
169
84
46
9
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Zofrac

Dobrze spędzony czas

Książka w stylu Joanny Chmielewskiej. Miło się czytało.
00
Lilianna1973

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowny czas i śmiech do łez...Takie książki warto czytać
00
gosik691

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka, trudno się oderwać od czytania
00
boberekgosiaczek

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna świetna historia
00
EmmaKrause

Nie oderwiesz się od lektury

Drugi tom chyba nawet lepszy od pierwszego. A Kalina znów w tarapatach.
00

Popularność




Co­py­ri­ght © Jo­anna Sza­rań­ska, 2016 Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2016
Re­dak­torki pro­wa­dzące: Mag­da­lena Ge­now-Jo­pek, We­ro­nika Ja­cak
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Ju­dyta Ką­kol
Re­dak­cja: Kinga Gą­ska
Ko­rekta: Mag­da­lena Owcza­rzak
Ko­rekta tego wy­da­nia: Anna Zien­tek
Skład i ła­ma­nie: Bar­bara Adam­czyk
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: Magda Bloch
Ilu­stra­cje na okładce: © in­vin­ci­ble­_bul­l­dog| iStock
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
Wy­da­nie dru­gie
ISBN 978-83-67551-05-2
CZWARTA STRONA Grupa Wy­daw­nic­twa Po­znań­skiego sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@czwar­ta­strona.plwww.czwar­ta­strona.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Na­szym bra­ciom mniej­szym

Pa­mięci M.

Jesz­cze bę­dziemy ra­zem bie­gać, przy­ja­cielu! 

Tak się to za­czyna...

Czer­wony sa­mo­chód za­trzy­muje się na sta­rym, opusz­czo­nym par­kingu. Drzwiczki otwie­rają się i z wnę­trza auta wy­ska­kuje ru­do­brą­zowy pies. Ra­do­śnie ska­cze wo­kół wozu, zna­czy te­ren i pa­trzy wy­cze­ku­jąco na swego opie­kuna. Kiedy po­jawi się piłka te­ni­sowa no­sząca ślady nie­zli­czo­nych ugry­zień? Kiedy roz­pocz­nie się ulu­biona, tak do­brze znana za­bawa? O, piłka już we­soło pod­ska­kuje po na­wierzchni par­kingu!

Jed­nak tym ra­zem za­bawy nie prze­wi­dziano.

Opie­kun psa spo­gląda na niego smut­nymi oczami, a po­tem się od­wraca, za­myka drzwiczki po stro­nie pa­sa­żera i szybko od­jeż­dża. Pies po­zo­staje na par­kingu i nie­spo­koj­nym, brą­zo­wym spoj­rze­niem od­pro­wa­dza czer­wony sa­mo­chód. Przy­siada na tyl­nych ła­pach, a przed nim leży te­ni­sowa pi­łeczka.

Czeka wiele go­dzin, dni. Zjada resztki pod­rzu­cone przez za­trzy­mu­ją­cych się na par­kingu kie­row­ców. Prze­cież jego opie­kun wróci. Musi wró­cić, prawda?

Nie wraca.

Pew­nego sło­necz­nego dnia pies, który w swoim daw­nym, szczę­śli­wym ży­ciu no­sił imię Fado, de­cy­duje się ru­szyć w dal­szą drogę. Po­zo­sta­wia opusz­czony par­king, nad­gry­zioną piłkę te­ni­sową i ze­schnięte skórki z ka­na­pek rzu­ca­nych przez kie­row­ców cię­ża­ró­wek. Ostroż­nie prze­miesz­cza się wzdłuż szosy, aż mija nie­wielką ka­pliczkę z po­wie­wa­ją­cymi na wie­trze ko­lo­ro­wymi wstąż­kami i dro­go­wskaz pro­wa­dzący do ja­kiejś wsi.

Nie po­trafi czy­tać, ale gdyby po­tra­fił, wie­działby, że wła­śnie wkra­cza do Ka­mio­nek.

Roz­dział 1

Nie­spo­dzie­wana pro­po­zy­cja pada przy kro­kie­ciku i czer­wo­nym barsz­czu. Kro­kie­cik ma ru­mianą, chru­piącą pa­nierkę. Jest fa­sze­ro­wany aro­ma­tycz­nym na­dzie­niem z ka­pu­sty ki­szo­nej i su­szo­nych grzy­bów (naj­praw­dziw­szych praw­dziw­ków, po­cho­dzą­cych z ka­mion­kow­skich la­sów, nie z żad­nych tam su­per- albo co gor­sza hi­per­mar­ke­tów, a co wię­cej mo­czo­nych całą noc, na­stęp­nie go­to­wa­nych, a na­wet sma­żo­nych). Kro­kie­cik pach­nie obłęd­nie, a jak się oka­zuje, jesz­cze le­piej sma­kuje, to­też uno­sząc do ust srebrny wi­de­lec z kom­pletu, który matka wyj­muje tylko w Boże Na­ro­dze­nie, Nie­dzielę Wiel­ka­nocną i dzień od­wie­dzin Marka, po­rzu­cam mocne po­sta­no­wie­nie roz­po­czę­cia diety i de­cy­duję, że zjem jesz­cze jed­nego, a może na­wet i dwa. Swoje po­sta­no­wie­nie opi­jam łycz­kiem barsz­czyku o bar­wie doj­rza­łego ama­rantu. I wła­śnie wtedy pa­dają słowa, któ­rych ab­so­lut­nie bym się nie spo­dzie­wała.

– Skoro już nie­mal je­ste­śmy ro­dziną, to wła­ści­wie mógł­byś mó­wić do mnie mamo, Ma­reczku! – Z dzióbka mo­jej matki do­bywa się ra­do­sne ćwier­ka­nie.

Ka­wa­łek na­dzie­wa­nego na­le­śnika za­trzy­muje się w prze­łyku, mimo to udaje mi się ob­ró­cić nie­znacz­nie w kie­runku, gdzie za­siada męż­czy­zna, który od pew­nego czasu wzbu­dza mo­tylki w moim brzu­chu, jak rów­nież nie tylko tam. Usi­łuję oce­nić, ja­kie wra­że­nie czy­nią na nim sta­ra­nia mo­jej matki, która wbrew po­zo­rom do sub­tel­nych nie na­leży. Czy od­suwa już krze­sło, wstaje i ucieka tam, gdzie pieprz ro­śnie, a Tony Ha­lik krę­cił swoje pro­gramy?

Ku mo­jemu wiel­kiemu zdu­mie­niu Ma­rek wcale nie wy­biega z po­koju w po­pło­chu, gu­biąc po dro­dze strzępy kro­kie­tów i za­le­wa­jąc wszystko do­okoła go­rą­cym barsz­czem. Na jego lekko opa­lo­nej twa­rzy nie wi­dać pa­niki ani na­wet ner­wo­wych ti­ków. Wprost prze­ciw­nie! Mruga do mnie po­ro­zu­mie­waw­czo, od­kłada wi­de­lec od świą­tecz­nego kom­pletu, roz­piera się wy­god­nie w krze­śle i ob­da­rza moją matkę pro­mien­nym uśmie­chem.

– W su­mie to ma­mu­sia ma ra­cję – oświad­cza ra­do­śnie, na co moja matka roz­pływa się w za­chwy­cie i mało co nie za­czyna mer­dać ogo­nem, któ­rego na­tu­ral­nie nie po­siada. – A skoro już nie­mal je­ste­śmy ro­dziną, to może ma­mu­sia po­może mi prze­ko­nać Ka­linkę, żeby ze mną za­miesz­kała?

Tego już dla mnie po pro­stu za wiele. I dla mo­jego prze­łyku rów­nież. Krztu­szę się smacz­nym kro­kie­ci­kiem mo­jej matki, kro­kie­ci­kiem z na­dzie­niem z ka­pu­sty ki­szo­nej i naj­praw­dziw­szych praw­dziw­ków. Krztu­szę się barsz­czem (nie z to­rebki) i strą­cam pod stół świą­teczny wi­de­lec. Usi­łuję bić się w pierś, aby od­zy­skać odro­binę po­wie­trza nie­zbędną do od­dy­cha­nia, ale mo­ich za­bie­gów nikt nie do­strzega. Matka i Ma­rek mie­rzą się twar­dymi spoj­rze­niami, choć ich ob­li­cza opro­mie­niają zło­ci­ste uśmie­chy. A to za­giął ma­mu­się, szczwany lis!

Moje dzia­ła­nia za­uważa wresz­cie oj­ciec, który po­mię­dzy jed­nym kę­sem a dru­gim pyta opa­no­wa­nym to­nem:

– Po­dać ci wody, Ka­linko?

Do­piero te­raz matka i Ma­rek do­strze­gają po­wód mo­jego braku za­an­ga­żo­wa­nia w ro­dzinną dys­ku­sję. Spo­glą­dają na mnie co­kol­wiek zi­ry­to­wani, że prze­ry­wam im ten pa­sjo­nu­jący po­je­dy­nek na siłę spoj­rzeń. W końcu Ma­rek de­li­kat­nie po­kle­puje mnie po ło­patce, a matka udziela tro­skli­wej rady:

– Nie ły­kaj ta­kich wiel­kich ka­wał­ków, bo się udła­wisz!

Po tak czu­łym prze­mó­wie­niu opada mi wszystko, co opaść może, łącz­nie z ape­ty­tem. Od­su­wam od sie­bie ta­le­rzyk i ocie­ram usta ser­wetką w kwie­ci­sty wzo­rek (lnianą, wy­kroch­ma­loną, nie pa­pie­rową). Bez słowa ob­ser­wuję spek­takl, w któ­rym ak­to­rami są moja ro­dzi­cielka oraz uko­chany męż­czy­zna.

– Mu­szę przy­znać, że za­sko­czy­łeś mnie, Ma­reczku. – Ton matki stra­cił na słod­ko­ści. Już nie przy­po­mina krówki cią­gutki, ra­czej dość kwa­śną lan­drynkę. – Ro­zu­miem, że chce­cie roz­po­cząć wspólne ży­cie. Ale za­miesz­kać ra­zem?

– Na ogół na tym po­lega wspólne ży­cie – mówi we­soło Ma­rek. – Na wspól­nym miesz­ka­niu.

– Ale to nie po bo­żemu!

– Nie po bo­żemu jest to, że do­ro­sła ko­bieta wciąż mieszka z ro­dzi­cami. Nie po to Pan Bóg stwo­rzył ko­bietę i męż­czy­znę – oświad­cza Ma­rek, który na pewne kwe­stie ma zde­cy­do­wane po­glądy. Wi­dzę wy­raz kon­ster­na­cji na twa­rzy mo­jej matki i za­czy­nam się do­brze ba­wić.

– No ale co po­wie ksiądz pro­boszcz? – Wy­raź­nie mar­twi się moja ro­dzi­cielka.

– O, księ­dzem pro­bosz­czem się nie przej­muj! – wtrą­cam. – Aku­rat on po­wie­dział, że po­piera.

– Pro­szę?! – Matkę ob­lewa zimny pot. – Jak to po­piera? Ży­cie w grze­chu po­piera?!

– No, może nie po­piera... – szu­kam wła­ści­wych słów. – Ale po­wie­dział, że tym ra­zem się nie bę­dzie mie­szał. Mó­wił, że miesz­ka­nie z po­przed­nim sta­now­czo mi od­ra­dzał, niby że bę­dziemy po­zna­wać się po ślu­bie. I o mało co nie sła­ła­bym pa­czek do kry­mi­nału. Bar­dzo się prze­jął. Dla­tego tym ra­zem nie bę­dzie się wtrą­cał.

Po­przed­nim, czyli Pa­try­kiem Cie­pla­kiem pseu­do­nim Cie­plar­nia. Nie­wier­nym eks­na­rze­czo­nym, któ­rego mu­sia­łam po­rzu­cić przed oł­ta­rzem, kiedy oka­zało się, że sku­tecz­nie za­okrą­glił w ta­lii moją przy­ja­ciółkę Jolę. To zda­rze­nie za­po­cząt­ko­wało la­winę in­nych, w wy­niku któ­rych tra­fi­łam do dworku w Ka­mion­kach, sta­łam się ma­larką la­ikiem, tre­nerką asy­stentką, a w końcu rów­nież de­tek­ty­wem ama­to­rem. W Ka­mion­kach po­zna­łam rów­nież Marka, który in­co­gnito roz­pra­co­wy­wał szajkę han­dla­rzy skra­dzio­nymi dzie­łami sztuki, Pa­tryka vel Cie­plar­nię mię­dzy in­nymi.

– Świat staje na gło­wie. – Moja matka wy­raź­nie zde­gu­sto­wana chowa twarz w dło­niach. – Cóż, ja prze­szka­dzać wam nie będę, jed­nakże za­chę­cać Ka­linki do grze­chu rów­nież nie. Jak to wy­gląda, tak bez ślubu?

– A kto po­wie­dział, że bez? – Ma­rek uśmie­cha się szel­mow­sko.

Tym ra­zem nie mam czym się za­krztu­sić, więc za­no­szę się su­chym kasz­lem. Matka po­syła mi pełne iry­ta­cji spoj­rze­nie, po czym całe swoje za­in­te­re­so­wa­nie prze­rzuca na Marka, na­chy­la­jąc się w jego kie­runku nad sto­łem na­kry­tym sztywno wy­pra­so­wa­nym ob­ru­sem.

– Mam ro­zu­mieć, że są już ja­kieś plany? – Jej ton się ocie­pla, być może nie jest jesz­cze krówką cią­gutką, ale oscy­luje gdzieś w oko­li­cach racz­ków z Wa­welu.

– Będą, będą plany. W tej kwe­stii także li­czę na wspar­cie ma­musi, bo Ka­linka oporna, nie­stety – oświad­cza Ma­rek zbo­la­łym to­nem.

W tym mo­men­cie spoj­rze­nia dwóch par oczu wę­drują w moim kie­runku, a do mnie do­ciera, jak czuje się mo­tyl przy­szpi­lony do kar­to­nika ka­wał­kiem drutu. Szare oczy mo­jej matki ci­skają gromy, bo jak można od­rzu­cać pro­po­zy­cję mał­żeń­stwa, kiedy ma się dwa­dzie­ścia osiem lat na karku, po­czątki cel­lu­litu i kilka si­wych wło­sów nad uchem? Błę­kitne oczy Marka wy­peł­niają fi­glarne dia­bliki, wszak kil­ka­krot­nie ostrze­gał mnie, że je­śli nie zgo­dzę się z nim za­miesz­kać, wy­do­bę­dzie ciężką ar­ty­le­rię, ale nie po­dej­rze­wa­łam, że tą ar­ty­le­rią bę­dzie moja wła­sna matka! Wiję się pod ob­strza­łem ich spoj­rzeń, ale na szczę­ście w su­kurs przy­cho­dzi mi oj­ciec.

– Mamy jesz­cze barsz­czyk? – pyta.

Go­dzinkę póź­niej prze­cha­dzamy się z Mar­kiem po po­bli­skim parku, ob­ser­wu­jąc gru­cha­jące go­łąbki i pary. To już nie­mal nasz stały nie­dzielny ry­tuał: spo­ty­kamy się w moim miesz­ka­niu, zja­damy z ro­dzi­cami to, co pysz­nego aku­rat przy­rzą­dziła matka, a na­stęp­nie spa­ce­ru­jemy, by uciec przed jej wścib­skim spoj­rze­niem i przy oka­zji spa­lić nieco ka­lo­rii, bo kuch­nia mo­jej ro­dzi­cielki do die­te­tycz­nych się nie­stety nie za­li­cza. Póź­niej idziemy na kawę albo do kina, jesz­cze póź­niej je­dziemy do Marka, który po­myśl­nie mieszka sam i spę­dzamy wie­czór w spo­sób, który moja matka pod­su­mo­wa­łaby sło­wem na g. I po­kro­piła świę­coną wodą, na­tu­ral­nie.

Tym ra­zem nie my­ślę o ni­czym na g, moją uwagę cał­ko­wi­cie za­prząta roz­mowa, która od­była się przy stole. Myśl, by co­dzien­nie mieć obok sie­bie Marka, za­sy­piać i bu­dzić się obok niego, jest ku­sząca. To myśl z ga­tunku tych, które po­wo­dują u mnie głu­pawy uśmie­szek i cie­lęce spoj­rze­nie. Od mo­mentu, kiedy po­ja­wił się w moim ży­ciu, mi­nie wkrótce rok. Rok pe­łen spo­tkań, śmie­chu, żar­tów, czu­ło­ści, mi­ło­ści, na­mięt­no­ści... Plus na­tu­ral­nie zło­ści, iry­ta­cji, prze­py­cha­nek słow­nych – cóż, w co­dzien­nym ży­ciu nie ma lekko. Na­wet naj­pięk­niej­szy książę po­trafi pod­nieść ko­bie­cie ci­śnie­nie i spra­wić, że ta chce dmuch­nąć, chuch­nąć i tup­nąć jak zły wilk w bajce o trzech świn­kach.

A na­sza hi­sto­ria od po­czątku była inna, co te­raz przy­wo­łuję w my­ślach z uśmie­chem. Jak wspo­mnia­łam, Ma­rek przy­był do dworku w Ka­mion­kach w roli de­tek­tywa roz­pra­co­wu­ją­cego szajkę zło­dziei dzieł sztuki. Aby prze­by­wać tam zu­peł­nie in­co­gnito, po­dał się za ma­la­rza od­na­wia­ją­cego fre­ski. Tym­cza­sem ja uzna­łam, że na pewno jest jed­nym z rze­zi­miesz­ków, któ­rzy wcze­śniej wła­mali się do dworku i po­lo­wali na cenny ob­raz ma­jący po­wró­cić z re­no­wa­cji. Po­sta­no­wi­łam Marka zde­ma­sko­wać i uniesz­ko­dli­wić. Z cięż­kim ser­cem, bo coś mię­dzy nami za­iskrzyło, i z ciężką en­cy­klo­pe­dią ru­szy­łam na od­siecz ka­mion­kow­skim za­byt­kom. Ma­rek do­stał w łeb, a wów­czas oka­zało się, że za wła­ma­niem stał mój wia­ro­łomny eks­na­rze­czony, który aku­rat dziw­nym zbie­giem oko­licz­no­ści prze­by­wał w spa. Na szczę­ście Ma­rek nie chowa urazy, choć nie raz w żar­tach wy­po­mina mi, że mam nie tylko ciężki cha­rak­ter, ale i rękę.

Po po­wro­cie z Ka­mio­nek za­cie­śnia­li­śmy na­sze kon­takty, po­cząt­kowo na prze­słu­cha­niach na ko­men­dzie, na­stęp­nie na spa­ce­rach i w ka­wiar­niach, a jesz­cze póź­niej w za­ci­szu Mar­ko­wego miesz­ka­nia. I choć jest wspa­niale i czuję, że ko­cham go z ca­łego serca, to jed­nak mój spo­strze­gaw­czy de­tek­tyw nie kła­mie: je­stem oporna. Po przy­go­dach z Pa­try­kiem Cie­pla­kiem, który nie dość, że oka­zał się ba­wi­dam­kiem, ca­sa­novą i re­pro­duk­to­rem dzieci, to jesz­cze po­spo­li­tym prze­stępcą, mam obawy i nie umiem tak do końca za­ufać żad­nemu męż­czyź­nie. To tro­chę na za­sa­dzie: chcia­ła­bym, a boję się.

Tym­cza­sem on wy­czuwa mój na­strój i przy­ciąga do sie­bie.

– I co po­wiesz, hra­bianko? – Czę­sto mnie tak na­zywa, na­wią­zu­jąc do na­szej ka­mion­kow­skiej hi­sto­rii.

– Po­wiem, że moja matka do­sta­nie przez cie­bie nad­kwa­soty. – Kręcę głową.

– Nie­moż­liwe. Była za­chwy­cona. Mam do niej mó­wić mamo, sama sły­sza­łaś!

– Przez cie­bie spę­dzi pół nocy, sie­dząc przy ku­chen­nym stole i spi­su­jąc li­stę da­le­kich krew­nych, któ­rych ko­niecz­nie trzeba za­pro­sić na we­sele. Nie mia­łeś z czym wy­sko­czyć, tylko z tym, że mamy plany?

– A nie mamy? – śmieje się.

– Za­sta­wi­łeś na mnie pu­łapkę. – Ce­luję w niego pal­cem i mrużę zło­wiesz­czo oko pod­ma­lo­wane me­ta­licz­nym cie­niem. – Wcale się nie zdzi­wię, je­śli po po­wro­cie do domu za­stanę spa­ko­wane wa­lizki i na­kaz eks­mi­sji z ro­dzi­ciel­skiego gniazdka. Moja matka sprze­da­łaby mnie arab­skiemu szej­kowi, je­śli gwa­ran­to­wa­łoby to, że nie zo­stanę starą panną!

– Je­śli za­sta­niesz w przed­po­koju wa­lizki... – Ma­rek przy­ciąga mnie jesz­cze moc­niej i ca­łuje za uchem, tam gdzie, nie ukry­wam, bar­dzo lu­bię. – To ja udzielę ci schro­nie­nia. Mam prze­stronne miesz­ka­nie i po­patrz, je­ste­śmy bar­dzo bli­sko... Może zaj­rzymy tam na chwilkę?

Kręcę głową, uda­jąc obu­rze­nie, ale już czuję te mo­tylki. To są pod­stępne be­stie, te mo­tylki. Ni­gdy im nie ufaj­cie. Kiedy po cza­sie wy­cho­dzimy z miesz­ka­nia, je­dziemy po moje wa­lizki.

Miesz­kamy so­bie ra­zem – Ma­rek i ja.

Mi­nęły dwa mie­siące, nad­szedł sier­pień, a mimo to ta myśl wciąż wzbu­dza we mnie en­tu­zjazm i szcze­rze­nie zę­bów. Ro­bię to przed lu­strem, na wszelki wy­pa­dek, żeby nie wy­glą­dało dziw­nie. Kiedy mieszka się z kimś, trzeba bar­dzo uwa­żać, kiedy szcze­rzy się zęby, co się mówi, gdzie się dra­pie i co się je. Pierw­szą czyn­no­ścią, jaką wy­ko­na­łam po prze­pro­wadzce do Marka, było za­wie­sze­nie du­żego lu­stra w przed­po­koju. Ma­rek przy­glą­dał się temu odro­binę skon­fun­do­wany.

– Prze­cież mamy lu­stro! – za­wo­łał.

– To nie jest lu­stro, to jest ka­wa­łek lu­stra – ob­wie­ści­łam sta­now­czo, de­li­kat­nie ob­wi­ja­jąc ga­zetą kwa­drat szkła o wy­mia­rach pięt­na­ście na pięt­na­ście. Przy ta­kim ma­leń­stwie można przy­gła­dzić dło­nią włosy albo spraw­dzić przed wyj­ściem z domu, czy pod no­sem nie zo­stały wąsy po ket­chu­pie. Ale z pew­no­ścią nie można się pod­ma­lo­wać, ucze­sać, za­wią­zać apaszki w ar­ty­styczny wę­zeł. I po­rząd­nie wy­szcze­rzyć zę­bów też nie można.

Na szczę­ście Ma­rek jest in­te­li­gent­nym męż­czy­zną i po­zo­sta­wił mi pełną swo­bodę. Nie zna­czy to, że już pierw­szego dnia wy­rzu­ci­łam na śmiet­nik do­tych­cza­sowe wy­po­sa­że­nie i po­bie­głam z wy­wie­szo­nym ję­zy­kiem do sa­lonu me­blo­wego. Na­tu­ral­nie, że nie. Po pro­stu po­trze­bo­wa­łam czasu, żeby oswoić się z no­wym wnę­trzem. Po­zna­wa­łam je po­woli i nie­uf­nie, jak pies przy­nie­siony ze schro­ni­ska. I po­dob­nie jak pies znaj­duje so­bie ulu­bione le­go­wi­sko, ja także na­tra­fi­łam na swoje miej­sce w no­wym domu. Wy­ku­szowe okno w du­żym po­koju wy­ście­łam mięk­kimi po­du­chami, lu­bię spę­dzać tam desz­czowe ranki. Pa­trzę na za­lane wodą ulice, po­pi­jam kawę z mle­kiem z du­żego kubka i czy­tam albo szki­cuję. Po­byt w Ka­mion­kach obu­dził we mnie ar­ty­styczną du­szę!

Uwiel­biam na­sze wspólne miesz­ka­nie. Uwiel­biam po­ranki w łóżku. Mar­kową ja­jecz­nicę z za­war­to­ścią lo­dówki, czyli wszyst­kim, co do ja­jecz­nicy można wrzu­cić. Ła­ciatą sur­fi­nię, którą przy­nie­śli­śmy z Kle­pa­rza i wspól­nie po­sa­dzi­li­śmy w po­jem­niku po ki­lo­gra­mo­wym twa­rożku. Uwiel­biam nocny sto­lik za­wa­lony książ­kami i nie wku­rza mnie na­wet to, że Ma­rek wiecz­nie przy­kłada Ste­phe­nem Kin­giem moją Norę Ro­berts. Już wiem, że zmy­warka za­czyna dzia­łać po so­lid­nym kop­niaku, a pralki le­piej nie ty­kać w desz­czowe dni, bo też po­trafi ko­pać jak za­wo­dowy kick­bok­ser.

Nie lu­bię za to sa­mot­nych wie­czo­rów, kiedy Ma­rek pra­cuje do późna. Ak­cja w Ka­mion­kach była jego ostat­nią. Po do­pro­wa­dze­niu sprawy do końca zde­cy­do­wał się odejść z po­li­cji i za­ło­żyć wła­sną agen­cję de­tek­ty­wi­styczną. Te­raz po­cie­sza zdra­dzane żony, śle­dzi zdra­dza­ją­cych mę­żów, a na­wet po­szu­kuje za­gi­nio­nych eme­ry­tów. I czę­sto znika na dłu­gie go­dziny lub co gor­sza dni.

Jest jedna rzecz, któ­rej nie lu­bię rów­nie mocno, jak wie­czor­nych nie­obec­no­ści Marka. To na­loty mo­jej wła­snej ro­dzi­cielki, która od­wie­dza nas z czę­sto­tli­wo­ścią nie­mal do­rów­nu­jącą re­kla­mom w pro­gra­mie te­le­wi­zyj­nym. Na nie­szczę­ście miesz­ka­nie ro­dzi­ców jest za­le­d­wie kilka ulic da­lej, za­tem nie­za­po­wie­dziane wi­zyty nie sta­no­wią dla matki pro­blemu. Sta­no­wią jed­nak wielki pro­blem dla mnie. Nie­mal każda z nich koń­czy się kłót­nią.

We­dług ojca matka nie po­trafi po­ra­dzić so­bie z fak­tem, że jej pi­sklątko wy­le­ciało z gniazdka. We­dług mnie matka nie po­trafi po­ra­dzić so­bie z fak­tem, że przed wy­lo­tem z gniazdka pi­sklę nie zo­stało na­le­ży­cie za­ob­rącz­ko­wane. Ma­rek, zwany w moim ro­dzin­nym domu Ma­recz­kiem, zo­stał obec­nie spro­wa­dzony do rangi dra­pieżcy, który pi­sklę zba­ła­mu­cił, osku­bał z co ład­niej­szych pió­rek i upro­wa­dził. Chwi­lowo kro­kie­ciki po­szły w od­stawkę, a nie­dzielne obiadki wi­tają nas reszt­kami po­mi­do­ro­wej z ry­żem.

Uraza ma­try­mo­nialna, jak w du­chu na­zy­wam stan, w który za­pa­dła za­cna ma­trona, nie prze­szka­dza jej na­wie­dzać na­szego gniazda roz­pu­sty i rzu­cać czuj­nym okiem po wszyst­kich ką­tach. Czyni to na tyle dys­kret­nie, że nie spo­sób jej na tym przy­ła­pać, nie­mniej wciąż zdra­dzają ją ja­kieś szcze­góły. A to sześć ro­lek pa­pieru to­a­le­to­wego osten­ta­cyj­nie po­ło­żo­nych na ku­chen­nym stole, a to de­li­katna su­ge­stia, że skoro ze­psuł nam się od­ku­rzacz, naj­wyż­sza pora prze­pro­sić się ze zmiotką...

Dziś sub­tel­ność matki zo­staje wy­sta­wiona na próbę, bo obok fi­li­żanki z jej ulu­bioną kawą sta­wiam ta­le­rzyk z kup­nymi ciast­kami. Pa­trzę, jak ostroż­nie bie­rze w dwa palce kru­chy her­bat­nik i ob­raca go przed oczami z nie­sma­kiem wy­pi­sa­nym na twa­rzy. Osta­tecz­nie cia­steczko lą­duje na spodeczku, a matka wy­ciera dło­nie chu­s­teczką. Z jej piersi do­bywa się ża­ło­sne wes­tchnie­nie.

– Je­żeli już na­prawdę mu­sisz ku­po­wać ciastka, rób to przy­naj­mniej w do­brej cu­kierni, a nie w pierw­szym lep­szym mar­ke­cie – mówi.

– Wcale nie w pierw­szym lep­szym! – Je­stem ura­żona. – Za­wsze ro­bimy za­kupy w...

– I czy na­prawdę nie mo­gła­byś piec cia­ste­czek we­dług prze­pisu babci Le­oka­dii? Męż­czyźni nie lu­bią byle ja­kiego je­dze­nia. Nic dziw­nego, że Ma­rek nie chce się z tobą oże­nić. – Po­syła mi czujne spoj­rze­nie.

Uśmie­cham się, cho­wa­jąc twarz w kubku, z któ­rego wła­śnie upi­jam so­lidny łyk bia­łej kawy. To stała za­grywka mo­jej matki, ma­jąca spro­wa­dzić roz­mowę na te­maty ślubne i po­móc jej usta­lić, czy zo­stały już po­czy­nione ja­kieś plany, o któ­rych nie zo­stała po­in­for­mo­wana. Matka po­trafi na­wią­zać do mo­jego stanu cy­wil­nego w roz­mo­wie o ze­psu­tym sa­mo­cho­dzie („Mę­żatki mogą przy­naj­mniej li­czyć na po­moc męża, kiedy coś im stuka pod ma­ską...”), mo­nar­chii bry­tyj­skiej („Re­plika sukni ślub­nej księż­nej Kate wisi na wy­sta­wie ciu­cho­landu na Kró­lew­skiej!”), wy­gra­nej w to­to­lotka („Z ta­kimi pie­niędzmi na­wet męża nie trzeba szu­kać!”), po­ziomu edu­ka­cji („Być może dzieci twoje i Marka za­ha­czą o re­formę szkol­nic­twa...”), są­siadki, która spa­dła ze scho­dów („Gdyby miała męża, to prze­cież po­sła­łaby go po kom­pot do piw­nicy!”), a na­wet ban­kruc­twa lo­kal­nego biz­nes­mena („Mógł le­piej in­we­sto­wać w branżę ślubną, na tym to za­ro­biłby ko­kosy...”). Przy­zwy­cza­iłam się i na­wet je­śli odro­binę iry­tują mnie te uszczy­pli­wo­ści i próby in­wi­gi­la­cji, nie daję tego po so­bie po­znać. Nie ra­dzi so­bie z nimi z ko­lei Ma­rek, który naj­chęt­niej za­ob­rącz­ko­wałby uwie­dzioną pta­szynę, tylko nie za bar­dzo wie jak.

– Ale na­prawdę nie ma ta­kiej po­trzeby, mamo! My bar­dzo rzadko ja­damy sło­dy­cze. Mu­sisz wie­dzieć, że te cia­steczka ku­pi­łam spe­cjal­nie dla cie­bie, bo wiem, jak lu­bisz słod­kie do kawy! – Uśmie­cham się nie­win­nie.

– Oba­wiam się, że wy to w ogóle mało ja­da­cie! – pry­cha zi­ry­to­wana ro­dzi­cielka. – We­dług mnie Ma­rek nieco zmi­zer­niał.

– Zmi­zer­niał, bo bar­dzo dużo pra­cuje! – Je­stem zde­cy­do­wana bro­nić wła­sną pier­sią uko­cha­nego i opi­nii o mnie sa­mej, jako że matka in­sy­nu­uje, że Ma­rek mi­zer­nieje przez moje za­nie­dba­nia.

– Pra­cuje, pra­cuje. Nie samą pracą czło­wiek żyje. W ży­ciu li­czy się ro­dzina, dom, dzieci. Kiedy wy to w końcu zro­zu­mie­cie?

– Ależ my to do­sko­nale ro­zu­miemy! Spę­dzamy ra­zem tyle czasu, ile tylko się da!

– Prze­cież wiesz, że ja nie o tym mó­wię. – Matka wpada w ża­łobne tony. – Mar­twię się o cie­bie, bo lata upły­wają, a twoje ży­cie jest w roz­sypce. Tak wiele czasu stra­ci­łaś na tego buca, tego zra­mo­la­łego ca­sa­novę od sied­miu bo­le­ści. Już ja bym mu po­wie­działa, co o nim my­ślę. Ale nie zgo­dził się mnie wpi­sać na li­stę od­wie­dza­ją­cych.

– Mamo, po­wiedz, że tego nie zro­bi­łaś! – Krztu­szę się kawą.

– Chcia­łam z nim tylko po­roz­ma­wiać! – Matka przy­biera skru­szoną minkę. – Zresztą i tak się nie zgo­dził, więc na­prawdę nie ma o czym mó­wić.

– Mamo, nie wolno ci ro­bić ta­kich rze­czy! Prze­cież ja by­łam świad­kiem w jego spra­wie!

– No i co z tego? Mnie nikt nie prze­słu­chał, a też mia­łam parę rze­czy do po­wie­dze­nia. I jesz­cze jest ta... Jolka. – Imię mo­jej wia­ro­łom­nej przy­ja­ciółki matka wy­ma­wia ta­kim to­nem, jakby do ję­zyka przy­kleił jej się ka­wa­łek ko­ciego gó­wienka. – Wsko­czyła mu do łóżka jak pierw­sza lep­sza, za­szła z nim w ciążę, a po­tem miała czel­ność zja­wić się na ślu­bie. A ty wciąż się z nią za­da­jesz!

– Za­daję, bo Na­talka jest moją chrze­śnicą. Poza tym ja wy­ba­czy­łam Jolce. Twier­dzi, że przy­ćmiło ją po so­la­rium. I ja jej wie­rzę. W tam­tym okre­sie cho­dziła brą­zowa jak Mu­rzynka! Prze­pra­szam: Afro­ame­ry­kanka – po­pra­wiam się po­spiesz­nie, by nie zo­stać uznaną za nie­po­prawną po­li­tycz­nie.

– Szkoda, że nie przy­mknęła się w tym so­la­rium na tro­chę dłu­żej. Zro­bi­łyby się z niej skwa­reczki. Choć, jak żyję, skwar­ków z flą­dry nie wi­dzia­łam. – Matka po­ciąga no­sem, po czym sięga po kru­che cia­steczko i przy­gryza, sy­piąc na­około okrusz­kami. Na­gle krzywi się i spo­gląda na mnie wy­mow­nie. – Ta­kimi ciast­kami to Jolkę mo­żesz po­czę­sto­wać. A te­raz weź kartkę, dłu­go­pis i za­pisz prze­pis na cia­sto kru­che. To le­kar­stwo na wszel­kie bo­lączki tego świata – po­ucza.

Roz­dział 2

Ty­dzień póź­niej oka­zuje się, że swoje mą­dro­ści o kru­chych cia­stecz­kach i ich nie­zwy­kłych wła­ści­wo­ściach ni­we­lo­wa­nia wszel­kich bo­lą­czek tego świata matka może scho­wać so­bie bar­dzo głę­boko. Pro­po­nuję naj­niż­szą półkę w za­wa­lo­nej szpar­ga­łami piw­nicy, tak by już ni­gdy nie zo­stały od­na­le­zione.

A dzień za­czyna się nad wy­raz do­brze. Ma­rek wy­cho­dzi póź­niej do pracy, więc z rana pi­jemy ra­zem kawę i jemy śnia­da­nie. Ga­wę­dzimy o zbli­ża­ją­cym się urlo­pie i za­sta­na­wiamy się, czy po­świę­cić cały na wi­zytę w Ka­mion­kach, czy jed­nak po­dzie­lić wolny czas i wy­sko­czyć w ja­kieś ładne i ro­man­tyczne miej­sce, gdzie bę­dziemy sami i tylko sami. Póź­niej pan de­tek­tyw cmoka mnie w czu­bek nosa, jak ma w zwy­czaju, i wy­cho­dzi do pracy, dzier­żąc pod pa­chą pla­sti­kową tackę z kru­chymi cia­stecz­kami mo­jego oso­bi­stego wy­pieku.

Taka sama tacka spo­czywa grzecz­nie na bla­cie w kuchni i ocze­kuje, aż za­winę ją w fo­lię spo­żyw­czą i za­biorę ze sobą do bi­blio­teki, a na­stęp­nie po­sta­wię przed za­chwy­co­nymi ko­le­żan­kami. Od­kąd matka pod groźbą, że nie opu­ści na­szego miesz­ka­nia, póki nie na­uczę się piec kru­chych cia­ste­czek, wy­mu­siła na mnie przy­spie­szony kurs cu­kier­ni­czy, je­stem mi­strzem kru­chego cia­sta. Mo­imi wy­pie­kami za­chwy­cają się przy­ja­ciółki, współ­pra­cow­nice, a na­wet dzieci przy­cho­dzące do bi­blio­teki po ko­lejne czę­ści Harry’ego Pot­tera. Z tego za­chwytu cza­sami za­po­mi­nają za­brać książki do domu.

Uzbro­jona w tackę za­my­kam miesz­ka­nie i bie­gnę do pracy. Je­stem już nieco spóź­niona. Od­kąd miesz­kam z Mar­kiem, zda­rza mi się to zbyt czę­sto, jed­nak na moje szczę­ście kie­row­niczka spóź­nia się jesz­cze czę­ściej. Po­zo­staje mieć na­dzieję, że i tym ra­zem zdążę za­jąć swoje miej­sce, nim wkro­czy do bi­blio­teki.

Tego dnia jed­nak nie do­pi­suje mi szczę­ście. Po­spiesz­nie zmie­niam w szatni obu­wie na wy­god­niej­sze ba­le­rinki i wbie­gam do swo­jej sali. Już od progu za­uwa­żam, że pa­nuje dziw­nie gę­sta at­mos­fera. Ko­le­żanka, z którą pra­cuję tu­taj od kilku mie­sięcy, pod­nosi znad kla­wia­tury prze­stra­szone oczy i ła­mią­cym się gło­sem oznaj­mia:

– Kie­row­niczka o cie­bie py­tała!

– O kur­czę! – Czuję, że na­gle robi mi się bar­dzo go­rąco. – Prze­cież nie spóź­ni­łam się znowu tak dużo! – ję­czę, od­sta­wia­jąc tackę z cia­stecz­kami na biurko i ocie­ra­jąc twarz chu­s­teczką hi­gie­niczną.

– Chyba nie cho­dzi o spóź­nie­nie. – Kręci głową.

– A o co? – do­py­tuję nie­spo­koj­nie.

– Nie wiem. – Wzru­sza ra­mio­nami.

Mam wra­że­nie, że mija się z prawdą. Na­gle do­pada mnie olśnie­nie! Czy kie­row­niczka nie wspo­mi­nała, że szy­kują się awanse i bę­dzie in­ten­syw­nie przy­glą­dać się na­szej pracy? Spo­glą­dam za­gad­kowo na po­cią­ga­jącą no­sem ko­le­żankę i wszystko staje się dla mnie ja­sne! To oczy­wi­ste, że nie zo­stała do­ce­niona i te­raz się chmu­rzy. Za to ja... czyż­bym miała do­stać awans?

Chwy­tam obu­rącz tackę z ciast­kami i pę­dzę jak na skrzy­dłach do ga­bi­netu pani dy­rek­tor. Stu­kam do drzwi mocno, jak lubi, i cze­kam na za­chę­ca­jące do wej­ścia „pro­szę”. Na­stęp­nie wcho­dzę do środka z pro­mienną miną i wy­cią­gnię­tymi przed sobą ciast­kami, z któ­rych po­spiesz­nie ze­rwa­łam zę­bami fo­lię.

Ga­bi­net dy­rek­torki wy­peł­niają książki. Tło­czą się one na wy­so­kich re­ga­łach so­sno­wych, pod­ręcz­nym biurku, a na­wet za­le­gają w nie­wiel­kich sto­si­kach na pod­ło­dze. Sa­mej dy­rek­torki zza ksią­żek nie­mal nie wi­dać, jed­nak gdzieś tu­taj musi być, po­nie­waż do­biega do mnie jej głos. Ostroż­nie ma­new­ruję mię­dzy me­blami, tak by nie strą­cić ku­pek lek­tur i zbli­żam się do miej­sca, w któ­rym sze­fowa za­siada w ob­ro­to­wym krze­śle. Kiedy staję przed nią, przez chwilę przy­gląda mi się z dziwną miną, re­flek­tuję się, że wciąż trzy­mam przed sobą cia­steczka. Pod­su­wam je dy­rek­torce pod nos, ale opę­dza się, jak od na­tręt­nej mu­chy. „Oho – my­ślę so­bie – chyba nie lubi kru­chych. Trzeba po­pro­sić matkę o inny prze­pis”.

– Prze­pra­szam za spóź­nie­nie – wy­rywa mi się. Dy­rek­torka ma­cha ręką lek­ce­wa­żąco.

– W tej sy­tu­acji to już nie­ważne, pani Ka­linko. Mamy istot­niej­sze sprawy do omó­wie­nia.

– Słu­cham. – Uśmie­cham się naj­sze­rzej, jak po­tra­fię.

– Hm, po­wiem tak. Na­sza pla­cówka staje przed bar­dzo ważną próbą. Ode mnie jako od dy­rek­torki wy­ma­gano, że­bym do­ko­nała słusz­nego wy­boru.

Słu­cham dy­rek­torki jed­nym uchem, ale my­ślami po­woli od­pły­wam. Du­mam nad tym, że nie­ła­two było mi wy­brać za­wo­dową drogę. Nad ka­ta­lo­giem uczelni wyż­szych spę­dzi­łam chyba dwie noce, za­nim zde­cy­do­wa­łam się na bi­blio­te­ko­znaw­stwo. Tak na­prawdę na­mó­wiła mnie ko­le­żanka z li­ceum: „Spójrz, to wy­ma­rzone stu­dia dla nas! Ca­łymi dniami bę­dziemy sie­dzieć wśród ksią­żek i czy­tać!”. To była ku­sząca wi­zja i w końcu ule­głam. Na stu­diach oka­zało się, że tak ko­lo­rowo i ła­two to nie bę­dzie, jed­nak osta­tecz­nie je­stem bar­dzo za­do­wo­lona z wy­boru. Wresz­cie, po dłu­gim cza­sie po­szu­ki­wań, od­wie­dza­nia po­śred­niaka i za­ci­ska­nia zę­bów, mam pracę, którą lu­bię, a na do­da­tek oka­zuje się, że świet­nie so­bie ra­dzę i już wkrótce – po nie­peł­nym roku od za­trud­nie­nia, zo­stanę do­ce­niona i otrzy­mam awans!

Tym­cza­sem dy­rek­torka po­woli koń­czy swoje prze­mó­wie­nie i spo­gląda na mnie wy­cze­ku­jąco.

– I jak się pani na to za­pa­truje, pani Ka­linko?

– Bar­dzo się cie­szę! – oświad­czam z en­tu­zja­zmem po­twier­dza­ją­cym stan mego du­cha.

– Cie­szy się pani? – Dy­rek­torka robi wra­że­nie lekko skon­fun­do­wa­nej. – Dla­czego?

– A... dla­czego nie? – Czuję pierw­sze ukłu­cie nie­po­koju. Trzeba było słu­chać, gdy prze­ma­wiała, a nie bu­jać w ob­ło­kach.

– Tłu­ma­czę pani, że nie mam wyj­ścia i z po­wodu ogra­ni­czo­nych środ­ków fi­nan­so­wych mu­szę do­ko­nać re­duk­cji eta­tów. Ina­czej mó­wiąc, zwol­nić.

– Prze­pra­szam, ale kogo zwol­nić? – Co­raz mniej po­doba mi się ta roz­mowa.

– No pa­nią! – Dy­rek­torka naj­wy­raź­niej traci do mnie cier­pli­wość. – Jed­nak nie­po­trzeb­nie oba­wia­łam się pani re­ak­cji, bo mówi pani, że się cie­szy... – do­daje lekko ura­żo­nym to­nem. Naj­wy­raź­niej mój en­tu­zjazm do­ty­czący utraty za­trud­nie­nia jest oso­bi­stą ujmą dla niej jako prze­ło­żo­nej.

– Hm, rze­czy­wi­ście – za­sta­na­wiam się, jak wy­brnąć z tej głu­piej sy­tu­acji, aby nie wyjść na stuk­niętą, a rów­no­cze­śnie nie roz­pła­kać się w głos. A mu­szę przy­znać, że nie­wiele mi już bra­kuje. Tak się cie­szy­łam, że wszystko układa się po mo­jej my­śli. Ma­rek, praca, miesz­ka­nie, te­raz jesz­cze awans mi się za­ma­rzył.

– Nie­stety, zde­cy­do­wano za­mknąć nasz od­dział, po­nie­waż nie mamy zbyt wielu czy­tel­ni­ków. Ostat­nio na­wet dzieci prze­stały wy­po­ży­czać Pot­tera, pew­nie ścią­gają e-bo­oki z Cho­mi­kuj, nie­cnoty jedne! – tłu­ma­czy mi go­rącz­kowo sze­fowa. – Star­szych sta­żem pra­cow­ni­ków prze­nie­siono do in­nych bi­blio­tek, ale pani, nie­stety, ma umowę tylko do końca sierp­nia, za­tem zde­cy­do­wano jej nie prze­dłu­żać.

– Ro­zu­miem. – Wpa­truję się tę­pym wzro­kiem w kru­che cia­steczka i w my­ślach oskar­żam je o wszel­kie nie­szczę­ścia tego świata: okrą­głe uda, brak wcię­cia w ta­lii, cu­krzycę, miaż­dżycę i brak za­in­te­re­so­wa­nia Har­rym Pot­te­rem. Jak moja matka coś wy­my­śli, można być pew­nym, że wy­nik­nie z tego ka­ta­strofa.

– Może do­peł­nimy for­mal­no­ści? Od ju­tra pój­dzie so­bie pani na urlo­pik. – Po­śpiech dy­rek­torki wska­zuje, że chce mnie jak naj­szyb­ciej wy­pchnąć z ga­bi­netu.

– Oczy­wi­ście. – Pod­pi­suję pod­su­nięte wy­po­wie­dze­nie i pro­stuję się z dziel­nym uśmie­chem. – Dzię­kuję i do wi­dze­nia. – Dy­gam grzecz­nie i bie­gnę do drzwi.

– Pani Ka­linko?

– Tak? – Za­wra­cam z miną pełną na­dziei. Może ma dla mnie ja­kąś pro­po­zy­cję? Szuka ko­goś do my­cia okien, na­ma­lo­wa­nia fre­sku albo wy­pro­wa­dza­nia psa? Za­wsze chcia­łam mieć psa.

– Te cia­steczka są, zdaje się, dla mnie? Pro­szę je tu­taj po­sta­wić! – Uśmie­cha się słodko i nie­mal ob­li­zuje.

Speł­niam jej prośbę z krzy­wym uśmie­chem.

Już ni­gdy nie we­zmę do ust kru­chego cia­steczka!

Po po­wro­cie z biura Ma­rek za­staje mnie, de­li­kat­nie mó­wiąc, w nie­cie­ka­wej for­mie: sie­dzę po­środku du­żego po­koju i wyję ni­czym wilk do księ­życa. Tyle że w moim przy­padku księ­życ za­stę­puje okrą­gła kula ży­ran­dola. Poza tym mam na so­bie szla­frok, je­stem za­smar­kana i po­tar­gana, a wo­kół mnie wa­lają się pa­pierki po cze­ko­lad­kach. To są praw­dziwe sło­dy­cze, a nie ja­kieś tam cia­steczka!

Po­cząt­kowo Ma­rek wpada w po­płoch i ogląda się w stronę drzwi wyj­ścio­wych, jakby nie mógł się zde­cy­do­wać, czy tra­fił do do­brego miesz­ka­nia lub czy zdąży się ulot­nić. Nowy po­tok łez i ję­ków z mo­jej strony skła­nia go jed­nak do po­dej­ścia i wy­do­by­cia ze mnie in­for­ma­cji.

– I cóż ta­kiego tra­gicz­nego się stało? – pyta z dziw­nym uśmiesz­kiem, kiedy wy­kła­dam przed nim po­wód mo­jej roz­pa­czy.

– Jak to: co się stało? Prze­cież zo­sta­łam zwol­niona!

– Ko­cha­nie, to w tej chwili na­prawdę ża­den pro­blem. Uwierz mi.

– Ale jak to: ża­den pro­blem? Jak mo­żesz nie do­strze­gać pro­blemu? – Za­le­wam się no­wym po­to­kiem łez, bo nie dość, że nie mam pracy, to jesz­cze mam fa­ceta, który w ogóle mnie nie ro­zu­mie.

– Je­steś młoda i zdrowa, bez pro­blemu znaj­dziesz inną pracę. Masz gdzie miesz­kać i co jeść. Czym się mar­twisz?

– No bo... ona mnie nie chcia­łaaa!

– Po pro­stu nie po­tra­fiła do­ce­nić, jaka je­steś wspa­niała. – Przez za­słonę z łez wi­dzę, jak Ma­rek wstaje z pod­łogi i zmie­rza do kuchni z tym swoim iro­nicz­nym uśmiesz­kiem. Po chwili do mo­ich uszu do­bie­gają od­głosy jego krzą­ta­nia. Na­lewa wody do czaj­nika, za­pala gaz i wyj­muje z szafki kubki. A po­tem wraca do po­koju i do­daje:

– Prze­cież by­łaś pra­cow­ni­kiem ide­al­nym, prawda?

– Wła­śnie! – Ki­wam głową z en­tu­zja­zmem.

– W pracy za­wsze przed cza­sem...

– Aha.

– I nie pod­czy­ty­wa­łaś w go­dzi­nach pracy ro­man­sów, jak nie­które twoje ko­le­żanki.

– No...

– Ni­gdy nie zda­rzało ci się wyjść wcze­śniej niż po­win­naś.

– Ma­rek?

– Słu­cham, hra­bianko?

– Je­steś nie­moż­liwy, wiesz? – Ce­luję w niego pal­cem. – Wiedz, pa­nie ide­alny, że by­łam bar­dzo do­brym pra­cow­ni­kiem. Pie­kłam na­wet cia­steczka dla dzieci przy­cho­dzą­cych do bi­blio­teki!

Ma­rek śmieje się i mocno mnie przy­tula. Kiedy znaj­duję się bli­sko niego, czuję, że wszystko bę­dzie w po­rządku. Przez chwilę sie­dzimy i cie­szymy się swoją bli­sko­ścią, jed­nak siel­ską at­mos­ferę prze­rywa dzwo­nek Mar­ko­wej ko­mórki.

– Och, nie – ję­czę. – Tylko nie z pracy!

– Nie jęcz! – stro­fuje mnie. – Te­raz mam utrzy­mankę, mu­szę po­rząd­nie za­ra­biać!

Czę­stuję go kuk­sań­cem w bok i ob­ser­wuję, jak pod­nosi te­le­fon do ucha.

– O, wi­tam ma­mu­się! – Szcze­rzy do mnie śnież­no­białe zęby. Po­spiesz­nie wy­ko­nuję gest, który ma ozna­czać, że nie chcę roz­ma­wiać z moją ro­dzi­cielką, że naj­le­piej to mnie nie ma w domu i je­śli tego nie za­ła­twi, jak trzeba, bę­dzie mar­twy. Ma­rek jed­nak wcale nie ma ochoty wrę­czać mi te­le­fonu, przez chwilę słu­cha pa­pla­niny matki, by w końcu dojść do głosu. – Z Ka­linką wszystko w po­rządku, pew­nie roz­ła­do­wała się jej ko­mórka. – Pod­no­szę w górę kciuk na znak, że do­brze so­bie ra­dzi, ale oka­zuje się, że to nie ko­niec roz­mowy. – Nie, na­prawdę wszystko z nią w po­rządku, co prawda zwol­nili ją z pracy, ale ra­dzi so­bie do­sko­nale. – Tem­pe­ra­tura mo­jego spoj­rze­nia po­winna ściąć mu krew w ży­łach. Wy­cią­gam rękę i usi­łuję za­brać mu te­le­fon, ale więzi mnie ra­mie­niem. – Tak, oczy­wi­ście, że zja­dła cze­ko­ladę. Nie, nie trzeba przy­jeż­dżać, a już na pewno nie z cia­stecz­kami do­mo­wego wy­pieku, ona ma ich te­raz po same uszy. Nie, na­prawdę nie trzeba. Tak, ja też uwa­żam, że praca ko­bie­cie wcale nie jest do ni­czego po­trzebna, co in­nego mąż i dzieci. Tak, po­cie­szam, jak mogę! Przy­tu­lam, oczy­wi­ście, a za­raz zro­bię ka­napki. Do­brze, z ser­kiem żół­tym i po­mi­dor­kiem. Do­brze, po­wtó­rzę. Ści­skam! – Prze­rywa po­łą­cze­nie i wstaje z ka­napy, by wy­łą­czyć gwiż­dżący w kuchni czaj­nik.

Po chwili wraca z dwoma kub­kami owo­co­wej her­baty. Oczy­wi­ście nic nie mówi, cho­ciaż wie, że zżera mnie cie­ka­wość, co na to wszystko po­wie­działa matka! Mam jed­nak swoją dumę, nie za­py­tam. Upi­jam ły­czek her­baty i spo­glą­dam na niego chmur­nie.

– Co mó­wiła?

– Ma­mu­sia? Ka­zała cię uści­skać i po­wie­dzieć, że wspiera cię do­brą my­ślą.

– Na­prawdę?

– Na­prawdę! – Kiwa głową. – I jesz­cze coś.

– Co?

– Że za­wsze mo­gło być go­rzej. Przy­naj­mniej nie mu­sisz po­sy­łać pa­czek do wię­zie­nia.

Oka­zuje się, że Ma­rek nie ma ra­cji i szu­ka­nie pracy wcale nie idzie mi jak po ma­śle. Ty­dzień wer­to­wa­nia ogło­szeń w co­dzien­nej pra­sie i in­ter­ne­cie nie przy­nosi żad­nych efek­tów. Nikt nie po­trze­buje bi­blio­te­karki, na­wet je­śli pie­cze pyszne kru­che cia­steczka i po­trafi od ręki ma­lo­wać piękne fre­ski. Nie­po­wo­dze­nia spra­wiają, że staję się ma­rudna i draż­liwa.

– Może ty w ciąży je­steś? – pyta do­cie­kli­wie matka, która wpada do nas każ­dego po­po­łu­dnia, aby wraz ze mną uty­ski­wać na nie­udol­ność rządu i nie­sta­bil­ność rynku pracy.

– Nie je­stem! – oświad­czam, zgrzy­ta­jąc zę­bami.

– Za­cho­wu­jesz się, jak­byś jed­nak była. Na twoim miej­scu za­in­we­sto­wa­ła­bym w test.

– Nie mam pracy!

– Dy­szką mogę cię po­ra­to­wać. – Matka naj­wy­raź­niej do­cho­dzi do wnio­sku, że brak pracy wiąże się u mnie z bra­kiem fun­du­szy na test cią­żowy i po­spiesz­nie gmera w za­gra­co­nej to­rebce w po­szu­ki­wa­niu port­mo­netki. Wi­dząc moje lo­do­wate spoj­rze­nie, po­rzuca jed­nak swój pier­wotny za­mysł i osta­tecz­nie na bla­cie stołu kła­dzie dez­odo­rant w kulce. – Go­rąco dziś – mam­ro­cze sama do sie­bie, ma­cha­jąc brze­giem blu­zeczki w lam­par­cie cętki.

– Nie po­trze­buję pie­nię­dzy, tylko za­ję­cia! – tłu­ma­czę jej płacz­li­wym to­nem. – Ma­rek prze­pada w biu­rze na całe dnie, a ja nie umiem zna­leźć so­bie miej­sca. Chcę ro­bić coś po­ży­tecz­nego. Czuć się po­trzebna i speł­niona.

Od­wra­cam się do matki ple­cami i schy­lam do pie­kar­nika, gdzie wła­śnie do­cho­dzą ape­tycz­nie pach­nące kru­che cia­steczka z wiór­kami cze­ko­la­do­wymi. Przez brak za­ję­cia piekę i piekę. Opa­no­wa­łam już ciastka kru­che, ro­ga­liki droż­dżowe i pół­fran­cu­skie. Swo­imi wy­pie­kami za­sta­wi­łam wszyst­kie szafki ku­chenne i prze­sta­wi­łam gu­zik w ulu­bio­nych dżin­sach. Ma­rek rów­nież twier­dzi, że ja­koś ostat­nio mu cię­żej. A komu w dzi­siej­szych cza­sach jest lekko, py­tam się? Na pewno nie po­zba­wio­nym pracy!

– A Ma­rek nie może za­brać cię do sie­bie? – Matka wy­po­wiada py­ta­nie, nad któ­rym gło­wię się nie­mal od ty­go­dnia.

– Nie może – od­po­wia­dam krótko i wra­cam my­ślami do roz­mowy, w któ­rej wy­szłam z tą samą pro­po­zy­cją.

Moja su­ge­stia spo­wo­do­wała u Marka atak pa­niki. Naj­pierw zbladł, na­stęp­nie po­czer­wie­niał, a na ko­niec oświad­czył, że je­śli po­trze­buję pie­nię­dzy, mam mu po­wie­dzieć. „Ale ja chcę pra­co­wać, a nie do­sta­wać pie­nią­dze!” – za­wo­ła­łam ża­ło­śnie. „Ty i ja w jed­nym biu­rze? To nie jest naj­lep­szy po­mysł, hra­bianko!” „Ale dla­czego? Sam mó­wi­łeś, że nie ma kto od­bie­rać te­le­fo­nów!” „Ku­pi­li­śmy au­to­ma­tyczną se­kre­tarkę!” – uciął te­mat mój uko­chany i tym to spo­so­bem prze­gra­łam w przed­bie­gach z kupą że­la­stwa.

– Ale dla­czego? – Moje wła­sne słowa po­wie­lane przez matkę są ży­wym te­stem zgod­no­ści DNA.

– Po­nie­waż już ko­goś mają. – Na­gi­nam prawdę, zgar­nia­jąc cia­steczka z bla­chy na spe­cjalną pod­stawkę do stu­dze­nia. Na­stęp­nie prze­kła­dam je do pa­pie­ro­wej to­rebki i wy­cią­gam ją w stronę matki. – Pro­szę, to dla cie­bie!

– Nie, dzię­kuję, pie­kłam droż­dżowe z kru­szonką. Od­kąd wy­pro­wa­dzi­łaś się z domu, nie ma kto wy­ja­dać resz­tek cia­sta.

Wzru­szam ra­mio­nami, od­kła­dam to­rebkę na blat i wy­łą­czam pie­kar­nik. W tej sa­mej chwili roz­lega się dzwo­nek. Zdej­muję ku­chenny far­tu­szek z psz­czółką Mają i spie­szę otwo­rzyć. Za drzwiami stoi Jolka. Z wy­so­ko­ści jej pra­wego barku swoje osiem zę­bów szcze­rzy Tal­cia, moja chrze­śnica. Pa­trzę na roz­pro­mie­nioną minę Joli i ob­lewa mnie zimny pot. Jolka i matka w jed­nym miesz­ka­niu? Za­sta­na­wiam się, czy po sie­ka­niu i za­gnia­ta­niu kru­chego cia­sta po­cho­wa­łam wszyst­kie noże.

– No, co tak sto­isz i nie wpusz­czasz? – dziwi się Jola. Na­gle jej wzrok wę­druje nad moim ra­mie­niem i za­trzy­muje się na onie­mia­łej matce, bo twarz Joli po­krywa się pur­purą pod war­stwą mi­ne­ral­nego flu­idu. – Dzień do­bry, pani Lu­cyno – do­daje sła­bym gło­si­kiem.

– Był do­bry, był. – Matka cmoka z dez­apro­batą.

– Może jed­nak wpadnę po­tem? – pro­po­nuje Jola.

– No, coś ty! – Wcią­gam ją do przed­po­koju i po­sy­łam matce upo­mi­na­jące spoj­rze­nie. Ta pry­cha i za­rzuca na ra­mię to­rebkę.

– I tak już wy­cho­dzę. – Matka kie­ruje się do drzwi, a Jola przy­wiera ple­cami do ściany przed­po­koju, jakby bała się, że pani Ra­decka wbije jej szpi­ku­lec do lodu w oko­lice le­wej ło­patki. Talka ra­do­śnie wierzga tłu­stymi nóż­kami i się ślini. Matka za­trzy­muje się i po­chyla w jej stronę z uśmie­chem. Oby­dwie z Jolką wstrzy­mu­jemy od­dech. – No, ślićna jeś­tem! – do­biega sło­dziut­kie ćwier­ka­nie matki. Uśmie­chamy się do sie­bie z Jolką z wy­raźną ulgą, ale w tej sa­mej chwili moja ro­dzi­cielka pro­stuje się i spo­gląda na matkę dziew­czynki oskar­ży­ciel­sko. – Cały ta­tuś, cały! – Jakby to była Jolki wina, że dziecko wdało się ko­lo­rem oczu i kształ­tem nosa w Pa­tryka Cie­plaka vel Cie­plar­nię.

Po­spiesz­nie pro­wa­dzę Jolkę do kuchni i sa­dzam za sto­łem. Na­talka roz­po­czyna chwiejną wę­drówkę po po­miesz­cze­niu i osta­tecz­nie lą­duje pupą w ja­snej pla­mie, jaką na wy­ło­żoną płyt­kami pod­łogę rzuca le­niwe, sierp­niowe słońce. Krzą­tam się, na­sta­wia­jąc wodę na her­batę, rów­no­cze­śnie cmo­ka­jąc ra­do­śnie do ob­śli­nio­nej Na­talki i na­słu­chu­jąc, jak moja wła­sna matka kręci się po przed­po­koju.

– Wy­cho­dzę – ob­wiesz­cza gdzieś od drzwi.

I kiedy my­ślę, że mogę już roz­luź­nić ścią­gnięte po­śladki, wy­pu­ścić po­wie­trze i po­czę­sto­wać przy­ja­ciółkę jej ulu­bioną her­batą earl grey, matka przy­stę­puje do nie­spo­dzie­wa­nego ataku. Wpada do kuchni i w biegu ła­pie to­rebkę ze wzgar­dzo­nymi wcze­śniej cia­stecz­kami.

– To moje ciastka! – mówi zło­wiesz­czo i spo­gląda na Jolkę ta­kim wzro­kiem, jakby ta pla­no­wała skon­su­mo­wać wszyst­kie ciastka tego świata i nie po­zo­sta­wić matce ani jed­nego.

– Prze­cież ich nie chcia­łaś! – Pa­trzę na nią onie­miała.

– Ale zmie­ni­łam zda­nie! – war­czy matka, po czym uchyla to­rebkę, wy­do­bywa z niej jedno ciastko i wsuwa w rączkę za­chwy­co­nej Talki. Na­stęp­nie pro­stuje się dum­nie i nie za­szczy­ciw­szy Jolki jed­nym spoj­rze­niem, wy­cho­dzi z kuchni i miesz­ka­nia.

– Wła­ści­wie to ide­al­nie się składa, że nie masz pracy! – ob­wiesz­cza Jolka, od­su­wa­jąc ta­le­rzyk z okrusz­kami cia­stek i po­kle­pu­jąc się po brzuszku.

– Nie wiem, dla kogo ide­al­nie się składa – bur­czę. Po spek­ta­ku­lar­nym wyj­ściu mo­jej matki zro­bi­łam dla nas her­baty i wy­do­by­łam z prze­past­nych sza­fek ku­chen­nych upie­czone po­przed­niego dnia kru­che po­du­szeczki z dże­mem tru­skaw­ko­wym. Wspól­nymi si­łami spa­ła­szo­wa­ły­śmy z Jolką cały ta­lerz do­mo­wych słod­ko­ści, po­pra­wi­ły­śmy upie­czo­nymi przed­wczo­raj ser­dusz­kami w po­le­wie cze­ko­la­do­wej i po­pi­ły­śmy to wszystko dzban­kiem smacz­nej her­baty. Po tak su­tym pod­wie­czorku opa­damy na po­du­chy roz­rzu­cone na ka­na­pie, ma­su­jemy się po brzu­chach i ob­ser­wu­jemy, jak Talka roz­kosz­nie drep­cze przy fo­telu, pod­rzu­ca­jąc małą pi­łeczkę.

– Na przy­kład dla mnie! – Z gar­dła Jolki do­bywa się słod­kie ćwier­ka­nie, któ­rego nie po­wsty­dzi­łyby się go­łąbki z bajki o Kop­ciuszku.

– Zu­peł­nie nie ro­zu­miem, w ja­kim sen­sie.

– Po­zna­łam ko­goś! – Jola te­atral­nym ge­stem wy­rzuca ra­miona w górę i pa­trzy spod pod­krę­co­nych czar­nych rzęs, ja­kie wra­że­nie uczy­niła swoim wy­zna­niem. A mu­szę przy­znać, że nie­małe!

– To wspa­niale! Naj­wyż­sza pora, że­byś uło­żyła so­bie ży­cie! – Moja ra­dość jest szczera. Był okres, kiedy nie­na­wi­dzi­łam Jolki naj­bar­dziej żar­liwą nie­na­wi­ścią, jaką po­tra­fi­łam z sie­bie wy­krze­sać. Po tym, jak w ko­ściele wy­peł­nio­nym we­sel­nymi go­śćmi wy­ja­wiła, że spo­dziewa się dziecka mo­jego na­rze­czo­nego. I jesz­cze póź­niej, kiedy zo­stała żoną mo­jego już eks­na­rze­czo­nego, ob­no­sząc się z okrą­głym brzu­chem i nie mniej okrą­głą ob­rączką na palcu. Oj, tak. Wów­czas moja nie­na­wiść była na­prawdę mocna i po­wo­do­wała u mnie różne, nie­ko­niecz­nie piękne my­śli! Kiedy jed­nak oka­zało się, że Pa­tryk nie tylko zdra­dza Jolkę z piękną Anną Ptak, ale rów­nież jest ra­so­wym prze­stępcą, nie­na­wiść wy­parło uczu­cie żalu i współ­czu­cia. Osta­teczny ro­zejm mię­dzy nami za­pa­no­wał, kiedy usia­dłam przy szpi­tal­nym łóżku ro­dzą­cej Jolki, a ona prze­pro­siła mnie za swoje za­cho­wa­nie. I jesz­cze póź­niej, kiedy ze łzami w oczach po­pro­siła mnie, abym zo­stała matką chrzestną jej córki, po­nie­waż wszy­scy się od niej od­wró­cili, a na do­miar złego boi się człon­ków grupy prze­stęp­czej, któ­rej czę­ścią był oj­ciec Na­ta­lii.

– Mała po­trze­buje do­brego ta­tu­sia – mó­wię te­raz po­waż­nym to­nem. – A ty ko­goś, kto się za­trosz­czy o was obie. Tylko nie za bar­dzo ro­zu­miem, jak to się wiąże z moim bra­kiem za­trud­nie­nia.

– Za­raz ci wszystko wy­tłu­ma­czę! – Jola jest tak pod­nie­cona, że nie­mal pod­ska­kuje na pu­cha­tych po­du­chach ka­napy. – Bo Bo­luś, ten fa­cet, któ­rego po­zna­łam, chce za­brać mnie na ro­man­tyczny week­end. Na pewno nie zgad­niesz, gdzie! – pisz­czy.

– Na pewno nie zgadnę – mó­wię krótko, po­nie­waż do­pada mnie złe prze­czu­cie.

– Do Ka­mio­nek, oczy­wi­ście! – Jola pa­trzy na mnie oskar­ży­ciel­sko, naj­wy­raź­niej po­win­nam była cho­ciaż spró­bo­wać od­gad­nąć, gdzież to jej nowy wy­bra­nek za­pla­no­wał ce­re­mo­nię uwie­dze­nia.

– O, no to do­brej za­bawy wam ży­czę, ko­chana. – Kle­pię ją po ko­la­nie. – Na pewno bę­dzie wspa­niale. I Talci się spodoba! Tam mają prze­cież kozy i kurki, pa­mię­tasz chyba?

– Na­tu­ral­nie, że pa­mię­tam, lecz Tal­cia z nami nie je­dzie – ćwierka Jola, mru­ga­jąc śliw­kową po­wieką. – To prze­cież ro­man­tyczny week­end we dwoje.

– Ro­zu­miem. W pełni po­pie­ram. – Uno­szę dum­nie wy­pro­sto­wany kciuk. – Wo­bec tego z kim zo­sta­wisz małą?

– Z tobą oczy­wi­ście!

– Do­sko­nały wy­bór, bę­dzie jej jak w nie­bie. – Znowu uno­szę kciuk, gdy na­gle do­ciera do mnie sens wy­po­wie­dzia­nych przez Jolkę słów. – C-co? Jak to ze mną?

– Je­steś jej uko­chaną cio­cią, a do tego mamą chrzestną. Ni­kogo nie ko­cha tak mocno, jak cie­bie – tłu­ma­czy prze­jęta Jola. – Oczy­wi­ście poza mną.

– Oczy­wi­ście. – Ki­wam głową i z ner­wów osu­szam ostatni ły­czek her­baty. – I za­wsze chęt­nie się nią opie­kuję, kiedy idziesz ma­lo­wać pa­znok­cie, far­bo­wać włosy czy de­pi­lo­wać bi­kini. Jed­nak wy­bij so­bie ze swo­jej ślicz­nej główki, że zajmę się nią przez cały week­end. Prze­cież ja w ogóle nie znam się na dzie­ciach!