To tylko pierwsze wrażenie - Chaz Hayden - ebook

To tylko pierwsze wrażenie ebook

Chaz Hayden

0,0

Opis

Kiedy piętnastoletni Harris przeprowadza się z rodziną z Kalifornii do New Jersey jego celem jest zostać znanym nie tylko jako chłopak na wózku inwalidzkim. Czy jego pasja do symboliki i znaczenia kolorów może pomóc Harrisowi w nawiązaniu znajomości? Zasady mówią: otaczaj się towarzyskimi żółciami, żądnymi przygód pomarańczami, a nawet porywającymi czerwieniami.
Miranda, nowa pielęgniarka Harrisa, to idealne połączenie pomarańczowego i czerwonego. Jest młoda, energiczna i pewna siebie. Widzi Harrisa takim, jakim naprawdę jest – zabawny, inteligentny i całkowicie godny uczuć Nory Fischer, tajemniczej dziewczyny ze szkoły.
Z Mirandą u boku Harris nie tylko zdobywa nowe znajomości, ale także nowe doświadczenia. Miranda walczy jednak z własnymi demonami, a Harris zaczyna się zastanawiać, czy naprawdę zależy jej na jego najlepszym interesie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 328

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

Tytuł oryginału: The First Thing About You

Copyright © 2022 by Chaz Hayden

All rights reserved.

 

Copyright © for the Polish translation by Iga Wiśniewska, 2024

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2024

 

Redaktorka prowadząca: Oliwia Łuksza

Marketing i promocja: Aleksandra Kotlewska, Anna Fiałkowska

 

Redakcja: Agnieszka Zygmunt-Bisek

Korekta: Małgorzata Tarnowska, Robert Narloch

Skład i łamanie: Wojciech Bryda

Grafika użyta na okładce: iStock |bgblue

Projekt okładki i stron tytułowych: Magda Bloch

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67551-97-7

 

Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni osoby autorskiej. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

 

WE NEED YA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

[email protected]

www.weneedya.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mojej mamie, która jest najbardziej bezinteresowną osobą, jaką znam.

Dziękuję, że ze mną wytrzymujesz. Kocham Cię.

 

 

 

 

 

 

DALEKO

 

 

 

 

 

 

PIZZA Z NEW JERSEY

 

 

 

 

 

 

DZIEŃ PRZED PRZEPROWADZKĄ do New Jersey powiedziałem swojemu jedynemu przyjacielowi, że nie mam problemu z tym, że już nigdy go nie zobaczę. „Przyjaźń” to dość duże słowo jak na opisanie naszej relacji, ale chciałem czuć, że zostawiam coś za sobą.

Zawsze miałem smykałkę do palenia mostów. Tę cechę odziedziczyłem zapewne po mamie, która wie, jak sobie radzić w życiu.

Ale wielu ludzi przychodzi i odchodzi, nie zważając na osoby, które opuszcza. Moje pielęgniarki prawie nigdy nie oglądają się za siebie. I nie mogę pozwolić, by mnie to niepokoiło, ponieważ (a) większość z nich w ogóle nie zaprząta sobie mną głowy i (b) pielęgniarki muszą rotować, abym nie miał żadnych przerw w opiece.

To nie znaczy, że moi rodzice nie są w stanie się mną zaopiekować; bez nich nie przeżyłbym i nie zaczął drugiej klasy liceum. Ale nie mogą ze mną być w każdej sekundzie każdego dnia, więc zatrudniamy pielęgniarki, na których można polegać na tyle, by chodziły ze mną do szkoły i dbały o to, abym nie umarł na ich warcie.

Pierwszego dnia w naszym nowym domu oglądałem przedsezonowy mecz futbolu z moim bratem Olliem, który miał na sobie bluzę z logo Uniwersytetu Wirginii – jego przyszłego college’u i drużyny lacrosse’a, w której będzie grał w następnym roku. Siedział obok stosu pudeł na kanapie, którą wieźliśmy przez cały kraj.

Weszli nasi rodzice, jedno bardziej zmęczone od drugiego. Mama trzymała dłonie na biodrach, co wcale nie oznaczało, że była zła. Miała zamiar nas o coś zapytać albo coś nam oznajmić.

– Zamówimy pizzę na obiad, okej? – powiedziała. – Jestem padnięta, a poza tym i tak nie miałabym czego ugotować.

– Nie znoszę pizzy – odezwałem się. – Jest paskudna.

– A to pech, Harris. Nie będę biegła do sklepu o dziesiątej tylko po to, żeby kupić ci nuggetsy z kurczaka. Raz możesz się poświęcić i zjeść pizzę. – Odeszła, nie dając mi szansy na odpowiedź. Żeby kłócić się z moją mamą, trzeba być szybkim.

– Stary, jesteśmy w New Jersey. Mają tu jedną z najlepszych pizz w kraju – rzucił Ollie.

Zignorowałem go.

Tata stanął za nami.

– Ollie, mógłbyś wstać i trochę pomóc? Zaniesiesz te pudła do swojego pokoju?

– Dlaczego ludzie z firmy przeprowadzkowej wszystkiego nie rozpakowali?

– To bez znaczenia. Poprosiłem cię o coś.

Ollie zwlekł się z kanapy, podniósł dwa pudła i ruszył korytarzem w stronę naszych połączonych pokoi. Tata poszedł za nim z resztą pudeł.

Siedziałem sam w obcym miejscu.

Nasz dom w San Diego nie był wystarczająco duży, by pomieścić moją rodzinę, kilka pielęgniarek, które zawsze przychodzą i odchodzą – nie wspominając już o stu osiemdziesięciu kilogramach żelastwa, na których siedziałem. Brakowało nam przestrzeni.

Nowy dom póki co wydawał się całkiem niezły. Razem z Olliem mieliśmy własne miniskrzydło na parterze. Obok naszych sypialni znajdowała się ogromna łazienka z kabiną prysznicową na tyle dużą, że mógłbym kręcić w niej beczki wózkiem inwalidzkim. Zaufajcie mi, próbowałem.

Nie uwierzycie, jak duży problem mają agenci nieruchomości ze zrozumieniem, co oznaczają pomieszczenia przystosowane do potrzeb osób z niepełnosprawnościami. Moi rodzice prawdopodobnie więcej czasu spędzili na wyjaśnianiu tego niż na oglądaniu domów. Na przykład: nie, nie może być w nich schodów.

Z kuchni dobiegły mnie dźwięki kłótni rodziców i szczęk ceramicznych talerzy, aż w końcu zapadła decyzja, że zjemy na papierowych. Panowało między nami większe napięcie niż zazwyczaj. Jak się okazało, przeprowadzki są dość stresujące.

Podjechałem do swojego końca stołu, który przywieźliśmy z domu. Dzięki niech będą Bogu za coś znajomego. Mama wzięła leżący przede mną kawałek pizzy i włożyła mi go do ust. Moja niepełnosprawność utrudnia mi podnoszenie rąk i jedzenie. Nawet małe rzeczy, takie jak płatek zbożowy czy plastikowa łyżka, stanowią wyzwanie. Kiedyś miałem mięśnie, dzięki którym mogłem jeść samodzielnie, ale z czasem zanikły.

Ale szczerze mówiąc, bycie karmionym jest całkiem fajne. Poza tym, że czasem jedzenie spada mi na kolana i robi się bałagan, zwykle czuję się jak król karmiony przez sługi. Tyle że te sługi to moi rodzice, brat albo pielęgniarka.

– Cieszycie się, że idziecie do nowych szkół? – zapytała mama.

– Nie mamy po pięć lat – odpowiedział Ollie. – Jesteśmy w liceum. Nikt się nie cieszy.

Przełknąłem pierwszy kęs pizzy. (Jem bardzo powoli).

– Ja się nawet cieszę. Nikt nie będzie mnie znał, więc mogę odkryć siebie na nowo. Może nie zauważą mojego wózka.

– Ci ludzie to nieznajomi, a nie ślepi – zgasił mnie Ollie.

– Tak czy owak cieszę się, że opuściliśmy Kalifornię. Nie chcę więcej o niej myśleć.

– Hej, nie bądź taki – wtrącił tata.

– Jaki? – zapytałem. – Byłem tam nieszczęśliwy. Nie miałem żadnych przyjaciół, ciągle było gorąco, a przecież nie mogłem się wybrać na plażę. Poza tym miałem maks trzy dobre pielęgniarki w ciągu ostatnich piętnastu lat.

– A ty, Ollie? – zapytała mama, uznawszy, że mnie nie przekona. – Nowa drużyna lacrosse’a jest o wiele lepsza od tej z San Diego.

– No nie wiem. Trener przedstawił mnie kilku chłopakom z drużyny podczas wczorajszego oprowadzania. Sprawiają wrażenie dupków.

– Może oni też uznali cię za dupka – wtrąciłem.

– Zamknij się.

– Chłopaki, przestańcie – rozkazała mama. – Dlaczego sądzisz, że są dupkami?

Ollie wzruszył ramionami.

– Żaden się do mnie nie odezwał.

– Dlaczego?

– Bo pewnie wiedzą, że jestem lepszy niż oni. Wkurza ich, że dołączyłem do drużyny.

– Cóż, sezon zaczyna się dopiero za kilka miesięcy. Masz czas, żeby znaleźć przyjaciół.

– Nie muszę się z nimi przyjaźnić. Nie przyjechałem tu, żeby nawiązywać przyjaźnie, tylko zdobyć mistrzostwo, a potem wyjechać do Wirginii.

Podczas gdy mój brat zastanawiał się, czy potrzebuje przyjaciół do gry zespołowej, mama zwróciła się do mnie:

– Dzwonili z tutejszej agencji pielęgniarskiej. Mają kilka osób, które są zainteresowane chodzeniem z tobą do szkoły, Harris.

– Są młode?

– Powiedziałam, że chciałbyś kogoś młodego. Zobaczymy.

– Młodego i pięknego, ale zadowolę się kimś młodym.

– Zadowolisz się tym, kogo ci przydzielą – skwitowała mama.

– Tak, niby czemu to ma być ktoś młody? – włączył się ­Ollie. – Ci ludzie mają o ciebie dbać. Nie musisz się z nimi umawiać.

Mama przysunęła mi do ust kubek z wodą. Pociągnąłem łyk przez słomkę, a potem wziąłem kolejny kęs pizzy.

– Harris potrzebuje rówieśnika – powiedziała mama. – Jak byś się czuł, gdyby jakiś stary cap chodził za tobą po szkole przez cały dzień?

Ollie wzruszył ramionami.

– Szczerze mówiąc, miałbym to gdzieś. – A potem pokazał mi środkowy palec pod stołem.

Tata również postanowił włączyć się do rozmowy.

– Clare, nie pozwól Harrisowi za bardzo wybrzydzać, bo skończy się na tym, że sama będziesz musiała chodzić z nim do szkoły.

– Nie miałabym nic przeciwko. Świetnie się dogadujemy i tak czy inaczej przez kilka pierwszych dni będę mu towarzyszyć.

Na tym dyskusja się skończyła. Oczywiście, rozwiązanie polegające na tym, że mama będzie chodziła ze mną do szkoły, nie było idealne, ale nie było też najgorsze. Była całkiem fajną mamą i dobrze było nie martwić się o towarzystwo w nowej szkole.

Po kilku kęsach pizzy z New Jersey uznałem ją za mocno przeciętną. A jeśli ta rzekomo sławna pizza okazała się taka słaba, to jakie były szanse, że pielęgniarki z Jersey będą lepsze?

 

 

 

 

 

 

TO MIEJSCE MOŻE BYĆ INNE

 

 

 

 

 

 

PIERWSZY DZIEŃ ZACZĄŁ SIĘ zwyczajnie, choć w innym domu niż zwykle. Mama mnie obudziła, wyłączyła aparat oddechowy, którego używałem podczas snu, i zamiast niego założyła mi inhalator. Jedyna różnica między budzeniem się w New Jersey a budzeniem się w San Diego polegała na tym, że taty nie było w pobliżu, żeby jej pomóc. Zdążył już wyjść, aby zdążyć na pociąg do miasta. Mama była zdana na siebie.

Poranki, kiedy mama idzie ze mną do szkoły, są gorączkowe, ponieważ oboje musimy wziąć prysznic i się ubrać, a żadna z tych czynności nie może być wykonana jednocześnie, biorąc pod uwagę, że jedno z nas wymaga pomocy na wszystkich etapach. Zostawiła więc mnie leżącego w łóżku, podczas gdy ona przygotowywała się pierwsza.

Kolejna rzecz, która się nie zmieniła: pośród porannego chaosu zawsze jest taka chwila, kiedy Ollie wpada do mojego pokoju z bajglem w ręce i włącza kanał sportowy.

– Czemu jesteś już ubrany? – zapytałem.

– Mam prawię godzinę drogi do szkoły. Autobus przyjedzie za pięć minut.

– Och. Denerwujesz się?

Ollie wzruszył ramionami. Wlepiał spojrzenie w ekran, na którym pokazywano dziesięć najlepszych zagrań z poprzedniego tygodnia.

– Nie bardzo. To tylko nowa szkoła. Poza tym drużyna la­cro­sse’a jest tutaj o wiele lepsza niż ta padaka w Kalifornii.

Moja rodzina przeprowadziła się do New Jersey z dwóch po­wo­dów. Po pierwsze dlatego, że tata dostał lepiej płatną pracę w jakimś nudnym banku inwestycyjnym na Manhattanie. A kiedy szkoły średnie na Wschodnim Wybrzeżu dowiedziały się o naszej potencjalnej przeprowadzce, zaczęły się telefony. Mój brat był tak jakby wschodzącą gwiazdą lacrosse’a w San Diego, a obietnice stypendiów i kontaktu z najlepszymi uczelniami przeważyły szalę. Przyjechaliśmy do Jersey.

– Wkurza cię, że mama musi iść z tobą do szkoły? – zapytał Ollie.

– Nie bardzo. Już wcześniej to robiła, poza tym potrafi być całkiem fajna.

– Nie znajdziesz żadnych przyjaciół, jeśli będziesz wszędzie chodził z mamą. Od razu przykleją ci łatkę dziwaka.

Ollie wyraźnie tracił do mnie cierpliwość, choć nigdy nie okazywał, że jest mną zniesmaczony. Zamiast zobaczyć na jego twarzy pogardę, widziałem raczej rozbawienie. Możliwe nawet, że dosłyszałem śmiech. Wepchnął do ust ostatni kawałek bajgla i podniósł się do wyjścia.

– Nieważne. Muszę spadać. Nara.

– Kocham cię! – krzyknąłem, gdy odchodził.

– Tak, ja ciebie też – wymamrotał już na korytarzu.

Znów zostałem sam w czterech ścianach mojego nowego pokoju, które zostały świeżo pomalowane na kolor, jaki niebo przybiera, gdy pada deszcz, mimo że nie ma na nim chmur. Odkąd pamiętam, niebieski zawsze był moim ulubionym kolorem. Ten kolor nie niesie ze sobą szczególnie wielu emocji, ale mogę na nim polegać, kiedy nie czuję się dobrze.

Dużo myślę o kolorach. Szczególnie kiedy mam poznać kogoś nowego. Zawsze na początku pytam o ulubiony kolor. To wiele mówi o człowieku.

Bez wątpienia Ollie powiedziałby, że przejmowanie się ulubionym kolorem ludzi czyni ze mnie dziwaka. Tak naprawdę wcale nie chcę nim być. Po prostu zawsze nim byłem i doszedłem do wniosku, że to się już nie zmieni.

Ale potem pomyślałem o przeprowadzce. Ciągle powtarzam sobie, że to moja szansa, bym wreszcie zacząć żyć jak prawdziwy nastolatek. Z filmów wywnioskowałem, że oznaczało to chodzenie na imprezy i łamanie zasad. Ale patrząc na mojego brata, bycie nastolatkiem oznaczało po prostu wyróżnianie się w sporcie i spędzanie czasu z rodzicami oraz młodszym bratem. Pragnąłem czegoś pomiędzy. Pomyślałem, że może to będzie moje ulubione miejsce. Może tak naprawdę pragnąłem po prostu przyjaciela – prawdziwego.

Jako że większość dzieciństwa spędziłem w szpitalu, trudno było mi nawiązać przyjaźnie z dziećmi w moim wieku. Przez choroby i operacje nie było mnie miesiącami i uznałem, że łatwiej do nikogo się nie zbliżać, na wypadek gdybym miał nie wrócić. Kiedy z powrotem zacząłem chodzić do szkoły, wszyscy wydawali się tacy sami: niewinni i beztroscy. Wszyscy oprócz mnie.

Mniej więcej po skończeniu dziesięciu lat przestałem tak często chorować na zapalenie płuc i miałem okazję rzeczywiście nawiązać kontakt z kolegami z klasy. Ale nigdy tego nie zrobiłem. Nie mogłem zacząć od nowa. Wszyscy już wiedzieli, kim byłem – ciągle chorującym dzieciakiem na wózku inwalidzkim – i nie chcieli wiedzieć więcej, bez względu na to, ile wysiłku bym w to wkładał.

Chciałem, żeby to wszystko się zmieniło. Przeprowadzka do New Jersey oznaczała, że faktycznie będę mógł zacząć od nowa, zdobyć przyjaciół, siedzieć do późna, chodzić na imprezy i poczuć, jak to jest być nastolatkiem. Ale żeby cokolwiek z tego się wydarzyło, musiałem ocenić dzieciaki, z którymi miałbym się spotykać, żeby wiedzieć, kto jest dobrym materiałem na przyjaciela, a kto dupkiem albo świrem. Potrzebowałem kolorów.

Oddech parował mi przed twarzą. Kilka razy zaciągnąłem się głęboko lekarstwem, próbując usunąć zatory, które zawsze tworzyły się w mojej klatce piersiowej przez noc, podczas gdy dwie gadające głowy w ESPN-ie kłóciły się o LeBrona Jamesa i Michaela Jordana.

 

 

 

 

 

 

WSZYSTKIE LICEA SĄ TAKIE SAME

 

 

 

 

 

 

WYOBRAŹCIE SOBIE, że jesteście monster truckiem, który utknął w korku. Kusiłoby was, żeby przejechać po innych samochodach, prawda? Cóż, manewrowanie wózkiem inwalidzkim po zatłoczonym korytarzu jest podobne. Mógłbym po prostu jechać z pełną prędkością, przejeżdżając ludziom po stopach i plecakach, ale potem cały dzień miałbym wyrzuty sumienia. Grzeczne proszenie innych, by się odsunęli, nie wchodziło w grę – nie usłyszeliby mnie. Mój klakson brzmiał jak mikrofalówka usiłująca popełnić samobójstwo, więc to też odpadało. Pozostawało mi przeciskanie się przez szczeliny z nadzieją, że nie zarobię w głowę plecakiem albo czyimś tyłkiem.

Mama podążała za mną jak doczepiony wagon. Po prawej pojawiła się luka, z której skorzystałem. Mój wózek inwalidzki przedarł się przez szczelinę jak futbolista. Udawałem, że pozostali uczniowie są moją linią ofensywną, tworzącą idealny blok, abym mógł dotrzeć do strefy końcowej nietknięty. Przesunąłem się w lewo. W głowie wykonywałem spektakularne obroty i mijałem obrońców, ale w rzeczywistości byłem piętnastolatkiem lekkomyślnie jadącym korytarzem na wózku inwalidzkim, za którym ledwie nadążała neurotyczna mama.

Dotarliśmy do mojej szafki.

– Masz kod? – zapytałem.

– Tak, jest na twoim planie lekcji. – Mama położyła mój plecak na podłodze i zaczęła przeszukiwać przegródki. Wyciągnęła złożoną kartkę papieru. – Siedem, sześć, cztery – przeczytała i odblokowała zamek.

Kiedy pakowała moje graty do szafki, obserwowałem ludzi spieszących zatłoczonym korytarzem. Czułem się, jakbym zawadzał, i w pewnym sensie tak było. Zaparkowałem obok szafki, ale zablokowałem też inne dwie. W każdej chwili mogli pojawić się uczniowie, do których były przypisane, a wtedy nastąpi niezręczny taniec pełen przepraszających uśmiechów.

Mama przyczepiła mi do wózka plastikową podstawkę, dzięki czemu mogłem wozić ze sobą książki i patrzeć na podręczniki w klasie.

– Godzina wychowawcza zaczyna się za pięć minut. Potem masz fizykę, trygonometrię i angielski.

– Mamo, wiem, jak działa szkoła, nie musisz czytać mi planu.

Zignorowała mnie i położyła na mojej podstawce segregator gruby na dziesięć centymetrów.

– To na poranne zajęcia. Po ten na popołudniowe wrócimy przed lunchem.

Dziewczyna z brązowymi włosami przytrzymywanymi przez zieloną opaskę podeszła do nas i sięgnęła do swojej szafki, wpadając na tył mojego wózka inwalidzkiego, który prawie w ogóle nie zagradzał jej drogi.

W starej szkole zdarzało mi się spotykać przy szafkach z uczniami trzymającymi w ramionach stosy książek, ale kiedy chciałem zrobić im miejsce, mówili, że nic nie szkodzi i że mogą wrócić później.

Wolałbym, żeby ktoś kazał mi zjeżdżać, niż udawał, że nie stanowię problemu. Ta dziewczyna zachowała się jeszcze lepiej: po prostu robiła swoje.

Odsunąłem się od ściany, żeby zrobić miejsce.

– A ty dokąd? – zapytała mama. – Na godzinę wychowawczą trzeba iść w drugą stronę.

– Wiem. Odsuwam się po prostu, żeby ta dziewczyna mogła dosięgnąć swojej szafki. – Moja mama podniosła wzrok.

– Och, przepraszam. – Chwyciła za joystick na moim wózku inwalidzkim i szarpnęła go do przodu, odsuwając mnie jeszcze dalej. Moja głowa odskoczyła pod wpływem nagłego ruchu.

– Nic nie szkodzi – odpowiedziała dziewczyna.

A potem odeszła.

Godzina wychowawcza wydawała się taka sama jak w San Diego. Nie wiem, dlaczego sądziłem, że w różnych stanach będzie to różnie wyglądało, ale miałem nadzieję, że może w New Jersey rozdają świeże bułeczki z twarożkiem. Marzenia ściętej głowy. W klasie było duszno i pachniało zjełczałym serkiem śmietankowym.

– Nie jest ci tu za gorąco? – spytała nerwowo mama. – Poproszę nauczyciela, żeby wpuścił tu trochę świeżego powietrza.

– Nie trzeba, nic mi nie jest. Nie utrudniaj. Jesteśmy tu niecałe dziesięć minut. Po prostu znajdźmy jakieś miejsce.

Ludzie często nie zdają sobie sprawy, że kiedy są sprawni, mogą swobodnie wybierać miejsce, w którym usiądą. Jeśli jest wolne, zajmują je. W moim przypadku jest to nieco bardziej skomplikowane i zależy od lokalizacji drzwi. Jeśli drzwi są z przodu, zajmuję miejsce z przodu. Jeśli drzwi są z tyłu, zajmuję miejsce z tyłu. Jeśli drzwi są z boku, blokuję wszystkim wejście i wyjście i modlę się do Boga, żeby nie było żadnych sytuacji awaryjnych.

Na drugim końcu klasy, blisko okna, znajdowała się wolna ławka. Ledwo udało mi się przecisnąć z wózkiem obok biurka nauczyciela, żeby tam dotrzeć. Jedno z okien było popękane i wpuszczało chłodne powietrze, na co nie zwróciłem uwagi mamie, bo zaczęłaby się wtedy martwić przeciągami.

Mama siadła w ławce, a ja zaparkowałem obok niej. Zawsze wydawało mi się dziwne, że osoba, która mi pomaga, siada tam, gdzie uczniowie, podczas gdy ja jedynie jestem obok i obserwuję. Tak czy owak nigdy nie musieliśmy prosić o dodatkowe krzesło; moi asystenci korzystali z tego przeznaczonego dla mnie, a ja – cóż, miałem własne.

Do środka wszedł starszy mężczyzna, trzymając listonoszkę, która dobre czasy miała już za sobą.

– Jeśli jeszcze mnie nie znacie, nazywam Wormhole[1] – przedstawił się głosem wyzutym z entuzjazmu. Serio miał na nazwisko Wormhole. Co to w ogóle za nazwisko? – Będziemy się widywać każdego ranka. Proszę pojawiać się o czasie. Spóźnienia nie będą tolerowane.

Gdyby mówił trochę wolniej, spóźnilibyśmy się na następną lekcję. Gadał o jakichś dodatkowych zasadach wychowawczych, ale nie dosłyszałem, bo gdy tylko zaczął, do klasy weszła brązowowłosa dziewczyna z korytarza.

Wormhole nie wyglądał na zadowolonego z jej spóźnienia.

– A ty to kto? – zapytał.

– Nory Fischer.

– Pomyliłaś klasy. Ta lekcja wychowawcza jest dla osób z nazwiskami na litery od J do M.

– Właśnie byłam w sekretariacie i powiedzieli mi, żebym przyszła tutaj. Ponoć inne klasy mają już komplet.

Stary Wormhole wyglądał, jakby dostał miniudaru, i chyba głośniej, niż zamierzał, wyszeptał kilka przekleństw skierowanych w stronę dyrektorki szkoły, doktor Kenzing. Odetchnąwszy, kazał Nory zająć miejsce i nie winić go, jeśli wybuchnie pożar, a ona zostanie stratowana przez innych uczniów, bo jest ich tu zbyt wielu. Na moje szczęście jedyna wolna ławka znajdowała się obok mnie. Cóż, technicznie rzecz biorąc, obok mojej mamy, ale kto by się przejmował.

– Szkoła wdrożyła nowy program pomocy w odrabianiu pracy domowej – powiedział pan Wormhole. – Macie resztę lekcji na znalezienie kolegi z klasy z podobnym planem zajęć i wymianę numerów telefonów.

Mama wyciągnęła mój plan i rozłożyła go na podstawce.

– Znajdź kogoś.

– Nie, to bez sensu. Nie potrzebuję niczyjej pomocy w odrabianiu pracy domowej.

– Kiedy chorujesz, opuszczasz dużo lekcji, a miło byłoby mieć kogoś, kto przekaże ci, co masz zadane. Poza tym potraktuj to jako okazję do znalezienia przyjaciela.

– O Boże. Mogłabyś choć na chwilę przestać mi matkować? – wyszeptałem. – Poza tym nie mogę się nawet przemieszczać w tej małej klasie, a wszyscy siedzą z tyłu.

– Więc podjedź do przodu i ktoś do ciebie podejdzie.

Włączyła mój wózek i niepotrzebnie szturchnęła mnie w ramię.

Ustawiłem się przodem do klasy i obserwowałem uczniów rozmawiających i śmiejących się z postów na Instagramie. Nienawidziłem tego, że byłem unieruchomiony i nie mogłem zbliżyć się do żadnego z nich. Ledwo potrafiłem się zmusić do spojrzenia w ich stronę. Przebycie prawie pięciu tysięcy kilometrów mnie nie zmieniło.

Potem dostrzegłem Nory, która wyglądała, jakby porządkowała ważne dokumenty w torbie, choć wyraźnie było widać, że ta jest pusta. Wydało mi się to zabawne. Nasze spojrzenia spotkały się na ułamek sekundy – na tyle długo, by dotarło do nas, że oboje jesteśmy bez pary.

– Powinniśmy się wymienić numerami? – zapytałem.

– Byłby to dla mnie zaszczyt.

– Pewnie. Może i jeżdżę na wózku, ale jestem całkiem bystry.

Nory szybko spuściła wzrok na ławkę, a potem zerknęła na mnie, próbując wymyślić odpowiedź.

– Och, nie to miałam na myśli.

– Nie szkodzi. No to jak, dasz mi swój numer i ruszymy z tym tematem?

– Jasne. – Nory uśmiechnęła się i zapisała swój numer na kartce wyrwanej z notesu, a potem wyciągnęła się nad ławką i położyła ją na mojej podstawce.

Jej wyciągnięta ręka nie zawisła w powietrzu w oczekiwaniu, aż odbiorę od niej karteczkę, czego nie mogłem zrobić bez pomocy. Nie musiałem jej mówić, gdzie ma ją położyć, mieć pretensji do mamy za to, że postawiła mnie w niezręcznej sytuacji, ani do siebie za to, że nie mogłem bez pomocy zdobyć numeru do dziewczyny. Byliśmy tylko ja i ona, żadna osoba trzecia nie była potrzebna.

Nory poprawiła opaskę na głowie.

– Zielony to twój ulubiony kolor? – zapytałem.

Zrobiła taką samą minę jak wszyscy, kiedy zadawałem to pytanie: zmarszczyła brwi i wykrzywiła usta.

– A to ma jakieś znaczenie?

– Cóż, chodziło mi…

Wtedy zadzwonił dzwonek i wszyscy skierowali się do wyjścia. Nory nie czekała, aż się ruszę, tylko przecisnęła się obok mojego wózka. Co było prawdopodobnie dobrym posunięciem, biorąc pod uwagę, że nie byłem pewien, czy mogę się ruszyć.

Większość moich wspomnień z dzieciństwa wiąże się z ważnymi wydarzeniami medycznymi, które miały miejsce mniej więcej w tym samym czasie. Hasła „kiedy zostałem zdiagnozowany” lub „rok, w którym przeszedłem operację kręgosłupa” stały się odnośnikami w czasie zamiast typowych kamieni milowych, takich jak nauka raczkowania, pierwszy krok czy pierwsza gra w piłkę.

Ten dzień to miał być typowy kamień milowy – pierwszy dzień w nowej szkole. Ale nie zapamiętałem tego po prostu jako pierwszego dnia. Zapamiętałem to jako dzień, w którym poznałem Nory Fischer.

 

 

 

[1] Ang. otwór wygryziony przez robaka.

 

 

 

 

 

 

NIE WSZYSTKIE ŁAZIENKI SĄ SOBIE RÓWNE

 

 

 

 

 

 

PORUSZANIE SIĘ NA WÓZKU ma swoje zalety, do których zaliczają się między innymi: wchodzenie bez kolejki na koncerty i imprezy sportowe, bezpłatne rzeczy oraz dostęp do osób, które mogą przyznać specjalne przywileje. W szkole tymi ludźmi są woźni i ochroniarze – często ignorowani, ale zwykle są to osoby, które mają moc zamknięcia całej łazienki.

Większość kabin dla niepełnosprawnych w publicznych toaletach tak naprawdę nie jest odpowiednio przystosowana. Jasne, mogą mieć kilka poręczy na ścianie lub podwyższoną toaletę, ale spróbujcie zmieścić wózek inwalidzki w tej przestrzeni. Spoiler: nie da się.

Preferowaną przeze mnie opcją byłoby skorzystanie z pojedynczej łazienki, ale jedyna taka w całej szkole mieściła się w gabinecie pielęgniarki na pierwszym piętrze, po przeciwnej stronie budynku. Szkoła nie wyznaczyła mi jeszcze łazienki, więc następnym logicznym krokiem było, aby mama znalazła woźnego i kazała mu zamknąć łazienkę na dziesięć minut. Twierdził, że ta, którą wybrał, była rzadko używana.

– Dziewczyna z godziny wychowawczej wydawała się miła – powiedziała mama, kiedy znaleźliśmy się za zamkniętymi drzwiami. – Jak miała na imię?

– Nory.

– I wiedziałam, że dasz radę sam zdobyć jej numer. Wystarczyło, że przestałeś się tak bać.

Zignorowałem ją i użyłem inhalatora. Mój wózek stał obok umywalek, przed kabinami. Właśnie skończyłem sikać.

– Powinieneś później do niej napisać, żeby lepiej ją poznać.

– No nie wiem. Wydaje mi się, że jej ulubionym kolorem jest zielony.

– No i co? Znasz już ludzi, którzy lubią zielony.

Prawda, ale żaden z nich nie został moim przyjacielem.

– Zielony i niebieski są zbyt podobne. Nie łączymy się ze sobą dobrze.

– Jak dotąd nigdy się z nikim dobrze nie połączyłeś, więc nie uznaję tej wymówki.

– Tak czy owak, ludzie, którzy lubią zielony, są bardzo niezależni. Ona nie pozwoli, by moja niepełnosprawność ją hamowała. Widziałaś, jak wyleciała z godziny wychowawczej.

Mama westchnęła.

– I Nory potwierdziła, że jej ulubiony kolor to zielony?

– Niezupełnie.

– W takim razie sądzę, że powinieneś do niej później napisać. Może dowiesz się, że tak naprawdę jej ulubionym kolorem jest czerwony.

Westchnąłem, bo mama nigdy nie rozumiała moich teorii dotyczących kolorów.

– Okej, wystarczy mi tego – poinformowałem, odnosząc się do inhalacji.

– Nie, nie wystarczy. Przestań się spieszyć. Woźny czeka na zewnątrz. Nikt nie chce skorzystać z łazienki.

– Wolałbym nie spóźnić się na lunch. Wszystkie stoliki będą zajęte i będę musiał jeść sam.

– Znajdziemy jakiś. Przerwa na lunch trwa godzinę. Nadal masz sporo czasu, żeby dokończyć inhalację i zjeść.

– Godzina to mało. Wiesz, że jem powoli.

– Dobrze. – Mama sięgnęła do plecaka i odłączyła butlę z tlenem od inhalatora. – Z innych wieści: zostajemy dziś trochę dłużej, żeby omówić twój indywidualny program nauczania z radą. Twoja stara szkoła przesłała ten z zeszłego roku i rozmawiałam już przez telefon z panią Maszak.

Przewróciłem oczami.

– Nie zaczynaj, Harris. Chcę tylko mieć pewność, że wszyscy się rozumiemy.

– Rozumiemy? Jeżdżę na wózku, do diabła. Widzą to.

Pani Maszak jest menedżerką ds. przystosowania uczniów w mojej nowej szkole. Miałem już takiego menedżera w San Diego; Delty był wielkim, włochatym starszym panem, który używał za dużo wody kolońskiej i uparcie starał się zmienić moje życie w piekło, wykorzystując każdą okazję, by wyróżnić „wyjątkowego” dzieciaka. Jak możecie się domyślić, nienawidziłem go.

– Zajmuję się tym całe twoje życie, Harris. – Mama była poirytowana. – Spotykam się z nauczycielami, wypełniam papiery, dbam o twoje przystosowanie. To żadna radość, ale ktoś musi to robić, a przed przeprowadzką powiedziałeś, że chciałbyś być bardziej samodzielny. Oznacza to występowanie we własnym imieniu i branie udziału w nudnych spotkaniach.

Kiedy wyszliśmy z łazienki, zobaczyliśmy na korytarzu długą kolejkę składającą się z samych dziewczyn. Była wśród nich Nory. Patrzyła na mnie. Zerknąłem na znak na drzwiach toalety i zauważyłem, że była damska. Jakim sposobem nie zwróciłem na to uwagi? W końcu zrozumiałem, czemu nie było w niej żadnych pisuarów.

Oczywiście woźny przepadł. Kiepska będzie z niego pomoc.

 

 

 

 

 

 

ŻÓŁTY

 

 

 

 

 

 

ZASKOCZYŁ MNIE ZGIEŁK w stołówce. Po raz pierwszy czułem chęć nawiązania nowych znajomości, ale potem przyszła myśl, że musiałbym zbliżyć się do stołu i spytać, czy osoba wyglądająca jak rodzic i ja moglibyśmy dołączyć.

– Wybierz, gdzie chcesz usiąść, Harris – rozkazała mama.

– Tam jest pusty stół. Zjedzmy przy nim, a jutro pomyślimy o znalezieniu znajomych.

– Nie. Nie uda ci się wymyślić, jak odkryć siebie na nowo i znaleźć przyjaciół, jeśli będziesz zachowywał się tak jak w San Diego. Jestem przy tobie. A teraz ruszaj.

Zdobycie się na odwagę, by do kogoś dołączyć, to jeden problem. Drugim było zajęcie miejsca przy wybranym stole. Przestrzeni między nimi było bardzo niewiele i jeśli zechcę ją pokonać, mój wózek na pewno będzie obijał się o krzesła innych ludzi.

Planowałem właśnie, jak dotrzeć do pustego stołu, gdy rozległ się głos:

– Tu mamy miejsce. – Jakiś chłopak machał do mnie nieco zbyt energicznie. Nikt nie powinien ekscytować się tak nieznajomym. Ale nie chciałem kręcić się bez celu przez kolejnych czterdzieści minut.

Tak jak się spodziewałem, przejście było ciasne. Niektórzy ludzie się nie ruszali, inni przysuwali się do stołów, by zrobić mi miejsce. Wszyscy uśmiechali się do mnie niezręcznie. W końcu dotarłem do stołu zajmowanego przez zbyt przyjaznego ucznia i dwóch kolejnych, którzy zamiast jeść, grali kolekcjonerskimi kartami. Jak można się domyślić, nie było wśród nich żadnych dziewczyn.

– Dzięki za zaproszenie. Trudno znaleźć wolne miejsce – rzuciłem.

– Żaden problem. Pierwszy dzień na stołówce to koszmar, ale z nami nie zginiesz.

Spojrzałem na pozostałych dwóch chłopaków grających w karty.

– Nie przejmuj się nimi. To niegroźne kujony.

– W takim razie kim jesteś ty? – zapytałem.

– Też kujonem, ale innym. Lubię myśleć o tym stoliku jak o schronieniu dla zagubionych dusz, gdzie można znaleźć azyl przed szaleństwem, jakim jest szkoła średnia.

– Och, czyli zawsze tu siedzisz?

– Taki jest plan. Szczerze mówiąc, to mój pierwszy dzień. Jestem pierwszoklasistą.

Zerknąłem na mamę, która nadal rozpakowywała mój lunch. Zastanawiałem się, czy wyczuwa moje rozczarowanie spowodowane dzieleniem stolika z pierwszoklasistami.

– To również mój pierwszy dzień, ale nie jestem pierwszoklasistą. Przeprowadziłem się tutaj kilka dni temu.

– Skąd?

– Z San Diego. Tata dostał tu nową pracę.

– San Diego? Ale super. Surfowałeś kiedyś?

Wiedziałem, że pożałował tego pytania, gdy tylko je zadał.

– Właściwie to tak. Miałem dość poważny wypadek i dlatego jeżdżę teraz na wózku.

– Serio?

Zaśmiałem się.

– Nie, zbijam się.

– Ach, cóż, byłaby to niezła historia. Powinieneś opowiedzieć ją większej liczbie osób i pozwolić im w to wierzyć.

Zaśmialiśmy się obaj. Mama się uśmiechnęła. Szkoda, że z ludźmi z San Diego nie rozmawiało się równie łatwo.

Mama podniosła kanapkę do moich ust i ugryzłem ją. Zwykle jadłem na lunch rogalika z indykiem, pieczoną wołowiną, szynką i pepperoni. Żadnego sera, majonezu ani musztardy, tylko mięso.

– A tak w ogóle, jak masz na imię? – zapytał chłopak.

– Harris.

– Miło cię poznać, Harris. Jestem Alexander Stein, ale możesz mówić mi Zander. – Spojrzał na moją mamę i było widać, że nie wie, czy powinien spytać ją o imię, czy zignorować jej obecność.

– Jestem Clare, asystentka Harrisa – powiedziała, wyciągając rękę, by uścisnąć dłoń Zandera.

– Nieźle. Też chciałbym mieć asystentkę. Czasem zapominam, na jaką lekcję idę, i biorę zły podręcznik. W takich sytuacjach przydałaby mi się asystentka. Poza tym mogłaby robić za mnie notatki w klasie.

– Robię to wszystko dla Harrisa.

– Brzmi nieźle. Będą jakieś inne asystentki czy jesteś jedyną?

– Jest tu tylko tymczasowo – wtrąciłem.

– Lipa. Chodzenie do szkoły wydaje się łatwą pracą. Uda ci się znaleźć potem coś lepszego od bycia asystentką Harrisa?

Mama parsknęła śmiechem.

– Nie martw się, coś sobie znajdę i nadal będę widywać się z Harrisem.

Chciałem zmienić temat, zanim się wygada, że jest moją mamą.

– Jak ci minęło lato, Zander?

– Bez szaleństw. Przygotowałem się do liceum.

– To znaczy?

– Głównie oglądałem Wredne dziewczyny, dopóki nie nauczyłem się ich na pamięć.

Niemal zakrztusiłem się jedzeniem.

– Powaga? A w czym ci to pomoże?

– Harris, ten film odpowiada na wszystkie pytania dotyczące dorosłości. Jak rozpoznać klikę? Co zrobić, by zyskać popularność? Kiedy nosić róż? Widzisz, to nie jest po prostu film, ale przewodnik dla słabych i wystraszonych. Nie wspominając o tym, że jest kopalnią świetnych tekstów.

Mama podsunęła mi do ust butelkę, a potem włożyła do ust czipsa. Próbowałem ignorować fakt, że właśnie zaprzyjaźniałem się z tym dziwnym chłopakiem.

A potem znowu ją zobaczyłem – zielona opaska mignęła obok naszego stolika.

Zander podążył za moim spojrzeniem.

– Znasz Nory? – zapytał.

– Tak jakby. Mamy szafki obok siebie. I chodzimy razem na godzinę wychowawczą. Chwila, Nory jest w drugiej klasie. Skąd ty ją znasz?

– Mówiłem, że spędziłem lato na przygotowaniach.

– Serio zdobywałeś informacje o każdej osobie w tej szkole?

– Tak jakby – odpowiedział Zander wymijająco. – Ale niezupełnie. Tak naprawdę Nory jest moją sąsiadką.

– Ma chłopaka?

– Eee, nie jestem pewien. Hej, chcesz się tu jutro spotkać? To doskonały stół i fajnie byłoby wiedzieć, kto dotrze tutaj pierwszy, żeby go zająć.

– Zdecydowanie ty. I bez urazy, ale sporo mówisz. Ale masz też wiele cennych informacji. Jaki jest twój ulubiony kolor?

Zander ani drgnął.

– Żółty.

– Mój też – powiedziała mama.

– Twój ulubiony kolor to żółty? – zapytałem ją.

Nigdy nie pytałem członków rodziny o ulubiony kolor, bo nigdy nie musiałem.

Zander bezsprzecznie pasował jednak do żółtego: był pewny siebie i towarzyski. Na kole kolorów dzielił nas tylko jeden inny kolor, ale mu tego nie powiedziałem. Wtedy wiedziałby, jak bardzo do siebie pasujemy, a ja nie chciałem przyznać, że potrzebuję jasnych kolorów w moim życiu.

 

 

 

 

 

 

BEŻOWY

 

 

 

 

 

 

NIEMAL UDAŁO MI SIĘ PRZETRWAĆ cały dzień, nie trafiając na nauczyciela, który przedstawiłby mnie jako nowego ucznia i najcenniejszy nabytek w klasie. Na lekcji historii pan Bavroe zmusił mnie, bym pod koniec wyszedł na przód, żeby się przedstawić. Musicie wiedzieć, że po pierwsze, kończenie dnia historią starożytnego świata, czyli prawdopodobnie najnudniejszymi zajęciami, powinno być nielegalne. Po drugie, była to jedna z tych klas, w których drzwi znajdowały się z tyłu, a przedostanie się do przodu nie było takie proste. To był jeden z moich bardziej żenujących momentów.

Ale na tym się nie skończyło. Po tym jak podzieliłem się podstawowymi informacjami: że przeprowadziłem się z Kalifornii, mam starszego brata itd., ten stary dziad, pan Bavroe, poprosił mnie, żebym opowiedział klasie o mojej niepełnosprawności. Chociaż „poprosił” nie jest właściwym słowem, ponieważ tak naprawdę nie miałem wyboru. Powiedział coś o tym, że w jego klasie nikt nie jest wykluczany i że on oraz uczniowie byliby zaszczyceni, mogąc usłyszeć, dlaczego jestem wyjątkowy.

Żałuję, że nie mogłem mu powiedzieć, że niewykluczanie nie polega na tym, że ktoś czuje się nieswojo z powodu ubogacenia innych. Żałuję, że nie mogłem mu powiedzieć, że może powinien zająć się nauczaniem, zamiast robić ze mnie temat swojej prezentacji. Żałuję, że musiałem patrzeć na mamę, obserwującą, jak jej syn jest torturowany, ale niemogącą interweniować bez zdemaskowania swojej przykrywki.

Już miałem opisać w skrócie, na czym polega moja niepełnosprawność – na co nalegał pan Bavroe – gdy dzwonek zadzwonił i skrócił moje męki.

Po bolesnym zakończeniu lekcji miałem jeszcze spotkanie przystosowawcze. Korytarze opustoszały, gdy uczniowie rzucili się do wyjść. Mama i ja zatrzymaliśmy się przy mojej szafce po poranny segregator, żebym mógł później odrobić pracę do­mową.

Potem Nory ponownie pojawiła się przy swojej szafce. Zauważyłem w środku naklejkę Dallas Cowboys. Cholera, ona lubiła futbol. Bez zastanowienia zapytałem:

– Jesteś fanką Cowboys?

Ta chwila, której potrzebowała na zorientowanie się, że to ja pytałem, była dziwna i pożałowałem, że się odezwałem.

– Co?

Serce mi się ścisnęło.

– Jesteś fanką Cowboys? – Ledwie byłem w stanie oddychać. Kusiło mnie, żeby odjechać i udawać, że nic nie mówiłem.

– Hm? Aa, mój tata jest – odpowiedziała.

– Kiepsko. Są do bani.

– W takim razie komu kibicujesz?

– The Giants. To czyni z nas rywali. – W mojej głowie wydawało się to zabawne, ale zabrzmiało dość wrogo.

Nory zatrzasnęła drzwiczki i zaczęła odchodzić.

– Tylko nie podpal mi szafki ani nic takiego. – To zdecydowanie zabrzmiało wrogo.

Mama wbijała spojrzenie w mój kark.

– Trudno było na to patrzeć.

– Cóż, trudno flirtować z dziewczyną przy mamie.

– Jakbym robiła jakąś różnicę.

– Dzięki, mamo. – Odjechałem na spotkanie.

 

 

W gabinecie powitała nas kobieta w garniturze.

– Miło znów panią widzieć, pani Jacobus.

– Proszę mi mówić Clare. Próbujemy utrzymać w sekrecie fakt, że jestem mamą Harrisa.

– Oczywiście. Chciałabym dodać, że z radością witamy Harrisa w East Essex Central.

– Proszę powiedzieć to jemu, nie mnie.

Pani Maszak się zarumieniła. Myślałby kto, że osoba, która pracuje z uczniami z niepełnosprawnościami, powinna umieć z nimi rozmawiać.

– Czemu tak się cieszycie, że będę się tu uczył? – zapytałem. – Jestem takim samym uczniem jak wszyscy inni, prawda?

– Cóż, oczywiście z radością witamy tutaj wszystkich naszych uczniów. Ale nigdy nie mieliśmy sprawnego inaczej ucznia równie mądrego jak ty.

– Harris nie znosi, kiedy nazywa się go „sprawnym inaczej” – poinformowała mama. – Nie sądzi pani, że brzmi to protekcjonalnie?

Kobieta nie miała na to odpowiedzi. Poprawiła włosy i ponownie skupiła się na mnie.

– W przeszłości uczniowie robili prezentacje na temat swoich niepełnosprawności, aby koledzy z klasy mogli swobodnie zadawać pytania. Miałbyś na to ochotę?

– Zostałem już do tego niespodziewanie zmuszony przed pana Bavroe’a.

– Och, cóż, jeśli chciałbyś lepiej to zaplanować i się do tego przygotować, mogę to zorganizować.

– Nie, nie rozumiem, czemu miałbym tego chcieć. Jeśli ktoś ma pytanie, może przyjść z nim do mnie.

– No dobrze. Gdybyś zmienił zdanie albo miał jakieś problemy, wiesz, gdzie mnie znaleźć.

– Okej – odparłem. Naprawdę miałem ochotę jej powiedzieć, żeby nie mieszała się w nie swoje sprawy. Pan Delty próbował naruszać moje granice i nie skończyło się to dla niego dobrze.

Pani Maszak zaprowadziła mamę do salki konferencyjnej. Siedziała tam starsza kobieta, która wstała, żeby nas przywitać.

– Jestem doktor Kenzing, dyrektorka. Cudownie was wi­dzieć. – Uścisnęła dłoń mamy, ale mojej nie próbowała dotykać. – Czekamy jeszcze, aż dołączy do nas nauczyciel Harrisa – dodała. – Jeden z nich musi być obecny na spotkaniu.

– Wiem. Nie zajmuję się tym od wczoraj – powiedziała jej mama.

– Racja. Ach, już jest.

Siedziałem placami do drzwi, więc nie od razu zobaczyłem, kto przyszedł, ale po chwili usiadł obok mnie.

– Siemasz, kolego – rzucił pan Bavroe. – Dawno się nie widzieliśmy.

Co za fiut.

– O, świetnie. Już się znacie. – Doktor Kenzing nie mogła powstrzymać uśmiechu.

– No tak. Jest jednym z moich nauczycieli.

– Okej, to nie powinno zająć wiele czasu – stwierdziła pani Maszak. – Rozmawiałam już z twoją mamą przez telefon i przejrzałam twój zeszłoroczny plan lekcji.

– Jest kilka nowych kwestii, które chciałabym przedyskutować – wtrąciła mama. – Harris chce być w szkole na tyle niezależny, na ile to możliwe. Wszystkie jego książki muszą być w formacie cyfrowym, a pracę domową musi przesyłać elektronicznie.

– Oczywiście. Czytałam o tym w jego poprzednim indywidualnym planie nauczania.

– Cóż, ten zapis się tam znajdował, ale szkoła nie robiła nic, by wprowadzić go w życie. Ciągle się z nimi szarpaliśmy.

Doktor Kenzing włączyła się do rozmowy.

– Zawiadomiliśmy już nasz dział IT, że Harris potrzebuje laptopa. Kupimy go do końca tygodnia.

Mama kiwnęła głową i widziałem, że była pod wrażeniem.

– Skontaktujemy się też z wydawcami podręczników, żeby sprawdzić, co da się zrobić – dodała pani Maszak. – W międzyczasie poprosimy nauczycieli o dostarczenie Harrisowi dodatkowych egzemplarzy książek, które będzie mógł trzymać w domu. Czy to panu odpowiada, panie Bavroe?

– Oczywiście. O ile tylko Harris będzie czuł się z tym komfortowo i jeśli pomoże mu to w odrabianiu pracy domowej.

– Kiedy dostaniemy laptopa, wszystkie zadania powinny być skanowane, żeby Harris mógł je wypełnić elektronicznie – powiedziała mama.

– Zadbamy o to, żeby wszyscy nauczyciele byli tego świadomi i przeszkoleni z korzystania z laptopa. – Pani Maszak zajrzała do leżących przed nią dokumentów, a potem dodała: – Wygląda na to, że niektóre z jego innych udogodnień obejmują dodatkowy czas na rozwiązywanie testów i że będzie mu towarzyszyła pielęgniarka.

– Dopóki kogoś nie znajdziemy i nie wyszkolimy, będę nią ja. Jesteśmy z Harrisem w pakiecie i zawsze będę go wspierać.

– Żaden problem. Coś jeszcze?

Mama zaczęła kręcić głową, ale złapałem jej spojrzenie.

– Łazienka – wyszeptałem.

– Powiedz im – rozkazała.

Wszyscy na mnie spojrzeli.

– Mieliśmy problem ze znalezieniem łazienki, z której mógłbym skorzystać. Potrzebuję własnego pomieszczenia. Nie chcę, żeby inni uczniowie musieli przeze mnie czekać, tak jak było to dzisiaj.

– Tak, słyszeliśmy o tym. Razem z doktor Kenzing chcielibyśmy przeprosić za niedogodności wywołane przez tę sytuację. Powiadomiliśmy cały nasz personel sprzątający, który znalazł rozwiązanie. Na drugim piętrze jest nieużywana toaleta wydziałowa. Jutro dadzą ci klucz. Będzie twoja.

– Bez dwóch zdań macie łeb na karku – skomentowała mama.

– Bardzo się cieszymy, że Harris będzie naszym uczniem, i chcemy się upewnić, że wszystko pójdzie tak gładko, jak to możliwe. Macie jeszcze jakieś pytania?

Pani Maszak spojrzała na mnie, co doceniałem, ale widziałem w jej oczach, że tak naprawdę jej nie obchodziłem. Wielokrotnie widziałem to spojrzenie u lekarzy i innych pracowników szkoły, którzy składali liczne obietnice, ale nigdy niczego nie robili. Byłem całkiem pewny, że z panią Maszak będzie tak samo.

– Jaki jest pani ulubiony kolor? – zapytałem.

Pani Maszak zareagowała, jakby to nie było dziwne pytanie.

– Hmm, nie mam żadnego.

Brak ulubionego koloru oznaczał brak charakteru; z łatwością wszedłbym (albo wjechał) jej na głowę. Oznaczało to również, tak jak podejrzewałem, że nie zrealizuje swoich obietnic.

– Mój ulubiony kolor to beżowy – oznajmiła radośnie doktor Kenzing.

– Dlaczego beżowy?

– Jest profesjonalny i pasuje do wszystkiego.

Nie miałem pojęcia, jak na to odpowiedzieć.

 

 

 

 

 

 

ZIELONY

 

 

 

 

 

 

W DRODZE DO SAMOCHODU mama zaczęła się czepiać.

– Dlaczego siedziałeś tak cicho? Słowem się nie odezwałeś.

– O co ci chodzi? Wspomniałem o łazience. Poza tym nie dałaś mi czasu na odpowiedź.

– Musisz mówić za siebie. Włączać się do rozmowy. To się nazywa przemawianie we własnym imieniu, Harris.

– Przestań. Szkoła mnie zmęczyła. To tylko jedno spotkanie. Przysięgam, że na następnym usta nie będą mi się zamykały.

Kiedy wróciliśmy do domu, czekały na nas resztki pizzy. Nie było jeszcze czasu na zrobienie zakupów.

– Jak poszło spotkanie? – spytał tata.

Mama westchnęła.

– Dobrze. Wydają się ogarnięci, ale zobaczymy. Każdy nowy rok zaczyna się tak samo.

– A jak tobie minął pierwszy dzień? – zwrócił się do mnie.

– Do bani. Utknąłem przy stole przegrywów na lunchu.

– Mówiłem, że tak będzie! – wrzasnął brat z salonu.

Po kilku kęsach pizzy powiedziałem rodzicom, że chciałbym wrócić do swojego pokoju i zająć się pracą domową. Mama wiedziała, że nie miałem prawie żadnej, ale pomogła mi zaparkować przy biurku, na którym stał komputer przywieziony z Kalifornii.

– Posiedzieć z tobą? – spytała.

– Nie, dam sobie radę. Nie dokonam spontanicznego samozapłonu tylko dlatego, że jesteś w innym pokoju.

– No dobrze. Wyślij mi wiadomość z komputera, jeśli będziesz czegokolwiek potrzebował.

Ledwie wyszła, odetchnąłem z ulgą. Wreszcie byłem sam po przetrwaniu najgorszego pierwszego dnia w historii liceum. Nic się nie zmieniło poza tym, że teraz byłem w New Jersey zamiast w Kalifornii. Nadal byłem dzieciakiem z jednym kolegą, ukrywającym się po szkole we własnym pokoju.

Tak było od zawsze. Wracałem do domu, jadłem obiad, czasem grałem w jakieś gry, a potem uczyłem się, żeby oderwać myśli od faktu, że nikt nie dzwonił ani nie wpadał, aby ze mną posiedzieć.

Okno mojego pokoju w San Diego wychodziło na ulicę i czasem słyszałem, jak nasi sąsiedzi biegali dookoła, grając w berka, koszykówkę czy cokolwiek innego. Pewnego dnia, kiedy byłem w trzeciej klasie, usiadłem przy biurku i słuchałem ich, czytając praktycznie każdy artykuł w internecie o tym, jak ludzie noszą określone kolory ubrań w zależności od tego, jak się czują lub jak chcą się czuć. W pewnym momencie do mojego pokoju weszła mama i zapytała, czy chcę się pobawić z innymi dziećmi. Powiedziałem „nie”, bo gdybym wyszedł na zewnątrz, oni musieliby znaleźć nową grę, ponieważ nie byłbym w stanie zmienić nikogo w berka bez przejechania go. Trudno jest robić coś zabawnego, gdy nie czujesz się mile widziany lub masz wrażenie, że zawadzasz.

Na ekranie komputera wyskoczyła wiadomość od mamy z pytaniem, czy wszystko w porządku. Odpisałem szybko, żeby nie musiała się martwić i tu nie przyszła, choć nie miałem nic do ukrycia. Wyobrażałem sobie, że połowa chłopaków w moim wieku miała zawirusowane komputery, bo ledwie znaleźli się sami, otwierali strony z pornografią. Ale nie ja. Ja po prostu patrzyłem na koło barw, które miałem na tapecie.

Irytowało mnie, że Nory nie chciała mi powiedzieć, jaki jest jej ulubiony kolor. Zadawałem to pytanie od dziesięciu lat i nigdy nikt w tak rażący sposób nie uniknął odpowiedzi. Jasne, niektórzy ludzie mnie ignorowali lub się śmiali, ale nikt nigdy nie zapytał, czy to ma jakieś znaczenie.

Miało to znaczenie z tego samego powodu, dla którego Nory założyła, że nie chodzę na żadne rozszerzone zajęcia.