Strach ma twoje oczy - Agnieszka Ewa Rybka - ebook

Strach ma twoje oczy ebook

Agnieszka Ewa Rybka

4,4

Opis

Pozwól, by strach przeniknął cię do szpiku kości…

Dokąd uciec przed osobą, która zna cię najlepiej na świecie?

Charlotte wiedzie szczęśliwe życie – ma kochającego męża, zdolną córkę i pracę, w której się spełnia. Ale sielanka nie trwa wiecznie. Po powrocie z wyjazdu służbowego Charlotte zastaje w domu swojego ukochanego męża w łóżku z inną kobietą. Nagą. I martwą.

W jego oczach, w które zwykła wpatrywać się z czułością, dostrzega po raz pierwszy nieznajomy błysk – już wie, że oczy te należą do bezlitosnego mordercy. Na zawsze zapamięta tę ciemność, strach, potworny ból i jego – miłość jej życia – z krwią na rękach.

Charlotte wie jedno: musi za wszelką cenę ukryć siebie i swoją córkę w bezpiecznym miejscu, zanim staną się kolejnymi ofiarami. I musi zrobić to sama, bez niczyjej pomocy. Bo kto uwierzy spanikowanej kobiecie, że ten sympatyczny facet, komendant policji w Reykjavíku, wzorowy mąż i ojciec, zabił z zimną krwią, a teraz ruszył w morderczy pościg za własną żoną? Nawet Charlotte trudno w to uwierzyć.

„Z gardła wydarł jej się jęk, zduszony przez zaklejone taśmą usta.

Uważnie na nią patrzył. Na jej posiniaczoną twarz, podbite prawe oko, ślady pod­duszania na szyi, przypalenia papierosem na ramionach. Chwycił ją za biodra i wysunął lekko do siebie, jednocześnie napierając na nią swoim ciałem. Tak, aby go poczuła.”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 365

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (50 ocen)
32
9
7
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
majkakufajka

Dobrze spędzony czas

Niezła, wciągnęła mnie. Ale odejmuje gwiazdkę za ostatnie strony. List za przeproszeniem z okrężnicy - nie trzyma to się całości.
10
Luta11

Nie oderwiesz się od lektury

Powieść, od której czytania nie można się oderwać. Wartka i wciągająca akcja książki, połączenie intrygi z wątkiem romantycznym oraz zaskakujące zakończenie powoduje, że chętnie przeczytam inne pozycje tej autorki, jeżeli tylko są w Legimi. Wspaniale spędzony czas. Polecam czytelnikom tą książkę.
10
kiepiureczkaa

Nie oderwiesz się od lektury

Książka rewelacyjna. Wciąga od pierwszych stron i trzyma czytelnika w swoich szponach aż do samego końca. Bardzo polecam
00
BeataWyrzykowska63

Nie oderwiesz się od lektury

Brawo👌 bardzo dobrze napisana, szybka akcja, świetne opisy Islandii!
00
kasiaksy

Całkiem niezła

dobra fabuła chociaż końcówka dość mocno przyśpiesza przez co treść traci na tajemniczości. czyta się ją szybko
00

Popularność




Rozdział 1

Naresz­cie, pomy­ślała Char­lotte, gdy samo­lot lecący z Houston dotknął płyty lot­ni­ska w Keflavíku. Ode­tchnęła głę­boko, patrząc przez okienko na zbli­ża­jący się ter­mi­nal.

Wra­cała do domu po sze­ściu pra­co­wi­tych tygo­dniach w Tek­sa­sie, do któ­rego przy­była na spe­cjalne zapro­sze­nie dok­tora Spil­l­mana, świa­to­wej sławy chi­rurga orto­pedy. Spil­l­man zwró­cił na nią uwagę na wio­sen­nym sym­po­zjum orto­pe­dów w Lon­dy­nie, pod­czas któ­rego pro­wa­dziła wykład na temat uwa­run­ko­wań gene­tycz­nych wystę­po­wa­nia skró­co­nych kości udo­wych u dzieci. Cze­kał cier­pli­wie, gdy sala pusto­szała, a potem pod­szedł do niej i wycią­gnął dużą dłoń.

– Joe Spil­l­man. – Uśmiech­nął się, a wesołe cho­chliki bły­snęły w sza­rych oczach.

Wysoki, zwy­czaj­nie zbu­do­wany, z gęstą czu­pryną siwie­ją­cych wło­sów miał w sobie coś, co spra­wiało, że budził sza­cu­nek.

– Wiem, kim pan jest – odpo­wie­działa Char­lotte i zdała sobie sprawę, że stres towa­rzy­szący jej pod­czas wykładu to nic w porów­na­niu z tym, co czuje w tej chwili. Wysu­nęła szczu­płą dłoń do dok­tora Spil­l­mana, a drugą prze­je­chała po swo­ich dłu­gich jasnych wło­sach upię­tych w cia­sny kok. Poczuła, jak robi jej się gorąco, choć sala była kli­ma­ty­zo­wana, a ona miała na sobie czarną wizy­tową sukienkę do kolan. Momen­tal­nie jed­nak opa­no­wała emo­cje i obda­rzyła swo­jego roz­mówcę pro­fe­sjo­nal­nym uśmie­chem, uka­zu­jąc swoje białe, ide­al­nie pro­ste zęby.

– Jestem pod wra­że­niem pani wie­dzy, pani dok­tor. – Spil­l­man przy­siadł na biurku, przed któ­rym Char­lotte chwilę wcze­śniej pro­wa­dziła wykład. Skrzy­żo­wał ręce na piersi i zmie­rzył wzro­kiem całą jej wysoką, szczu­płą syl­wetkę. Od stóp ubra­nych w wyso­kie szpilki z czer­woną pode­szwą przez wąskie bio­dra i talię, krą­głe piersi, wysta­jące oboj­czyki aż po twarz. Drobną, z uwy­dat­nio­nymi kośćmi policz­ko­wymi i małym, zgrab­nym nosem. Wpa­trzył się w jej duże błę­kitne oczy, a ona pomy­ślała, że wła­śnie traci u niej cały sza­cu­nek, jakim go wcze­śniej darzyła. Oto kolejny męż­czy­zna w jej lekar­skiej karie­rze mie­rzy ją spoj­rze­niem, jakby była towa­rem na półce w skle­pie, a nie osła­wioną panią chi­rurg. A wtedy on dodał: – Ale jesz­cze więk­sze wra­że­nie robią na mnie pani osią­gnię­cia. Sły­sza­łem, że składa pani pacjen­tów nie tylko z Islan­dii, ale i ze Skan­dy­na­wii. Nie­któ­rzy nazy­wają panią nor­dycką mistrzy­nią skal­pela.

– Pan, panie dok­to­rze, jest za to mistrzem na skalę świata. Prze­cież przy­jeż­dżają do pana pacjenci z całego globu – odpo­wie­działa skrom­nie Char­lotte, ale od słów Spil­l­mana zro­biło jej się cie­pło na sercu. Zda­wała sobie sprawę ze swo­ich umie­jęt­no­ści, nie sądziła jed­nak, że jej pracę dostrzeże tak wybitny spe­cja­li­sta.

– Spil­l­man Ortho­pe­dic Insti­tute ma dla pani pro­po­zy­cję nie do odrzu­ce­nia. – Spil­l­man wstał i spoj­rzał jej pro­sto w oczy. – Dru­giego sierp­nia mam zapla­no­waną ope­ra­cję wydłu­że­nia nogi u sied­mio­let­niej dziew­czynki. Chciał­bym, żeby­śmy prze­pro­wa­dzili ją razem. Co pani na to?

Dwa mie­siące póź­niej Char­lotte pole­ciała do Tek­sasu. Przez pierw­sze trzy tygo­dnie asy­sto­wała Spil­l­ma­nowi przy każ­dym bada­niu małej Lenki ze Sło­wa­cji oraz każ­dej roz­mo­wie z jej rodzi­cami i człon­kami zespołu, który zaj­mo­wał się dziew­czynką. Zapo­zna­wała się ze sprzę­tem, pro­ce­du­rami i pla­nem ope­ra­cji. Po ope­ra­cji, która prze­bie­gła bez jakich­kol­wiek pro­ble­mów, przez nieco ponad trzy tygo­dnie wspól­nie obser­wo­wali dziew­czynkę i moni­to­ro­wali prze­bieg wzro­stu jej nogi. Następ­nie Char­lotte, bogat­sza o nowe doświad­cze­nie, z potęż­nym hono­ra­rium na kon­cie i zapro­sze­niem na kolejną ope­ra­cję za pięć mie­sięcy, udała się w podróż powrotną do Islan­dii, do swo­ich pacjen­tów, któ­rzy cze­kali na nią w szpi­talu w Reykjavíku. Choć ostat­nie sześć tygo­dni spę­dziła w kli­ma­ty­zo­wa­nej, nowo­cze­snej kli­nice, to cie­szyła się, że opusz­cza upalny, suchy Tek­sas i wraca na swoją chłodną wyspę. Przy­spie­szyła nawet ter­min wylotu o jeden dzień, ponie­waż pod­czas jed­nej z roz­mów Jens powie­dział jej, że wyjąt­kowo ma wolny cały week­end. Posta­no­wiła zro­bić mu nie­spo­dziankę. O niczym go nie infor­mu­jąc, przy­le­ciała na Islan­dię w pią­tek wie­czo­rem. Wysia­dła z samo­lotu i cią­gnąc za sobą dwie walizki, skie­ro­wała się do wyj­ścia z lot­ni­ska.

Dobrze, że to całe sza­leń­stwo się skoń­czyło, ode­tchnęła z ulgą, kiedy prze­cho­dziła przez drzwi.

– Dobry wie­czór, pani dok­tor – przy­wi­tał ją straż­nik, kiwa­jąc głową.

No tak, pomy­ślała i unio­sła rękę w geście pozdro­wie­nia. O jej wyjeź­dzie do Spil­l­mana mówiła cała Islan­dia. Wszy­scy byli z niej dumni. Na ponie­dzia­łek szpi­tal zapla­no­wał nawet kon­fe­ren­cję pra­sową, żeby mogła opo­wie­dzieć dzien­ni­ka­rzom o minio­nych sze­ściu tygo­dniach i prze­biegu ope­ra­cji. Uśmie­cha­jąc się pod nosem, Char­lotte wsia­dła do tak­sówki i wpa­trzona w surowy, dostojny kra­jo­braz za oknem głę­boko nabrała w płuca powie­trza. Już za chwilę wtuli się w swo­jego męża. Weź­mie długą kąpiel i zamó­wią coś dobrego do jedze­nia. Może steki z jagnię­ciny? A do kola­cji może wypiją jakieś dobre wino? Zna­jąc Jensa, przy­naj­mniej jedna butelka chło­dzi się w lodówce, cze­ka­jąc na spe­cjalną oka­zję. A dziś jest wła­śnie spe­cjalna oka­zja. To będzie wspa­niały wie­czór, pomy­ślała, uśmie­cha­jąc się jesz­cze sze­rzej.

Gdy tak­sówka zatrzy­mała się pod ich bia­łym domem, który wyglą­dał jak dwo­rek i znaj­do­wał się nad samą Zatoką Faxa w Reykjavíku, Char­lotte od razu zauwa­żyła, że wewnątrz nikogo nie ma. Albo Jens poje­chał jed­nak do pracy, albo jest w Drang­snes, pomy­ślała i wyjęła port­fel z torebki.

– Nie trzeba, pani dok­tor – powie­dział tak­sów­karz, a Char­lotte dopiero teraz zdała sobie sprawę, że obser­wo­wał ją we wstecz­nym lusterku. – Przy­nio­sła pani dumę naszemu kra­jowi. Dzi­siej­szy kurs jest gra­tis.

To się robi przy­tła­cza­jące, stwier­dziła w myślach, prze­krę­ca­jąc klucz w zamku. Obrzu­ciła spoj­rze­niem haczyk przy drzwiach i już wszystko wie­działa. Bra­ko­wało klu­czy na bre­loczku z wieżą Eif­fla, jedy­nej pamiątce, jaką przy­wieźli z upoj­nego week­endu w Paryżu we dwoje pięć lat temu, a to zna­czyło, że Jens jest w ich dru­gim domu. Char­lotte zawa­hała się przez chwilę. Marzyła o tym, żeby się wyką­pać po dłu­giej podróży i zało­żyć jakiś wygodny strój. Kiedy żegnała się z pra­cow­ni­kami Spil­l­man Ortho­pe­dic Insti­tute, miała na sobie ele­gancki beżowy kom­bi­ne­zon i wyso­kie czarne szpilki. Tak wsia­dła do samo­lotu. Teraz myślała już tylko o tym, żeby je zrzu­cić.

Już zsu­wała but, gdy w jed­nej chwili zmie­niła zda­nie. Z powro­tem wło­żyła stopę w szpilkę, chwy­ciła klu­czyki od swo­jego samo­chodu, wzięła torebkę, którą chwilę wcze­śniej posta­wiła na komo­dzie przy drzwiach, i zamknęła za sobą drzwi. Wyką­pie się i prze­bie­rze w Drang­snes. A wła­ści­wie roz­bie­rze się dla męża, któ­remu pozwoli się umyć. I wyma­so­wać. Dłu­gie godziny w samo­lo­cie zaczęły jej się dawać we znaki, ale skoro świa­do­mie przy­je­chała dzień wcze­śniej bez zapo­wie­dzi, to nie może mieć pre­ten­sji do Jensa, że aku­rat wybrał się do odle­głego o trzy i pół godziny drogi Drang­snes.

Zmierz­chało, gdy Char­lotte jechała przez dzie­wi­cze tereny Islan­dii. Na szczę­ście skoń­czył się już okres cią­głej jasno­ści i teraz wresz­cie można było odróż­nić dzień od nocy, ale nie była to jesz­cze tak ciemna noc, jak te w Tek­sa­sie. Char­lotte kochała swój kraj. Jego dostoj­ność, dzi­kość i nie­zgłę­bione piękno natury. Jego ciszę i poczu­cie, że jest się tutaj tak wol­nym, jak tylko się tego pra­gnie. Ale mie­siące, gdy dzień trwał nie­prze­rwa­nie przez całą dobę, draż­niły ją nie­zmien­nie od dziecka. Zwłasz­cza gdy wra­cała wie­czo­rami do domu po dwu­na­sto­go­dzin­nym dyżu­rze, a sąsie­dzi wokół, oży­wieni wie­czorną jasno­ścią, wycho­dzili z psami na spa­cer, na jog­ging albo ruszali na czarną jak smoła plażę, aby posie­dzieć na niej w kurtce i czapce i cie­szyć się z jasnej nocy. Pod tym wzglę­dem dobrali się z Jen­sem ide­al­nie. Nie­na­wi­dził tego tak samo jak ona.

Jens… Cie­kawe, po co poje­chał do Drang­snes?, pomy­ślała i prze­su­nęła dło­nią po czole. Może pla­nuje dla niej jakąś nie­spo­dziankę na jutro?

Rzu­ciła okiem na mijane Bor­gar­nes i pogło­śniła radio. Zmę­cze­nie dawało jej się coraz bar­dziej we znaki. Zaczy­nała żało­wać, że zde­cy­do­wała się na tę podróż.

– Teraz już za późno – mruk­nęła do sie­bie i jesz­cze bar­dziej pogło­śniła radio, aż Björk śpie­wa­jąca I miss you zahu­czała jej w uszach.

Było przed dwu­dzie­stą trze­cią, gdy wresz­cie zje­chała z trasy, skrę­ca­jąc w prawo, i minęła tabliczkę z napi­sem Drang­snes. Ich drugi dom. Tra­fili tu przy­pad­kiem kilka mie­sięcy po ślu­bie, gdy pew­nej nie­dzieli wybrali się na zwie­dza­nie pół­noc­nej Islan­dii. Char­lotte zachwy­ciła się wido­kiem fiordu Steingrímsfjörður, masko­nu­rami, base­nami ter­mal­nymi i wra­że­niem, że czas pły­nie tutaj trzy razy wol­niej. Sto­jąc na maleń­kim pode­ście, spod któ­rego odpły­wały moto­rówki na wysepkę Grim­sey, Char­lotte zamknęła oczy i wcią­gnęła w płuca czy­ste, nie­mal dzie­wi­cze powie­trze.

– Chcę tu zamiesz­kać – szep­nęła, a Jens ze śmie­chem wziął ją w ramiona.

– No nie – powie­dział, czo­chra­jąc ją żar­to­bli­wie po gło­wie. – Ze wszyst­kich pust­kowi, jakie dzi­siaj odwie­dzi­li­śmy, ty musia­łaś zako­chać się aku­rat w tym, w któ­rym już naprawdę pra­wie nikogo nie ma.

Char­lotte zaśmiała się pod nosem na to wspo­mnie­nie. Prze­je­chała obok szkoły i trzech gorą­cych źró­de­łek, w któ­rych dostrze­gła dwie star­sze kobiety w czap­kach na gło­wach, a następ­nie minęła sklep i skrę­ciła w lewo. W miarę jak jej auto wspi­nało się pod górę, zabu­dowa sta­wała się coraz rzad­sza. Ich dom mie­ścił się na samym końcu tej sie­dem­dzie­się­cio­oso­bo­wej miej­sco­wo­ści. Był to jedyny wysta­wiony wów­czas na sprze­daż budy­nek miesz­kalny i choć Char­lotte liczyła na coś z wido­kiem na fiord, to tam­tej nie­dzieli nie wahała się ani chwili. Naj­waż­niej­sze, że to jest wciąż w Drang­snes. Miesz­ka­nie w tym miej­scu zda­wało się jej prze­zna­cze­niem. Poja­wiła się w Drang­snes, zapra­gnęła tu zamiesz­kać i aku­rat był tu dom na sprze­daż. Wie­działa, że jeśli się od razu nie zde­cy­duje, to nie­prędko trafi się taka oka­zja.

Samo­chód Jensa stał pod domem. Brama była zamknięta i tylko słabe świa­tło lampki noc­nej prze­bi­jało się spod nie do końca zacią­gnię­tej czar­nej rolety w ich sypialni na pię­trze.

Char­lotte zosta­wiła auto pod bramą i skie­ro­wała się do zie­lo­nych drzwi wej­ścio­wych. Naci­snęła klamkę, ale nie ustą­piły.

– Komen­dant poli­cji w Reykjavíku boi się spać sam w domu – prych­nęła pod nosem i wygrze­bała klu­cze z torebki. Zamy­ka­nie domu na klucz to ostat­nia rzecz, o jakiej myślą miesz­kańcy Drang­snes. – No dobrze, panie poli­cjan­cie, przy­je­chał twój ochro­niarz – wymam­ro­tała do sie­bie i deli­kat­nie otwo­rzyła drzwi.

W domu pano­wały egip­skie ciem­no­ści spo­tę­go­wane przez czarne rolety zewnętrzne zasła­nia­jące wszyst­kie okna. Nie chcąc zapa­lać świa­tła, Char­lotte się­gnęła do torebki po tele­fon, ale zdała sobie sprawę, że zosta­wiła go w samo­cho­dzie. Trudno, pomy­ślała, dotarła do scho­dów po omacku i zdjęła buty. Pój­dzie po tele­fon rano. Zaczęła wspi­nać się na palusz­kach, a gdy zna­la­zła się na pię­trze, skie­ro­wała się w stronę drzwi na lewo. Dopiero teraz usły­szała dobie­ga­jące od ich strony przy­tłu­mione jęki. Spod drzwi sączyło się deli­katne świa­tło. Char­lotte poczuła falę stra­chu prze­cho­dzącą od czubka głowy aż do pal­ców stóp. Stała tak przez moment, aż odwa­żyła się zro­bić pierw­szy krok. Jak w tran­sie wędro­wała przed sie­bie z ręką wycią­gniętą w stronę klamki, a wtedy do jej uszu doszedł jesz­cze jeden dźwięk. Odgłos sza­mo­ta­niny? Prze­łknęła z tru­dem ślinę i cicho otwo­rzyła drzwi swo­jej mał­żeń­skiej sypialni. Na potęż­nym łóżku na wprost wej­ścia, w sko­tło­wa­nej pościeli zoba­czyła nagiego Jensa, który sie­dział okra­kiem na nagiej kobie­cie. Jego silne, umię­śnione ramiona zaci­skały się na jej szyi, dyszał ciężko z obna­żo­nymi zębami jak dzi­kie zwie­rzę. Nogi dziew­czyny jesz­cze lekko wierz­gały przy­gnie­cione przez cięż­kie ciało Jensa, gdy reszt­kami sił wal­czyła o życie. Jej oczy były wiel­kie i prze­ra­żone, a usta otwarte w płon­nej nadziei zła­pa­nia odde­chu. Wresz­cie jej dło­nie, któ­rymi pró­bo­wała ode­rwać palce Jensa od swo­jej szyi, opa­dły bez­wład­nie na pościel, a nogi zasty­gły w bez­ru­chu

Torebka, którą Char­lotte wciąż trzy­mała w ręku, opa­dła z głu­chym łup­nię­ciem na pod­łogę. Jens bły­ska­wicz­nie spoj­rzał w stronę wej­ścia. Zerwał się z łóżka, a głowa dziew­czyny opa­dła na bok. Jej nie­na­tu­ral­nie wiel­kie, puste oczy patrzyły teraz wprost na Char­lotte. Zanim Jens chwy­cił żonę pod pachy i zaczął wlec w stronę scho­dów, zdą­żyła jesz­cze dostrzec zasi­niałą szyję.

– Jens! – krzyk­nęła roz­pacz­li­wie Char­lotte, wyma­chu­jąc nogami i pró­bu­jąc się wyrwać. – Jens, kurwa, coś ty zro­bił?! Kim jest ta kobieta? Jens! O Boże, nie! Pro­szę! – wrza­snęła, a zaraz potem mąż pchnął ją jak lalkę na schody.

Char­lotte prze­ko­zioł­ko­wała na sam dół. Po dro­dze pró­bo­wała się zła­pać drew­nia­nych barie­rek, ale siła, z jaką zrzu­cił ją Jens, była tak wielka, że jej dło­nie tylko się śli­zgały po wypo­le­ro­wa­nym drew­nie, a ona sama bez­wład­nie spa­dała coraz niżej, obi­ja­jąc całe ciało. Zanim spa­dła na sto­jące na pod­ło­dze szpilki, ude­rzyła głową w wysta­jący pierw­szy sto­pień scho­dów. Z oczu pole­ciały jej łzy, głowa pul­so­wała roz­ry­wa­ją­cym bólem, w uszach jej szu­miało, szpilka jed­nego buta wbi­jała jej się w poli­czek, a druga gnio­tła bole­śnie w piersi. Bolały ją potur­bo­wane plecy i ręce powy­krzy­wiane od roz­pacz­li­wych prób zatrzy­ma­nia się na scho­dach. Jed­nak nawet nie drgnęła. Nie wie­działa, gdzie jest Jens. Po chwili usły­szała gorącz­kową krzą­ta­ninę na górze. Trza­skały drzwi szafy, szu­rały buty, a wresz­cie cięż­kie kroki zadud­niły na scho­dach. Dreszcz stra­chu prze­szył całe jej ciało, a łzy momen­tal­nie prze­stały lecieć. Zamknęła oczy i otwo­rzyła je lekko dopiero, gdy usły­szała, jak Jens otwiera drzwi wej­ściowe. W smu­dze deli­kat­nego świa­tła z lampy nad drzwiami zoba­czyła, jak wycho­dzi ubrany w swój poli­cyjny mun­dur z zawi­niętą w prze­ście­ra­dło dziew­czyną prze­rzu­coną przez ramię. Usły­szała trza­śnię­cie bagaż­nika, a chwilę póź­niej w drzwiach znów uka­zała się wielka postać. Char­lotte bły­ska­wicz­nie zamknęła oczy. Powoli, krok za kro­kiem Jens zbli­żał się do niej. Wstrzy­mała oddech i robiła wszystko, żeby nie drgnął jej choćby naj­mniej­szy mię­sień twa­rzy. Jens kuc­nął przy niej i odgar­nął jej mokre od łez włosy z twa­rzy. Prze­ra­że­nie ści­snęło jej serce. Pochy­lał się tak nad nią w mil­cze­niu, a Char­lotte z sekundy na sekundę bała się coraz bar­dziej.

– Prze­cież wiem, że żyjesz – szep­nął i prze­je­chał pal­cem po jej policzku. – Dosko­nale zda­jesz sobie sprawę, że nie lubię nie­za­po­wie­dzia­nych wizyt, skar­bie. No ale skoro chcia­łaś mi zro­bić nie­spo­dziankę, to muszę ci się jakoś odwdzię­czyć.

Char­lotte otwo­rzyła oczy, a twarz Jensa roz­świe­tlił uśmiech sza­leńca.

– Ty będziesz następna.

Odszedł w stronę drzwi, ale wró­cił się jesz­cze i z całej siły kop­nął ją w krę­go­słup. Char­lotte zawyła z bólu, a Jens zła­pał ją za nogi i zaczął wlec po pod­ło­dze do kuchni.

– Jens, prze­stań! – wydy­szała z tru­dem, kiedy jej pod­bró­dek sunął po twar­dych deskach pod­łogi. Ramiona miała wycią­gnięte przed sie­bie i pró­bo­wała zacze­pić się gdzieś paznok­ciami, ale tylko raniła się jesz­cze bar­dziej. Wresz­cie Jens puścił jej nogi, które z łosko­tem opa­dły na zimne płytki w kuchni. – Jens, co ty… – zaczęła prze­stra­szona, uno­sząc się z tru­dem na rękach. Zoba­czyła, że są obok drzwi do piw­nicy. – Bła­gam, nie! – zdą­żyła krzyk­nąć, gdy Jens otwo­rzył je i popchnął ją w dół.

Sto­czyła się z sze­ściu beto­no­wych schod­ków do maleń­kiej piw­nicy. Zoba­czyła jesz­cze tylko, jak Jens wyłą­cza bez­piecz­niki umiesz­czone w szafce elek­trycz­nej, usły­szała prze­krę­ca­nie i wyszar­py­wa­nie klu­cza z szafki, a potem trza­snęły drzwi i w pomiesz­cze­niu zro­biło się cał­ko­wi­cie ciemno, a wil­gotny, ciężki zapach wypeł­nił jej noz­drza.

Była spa­ra­li­żo­wana stra­chem. Leżała twa­rzą na zim­nym beto­nie i bała się choćby gło­śniej ode­tchnąć. Ciem­ność była tak głę­boka, że Char­lotte nie widziała nawet swo­jej dłoni. Poczuła, jak coś cie­płego spływa jej z nosa na usta, a po chwili wyczuła na języku meta­liczny posmak krwi.

Boże, co się wła­śnie wyda­rzyło?, pomy­ślała prze­ra­żona, sta­ra­jąc się z całych sił dosły­szeć jakiś dźwięk za drzwiami piw­nicy. Czuła się jak zwie­rzę schwy­tane w pułapkę. Nie miała poję­cia, ile czasu tak leżała w bez­ru­chu. W pew­nym momen­cie jej wzrok nieco przy­zwy­czaił się do ciem­no­ści. W końcu unio­sła dłoń, otarła sobie krew z nosa i z naj­wyż­szym wysił­kiem unio­sła się na rękach. A wtedy w gło­wie poja­wiło jej się jedno słowo: Kolbrún.

Prze­ra­że­nie, jakie czuła w obec­no­ści Jensa, było niczym w porów­na­niu do prze­ra­że­nia, jakie ogar­nęło ją teraz. Zaczęła na czwo­ra­kach prze­su­wać się w stronę scho­dów. Choć ich nie widziała, to wie­działa, że tam są. Wyma­cała dło­nią pierw­szy sto­pień i zaczęła się po nich wcią­gać. Zale­d­wie sześć stopni, a wysi­łek był taki, jakby wspi­nała się na Mount Eve­rest. Bolały ją plecy, dło­nie, nogi, szyja i nos. Wszystko. Cho­ciaż sie­bie nie widziała, to uważ­nie reje­stro­wała każdy ruch, jakby dopiero uczyła się cho­dzić. Dłoń, łokieć, kolano. Dłoń, łokieć, kolano. Jak wska­zówki zegara wpra­wione w ruch. W końcu ude­rzyła głową w drzwi pro­wa­dzące do kuchni i pod­cią­ga­jąc się na naj­wyż­szy sto­pień, prze­su­nęła po nich dło­nią. Wyczuła klamkę, naci­snęła ją i wpa­dła tuło­wiem na zimne kuchenne płytki.

Par­ter był cał­ko­wi­cie ciemny i cichy. Ale już nie tak upior­nie ciemny jak piw­nica. Czy Jens jest w domu i obser­wuje ją teraz z jakie­goś kąta? A może poje­chał z cia­łem tej kobiety? W końcu pako­wał ją do samo­chodu. W gło­wie Char­lotte kłę­biło się mnó­stwo pytań.

– Jens – wyrzę­ziła cicho, aż sama prze­ra­ziła się tego szeptu. Odchrząk­nęła i powie­działa gło­śniej: – Jens, jesteś tutaj? Zro­bię, co tylko chcesz, tylko się pokaż.

Cze­kała, leżąc połową ciała w kuchni, a połową wciąż na piw­nicz­nych scho­dach. Nie sły­szała nic, ale też nie czuła niczy­jej obec­no­ści. Prze­ły­ka­jąc z tru­dem ślinę, zła­pała dłońmi drzwi i pod­cią­gnęła nogi do sie­bie. Oddy­chała ciężko i poczuła napły­wa­jące do oczu łzy. Och nie, tylko nie to, pomy­ślała i wystra­szyła się jesz­cze bar­dziej. Prze­cież nie może się teraz zała­mać. Wzięła trzy odde­chy, jak zawsze, gdy pacjent był w sta­nie zagro­że­nia życia, a ona była jedyną osobą, która mogła go ura­to­wać od śmierci. Teraz ona jest swoim wła­snym pacjen­tem.

Zasta­no­wiła się, która może być godzina. Ile czasu spę­dziła w piw­nicy? Pamię­tała, że przy­je­chała około dwu­dzie­stej trze­ciej, ale która godzina jest teraz? Poczuła nagle na nad­garstku swój złoty zega­rek. Kla­syczny, ele­gancki i piękny, ale teraz kom­plet­nie bez­u­ży­teczny, bo w tych ciem­no­ściach nie była w sta­nie nawet go doj­rzeć, a co dopiero spraw­dzić poło­że­nia wska­zó­wek.

Chwy­ciła dłońmi klamki po obu stro­nach drzwi i dźwi­gnęła się z tru­dem na nogi. Drzwi zaskrzy­piały prze­raź­li­wie, a ona czuła, jak trzęsą się jej nogi i ręce, gdy pró­bo­wała utrzy­mać się w pozy­cji pio­no­wej. Ale stała! To naj­waż­niej­sze. Zro­biła trzy wolne kroki. Cho­dzi. Otarła pal­cami nos i usta i czu­jąc zimne płytki pod bosymi sto­pami, poszła powoli w stronę drzwi wej­ścio­wych. Były zamknięte na klucz od zewnątrz. Naci­snęła przy­cisk odsła­nia­jący rolety zewnętrzne, ale nic się nie wyda­rzyło. Okna w całym domu były szczel­nie zasło­nięte. Zaczęła się prze­kli­nać w myślach za to, że tak nama­wiała Jensa, aby zamon­to­wali elek­tryczne rolety zamiast stan­dar­do­wych. Szarp­nęła ze zło­ścią klamkę drzwi, ale one ani drgnęły. Odwró­ciła się do nich ple­cami i osu­nęła na pod­łogę. Nie­na­wi­dziła się za to, że znowu pła­cze i że jest taka bez­silna. Prze­cież musi dzia­łać, a nie się mazać! I wtedy sobie o czymś przy­po­mniała. Spró­bo­wała się pod­nieść, ale zachwiała się i klap­nęła ciężko na pośladki. Zaszlo­chała i ruszyła na czwo­ra­kach w stronę scho­dów pro­wa­dzą­cych na pię­tro. Chwy­ciła się barierki i wstała, a potem, przy­po­mi­na­jąc sobie dokład­nie swój upa­dek z tych scho­dów, zaczęła powoli wspi­nać się po nich na górę. Była zła na sie­bie, że nie może cho­dzić szyb­ciej, bo nie wie­działa, ile czasu zostało do powrotu Jensa. Z nosa znowu zaczęła jej się sączyć krew. Otarła twarz dło­nią i kon­ty­nu­owała wspi­naczkę, czu­jąc, że roz­ma­zuje na całej barierce krwawy odcisk dłoni. Ode­tchnęła głę­boko, gdy weszła na pię­tro. Nogi i ręce drżały jej, jakby przy­go­to­wy­wały ją do ponow­nego upadku.

– Nie – powie­działa do sie­bie gło­śno i poczuła, jak wra­cają jej czuj­ność i opa­no­wa­nie, któ­rych doświad­czała na sali ope­ra­cyj­nej. Oprócz talentu kole­dzy po fachu podzi­wiali ją wła­śnie za zacho­wy­wa­nie zim­nej krwi. Nawet w naj­trud­niej­szych momen­tach, gdy pacjent umie­rał na stole, Char­lotte potra­fiła powstrzy­mać nara­sta­jące emo­cje i dzia­łać z pre­cy­zją i opa­no­wa­niem. To podej­ście poja­wiło się po śmierci jej pierw­szego, nie­for­mal­nego pacjenta. I choć czuła teraz, że ani psy­chicz­nie, ani fizycz­nie nie daje rady, to wie­działa, że nie ma tutaj nikogo, kto mógłby jej pomóc. To nie szpi­tal. Nikt nie przyj­dzie na zastęp­stwo ani nie poda jej żad­nego leku. To śro­dek cho­ler­nego pie­kła, w któ­rym nie­spo­dzie­wa­nie się zna­la­zła.

Na oślep ruszyła przed sie­bie w stronę sypialni. Wycią­gnęła rękę do przodu i z wysił­kiem utrzy­my­wała ją w powie­trzu, robiąc krok za kro­kiem i cze­ka­jąc, aż natknie się na drzwi. Jens musiał zosta­wić je otwarte, bo choć ich nie dotknęła, to poczuła, że zna­la­zła się w sypialni. W środku uno­sił się zapach potu zmie­szany z zapa­chem spermy i czymś, czego Char­lotte nie potra­fiła na początku roz­szy­fro­wać.

Strach, usły­szała cichy głos w swo­jej gło­wie, a jej cia­łem wstrzą­snął dreszcz. Teraz zro­zu­miała. Taki zapach miał strach. Poczuła, jak wło­ski na karku stają jej dęba, i opa­dła na kolana. Wzdry­gnęła się, gdy jej dłoń natra­fiła na jakiś miękki mate­riał. Ubra­nie. Chyba majtki. Odrzu­ciła je od sie­bie i dalej despe­racko prze­su­wała dłońmi po pod­ło­dze. Krzyk­nęła ze stra­chu, gdy coś cie­płego opa­dło jej na dłoń, i usia­dła, pró­bu­jąc osło­nić twarz.

– Jens?! – powie­działa, oddy­cha­jąc ciężko, ale po chwili zdała sobie sprawę, że to krew z nosa kap­nęła jej na rękę.

Sły­szała wale­nie swo­jego serca, gdy ponow­nie prze­szu­ki­wała na czwo­ra­kach ciemny jak gro­bo­wiec pokój. Miała wra­że­nie, że spraw­dziła każdy kąt, a mimo to wciąż nie zna­la­zła tego, po co tu przy­szła. Kolana bolały ją okrop­nie, gdy ponow­nie ruszyła przed sie­bie.

– Au – syk­nęła, gdy przy­wa­liła głową w ramę łóżka. Usia­dła, pod­pie­ra­jąc się jedną ręką, a drugą przy­kła­da­jąc do czoła. I wtedy ją wyczuła. Się­gnęła dło­nią głę­biej pod łóżko i wycią­gnęła swoją torebkę. Jens musiał ją tam kop­nąć, zanim wyszedł z pokoju. Char­lotte wyma­cała zamek i otwo­rzyła ją. Wyczuła swój port­fel, pasz­port, wszyst­kie doku­menty, które tu miała, a nawet jakie­goś batona, któ­rego nie zja­dła w samo­lo­cie, i wresz­cie na samym spo­dzie zna­la­zła swoje wyba­wie­nie. Pęk klu­czy.

Zanim wstała, wygrze­bała jesz­cze z torebki chu­s­teczki higie­niczne. Wyjęła jedną i przedarła na pół, a potem zro­lo­wała obie czę­ści i wło­żyła sobie w dziurki od nosa, sycząc przy tym z bólu. Oddy­cha­jąc ciężko przez usta, wstała i z rękami przed sobą skie­ro­wała się w stronę scho­dów. Była zbyt obo­lała, żeby z nich zejść w ciem­no­ściach. I zbyt prze­ra­żona, bo w gło­wie zoba­czyła sie­bie spa­da­jącą z nich wcze­śniej. Usia­dła więc na naj­wyż­szym stop­niu i trzy­ma­jąc się mocno barie­rek, zaczęła zsu­wać się poślad­kami w dół, sto­pień za stop­niem.

Na samym dole wyma­cała dłońmi swoje szpilki i uklęk­nęła przed dziurką od klu­cza. Wyjęła z torebki pęk klu­czy i opusz­kami pal­ców pró­bo­wała wyma­cać ten wła­ściwy. Był tam jesz­cze klucz od domu w Reykjavíku, od miesz­ka­nia teścio­wej, od skrzynki na listy, od jej samo­chodu, od samo­chodu Jensa i od jej gabi­netu w szpi­talu. Zazwy­czaj wystar­czał jej rzut oka, aby wybrać wła­ściwy klucz. Ale teraz, po ciemku, wszyst­kie wyda­wały się takie same. Udało jej się za trze­cim razem, a gdy zimne powie­trze owiało jej twarz, z oczu po raz kolejny tej nocy poto­czyły się łzy. Wsia­dła do samo­chodu, z ulgą dostrze­gła na fotelu pasa­żera swój tele­fon i ruszyła pustą drogą przed sie­bie. Przez całą drogę do Keflavíku zer­kała nie­ustan­nie w lusterka. Obez­wład­nia­jący strach ogar­nął ją, gdy pięć­dzie­siąt kilo­me­trów przed Reykjavíkiem na desce roz­dziel­czej zapa­liła się kon­tro­lka paliwa. Zje­chała na bez­ob­słu­gową sta­cję ben­zy­nową, o tej porze cał­kiem pustą. Zatan­ko­wała tylko tyle, by doje­chać do lot­ni­ska. Zanim wsia­dła do samo­chodu, spraw­dziła tylne sie­dze­nia, choć widziała, że nikogo poza nią tam nie było. Ni­gdy w życiu się tak nie bała.

Była pra­wie czwarta nad ranem, kiedy zapar­ko­wała pod lot­ni­skiem, które opu­ściła kilka godzin wcze­śniej. Całe szczę­ście, że nie wyjęła nic z torebki po powro­cie do domu z Houston. Zanim weszła do hali odlo­tów, otwo­rzyła jesz­cze bagaż­nik. Jako lekarz zawsze woziła ze sobą wali­zeczkę pełną małych bute­le­czek płyn­nych leków na różne przy­pa­dło­ści. Przyj­rzała im się uważ­nie i prze­ana­li­zo­wała w gło­wie różne kom­bi­na­cje, które jed­no­cze­śnie mogła bez­piecz­nie zabrać ze sobą do samo­lotu. Epi­ne­fryna, Xanax, Midol, ibu­pro­fen, lora­ze­pam i mała, pusta, ste­ryl­nie zapa­ko­wana strzy­kawka. Dla pozo­rów wło­żyła jesz­cze do torebki kom­presy, ban­daż oraz pla­stry i upew­niw­szy się, że jej legi­ty­ma­cja lekar­ska jest w port­felu, zatrza­snęła klapę bagaż­nika i wzięła głę­boki oddech. Była gotowa do wylotu.

Sta­nęła na środku małej hali z prze­szklo­nym dachem, przez który widać było teraz tylko ciem­ność. Rozej­rzała się, jakby była tu po raz pierw­szy, i pode­szła do punktu infor­ma­cji.

– Muszę się dostać do Perth – powie­działa, patrząc na kor­pu­lentną star­szą panią, która mimo środka nocy uśmiech­nęła się do niej pro­mien­nie. Momen­tal­nie jed­nak zmie­niła wyraz twa­rzy i roz­sze­rzyła oczy z prze­ra­że­nia.

– Czy wszystko z panią w porządku? – Kobieta wstała z czar­nego, biu­ro­wego fotela i badaw­czo przyj­rzała się Char­lotte. Była od niej sporo niż­sza, więc musiała nieco zadrzeć głowę.

– O co pani, do cho­lery, cho­dzi? – zde­ner­wo­wała się Char­lotte. – Ja chcę kupić… – dodała, ale urwała i przy­ło­żyła dłoń do twa­rzy.

Zimny dreszcz stra­chu wstrzą­snął jej szczu­płym cia­łem, gdy uzmy­sło­wiła sobie, że musi wyglą­dać kosz­mar­nie. Ani razu nie przyj­rzała się sobie w lusterku samo­chodu, odkąd ucie­kła z Drang­snes. Przez całą drogę co chwilę zer­kała we wszyst­kie trzy lusterka, oba­wia­jąc się, że zoba­czy samo­chód gonią­cego ją Jensa. Była na tym tak bar­dzo sku­piona, że nawet przez myśl jej nie prze­szło, aby choć raz spoj­rzeć na sie­bie. Teraz, patrząc na prze­ra­żoną i zmar­twioną twarz sto­ją­cej przed nią kobiety, wie­działa, że musi wyglą­dać upior­nie. Char­lotte odchrząk­nęła i spró­bo­wała się uśmiech­nąć. Skóra na pra­wym policzku zapie­kła ją nie­zno­śnie.

– Potknę­łam się, wysia­da­jąc z samo­chodu na par­kingu pod pań­stwa lot­ni­skiem. Tam jest pełno dziur, a jesz­cze to słabe oświe­tle­nie… Pory­so­wa­łam sobie całą twarz przez pań­stwa zanie­dba­nie. Pro­szę to zgło­sić do obsługi.

– Ja panią znam – powie­działa powoli kobieta, igno­ru­jąc słowa Char­lotte. – To pani ura­to­wała mojego syna po wypadku na moto­cy­klu. Addi, sie­dem lat temu, pamięta pani? Był wtedy o włos od śmierci, a tydzień temu uro­dził mu się drugi syn. To wszystko dzięki pani.

Char­lotte otwo­rzyła usta, chcąc jej prze­rwać, ale kobieta prze­chy­liła się nad oddzie­la­ją­cym je kon­tu­arem i zapy­tała cicho:

– Na pewno wszystko w porządku?

– Muszę się dostać do Perth – nie­mal wykrzyk­nęła Char­lotte, a kobieta natych­miast zamil­kła, usia­dła i szybko zaczęła stu­kać w kla­wia­turę.

Char­lotte prze­stę­po­wała z nogi na nogę, bo sta­nie w szpil­kach to była dla niej teraz istna tor­tura, a jed­no­cze­śnie roz­glą­dała się z nie­po­ko­jem po lot­ni­sku, w każ­dej chwili spo­dzie­wa­jąc się Jensa. Nie miała wąt­pli­wo­ści, że od razu domy­śli się, dokąd ucieka.

– Naj­lep­szy lot jest jutro o pięt­na­stej – ode­zwała się kobieta z punktu infor­ma­cji, patrząc na nią ze swoim pro­mien­nym uśmie­chem, któ­rym przy­wi­tała ją na początku.

W Char­lotte aż się zago­to­wało. Naj­wy­raź­niej opa­no­wa­nie i zimna krew, które pozwo­liły jej uciec z Drang­snes, wypa­ro­wały z niej wraz z prze­kro­cze­niem progu lot­ni­ska.

– Pro­szę pani – zaczęła naj­spo­koj­niej jak umiała, ale z każ­dym sło­wem mówiła coraz gło­śniej – gdy­bym chciała lecieć jutro, to bym sobie kupiła bilet przez inter­net. Muszę lecieć TERAZ!

Uśmiech znik­nął z twa­rzy kobiety. Zmarsz­czyła brwi i ponow­nie zaczęła stu­kać w kla­wia­turę.

– Siódma rano, ale są cztery prze­siadki i lot potrwa pięć­dzie­siąt cztery godziny.

Char­lotte poczuła ogar­nia­jącą ją panikę. Docho­dziła czwarta. Do odlotu pozo­stały trzy godziny. Lot­ni­sko w Keflavíku było tak małe, że nie mia­łaby się gdzie scho­wać. Jeśli Jens się tutaj pojawi, wsz­czy­na­nie alarmu nie będzie miało naj­mniej­szego sensu. Kto uwie­rzy w oskar­że­nia prze­ciwko komen­dan­towi poli­cji?

Odchrząk­nęła.

– A jaki samo­lot odla­tuje naj­wcze­śniej?

– Naj­wcze­śniej do Perth? – Kobieta patrzyła na nią zdez­o­rien­to­wana.

– Nie. – Char­lotte uśmiech­nęła się samymi ustami. – Dokąd­kol­wiek.

Kobieta zmarsz­czyła brwi, zer­k­nęła na moni­tor i powie­działa:

– Ber­lin, czwarta czter­dzie­ści pięć.

– Dosko­nale, popro­szę bilet.

Miała nie­wiele ponad pięć­dzie­siąt minut. Prze­szła obok kon­troli bez­pie­czeń­stwa i znik­nęła w dam­skiej toa­le­cie. Była tam sama. Spoj­rzała w duże lustro nad dwiema umy­wal­kami, a z jej gar­dła wydo­było się gło­śne wes­tchnie­nie. Dło­nie jej drżały, gdy się­gała nimi po białe ręcz­niki jed­no­ra­zowe i moczyła je wodą. Przez cały czas patrzyła na swoje odbi­cie w lustrze, jakby nie mogła uwie­rzyć, że kobieta, którą tam widzi, to ona sama. Miała czer­woną żyłkę na pra­wym oku i roz­ma­zany czarny tusz pod rzę­sami. W dziur­kach od nosa i nad ustami widać było zaschniętą krew. Prawy poli­czek, lekko spuch­nięty, miał czer­wony ślad po wbi­tym obca­sie. Na pod­bródku i szyi ujaw­niały się już zasi­nie­nia, a włosy, zamiast pozo­sta­wać w koku, ster­czały z niego we wszyst­kich kie­run­kach. Na odsło­nię­tych przed­ra­mio­nach widać było pełno sinia­ków, na łok­ciach zaś zdartą do krwi skórę. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, czego doświad­czyło jej ciało. Na kom­bi­ne­zo­nie, na wyso­ko­ści brzu­cha dostrze­gła krwawy odcisk dwóch pal­ców. Nie wie­działa, kiedy wytarła dło­nie o mate­riał. Być może stało się to, gdy wcho­dziła na pię­tro domu? Albo już w sypialni, gdy despe­racko szu­kała na pod­ło­dze swo­jej torebki? Zasta­na­wiała się, co powinna zro­bić, żeby nie wezwano poli­cji, gdy sta­nie przed bramką samo­lotu. Zer­k­nęła na zega­rek. Czter­dzie­ści osiem minut od odlotu. Nie ma czasu się nad sobą uża­lać.

Przy­ło­żyła zmo­czone ręcz­niki do nosa i ust i otarła krew. Potem usu­nęła roz­ma­zany tusz pod oczami i roz­pu­ściła spięte w kok włosy. Sta­rała się zakryć nimi jak naj­więk­szą część twa­rzy, a potem, przy­kła­da­jąc sobie torebkę do brzu­cha, wyszła z łazienki i skie­ro­wała się do kon­troli bez­pie­czeń­stwa.

Sie­działa pod bramką, z nikim nie nawią­zu­jąc kon­taktu wzro­ko­wego. Wciąż się bała. Ta nie­wie­dza, gdzie on teraz jest, dopro­wa­dzała ją do sza­leń­stwa. Czuła się, jakby była w pokoju peł­nym ukry­tych kamer – nie wia­domo, gdzie są, ale wia­domo, że nic im nie umknie. Wyśle­dze­nie jej to dla niego bułka z masłem. Jedyne, co ona musi zro­bić, to dotrzeć pierw­sza do Perth, a potem jak naj­szyb­ciej stam­tąd uciec. Ode­tchnęła głę­biej dopiero wtedy, gdy samo­lot zaczął koło­wać po pły­cie lot­ni­ska. Jak na razie jej się udało. Żyje.

Na lot­ni­sku w Ber­li­nie kupiła bilet do Perth. Dwie prze­siadki i dwa­dzie­ścia dwie godziny lotu. Jedna w Stam­bule, druga w Sin­ga­pu­rze. Char­lotte w ogóle nie czuła zmę­cze­nia, choć miała za sobą dzie­więć godzin w samo­lo­cie ze Sta­nów, potem podróż samo­cho­dem do Drang­snes i z powro­tem, a następ­nie ponad trzy­go­dzinny lot z Keflavíku. Sie­działa w kawiarni naprze­ciwko bramki samo­lotu do Stam­bułu, a obok niej stał wielki kubek paru­ją­cej mię­to­wej her­baty. Nie piła jej. Przy­szła do kawiarni, ponie­waż były w niej bez­prze­wo­dowe łado­warki do tele­fonu, a ona z zasko­cze­niem odkryła, że nie ma wła­snej w torebce. Musiała ją scho­wać do bagażu pod­ręcz­nego. Albo do dużej walizki. Nie wie­działa. Patrzyła tępym wzro­kiem na swój tele­fon, gdy uzmy­sło­wiła sobie, że w ponie­dzia­łek miała być w pracy. Musiała komuś dać znać, że nie przyj­dzie. Wokół jej osoby było zbyt dużo szumu, aby mogła zosta­wić szpi­tal bez żad­nej wia­do­mo­ści.

Dzień dobry, Panie Ordy­na­to­rze, moja matka miała roz­le­gły zawał. Muszę pil­nie lecieć do Van­co­uver i się nią zaopie­ko­wać. Mam kilka dni zale­głego urlopu za zeszły rok i cały za ten. Wezmę wszystko naraz. Z matką jest bar­dzo źle.

Klik­nęła „wyślij” i podzię­ko­wała sobie w duchu, że w szpi­talu nikt nie wie­dział o tym, że roz­ma­wia z wła­sną matką tylko na Wiel­ka­noc i Boże Naro­dze­nie. Suche życze­nia, pyta­nie, jak się masz, i koniec roz­mowy. Nie­zmien­nie od osiem­na­stu lat.

Wtedy też była straszna noc, choć zegar wska­zy­wał popo­łu­dnie. Matka od tygo­dni nama­wiała ich, żeby poje­chali całą rodziną na Boże Naro­dze­nie do jakie­goś domku w pobliżu arbo­re­tum Hallormsstaður, na dru­gim końcu Islan­dii. Zarówno Char­lotte, jak i ojcu ten pomysł wyda­wał się absur­dalny.

– Naprawdę chcesz spę­dzić Boże Naro­dze­nie w lesie, Tor­fey? Jest zimno i ciemno, więc i tak przez więk­szość dnia będziemy sie­dzieć w pomiesz­cze­niu – pró­bo­wał prze­ko­nać matkę ojciec.

– Ale przez te kilka godzin, gdy będzie jasno, będziemy mogli sobie spa­ce­ro­wać w pięk­nym oto­cze­niu i roz­ko­szo­wać się swoim towa­rzy­stwem. Tak mało ostat­nio mamy czasu dla sie­bie – nie dawała za wygraną matka.

Char­lotte była uczen­nicą liceum o pro­filu medycz­nym. Spre­cy­zo­wała sobie plany na przy­szłość po tym, jak jako dzie­się­cio­let­nia dziew­czynka wylą­do­wała w szpi­talu z ata­kiem kolki ner­ko­wej. Gdy następ­nego ranka obu­dziła się na sali szpi­tal­nej, uważ­nie rozej­rzała się po pomiesz­cze­niu. Potężny ból, jaki prze­żyła dzień wcze­śniej, odszedł w zapo­mnie­nie i choć czuła się jesz­cze bar­dzo osła­biona, to jed­no­cze­śnie prze­peł­niała ją fascy­na­cja miej­scem, w któ­rym się zna­la­zła. Sie­działa na łóżku i przy­glą­dała się wszyst­kiemu w sali. Przy­su­nęła sobie dłoń pod oczy i ana­li­zo­wała, pod jakim kątem jest wbity w nią wenflon. Przy­po­mniała sobie, jak wczo­raj była pod­łą­czona do niego kro­plówka, przez którą wpły­wało do jej ciała zba­wienne lekar­stwo. To jest jak magia, pomy­ślała i zsu­nęła nogi z łóżka. Zało­żyła kap­cie i wyszła na kory­tarz do łazienki. Minęła otwarte drzwi do gabi­netu, w któ­rym sie­działo trzech leka­rzy. Cof­nęła się i oparła o fra­mugę. Dwóch sie­działo po obu stro­nach biurka, a trzeci stał pochy­lony nad nimi i cała trójka o czymś dys­ku­to­wała. W tym, który stał, Char­lotte roz­po­znała miłego, mło­dego pana dok­tora, który przy­jął ją wczo­raj na oddział. Nagle spoj­rzał w stronę drzwi i wypro­sto­wał się z uśmie­chem.

– Dzień dobry, młoda damo. Jak się dzi­siaj czu­jemy?

– Co pan tam czyta? – zapy­tała, zbli­ża­jąc się do biurka.

Lekarz pod­szedł do niej i poło­żyw­szy jej dłoń na ple­cach, wypro­wa­dził ją z gabi­netu i zamknął za nimi drzwi.

– Dokąd się wybie­ra­łaś? – zapy­tał, pochy­la­jąc się tak, że ich oczy były na jed­nym pozio­mie.

– Do łazienki – powie­działa.

– To idź z niej sko­rzy­stać i wra­caj do łóżka. Zaraz będzie śnia­da­nie, a potem przyjdę do cie­bie na obchód.

– A co to jest obchód?

Lekarz uśmiech­nął się sze­roko.

– Dużo nowych rze­czy? Będę miał dla cie­bie dzie­sięć minut eks­tra za to, jaką dzielną pacjentką wczo­raj byłaś. Wtedy ci powiem, co to jest obchód. A teraz zmy­kaj.

Wypro­sto­wał się i poło­żył dłoń na klamce.

– A powie mi pan, co pan tam czy­tał? – Char­lotte spoj­rzała na niego bła­gal­nie.

– Nie mogę ci tego powie­dzieć, bo to doty­czy innego pacjenta, ale za to prze­ana­li­zuję z tobą twoje wyniki badań. Umowa stoi?

– Stoi – powie­działa Char­lotte, czu­jąc w brzu­chu eks­cy­ta­cję. Ni­gdy wcze­śniej się tak nie czuła. I zaczęła żało­wać, że ból minął, bo to zna­czyło, że nie będzie mogła zostać tutaj dłu­żej.

Wła­śnie wtedy zakieł­ko­wała w niej myśl, żeby zostać leka­rzem. Każ­dego roku była bli­żej swo­jego celu, a medyczne liceum miało jej pomóc w dosta­niu się na wyma­rzony kie­ru­nek. Zada­nie nie było łatwe, bo tylko jedna islandzka uczel­nia kształ­ciła przy­szłych leka­rzy i do tego liczba miejsc, jakie ofe­ro­wała, była naprawdę ogra­ni­czona. Háskóli Íslands, czyli Uni­wer­sy­tet Islandzki, każ­dego roku przyj­mo­wał w swoje progi zale­d­wie sześć­dzie­się­ciu stu­den­tów medy­cyny. Char­lotte w liceum haro­wała jak wół, żeby mieć jak naj­lep­sze wyniki. Zbie­rała naj­wyż­sze oceny, brała udział w kon­kur­sach, wspól­nych pro­jek­tach i kur­sach, była też sekre­ta­rzem samo­rządu uczniow­skiego. Dla­tego gdy tylko nad­szedł gru­dzień, zaczęła odli­czać dni do prze­rwy świą­tecz­nej. Cie­szyła się, że tro­chę odsap­nie i wresz­cie spo­tka się z przy­ja­ciół­kami. Tak jak ojciec wolała zostać w Reykjavíku, ale nie byli w sta­nie prze­ko­nać matki.

Pierw­szego dnia prze­rwy świą­tecz­nej ojciec zamknął swoją księ­gar­nię w pobliżu kościoła Hallgrímura, będą­cego, zda­niem Char­lotte, naj­pięk­niej­szym budyn­kiem na całej Islan­dii. Strze­li­sty, z potężną wieżą, która płyn­nie obni­żała się w dwa boczne skrzy­dła, był widoczny z każ­dego miej­sca w mie­ście. A Char­lotte, ile­kroć widziała ten cud archi­tek­tury, myślała tylko o jed­nym. Tuż obok, w małej księ­garni, pra­co­wał jej uko­chany tata. I wła­śnie z nim oraz mamą zapa­ko­wali się w samo­chód i udali w ośmio­go­dzinną podróż do wyna­ję­tego przez matkę domu w Hallormsstaður.

Na początku było faj­nie. Dłu­gie roz­mowy przy kominku, grzane wino i cie­płe cia­sto. Oka­zało się, że matka wzięła trzy opa­słe albumy z rodzin­nymi zdję­ciami, więc pochy­leni całą trójką nad foto­gra­fiami zaśmie­wali się co chwilę, przy­po­mi­na­jąc sobie uchwy­cone na nich momenty. A wła­ści­wie to rodzice przy­po­mi­nali te momenty Char­lotte. Sie­dzieli na kana­pie wśród zapa­chu cyna­monu i weso­łego trza­ska­nia drewna palą­cego się w kominku. Char­lotte w środku, a rodzice po bokach. Ojciec obej­mo­wał ją ramie­niem, a matka nie­mal cały czas trzy­mała jej dłoń i z prze­ję­ciem opo­wia­dała histo­rie zwią­zane z kolej­nymi zdję­ciami. Pusz­czała ją tylko po to, aby prze­rzu­cić duże białe stro­nice albumu, ale nawet wtedy wciąż była tak bli­sko, że Char­lotte czuła cie­pło jej ciała. W Char­lotte budziły się wspo­mnie­nia i, sie­dząc na kana­pie wśród rado­snego traj­ko­ta­nia mamy i rzu­ca­nych od czasu do czasu komen­ta­rzy taty, myślała wów­czas, jaką jest szczę­ściarą. Miała kocha­ją­cych się rodzi­ców, któ­rzy swoją córkę kochali rów­nie mocno jak sie­bie nawza­jem. Choć jej rela­cja z ojcem była wyjąt­kowo głę­boka, to swo­jej mamy nie zamie­ni­łaby na żadną inną. Char­lotte była córeczką tatu­sia, więc Tor­fey siłą rze­czy musiała peł­nić cza­sami rolę złego poli­cjanta w ich małej, trzy­oso­bo­wej spo­łecz­no­ści. Ale zarówno od ojca, jak i od matki dosta­wała mnó­stwo miło­ści, wspar­cia i poczu­cia, że jest ważna. Nie mogłaby sobie wyma­rzyć lep­szych rodzi­ców.

Gdy o jede­na­stej rano robiło się jasno, wycho­dzili do lasu. Wra­cali, gdy się ściem­niało, czyli tuż po trze­ciej po połu­dniu, by wsko­czyć pod koc i dalej bez­tro­sko leniu­cho­wać. Char­lotte była wdzięczna matce za ten pomysł, bo dzięki niemu spę­dzali wszy­scy naprawdę cudowny, rodzinny czas, a co naj­waż­niej­sze, Char­lotte miała ojca non stop przy sobie. Był dla niej ide­ałem męż­czy­zny, naj­lep­szym przy­ja­cie­lem i oso­bi­stym kucha­rzem. Kochała go do sza­leń­stwa. Od dziecka, gdy ojciec był obok, matka mogła nie ist­nieć. To jego szu­kała, gdy obtarła sobie kolano albo gdy pokłó­ciła się z kole­żanką, gdy zezło­ściła się na coś czy wręcz prze­ciw­nie – była tak szczę­śliwa, że czuła, jakby uno­siła się nad zie­mią. To on jej szy­ko­wał naj­lep­sze śnia­da­nia na świe­cie. To on przy­cho­dził do niej z kub­kiem gorą­cej cze­ko­lady, gdy uczyła się do późna. I to on deli­kat­nie jej suge­ro­wał, aby prze­pro­siła mamę, gdy się pokłó­ciły. Char­lotte zawsze patrzyła na niego z uwiel­bie­niem i była dumna, że jest córką tak wspa­nia­łego, dobrego i mądrego czło­wieka. Był piękny w środku i na zewnątrz. Postawny blon­dyn o dużych nie­bie­skich oczach. Sama jego syl­wetka dawała jej poczu­cie bez­pie­czeń­stwa. Matka była niska, miała lekko rude włosy i zde­cy­do­wa­nie zbyt dużo kilo­gra­mów. Ojciec mimo upływu lat wciąż lubił ją nazy­wać „moja pięk­notka”. Char­lotte nie przy­po­mi­nała matki ani tro­chę. Była kopią swo­jego ojca, co dodat­kowo napa­wało ją dumą.

To się wyda­rzyło dzień przed syl­we­strem. Tego dnia wybrali się na spa­cer dopiero po czter­na­stej. Miał być krótki, ale tak zawzię­cie ana­li­zo­wała z ojcem wybór swo­jej spe­cja­li­za­cji, że nawet nie zauwa­żyli, kiedy się ściem­niło.

– Gdzie my jeste­śmy? – zapy­tała w pew­nym momen­cie matka.

Choć było przed szes­na­stą, nad ich gło­wami góro­wały wyso­kie drzewa, a spo­mię­dzy ich koron prze­świ­ty­wała wroga ciem­ność.

– Pocze­kaj. – Char­lotte pogrze­bała w kie­szeni pucho­wej kurtki i wyjęła małą latarkę.

Ojciec obró­cił się dookoła wła­snej osi i wska­zu­jąc pal­cem na prawo, rzekł:

– Musimy iść tam.

Zro­bił zale­d­wie kilka kro­ków, gdy pośli­zgnął się na lodzie. To, co się wyda­rzyło potem, przy­po­mi­nało film odtwa­rzany w zwol­nio­nym tem­pie. Ojciec zama­chał rękami, pró­bu­jąc utrzy­mać rów­no­wagę, ale było zbyt śli­sko. Runął na plecy, a jego upad­kowi towa­rzy­szyło głu­che łup­nię­cie.

– Eggert! – krzyk­nęła Tor­fey.

Char­lotte zła­pała ją za łokieć. To wła­śnie wtedy poczuła, jak ogar­niają ją opa­no­wane i jasność umy­słu, choć sytu­acja była dra­ma­tyczna.

– Stój spo­koj­nie i go nie ruszaj – powie­działa cicho do matki, a ta zaszlo­chała gło­śno.

Char­lotte poświe­ciła latarką na ojca i zoba­czyła, jak śnieg dookoła jego głowy szybko zmie­nia kolor. Krew. Ojciec się nie ruszał. Skie­ro­wała snop świa­tła na tył jego czaszki i zaczęła deli­kat­nie odsu­wać śnieg leżący dookoła niej. Ude­rzył głową w wysta­jący kamień. Char­lotte zdjęła ręka­wiczki i poło­żyła je obok głowy ojca.

– Tato, sły­szysz mnie? – zapy­tała, roz­chy­la­jąc mu powieki i świe­cąc latarką w źre­nice.

Oczy lekko się poru­szyły pod napo­rem świa­tła. Puls bił, choć był słabo wyczu­walny. Krwi robiło się coraz wię­cej. Char­lotte zdjęła swój płaszcz i poło­żyła go na śniegu obok ojca. Potem kuc­nęła przy jego gło­wie, przy­ło­żyła łok­cie po obu jej stro­nach i łapiąc ojca pod pachami zde­cy­do­wa­nym ruchem, unio­sła jego ciało znad kamie­nia i uło­żyła w pozy­cji bocz­nej na swoim płasz­czu.

– Podaj mi latarkę – powie­działa cicho do matki, a Tor­fey rzu­ciła się na śnieg, żeby pod­nieść urzą­dze­nie. W tym cza­sie Char­lotte wyjęła z kie­szeni płasz­cza ojca paczkę chu­s­te­czek i wycią­gnęła wszyst­kie.

Tor­fey podała jej latarkę i Char­lotte skie­ro­wała snop świa­tła na głowę ojca. Potem poświe­ciła na kamień. Eggert upadł głową wprost na wysta­jący ostry kant. Char­lotte przy­ło­żyła wszyst­kie chu­s­teczki do roz­cię­cia w poty­licy ojca, z któ­rego leciała krew.

– Masz wię­cej chu­s­te­czek? – Spoj­rzała na matkę, czu­jąc, jak te, które przy­kłada do głowy ojca, natych­miast robią się mokre.

Tor­fey zaczęła grze­bać sza­leń­czo w swo­ich kie­sze­niach i bły­ska­wicz­nie pod­su­nęła jej paczkę pod nos.

– Trzy­maj je – pole­ciła matce – i spró­buj wyjąć jesz­cze paczkę z mojego płasz­cza. Powinny być w tej kie­szeni przy nogach taty. Tylko ostroż­nie.

Tor­fey pła­kała, ale posłusz­nie wło­żyła rękę pod płaszcz, na któ­rym leżał jej mąż.

– Tu nic nie ma, Char­lotte.

– Cho­lera, są w dru­giej kie­szeni. On na nich leży. – Char­lotte zamy­śliła się chwilę. – Chodź tutaj z tymi chu­s­tecz­kami i przy­łóż je do jego głowy.

Char­lotte rzu­ciła w śnieg zakrwa­wione chu­s­teczki, a Tor­fey zajęła jej miej­sce przy ojcu.

– Co ty wypra­wiasz?! – Matka patrzyła zszo­ko­wana, gdy Char­lotte zdej­mo­wała weł­niany swe­ter, a potem pod­ko­szu­lek. Zro­lo­wała go, a potem uno­sząc deli­kat­nie głowę ojca, owi­nęła ją i zawią­zała mocno na czole. Narzu­ciła na sie­bie swe­ter i kuc­nęła przy twa­rzy ojca, świe­cąc mu ponow­nie latarką w oczy. Zare­ago­wały na świa­tło.

– Tato – powie­działa do niego cicho – zosta­niesz teraz z mamą, a ja pobie­gnę do domu i zadzwo­nię po pogo­to­wie. Pomoc zaraz tu będzie. Musisz być silny.

– Char­lotte, to wszystko prze­cieka – powie­działa matka prze­ra­żo­nym gło­sem.

Char­lotte chwy­ciła leżące przy gło­wie ojca ręka­wiczki i podała je matce wraz z latarką.

– Przy­łóż je do jego głowy i trzy­maj. Musi być stały ucisk. Wrócę tu z pogo­to­wiem.

Rzu­ciła na nich ostat­nie spoj­rze­nie i puściła się pędem przez las w kie­runku, który zda­niem ojca pro­wa­dził do domu. Bie­gła, poty­ka­jąc się o wysta­jące ze śniegu konary drzew, śli­zga­jąc się na oblo­dze­niach, nie­pewna, czy podąża we wła­ściwą stronę. Miała wra­że­nie, że ten bieg ni­gdy się nie skoń­czy. W pew­nym momen­cie, gdy wciąż nie widziała żad­nej zna­jo­mej drogi w oddali, zatrzy­mała się i rozej­rzała dookoła, tak jak ojciec, zanim upadł. Mroźne gru­dniowe powie­trze raniło jej płuca, jakby ktoś wbi­jał w nie igły, serce łomo­tało jej w klatce od sza­leń­czego pędu, a ona pró­bo­wała roz­po­znać jaki­kol­wiek frag­ment tego cho­ler­nego lasu, który przez ostatni tydzień prze­mie­rzali wzdłuż i wszerz. Zapa­trzyła się w prawą stronę i roz­po­znała ścieżkę. Ode­tchnęła z ulgą i ruszyła bie­giem. Była bli­sko. Nie zwol­niła nawet wtedy, gdy prze­bie­gała przez bramę. Wpa­dła do domu, a cie­pło ze środka ude­rzyło ją w zmar­z­niętą twarz. Ogień wesoło trza­skał w kominku, a ona chwy­ciła za tele­fon i wykrę­ciła numer na pogo­to­wie.

– Dzień dobry – powie­działa, zanim dyżurny z pogo­to­wia zdą­żył się przed­sta­wić. – Mój ojciec miał wypa­dek. Upadł w lesie, kamień wbił mu się w czaszkę, nie mogłam zata­mo­wać krwo­toku. Puls wyczu­walny, ale słaby, oczy reagują na świa­tło.

– Gdzie jest teraz tata? – zapy­tał dyżurny.

– W lesie, arbo­re­tum Hallormsstaður.

– Pro­szę o dokładne współ­rzędne, wyślemy heli­kop­ter.

Char­lotte uzmy­sło­wiła sobie, w jak bez­na­dziej­nym są poło­że­niu.

– Nie wiem, wra­ca­li­śmy ze spa­ceru, on upadł, ja przy­bie­głam do domu, żeby zadzwo­nić. On tam leży dalej, moja mama z nim jest.

Dyżurny wes­tchnął ciężko.

– Mają pań­stwo latarkę?

– Tak! Zna­czy moja mama ma, ona jest z tatą w lesie.

– Pro­szę tam wró­cić i świe­cić latarką w górę. Heli­kop­ter pań­stwa zoba­czy.

Bie­gnąc z powro­tem na miej­sce, Char­lotte nie­na­wi­dziła się za pew­ność, jaką w tam­tej chwili czuła. Była prze­ko­nana, że jeśli zasta­nie ojca żywego, to on umrze albo w dro­dze do szpi­tala, albo już w szpi­talu.

Nie zdą­żyli nawet roz­po­cząć ope­ra­cji, gdy lekarz wyszedł do nich i powie­dział:

– Bar­dzo mi przy­kro, pacjent zmarł.

Matka sza­lała. Pła­kała, krzy­czała, prze­wra­cała krze­sła i biła pię­ściami w ścianę. A Char­lotte sie­działa sku­lona na jedy­nym krze­śle, któ­rego matka nie prze­wró­ciła, i nie­na­wi­dziła się za to jesz­cze bar­dziej.

Podróż powrotną do Reykjavíku spę­dziły w ciszy. Gdy dotarły póź­nym popo­łu­dniem do domu, mia­sto szy­ko­wało się do świę­to­wa­nia Nowego Roku. Char­lotte prze­sie­działa syl­we­stra w swoim pokoju, wpa­trzona w pokaz fajer­wer­ków na wybrzeżu, choć tak naprawdę go nie widziała. Wysi­łek, jaki pod­jęła w lesie, żeby ura­to­wać swo­jego tatę, zaczął jej się mocno dawać we znaki. Czuła ból w całym ciele. Sie­dząc w fotelu, zapa­trzona w okno, sta­rała się go jed­nak igno­ro­wać. Trak­to­wała go jako karę za wła­sną nie­udol­ność. Matka nie zaj­rzała do niej ani razu. Char­lotte nawet nie wie­działa, czy matka jest w domu. Nie obcho­dziło jej to. Czuła się jak tyka­jąca bomba. Jeden nie­wła­ściwy ruch i wybuch­nie, sie­jąc spu­sto­sze­nie. Wyda­wało jej się nie­po­jęte, że ludzie w swo­ich domach mogą świę­to­wać nadej­ście nowego roku, pod­czas gdy jej zawa­lił się świat. Wszystko wyda­rzyło się tak szybko, że nie miała nawet moż­li­wo­ści, aby się na to psy­chicz­nie przy­go­to­wać. W jed­nej chwili miała swo­jego uko­cha­nego tatę obok, a zaraz potem już go nie było. Wciąż czuła w sobie ten strach, gdy bie­gła przez las i nie mogła zna­leźć drogi do domu. Wciąż sły­szała ogłu­sza­jący huk lądu­ją­cego heli­kop­tera i widziała las roz­świe­tlony jego ostrym świa­tłem. Wra­cały do niej wspo­mnie­nia tego, jak lecieli do szpi­tala, a ona tuliła do sie­bie pła­czącą matkę i zapew­niała ją, że wszystko będzie dobrze. Jej nikt nie tulił. Była silna do momentu, gdy zoba­czyła leka­rza wycho­dzą­cego z bloku ope­ra­cyj­nego i usły­szała jego spo­kojny, cichy głos, mówiący, że tata zmarł. Wtedy jej siła znik­nęła, nie zostało z niej abso­lut­nie nic.

Nie ma już siły. I nie ma taty. Co ona ma teraz zro­bić? Jak ma się bez niego odna­leźć? Jak ma żyć w domu tak bar­dzo prze­siąk­nię­tym jego obec­no­ścią? W domu, w któ­rym czuć jego zapach. Jak ma sobie zro­bić her­batę z goź­dzi­kami, ich ulu­biony jesienno-zimowy napój, widząc jego kubek obok? Jak ma iść do salonu i usiąść na kana­pie, wie­dząc, że jego silne ramiona już jej nie obejmą i nikt jej nie zapyta, czego nowego się tego dnia nauczyła na bio­lo­gii? Czy powinna prze­stać cho­dzić do cukierni nie­opo­dal księ­garni ojca, w któ­rej w każdy czwar­tek cze­kały na nią dwa kawałki ser­nika ze skyru? Zawsze szła z nimi do księ­garni, jedli je razem z ojcem, a po zamknię­ciu sklepu wra­cali razem okrężną drogą do domu. Żeby spa­lić kalo­rie i bez gry­ma­sze­nia zjeść kola­cję, którą przy­go­to­wała matka. Bo to był ich sekret od lat. I już go nie ma. Nie ma ojca. Nie ma wspól­nych sekre­tów. Nie ma wspól­nych roz­mów. Nie ma już szczę­ścia, rado­ści. Nie ma już nic.

Poczuła nagle tak wielki ból, że aż zabra­kło jej tchu. Wyda­wało jej się, że zaraz się udusi. Wstała i chwy­ciła z para­petu wazon z przy­schnię­tymi już różo­wymi różami, które ojciec wrę­czył jej, zanim poje­chali do arbo­re­tum. Wzięła potężny roz­mach i rzu­ciła wazo­nem o pod­łogę. Trzask roz­bi­ja­nego szkła ją ogłu­szył, a na widok roz­sy­pa­nych po całym pokoju kawał­ków wazonu i uschnię­tych kwia­tów odnio­sła wra­że­nie, że patrzy na swoje serce. Tak się teraz czuła. Nie­spo­dzie­wa­nie roz­sy­pała się na kawałki. Opu­ściła ramiona, nabrała w płuca powie­trza i zaczęła gło­śno pła­kać. Matka do niej nie przy­szła, choć na pewno sły­szała huk roz­bi­ja­nego wazonu. Char­lotte poło­żyła się na łóżku i objęła się ramio­nami. Została ze swoim bólem sama.

Ostat­nia dłuż­sza roz­mowa, jaką odbyła z matką, nastą­piła dzień póź­niej.

– Prze­ło­ży­łam pogrzeb o tydzień, tak aby cio­cia Thea mogła dole­cieć z Van­co­uver.

Char­lotte na te słowa wypu­ściła z rąk kubek świeżo zapa­rzo­nej kawy. Płyn roz­bry­zgał się po bia­łej kuchni i beżo­wych leg­gin­sach Char­lotte. Skóra na nogach mocno ją pie­kła, ale ona po pro­stu stała w miej­scu i patrzyła na matkę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki