Zabójcza terapia - Hanna Greń - ebook + książka

Zabójcza terapia ebook

Hanna Greń

4,4

Opis

Gdy zemsta oślepia, zło zbiera żniwa

Po niemal trzech miesiącach od dnia, w którym wywinęła się śmierci, Dioniza Remańska wciąż przebywa w szpitalu. Energiczna prywatna detektyw nie potrafi znieść bezradności związanej z bezczynnością i ograniczeniami własnego ciała.

Plusem jej niewesołego położenia może być fakt, że życiu kobiety nie zagraża już niebezpieczeństwo. Ale Diona nawet w takim miejscu potrafi wpakować się w kłopoty.

Podczas zabiegu hydroterapii umiera pacjentka. I nie jest to naturalna śmierć. Dioniza nie potrafi trzymać się od sprawy z daleka. Jej policyjno-detektywistyczne doświadczenie i stała obecność w szpitalu okazują się ogromnie przydatne dla śledczych. Kobieta zaczyna węszyć wokół tajemniczej zbrodni, która jest zaledwie preludium do dalszych dramatycznych wydarzeń.

Z czasem okazuje się, że rozwiązania zagadki brutalnych morderstw, tego i kolejnych, należy szukać nie tylko w murach szpitala. Gdzieś, kiedyś, w ukrytym wśród drzew bunkrze młoda przerażona dziewczyna bała się o własne życie. A takie wydarzenia nie pozostają bez konsekwencji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 450

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (71 ocen)
44
16
9
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KEmiliaM

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
Mike781

Nie oderwiesz się od lektury

Super, bardzo mi podobała. Szybka akcja, płynne dialogi. Warto przeczytać, polecam
00
Gramona97

Dobrze spędzony czas

Chyba najsłabszy tom z serii o Dionizie Remańskiej. Parę dobrych dialogów, ale bez tego wow. Niepotrzebne wtręty polityczne, naprawdę świat już nimi ocieka. Sprawa, miałam wrażenie, rozwiązała się jakby od niechcenia i obok, bez udziału bohaterów będących w samym środku. Mam nadzieję że pani Greń tylko na chwilę straciła wenę, bo pióro ma ciekawe i lekkie. A może jakiś nowy temat?
00
Gladiatory

Nie oderwiesz się od lektury

Nie zawiodłam się. Jak wszystkie książki H. Greń pochłaniają.
00
wandalka

Nie oderwiesz się od lektury

świetna polecam.
00

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Hanna Greń, 2023

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023

 

Redaktorka prowadząca: Anna Rychlicka-Karbowska

Marketing i promocja: Karolina Guzik

Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak

Korekta: Joanna Jeziorna-Kramarz, Joanna Pawłowska

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt okładki i stron tytułowych: Daniel Rusiłowicz

Fotografia na okładce: © fotoduets, Kamil | Adobe Stock

Fotografia autorki na skrzydełku: Mateusz Sosna | Ogniskova.pl

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67616-97-3

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

Prolog

 

5 września 2020

 

 

– Mówię ci po raz setny, że to jest ona!

Młoda kobieta w akcie desperacji wbiła palce we włosy, burząc kunsztowną, z trudem wypracowaną fryzurę. Miała ochotę zdzielić go czymś ciężkim w głowę, żeby wreszcie zrozumiał, że jej pewność nie jest efektem przywidzenia czy pobożnych życzeń.

Mężczyzna nadal nie wyglądał na przekonanego.

– No nie wiem… – mruknął. – Ma inne nazwisko.

Przewróciła oczami na ten oczywisty brak elementarnej logiki, a gdy nie zareagował tak, jak się spodziewała, wykrzyknęła ze złością:

– Chryste, daj mi cierpliwość! Nie przyszło ci do głowy, że mogła wyjść za mąż?

– Nawet gdyby, to co z tego? Ta babka nie jest do niej podobna.

Nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy płakać. Kochała go, ale jego brak wyobraźni i jakaś taka życiowa nieporadność niejednokrotnie doprowadzały ją do szału.

– A ja jestem podobna? – Szarpnęła kosmyk ciemnych włosów, wśród których lśniły niebieskie pasemka. – Ty też nie jesteś. Minęło dwadzieścia lat, a ty chcesz, żeby ciągle wyglądała tak jak wtedy? Wszyscy się zmieniliśmy.

Mężczyzna na jakiś czas pogrążył się w myślach. Nie popędzała go. Należał do tych, którzy przed podjęciem każdej decyzji muszą wszystko dokładnie przeanalizować. Nie lubił być zaskakiwany i nie znosił niespodzianek, nawet takich niewinnych jak prezent na urodziny.

– Powiemy jej? – spytał w końcu.

Wzruszyła ramionami.

– Po co?

– Jestem ciekawy, jak zareaguje.

– Taa – rzuciła przeciągle i dodała z gryzącym sarkazmem: – Na pewno stwierdzi, że czuje się winna, przeprosi i będzie błagać o wybaczenie.

– Myślisz, że się wyprze?

– Nie myślę. Ja to wiem. Jestem pewna, że nawet nas nie pamięta, bo tacy jak ona mają innych za nic.

Znów się zamyślił, skorzystała więc z okazji i poszła do przedpokoju, gdzie na wąskiej szafce stał czajnik elektryczny. Gdy go włączała, znów zatrząsł nią gniew. Tacy jak tamta nie musieli się gnieździć w malutkim pomieszczeniu z dostępem do wspólnej kuchni i łazienki, ich było stać na mieszkanie w apartamentowcu, nowe audi, coroczne wyjazdy do SPA i prywatne leczenie. Uważają się za lepszych i są przekonani, że najgorsze świństwo ujdzie im bezkarnie.

– No to się, kurwa, zdziwi – warknęła i tak gwałtownie przechyliła czajnik, że wrzątek przelał się przez brzeg kubka i spłynął po szafce na podłogę.

Nie poświęciła temu żadnej uwagi. Jeśli pomysł, który właśnie się skrystalizował, zostanie zaakceptowany, to miejsce i ta kobieta będą tylko pierwszym etapem, więc i tak trzeba będzie się wyprowadzić. A jeśli nie? Uśmiechnęła się drapieżnie. Z nich dwojga silniejsza psychicznie była ona. Bardziej odporna na stres, umiejąca daleko lepiej maskować miotające nią uczucia. I przede wszystkim, w sztuce manipulowania innymi nie miała sobie równych. Mężczyzna nawet nie będzie wiedział, że ktoś nim steruje. Jak zawsze.

– Kto się zdziwi i dlaczego? – spytał, gdy weszła z kubkami herbaty w dłoniach.

– Ona. Ta kurwa, która myśli, że za pieniądze może kupić wszystko. Ale nic z tego. Przebaczenie to cholernie deficytowy towar i nie mam zamiaru rozdawać go w gratisie. Darmowe próbki właśnie mi się skończyły, a nowej dostawy w najbliższym czasie nie przewiduję. Będzie musiała zapłacić.

Zdecydowanie w głosie kobiety sprawiło, że zgodnie z jej przewidywaniem mężczyzna przytaknął. Taki już był, przyznawał rację temu, kto umiał z większą pewnością siebie przedstawić swoje zdanie. Słabeusz – pomyślała z mieszaniną czułości i pogardy, z przewagą tej pierwszej, bo to był jej słabeusz; jedyny, który jej pozostał.

– No dobra – powiedział po chwili. – Ale w jaki sposób ma zapłacić? Ułożyłaś jakiś plan działania?

– Jeszcze nie, przecież dopiero zaczęłam się zastanawiać.

Lata praktyki w mówieniu kłamstw sprawiły, że doszła w tej materii do perfekcji i nie spotkała jeszcze nikogo, kto nie dałby się nabrać na niewinną minkę i szczere spojrzenie niebieskich oczu. On nie był tu żadnym wyjątkiem.

– Moim zdaniem powinna przynajmniej przeprosić – stwierdził, co wywołało u niej uśmiech politowania.

– Tylko przeprosić? Po tym, co nam zrobiła? Chyba cię cycki bolą!

– Pewnie masz rację. – Objął ją ciepłym spojrzeniem. – Zróbmy coś takiego, żeby poczuła, jak to jest być całkiem bezradnym. Żeby też cierpiała.

Czułym gestem potarmosiła mu włosy i pocałowała go w nieogolony, drapiący trzydniowym zarostem policzek. Może nie odznaczał się zbytnim intelektem, przez co nie stanowił dla niej wielkiego wsparcia, ale go kochała.

– Co konkretnie miałoby to być?

– Nie wiem… Może ogłosić publicznie, co zrobiła?

Powiedział to z poważną miną, choć miał ochotę roześmiać się w głos, gdy wspomniał, jak owo publiczne ogłoszenie wyglądało w innych przypadkach. Ona jednak jak zwykle nie wychwyciła ironii i skrzywieniem ust dała znać, co myśli o tej propozycji.

– To żadna zapłata – wyjaśniła na widok pytania w jego wzroku. – Nikt jej tu nie zna, więc raczej się nie przejmie opinią innych. W dodatku gotowa się wyprzeć i będzie słowo przeciwko słowu. Nie, to bez sensu. Ją musi zaboleć tak, jak nas bolało.

Wzdrygnął się, gdy napłynęły przywołane jej wypowiedzią wspomnienia. Aż zadygotał z gniewu i nienawiści do tych, którzy tak potwornie ich skrzywdzili, i jak zwykle, gdy wracały sceny z przeszłości, ogarnęła go bezsilna wściekłość z powodu własnej niemocy. Ale czy naprawdę musiała być bezsilna?

Mężczyzna zacisnął dłonie w pięści. Podjęcie decyzji przyszło mu z zadziwiającą łatwością.

– Nawet największy ból nie wyrówna rachunków – oznajmił stanowczo. – Ona musi umrzeć. Ale nie za prędko – dodał z pełnym radosnego oczekiwania uśmiechem. – Powinna wiedzieć, dlaczego umiera, i błagać o śmierć. Tak jak on. Wtedy się nam wymknęła, ale tym razem nie uda jej się uciec. Zapłaci.

 

 

 

 

Rozdział 1

 

W złą godzinę

 

7 września 2020

 

 

– Nie wytrzymam tu. Prędzej zwariuję.

Usiadła na łóżku i zapatrzyła się tępo w pomalowaną na biało ścianę. Podczas poprzedniego pobytu w szpitalu zdążyła serdecznie znienawidzić ten kolor, tutaj także jej go nie oszczędzono. Białe łóżko i stojąca obok niego szafka, biała szafa, stół i dwa krzesła, nawet kosz na śmieci atakował oczy przeraźliwą bielą.

– Wytrzymasz. Wygrałaś ze śmiercią, a teraz chcesz się poddać? No way!

Młody mężczyzna rzucił na podłogę wypchaną torbę podróżną, przysunął sobie jedno z krzeseł i spojrzał surowo na kobietę, w której próżno usiłował odnaleźć swoją energiczną, nigdy niepoddającą się przyjaciółkę.

– Mam dość, Ratio – wyznała cicho. – Niedługo miną trzy miesiące, a ja co? Nawet z podtarciem sobie zadka mam problem, a o strzelaniu nawet nie może być mowy.

Medard Ratier natychmiast zwietrzył okazję do pokonania przeciwniczki jej własną bronią. Podejrzewał, że ona nie zmarnowałaby takiej sposobności nawet wtedy, gdyby wydawał ostatnie tchnienie, dlaczego więc miałby być gorszy?

– Czemu nie może być mowy o strzelaniu? – spytał z niewinną miną. – Dłoń przecież masz sprawną, lewą rękę też. Łapiesz za broń, pociągasz za spust… No, chyba że chcesz w coś trafić, ale o tym nie mówiłaś. – Zauważył, że kąciki jej ust uniosły się w zapowiedzi uśmiechu, i odetchnął z ulgą. – Przestań się zamartwiać. Będzie dobrze, zobaczysz.

Podniosła na niego smutne oczy, a nikły uśmiech zmienił się w pełen goryczy grymas.

– Jak się mam nie martwić? Niesprawna ręka i ciągła zadyszka to mało? Są chwile, kiedy żałuję, że mnie nie dostrzelił.

Ratier przypomniał sobie uczucie dojmującej pustki, które objęło go we władanie, kiedy błędnie odczytał gest chirurga i był pewien, że przyjaciółka nie przeżyła operacji. Miał ochotę wrzasnąć, żeby przestała kusić los podobnymi uwagami, i sam siebie zadziwił, gdy zdołał się opanować i odpowiedział całkiem spokojnie.

– Nie mówię, że jest fajnie, ale chyba trochę przesadzasz. Dionka, przecież to cud, że w ogóle żyjesz! Według operującego cię lekarza powinnaś była nie doczekać nawet przyjazdu karetki, a ty nie dość, że się wywinęłaś śmierci, to nawet ostatnio zdążasz już do kibla.

Ostatnia uwaga wreszcie wywołała oczekiwaną tak długo reakcję i Dioniza roześmiała się serdecznie.

– Okej, wygrałeś. Możesz w nagrodę poukładać w szafie moje rzeczy, a potem zrobić mi herbatę.

Ratio wymownym gestem postukał się zgiętym palcem w czoło.

– Chyba śnisz. Zapomniałaś o przykazaniach lekarza? Masz robić wszystko samodzielnie i prosić o pomoc wyłącznie w sytuacjach kryzysowych. – Zauważył jej minę i złośliwie, nie pozwalając sobie przerwać, dopowiedział: – Nie trzeba było mnie błagać, żebym cię zabrał do domu. Przy mamusi miałabyś jak w raju, pełna obsługa i zdmuchiwanie pyłków sprzed stóp, żebyś się przypadkiem nie potknęła.

Po drugiej nieudanej próbie wejścia Ratierowi w słowo wysłuchała go z ponurą miną. Potem wstała, ukucnęła obok torby i w milczeniu zaczęła ją wypakowywać. Spoglądał na to z niepokojem, tak bardzo zachowanie Remańskiej odstawało od jej zwykłego sposobu bycia, nawet tego z ostatnich dwunastu tygodni.

– Dionka…? – zagaił niepewnie. Nie odpowiedziała, powtórzył więc, a tym razem w jego głosie dał się słyszeć lęk. – Diona? Czemu się nie odzywasz?

Uniosła głowę, odrzucając przy tym opadające na twarz ciemnobrązowe włosy. Wtedy zobaczył w jej oczach przekorne iskierki, tak dawno niewidziane, a goszczące tam często, zanim dwie kule wystrzelone z policyjnego pistoletu przeistoczyły Dionizę w cichą, wycofaną kobietę.

Starannie skrywał swoje uczucia, lecz w głębi serca był przerażony tą przemianą, mijały bowiem tygodnie, a ani jego starania, ani zabiegi narzeczonego Diony nie przynosiły żadnych efektów. Czyżby przyjaciółka miała już na zawsze taka pozostać? Zdawał sobie sprawę, że tylko cudem wymknęła się śmierci, i oczywiście wolał, by była uległa i obojętna na wszystko, ale żywa, mimo to nie mógł się pogodzić ze zmianą jej osobowości.

Chciał odzyskać dawną Dionę, a ujrzane w jej oczach iskry dały mu nadzieję, że ta chwila jednak nadejdzie. Musiał tylko uzbroić się w cierpliwość.

– Ty mnie lepiej nie wkurzaj – odezwała się groźnym tonem, stojącym w jawnej sprzeczności z roześmianymi oczami. – Dobrze wiesz, że gdybym musiała znosić opiekę mamy choćby dzień dłużej, to albo bym ją zamordowała, albo przegryzłabym sobie żyły.

Nie wytrzymał i parsknął śmiechem. Marta Imielska, matka Dionizy, była pielęgniarką z długoletnim stażem. Kompetentna, empatyczna wobec pacjentów, a jednocześnie stanowcza, w każdej sytuacji umiała zachować spokój i jasność myśli, przez co lekarze bardzo ją cenili. Owo opanowanie nie dotyczyło jednak przypadków, gdy chodziło o jej najbliższych. Marta tak bardzo się o nich troszczyła, że gotowa była zagłaskać ich na śmierć. Nie było więc nic zaskakującego w fakcie, że po dwóch tygodniach Dioniza miała dość; Bogiem a prawdą Medard nie mógł się nadziwić, że wytrzymała tak długo.

– Chyba to wyczuła i dlatego pozwoliła ci wyjechać – odparł, choć dobrze wiedział, że Imielska nie poddałaby się tak łatwo, gdyby nie jej mąż. Grzegorz Imielski pomógł pasierbicy wywalczyć sobie niezależność bez uciekania się do ostrych słów, a tym niechybnie skończyłaby się cała afera, gdyby nie jego wstawiennictwo.

– Na pewno nie dlatego. Mama pod tym względem jest niereformowalna, nie docierają do niej żadne logiczne argumenty. Dobrze wiem, że gdyby nie tatek… – Zauważyła zdumioną minę Ratia i parsknęła śmiechem. – Przecież to moja matka. Przez te wszystkie lata zdążyłam dobrze poznać jej reakcje, a jak na razie nie mam problemów z logicznym myśleniem. Wyobraź sobie, że strzaskany obojczyk i rozwalone bebechy nie mają wpływu na pracę mózgu.

– Obojczyk nie – zgodził się natychmiast. – Co innego bebechy. Jeżeli ktoś ma mózg w dupie, mogą wystąpić problemy.

Remańska szykowała się do ciętej riposty, gdy rozległ się soundtrack filmu Vabank. Ratier zerknął na wyświetlacz i zaklął cicho, potem schował telefon do kieszeni. Diona obserwowała go spod oka.

– Ustawiłeś sobie nową melodyjkę – zauważyła, licząc na jakiś komentarz, a gdy nie odpowiedział, spytała wprost: – Czemu nie odebrałeś? Nie chcesz przy mnie rozmawiać?

Żachnął się niecierpliwie.

– Nie musisz od razu mnie posądzać, że wróciłem do dawnego życia. Umówiłem się na podpisanie umowy. Facet wydzwania i pisze do mnie na Messie, jakbym był jednym z tych zakręconych informatyków z memów, co nie pamiętają o jedzeniu i zapominają własne imię. A ty zaraz podejrzewasz najgorsze!

Rozżalenie słyszane w jego głosie wyraźnie świadczyło, że przesadziła, zresztą doszła do tego wniosku już w chwili, gdy wyartykułowała swoje wątpliwości.

– Sorry. – Spojrzała ze skruchą. – Wszystko przez to, że się o ciebie martwię. Wiem, że przeginam, ale to jest silniejsze ode mnie. Nie patrz tak, Ratio. Przedtem też się zamartwiałam, tylko umiałam to ukryć, a teraz… – Urwała, po czym dokończyła cicho: – To ten czas spędzony pomiędzy mnie odmienił.

– O czym ty mówisz? Pomiędzy czym?

Miał tak zdumioną minę, że nie wytrzymała i parsknęła śmiechem.

– Pomiędzy życiem i śmiercią. A ty co myślałeś? Że pomiędzy miejscem i czasem jak jeźdźcy smoków Anne McCaffrey?

– Ja wcale nie… – zaczął.

Nie pozwoliła mu dokończyć.

– Nieważne. Chodziło mi o to, że stałam się bardziej miękka, podatna na emocje i przez to nie umiem się maskować tak dobrze jak przedtem.

– Gówno prawda – rzucił Medard porywczo. – Zmieniłaś się już wcześniej, tylko tego nie zauważyłaś, bo byłaś zajęta śledztwem i Ogim. Moim zdaniem fakt, że byłaś ciężko ranna, nie ma z tym nic wspólnego. To wina miłości…

Tym razem w dokończeniu wypowiedzi przerwał mu kolejny dzwonek telefonu. Ratier popatrzył na wyświetlacz i puścił barwną wiązankę.

– Za chwilę dostanę pierdolca. Umówiłem się z tym gościem na dziewiątą, a facet już piąty raz mi o tym przypomina. Pewnie myśli, że nie znam się na zegarku albo…

– Medard! – przerwała mu ponownie. Jej ton oscylował pomiędzy śmiechem a przerażeniem. – Chyba naprawdę się nie znasz. Jest dziewiąta dwadzieścia.

Otworzył usta, by odwzajemnić się jakimś żartem, gdy uświadomił sobie, że Remańska mówi poważnie. Zerknął na zegarek i pokręcił głową, lecz nagły impuls kazał mu się upewnić, spojrzał więc ponownie na ekran komórki.

– Ja pierdolę, chyba mi stanął! Sorry, Dionka, muszę lecieć. Kurwa, oni mnie zabiją!

Głasnął w przelocie włosy Dionizy i gwałtownie pchnął drzwi. Zaraz potem rozległ się głośny okrzyk, łomot upadającego ciała i stukot toczących się po podłodze przedmiotów.

Przerażony chłopak stanął nad siedzącą na podłodze postacią w białym fartuchu, wokół której rozsypały się różnych wielkości i kształtów pigułki, tworząc na szarej posadzce kolorową mozaikę. Między nimi walały się plastikowe pojemniki na lekarstwa, przypominające małe kubeczki, pod ścianą leżała taca z naklejonymi karteczkami. Ratier dojrzał na nich nazwiska i aż jęknął, gdy uświadomił sobie skutki własnej nieuwagi.

– Bardzo panią przepraszam. Spieszyłem się i nie pomyślałem, że ktoś może akurat przechodzić za drzwiami. Dołożyłem pani pracy…

Odgarnęła przesłaniające twarz czarne włosy ozdobione niebieskimi pasemkami w odcieniu niemal identycznym z barwą tęczówek. Obmacała czoło, gdzie zdążył już wyrosnąć całkiem spory guz, i skrzywiła usta w bolesnym grymasie.

– „Nie pomyślałem!” – powtórzyła z gniewem. – Nie chodzi o mnie, o leki też nie, chociaż to dla nas duża strata.

– Zapłacę za te pigułki – zadeklarował natychmiast, ale dziewczyna tylko machnęła niecierpliwie ręką.

– Mam gdzieś pana pieniądze! Pan w ogóle zdaje sobie sprawę z tego, co mogłoby się wydarzyć, gdyby na moim miejscu był jakiś pacjent? Baran!

Podparła się i wstała, zignorowawszy wyciągniętą ku sobie pomocną dłoń. Jeszcze raz obrzuciła go spojrzeniem pełnym wrogości i pogardy, w następnej zaś chwili, zanim zdążył zdobyć się na jakąś reakcję, zniknęła za drzwiami damskiej toalety. Ratio z cichym westchnieniem oparł się o ścianę, zdecydowany poczekać na jej powrót, przeszkodził mu jednak kolejny sygnał telefonu.

– Niech to szlag!

Rozdarty między koniecznością przebywania w dwóch miejscach równocześnie, zastanawiał się gorączkowo, co powinien wybrać. Stracił kilkanaście cennych sekund, nim zdecydował, że przeprosiny będą musiały poczekać. Podpisanie umowy gwarantującej bezpieczną finansowo przyszłość było ważniejsze. Zbyt dobrze pamiętał lata spędzone w skrajnej nędzy, ciągły głód i chodzenie w łachmanach, by zlekceważyć tę szansę.

Jeszcze raz rzucił okiem na drzwi oznaczone wizerunkiem damskiej sylwetki, odgradzające go od młodej pielęgniarki, i pobiegł w stronę schodów.

 

*

 

Diona wolno wypakowywała zawartość torby. Starała się posługiwać również prawą ręką, choć ta uparcie stawiała opór, nie chcąc wykonywać poleceń mózgu, co z kolei wywoływało nieustającą frustrację.

– Nie wytrzymam tego dłużej! – wrzasnęła, gdy znów musiała podnieść z podłogi jakiś łaszek upuszczony przez niewładną rękę.

Kopnęła z wściekłością prawie pustą torbę i rzuciła się na łóżko, po czym dla stłumienia szlochu wcisnęła twarz w jaśka. Niepełnosprawność doprowadzała ją do furii; nie umiała pogodzić się z faktem, że ona, zawsze aktywna fizycznie, samowystarczalna, radząca sobie ze wszystkim, naraz stała się nieporadna, wymagająca pomocy nawet przy elementarnych czynnościach. Swój obecny stan odbierała jako poniżający, co wywoływało nieustanne rozdrażnienie.

– Dzień dobry.

Męski głos przerwał jej użalanie się nad sobą. Dioniza gwałtownie poderwała się z łóżka i aż syknęła, gdy przez brzuch przebiegła fala bólu. Znowu zapomniała, że została zraniona nie tylko w pierś, a takie nagłe skręty ciała ciągle jeszcze są niezbyt wskazane. Szybko otarła wierzchem dłoni mokre policzki w nadziei, że przybysz niczego nie zauważył. Okazywanie słabości postrzegała jako równie upokarzające co konieczność proszenia o pomoc.

– Co pan tu robi? – spytała ostro, mrugając powiekami, by pozbyć się łez i odzyskać ostrość widzenia.

Nie próbowała zachować pozorów uprzejmości, wściekła za to wtargnięcie bez pukania do pokoju, w którym powinna czuć się swobodnie i bezpiecznie. Jakim prawem ten palant wszedł tutaj jak do siebie? I po jaką cholerę tak się wyelegantował? Na randkę przylazł czy jak?

Jeszcze raz zerknęła na mężczyznę i dopiero teraz, gdy zniknęła przesłaniająca widoczność wilgotna mgła, zauważyła, że to, co wzięła za białą marynarkę założoną na szarą koszulę, było lekarskim kitlem. Pod nim znajdował się ciemnozielony T-shirt, opinający muskularny tors.

Zagryzła wargi, na policzkach poczuła ciepło rumieńca zawstydzenia. Znowu przez swoją impulsywność zrobiła z siebie idiotkę!

– Przepraszam – bąknęła ze wzrokiem wbitym w ziemię. Nie miała odwagi spojrzeć mu w twarz. – Myślałam, że to jakiś pacjent.

Nie odniósł się w żaden sposób do jej wyjaśnienia, tylko zaraz przeszedł do konkretów.

– Nazywam się Krzysztof Baumgardt i jestem pani lekarzem prowadzącym. Proszę opowiedzieć o swoich dolegliwościach.

Nadal nie podniosła oczu, widziała więc jedynie nogi w ciemnoniebieskich dżinsach i stopy obute w szpitalne chodaki, zmierzające w stronę stolika. Szurnęło odsuwane krzesło i dopiero ten odgłos wyrwał kobietę ze stanu graniczącego z paraliżem. Oderwała się od kontemplacji obuwia lekarza i spojrzała prosto w skrzące się rozbawieniem oczy.

– Czuję się całkiem dobrze. – Bezwiednie użyła słów, którymi miała w zwyczaju zbywać pytania o samopoczucie. Potem uprzytomniła sobie bezsens swojego zachowania i czym prędzej rozwinęła wypowiedź: – Chodzi mi o to, że odczuwam ból tylko przy gwałtownych ruchach, ale z każdym dniem jest lepiej. Ostatnio zrezygnowałam nawet z tabletek przeciwbólowych. Gdyby nie ręka, byłoby całkiem nieźle. – Poruszyła prawym ramieniem, odchylając je od tułowia pod kątem jakichś trzydziestu stopni. – Wyżej się nie da.

– Boli? – spytał bez większego zainteresowania.

– Nawet nie to – odburknęła, urażona jego lekceważącym podejściem do problemu. – Po prostu nie mogę podnieść tej ręki. Sięgnąć za plecy albo do lewego boku też nie, bo w ogóle mnie nie chce słuchać.

Obojętność lekarza zastąpiło ożywienie i Dioniza doszła do wniosku, że chyba czuł się znudzony powtarzającymi się przypadkami. Zato teraz będziesz miał trochę urozmaicenia – skonkludowała mściwie.

Nieświadomy jej myśli Baumgardt wstał, złapał oporną kończynę i zaczął ją wyginać w różnych kierunkach. Przez cały czas zadawał to samo pytanie, toteż przy kolejnym „czy to boli?” Diona z trudem się powstrzymała, by nie palnąć go w głowę. Na szczęście mężczyzna najwyraźniej poczuł się wreszcie usatysfakcjonowany, bo zwolnił uścisk i wrócił do stolika. Zanotował kilka słów, po czym przeniósł wzrok z kartki na pacjentkę.

– Jak doszło do unieruchomienia stawu?

Odpowiedziała jednym słowem, jej zdaniem wyjaśniającym wszystko:

– Postrzał.

W oczach lekarza błysnęło niedowierzanie.

– Nigdy nie słyszałem, żeby zwykły postrzał skutkował tak wysokim stopniem utraty ruchomości. Musiała pani odnieść jakiś uraz.

Dioniza dopiero teraz uzmysłowiła sobie, że użyty przez nią termin, zamiast zwięźle wyłuszczyć przyczyny jej stanu, wprowadził jedynie niepotrzebny zamęt.

– Chodziło mi o postrzał z broni palnej.

Baumgardtowi prawdopodobnie na jakiś czas odjęło mowę, gdyż pomimo że otworzył usta, nie wydobył z nich żadnego dźwięku. Dopiero po dość długim czasie odzyskał jasność myśli na tyle, by zapytać:

– W jakich okolicznościach została pani zraniona i jakie odniosła pani obrażenia?

Bezradnie rozłożyła ręce.

– Panie doktorze, mogłabym oczywiście odpowiedzieć, ale obawiam się, że objaśnienia nie byłyby zbyt dokładne. Nie znam znaczenia tych wszystkich medycznych terminów, którymi naszpikowano wypis.

Zanotował coś i zadał następne pytanie:

– Ma pani go przy sobie?

Tymi słowami naprawdę ją zdenerwował, bo ile razy można? Zjadają te papiery czy jak?

– Dołączyłam całą dokumentację medyczną do skierowania, a dodatkowo dzisiaj dałam kserówkę pielęgniarce.

Powiedziała to spokojnie, starając się powściągnąć irytację, chyba jednak nie uzyskała na tym polu oszałamiającego sukcesu, gdyż mężczyzna znów na nią spojrzał, tym razem przepraszająco, a gdy się odezwał, ton głosu znamionował zmieszanie.

– Dopiero co wróciłem z urlopu. Nie miałem czasu zapoznać się z pani dokumentami, ale też nie wydawało mi się to najpilniejsze. Wolę najpierw wysłuchać pacjenta, bo on najlepiej wie, co mu dolega. Dopiero później konfrontuję jego spostrzeżenia z wynikami badań oraz diagnozą. Proszę dać mi chwilę.

Przewertował zawartość skoroszytu, wydobył stosowny dokument i pochylił się nad nim, czytając uważnie. W tym czasie Dioniza podniosła torbę i wypakowała resztę przywiezionego z sobą dobytku, stwierdzając ze zdziwieniem, że teraz poszło jej to dużo sprawniej, jakby sama obecność lekarza wpłynęła korzystnie na mobilność chorej ręki. Ta myśl do tego stopnia ją rozśmieszyła, że zachichotała, na szczęście Baumgardt tak się wczytał w jej szpitalny wypis, że nie zwrócił na to uwagi. W przeciwnym wypadku z pewnością by stwierdził, iż bardziej przydałby jej się pobyt na Olszówce, jak skrótowo określano bielski szpital psychiatryczny.

– Muszę stwierdzić, że jest pani swego rodzaju anomalią – odezwał się naraz, jakby zmuszony do reakcji jej myślami. – Według mojej wiedzy medycznej nie powinna była pani przeżyć. To naprawdę cud boski, że jest pani wśród nas.

– Gdy weźmie się pod uwagę fakt, że jestem ateistką, cud boski nie wydaje się prawdopodobny – skontrowała Diona. – Stawiałabym raczej na wiedzę i zaangażowanie operujących mnie lekarzy, a nie na interwencję sił nadprzyrodzonych.

Nie próbował polemizować z jej opinią, uśmiechnął się tylko i przeszedł do analizowania treści dokumentu:

– Najpierw postrzał w brzuch… Hmm… Krwotok wewnętrzny, poważne uszkodzenie jelit skutkujące zapaleniem otrzewnej. Samo to wystarczyłoby do wysłania rannego na tamten świat, a jednak po usunięciu całkiem sporego kawałka jelita udało się zahamować zakażenie. Musi mieć pani niebywale silny organizm. Jak wygląda obecnie kwestia przyjmowania pożywienia? Nadal tylko płyny i papki?

– Dwa tygodnie temu zaczęłam przechodzić na pokarm stały. Oczywiście na razie w grę wchodzą tylko potrawy lekkostrawne, ale jestem dobrej myśli, bo zmiana przebiegła całkowicie bezkolizyjnie. Żadnych boleści, wzdęć czy zaparć.

– To świetnie. Proszę zsunąć spodnie, chcę to zobaczyć.

Nie bardzo wiedziała, dlaczego chciał go obejrzeć; została skierowana na oddział rehabilitacji z innego powodu i wgapianie się w przecięty blizną brzuch wydało jej się zbędne. Ale to Baumgardt był lekarzem, toteż bez sarkania spełniła jego polecenie.

Przyjrzał się uważnie długiej szramie z widocznymi jeszcze śladami po szwach, obmacał ciało po obu jej stronach i z satysfakcją pokiwał głową.

– Bardzo ładnie się zagoiło. Nie ma zrostów ani wklęśnięć. Odczuwa pani tutaj jakiś ból?

– Zewnętrznie nie, tylko czasami w środku, gdy za szybko wstaję z łóżka lub gwałtownie się wyprostuję.

Znowu pokiwał głową.

– Włączę pani dodatkowe ćwiczenia dla wzmocnienia mięśni brzucha.

Co prawda Diona już od półtora miesiąca wykonywała takie ćwiczenia, doszła jednak do wniosku, że nadzór fizjo­terapeuty na pewno nie zaszkodzi.

– Dziękuję bardzo.

Skwitował jej słowa lekkim uśmiechem i wrócił do omawiania karty wypisowej.

– Wbrew pozorom druga rana wywołała większe komplikacje.

Zawiesił głos, zatem Dioniza postanowiła podjąć temat, choć mogła jedynie powtórzyć słowa lekarza prowadzącego z poprzedniego szpitala.

– Nie wydaje mi się. Kula trafiła w obojczyk i zrykoszetowała, ale ominęła żebra, płuca oraz ważniejsze arterie…

– Tak to wygląda z punktu widzenia lekarza wykonującego operację – przerwał jej Baumgardt. – Ja oceniam pod kątem powrotu do całkowitej sprawności. Pocisk spowodował wieloodłamowe złamanie obojczyka, dodatkowo w ranie znalazły się włókna z ubrania. Jestem pełen podziwu dla kunsztu moich kolegów po fachu, że udało im się poskładać ten obojczyk do kupy i jeszcze zapobiec zakażeniu. Długo leżała pani na oddziale?

– Niespełna miesiąc. Potem chodziłam na kontrolę, najpierw co tydzień, później rzadziej.

Odnotował ten fakt i wrócił do zadawania pytań.

– Widzę, że bardzo szybko włączono pani rehabilitację. Jakie to były ćwiczenia? Może pani pokazać?

Zademonstrowała to, co określała swoim osobistym zestawem tortur, a co mimo tej nazwy robiła systematycznie, choć niejeden raz miała ochotę rzucić ćwiczenia w diabły, nie mogąc dopatrzyć się żadnego postępu. Gdyby nie Szymon i Ratio, pewnie już dawno by się poddała, nie chciała jednak sprawić im zawodu. Tak bardzo w nią wierzyli, że nie mogła odpuścić.

– Chodziłam też na fizykoterapię. Pole magnetyczne, laser, krioterapia … – wymieniała przepisane jej zabiegi. – Słyszałam, że prądy TENS dają doskonałe efekty, ale lekarz mi ich nie zlecił. Może tutaj…?

– Wykluczone! – Baumgardt pokręcił głową. – Obojczyk zespolono za pomocą metalowej płytki, która jeszcze nie została usunięta, wobec czego TENS-y nie mogą być brane pod uwagę. Zamiast tego proponuję basen. Hydroterapia przynosi jeszcze lepsze…

Głośny sygnał telefonu przerwał mu w połowie wypowiedzi. Lekarz odebrał, słuchał przez jakiś czas, a gdy się rozłączył, spojrzał przepraszająco na Dionę.

– Niestety muszę panią teraz opuścić, ale proszę się nie niepokoić. Postaram się jeszcze dzisiaj wrócić i dokończyć wywiad, a w najgorszym razie zrobię to jutro przed śniadaniem. Życzę miłego pobytu i udanej rehabilitacji.

Wyszedł, a nowo przyjęta pacjentka zagapiła się na drzwi, za którymi zniknął. Potem wyjęła z szuflady paczkę papierosów, wraz z zapalniczką schowała do kieszeni bluzy i również opuściła pokój, doszła bowiem do wniosku, że rehabilitant nie pojawi się tak szybko. Najpierw będzie musiał skonsultować się z lekarzem, a to dawało jej czas na małego dymka.

Przekręciła klucz w zamku i z czystym sumieniem skierowała się w stronę schodów.

Przed budynkiem stało kilka ławek, ale Diona minęła je i poszła dalej, bo wśród drzew zobaczyła następne. Usiadła na jednej z nich, z błogą miną wciągnęła dym w płuca i dopiero wtedy rozejrzała się po otoczeniu. Obiekt był piękny. Zadbany, zachwycał wielobarwnymi rabatami oraz zielenią licznych drzew i krzewów rosnących bez modnej ostatnio symetrii. Całość tchnęła takim spokojem, że wydała się kobiecie niemal nierealna.

– Tu na pewno sobie odpocznę od huku strzelnicy – mruknęła pod nosem. Potem doszła do wniosku, że przy jej charakterze pewnie już po tygodniu zacznie wariować z nudów. – Ale może trafi się jakiś trup lub inna atrakcja?

Parsknęła śmiechem, gdy dotarł do niej sens własnych słów, lecz zaraz spoważniała. Obym nie powiedziała tego w złą godzinę – pomyślała, gdy niepodziewanie przeszedł ją dobrze znany dreszcz. Zwiastował nadchodzące zagrożenie.

 

 

 

 

Rozdział 2

 

Kobieta w wirówce

 

8 września 2020

 

 

Poprzedniego dnia lekarz już nie wrócił, czym Diona niespecjalnie się przejęła, zwłaszcza że fizjoterapeuta nie dał jej czasu na rozmyślania. Pojawił się wkrótce po jej powrocie ze spaceru, zaprowadził do sali i zagnał do ćwiczeń tak intensywnych, że wkrótce myślała tylko o tym, by wytrwać do końca i nie rozpłakać się przy tym jak małe dziecko.

W pokoju padła na łóżko tak jak stała – w przepoconym dresie i tenisówkach, których nie miała siły zrzucić, i leżała pogrążona nie tyle we śnie, ile w czymś, czego nie umiała nazwać. Zachowała jasność myśli, zmysły rejestrowały dźwięki, zapachy i widok sylwetek przesuwających się za matową szybą w drzwiach, jednak nie stać jej było na żadną reakcję. Do życia przywróciło ją dopiero pojawienie się w pokoju na oko trzydziestopięcioletniej kobiety o sympatycznej twarzy i ciemnych włosach, wśród których przebłyskiwały niebieskie pasemka.

Nowo przybyła okazała się współlokatorką Dionizy, przebywającą w Klonowicach niewiele dłużej od Remańskiej. Gadatliwa z natury, łatwo nawiązująca kontakty Violetta Sablik zdążyła już poznać reguły rządzące szpitalem. Chętnie podzieliła się swoimi spostrzeżeniami, dzięki czemu Diona nie musiała o wszystko dopytywać pielęgniarek czy fizjoterapeutów.

Baumgardt przyszedł we wtorek rano, tuż przed śniadaniem, i natychmiast nawiązał do kwestii poruszonej tuż przed swoim nagłym wyjściem, jakby od ich rozmowy minęło zaledwie kilkadziesiąt sekund, nie godzin.

– Ma pani strój kąpielowy?

Diona spojrzała ze zdumieniem, zaraz jednak przypomniała sobie jego niedokończone zdanie o hydroterapii i ucieszyła się, że wrócił do tego tematu. Uwielbiała pływać, wiedziała też, że hydroterapia jest naprawdę bardzo skutecznym zabiegiem, nie miała natomiast pojęcia, że szpital w Klonowicach dysponuje basenem. Inna sprawa, że nie wczytywała się zbytnio w informacje przedstawione na stronie internetowej, założyła bowiem, że wszystkiego dowie się na miejscu. Szczęściem od domu dzieliło ją raptem sześćdziesiąt kilka kilometrów, a Szymon na pewno zechce dzisiaj przyjechać i sprawdzić, czy już się zaadaptowała do nowych warunków i czy aby nie dzieje jej się krzywda.

– Nie mam stroju, ale mogę go mieć nawet dzisiaj.

– Najwcześniej będzie pani potrzebny dopiero jutro, bo zajęcia w basenie będzie pani miała w dni nieparzyste. – Lekarz włożył zapisaną maczkiem kartkę do skoroszytu i wstał. – Z mojej strony to wszystko. Po śniadaniu przyjdzie Nazar Kołejenko i przedstawi dokładny plan zajęć, bo wczorajsze były tylko rozpoznaniem. To wyznaczony na pani opiekuna fizjoterapeuta – wyjaśnił na widok jej zdezorientowania. – Mam nadzieję, że nie przeszkadza pani jego ukraińska narodowość? Jest naprawdę świetnym fachowcem.

– Może sobie nawet być samojedem, byleby mi pomógł odzyskać sprawność – odburknęła, odebrawszy jego słowa jako posądzenie o nacjonalizm.

Baumgardt tylko się uśmiechnął.

– W razie jakichś problemów czy pytań proszę zgłaszać się do niego, pielęgniarek lub bezpośrednio do mnie. Życzę miłego pobytu.

– Dziękuję, panie doktorze.

Zmierzający w stronę drzwi mężczyzna przystanął i wykrzywił wargi w nieco kpiącym grymasie.

– Wszyscy to mówią, po czym bardzo szybko zmieniają zdanie i życzą mi nagłej śmierci. Ciekawe dlaczego?

– Naprawdę? – Udała zdziwienie. – Co innego, gdyby życzyli śmierci rehabilitantowi. Ale panu? To niesprawiedliwe.

– Fizjoterapeutom też życzą rychłego zgonu, tyle że im w męczarniach. A jedna z pacjentek na pytanie, gdzie pracuje, popatrzyła znacząco i odpowiedziała, że w masarni przy rozbiórce półtusz. – Zrobił przerażoną minę. – Aż nie śmiem spytać o pani miejsce pracy.

Uśmiech Diony mógł z powodzeniem stanowić wzór niewinności.

– Jestem instruktorem strzelectwa, ale bez obaw, rozwalam tylko tarcze i systemy nerwowe kursantów.

Lekarz nagle spoważniał.

– Historia pani choroby dowodzi, że ktoś nie zrozumiał intencji i posunął się dalej. Bo na dziewczynę mafii pani nie wygląda.

– To komplement czy obelga? – prychnęła, wbrew sobie nieco poirytowana jego opinią.

Wiedziała doskonale, że nie powala urodą, ale czy doprawdy musiał mówić jej o tym wprost? Tym bardziej że nie była żadną paskudą, tylko całkiem zwyczajną kobietą. Ani piękną, ani brzydką, lecz przeciętną jak tysiące innych.

– Niech się pan nie obawia, że przywlokłam ze sobą kłopoty. Zaręczam, że jedyne, co może grozić moim towarzyszom niedoli, to obrzęk mózgu wywołany przedawkowaniem głupawych seriali i TVP Info.

Po zapewnieniu, że tylko żartował, lekarz wyszedł, a Dioniza podeszła do okna i wsłuchała się w bulgotanie strumyka przepływającego wzdłuż murów szpitala.

 

 

10 września 2020

 

Diona z cichym jękiem ułożyła się na kozetce i przyciągnęła obręcz pola magnetycznego, ustawiając ją w odpowiedniej pozycji. Na włączenie urządzenia musiała poczekać, to mogła zrobić tylko fizjoterapeutka.

Głośne burczenie w brzuchu zasygnalizowało zbliżanie się pory posiłku, wywołując leciutki uśmiech na twarzy Remańskiej. Jak szybko człowiek popada w rutynę! W domu jadała obiad o różnych porach, jednak nigdy przed czternastą, dlatego na wieść, że w szpitalu w Klonowicach główny posiłek podawany jest o dwunastej trzydzieści, pomyślała, że o tak wczesnej porze nie będzie w stanie przełknąć ani kęsa.

Jakże się myliła! Jeszcze tego samego dnia po pierwszych ćwiczeniach poczuła taki głód, że błyskawicznie rozprawiła się z zupą i zwolniła dopiero przy drugim daniu. Wtedy złożyła to na karb porannej głodówki (zgodnie z zaleceniem do przyjęcia na oddział stawiła się na czczo), ale następnego dnia historia się powtórzyła, w środę zaś, po półgodzinie spędzonej na ćwiczeniach w basenie, Diona była tak głodna, że aż kręciło jej się w głowie.

Dzisiaj jednak wypadał dzień parzysty i hydroterapia ograniczała się do wirówki, w dodatku ten zabieg miał się odbyć dopiero po obiedzie. Zatem jedynym wytłumaczeniem ssania w żołądku mogło być świeżo nabyte przyzwyczajenie. Oby tylko obsługująca urządzenia do fizykoterapii pani Renata szybko się pojawiła i włączyła pole, inaczej burczenie gotowe postawić w stan alarmu cały gabinet, symulując jakąś awarię.

Na szczęście energiczna, korpulentna fizjoterapeutka nie kazała na siebie długo czekać, dzięki czemu Diona wróciła do pokoju równo z wózkiem służącym do rozwożenia posiłków. Na stoliku stały już dwa talerze zupy jarzynowej, co stwierdziła z zadowoleniem po szybkim rzuceniu okiem na ich zawartość.

– Djakuju – zwróciła się do Oksany, nakładającej właśnie drugie danie.

– Proszu bardzo – odpowiedziała z uśmiechem Ukrainka.

Były w tym samym wieku, obie też miały za sobą trudny rozwód i być może dlatego od pierwszej chwili zapałały do siebie sympatią. Często rozmawiały, przy czym Oksana starała się mówić po polsku, by doskonalić umiejętność posługiwania się tym językiem, Diona zaś próbowała nauczyć się ukraińskiego. Był przydatny, gdyż coraz więcej obywateli Ukrainy pracowało obecnie w Polsce, a możliwość porozumiewania się w ich ojczystym języku znacznie ułatwiała rozmowę. Remańska często mówiła też po rosyjsku, stwierdziwszy, że jest to doskonała okazja do przypomnienia sobie języka, który od czasów szkolnych poszedł niemal całkowicie w niepamięć, a którym Oksana posługiwała się dość poprawnie.

– Jak ruka? – spytała Ukrainka z żywym zainteresowaniem.

– Ręka – poprawiła ją Diona. – Bolyt – skrzywiła się lekko. – Ale to dlatego, że odzwyczaiłam się od wysiłku – wyjaśniła po rosyjsku, a Oksana skinęła głową i powtórzyła zdanie w swoim języku, wyraźnie wymawiając słowa.

Do pokoju weszła wspierająca się na kulach Violka i Ukrainka wróciła do swoich zajęć, uświadomiwszy sobie, że nie skończyła rozwozić obiadu.

Violetta z zapałem zabrała się do jedzenia. Została przyjęta na oddział rehabilitacji ogólnoustrojowej na krótko przed Remańską i początkowo również nie umiała się przestawić, ale jak wyznała Dionizie, wystarczyły zaledwie dwa dni, by zdążyła przywyknąć do nietypowej pory posiłków. Przez kilka minut słychać było tylko ciche podzwanianie łyżek o talerze, przerywane co jakiś czas głośniejszym siorbnięciem.

Naraz Diona odłożyła łyżkę.

– Masz jakieś plany na popołudnie?

Starsza o kilka lat współlokatorka również przerwała konsumpcję i skierowała na nią zaciekawione spojrzenie ciemnoniebieskich oczu.

– Pewnie, że mam. Łóżko, książka, kawa i rybki.

Na dźwięk ostatniego słowa Remańska się uśmiechnęła. Zdążyła już poznać Violettę na tyle, by wiedzieć, że koleżanka pała nieokiełznaną wręcz miłością do małych krakersików, nie wiadomo dlaczego nazywanych przez nią rybkami, choć kształt żadnego z nich w najmniejszym nawet stopniu nie przypominał ryby. Skoro jednak Violka twierdziła, że są to rybki, ona absolutnie nie zamierzała z tym polemizować. W końcu nie była ichtiologiem.

– Czemu pytasz? – zainteresowała się Violetta. – Masz zamiar namówić mnie na wycieczkę albo tańce?

Jej wzrok znacząco powędrował w stronę opartych o ścianę kuli, na co Dioniza postukała się zgiętym palcem w czoło.

– Wariatka – stwierdziła z głębokim przekonaniem. – Dowiedziałam się, że w każdy czwartek w pomieszczeniu byłej stołówki odbywa się jakiś event. Za tydzień ma być odczyt pisarza na temat historii Klonowic, za to na dzisiejsze popołudnie zaplanowano karaoke. Może być śmiesznie. Poszłabym, ale samej mi się nie chce.

– No nie wiem. – Violka przełknęła kilka łyżek zupy. – W sumie mogę pójść, tylko że kompletnie nie mam słuchu i nie śpiewam nawet po pijaku. To się nazywa drugi stopień umuzykalnienia. – Na widok zagubienia Remańskiej wyjaśniła: – Pierwszy jest wtedy, gdy się rozpoznaje, czy śpiewają, czy nie. Przy drugim wiesz, czy robią to głośno, czy cicho.

– Przecież nikt nie każe ci śpiewać. Ale jak chcesz.

Wobec braku entuzjazmu Violetty Diona poniechała tematu i poświęciła całą uwagę posiłkowi, potem zabrała puste talerze i wyniosła na korytarz. Odstawiła je na stolik, sprawdziła poziom wody w ogólnodostępnym czajniku i wróciła po kubki, do których w tym czasie Violka zdążyła już wsypać stosowne porcje kawy. Pomyślała tęsknie o pozostawionym w domu ekspresie, lecz zaraz skierowała uwagę na inne tory. Nie powinna zaprzątać sobie głowy czymś, co w obecnej sytuacji było całkowicie nieosiągalne.

Violetta uśmiechnęła się z wdzięcznością, gdy Dioniza postawiła przed nią pełny kubek.

– Co ja bym bez ciebie zrobiła?

– Piłabyś kawę na korytarzu albo poprosiłabyś któregoś z panów o pomoc – odparła Remańska i zawróciła, by przynieść drugi.

– Aż mi głupio, że tak cię wykorzystuję – kontynuowała Violka po jej powrocie. – Przeze mnie musisz chodzić dwa razy.

– Nie masz większych problemów? – prychnęła Remańska. – Niedługo zaczniesz śmigać na trzech nogach zamiast na czterech, a wtedy ty będziesz mnie obsługiwać. Ciesz się z tego, co jest, bo mogło być gorzej.

I rzeczywiście mogło. Podczas malowania sufitu Violetta spadła z drabiny i uszkodziła sobie biodro na tyle poważnie, że musiano wstawić jej endoprotezę. Uderzyła też głową o podłogę tak mocno, że doznała wstrząśnienia mózgu, a lekarze nie mogli wyjść z podziwu, że nie doszło do pęknięcia czaszki.

Diona pomyślała, że w jej przypadku także mogło być gorzej. Gdyby nie Ratio, pewnie zginęłaby z ręki zdesperowanego stalkera, pragnącego za wszelką cenę zachować w tajemnicy swoją tożsamość. A gdyby osaczony przez nią zabójca miał celniejsze oko albo trafił ją w głowę lub w szyję zamiast w obojczyk? Wzdrygnęła się na tę myśl i jednocześnie poczuła złość na siebie, że okazała się tak beztroska. Mogła przecież przewidzieć, że on nie cofnie się przed niczym, nie miał wszak już nic do stracenia.

– Co się stało? – Głos Violki przywołał ją do rzeczywistości. – Masz taką minę, jakbyś zobaczyła ducha.

Dioniza sięgnęła po kubek z kawą, by nie musieć odpowiadać, i w tym momencie jej wzrok zahaczył o leżący na stole zegarek. Zerwała się w panice, złapała kartę zabiegową i pospieszyła do drzwi.

– Zapomniałam o wirówce – rzuciła przez ramię, wybiegając na korytarz.

 

*

 

Niepotrzebnie tak się spieszyła. Przed nią z tej formy hydroterapii korzystał pacjent z poważną dysfunkcją ruchową, przez co jego zabieg trwał nieco dłużej. Zanim udało mu się wyjść z kąpieli, Remańska dotarła już na parter i musiała nawet trochę poczekać.

Po zdezynfekowaniu wanny terapeutka odkręciła kurki i zaprosiła Dionę do zajęcia miejsca, a potem ku jej miłemu zaskoczeniu oprócz funkcji masażu wirowego włączyła także program kąpieli perełkowej oraz automatyczny hydromasaż, chociaż tych zabiegów lekarz wcale pacjentce nie zlecił.

– Pewnie zapomniał, że to urządzenie może obsługiwać wszystkie programy jednocześnie – wyjaśniła fizjoterapeutka z przyjaznym uśmiechem, chowając pod zielony czepek z flizeliny niesforny kosmyk ciemnych włosów, wśród których jaśniało niebieskie pasemko. – A przecież wanna i tak jest zajęta, więc grzechem by było marnować taką okazję. Jak woda? Nie za ciepła?

– Idealna, pani Judyto. – Dioniza z błogim westchnieniem przymknęła powieki. – Jak w raju. Ten masaż jest naprawdę boski.

– Prawda? – Dziewczyna się uśmiechnęła. – Kupię sobie taką wannę do domu, tylko najpierw muszę wygrać w totolotka.

Remańska odwzajemniła uśmiech, na moment otwierając oczy. Już miała zamiar zamknąć je ponownie, gdy dotarł do niej sens wypowiedzianych przez terapeutkę słów.

– Nie wiedziałam, że tego typu urządzenia są w powszechnej sprzedaży – zauważyła nie bez zdziwienia.

– W Castoramie czy Leroy Merlin pewnie ich nie ma, ale widziałam je w ofercie sklepów internetowych handlujących urządzeniami medycznymi. Tylko że taka wanna kosztuje trzydzieści pięć tysięcy. – Dziewczyna westchnęła z żalem. – Mniej dałam za samochód, a wanną trudno by było dojeżdżać do pracy.

Rozmawiały jeszcze przez kilka minut o zaletach hydroterapii, po czym terapeutka wróciła do swoich obowiązków, a Dioniza znowu oddała się we władanie błogiemu relaksowi. Sama nie wiedziała, kiedy opadły jej powieki, a umysł odpłynął daleko od rzeczywistości, dając się pochłonąć sennym marzeniom.

Z lekkiej drzemki wybudziła ją pani Judyta, która przyszła sprawdzić, czy wszystko jest w porządku, co miała zwyczaj robić mniej więcej w połowie zabiegu, czasem nawet częściej – i tak zdarzyło się również tym razem, gdy tylko bowiem Diona po raz kolejny zaczęła odpływać, ponownie usłyszała szelest rozsuwanej zasłony. Z trudem zmusiła się do otworzenia oczu, pewna, że to już koniec zabiegu, lecz zobaczyła tylko kobiecą postać w zielonym fartuchu z flizeliny i wystający spod czepka ciemny kucyk z niebiskim refleksem.

Z zadowoleniem przyjęła fakt, że nie musi jeszcze opuszczać wanny, i znów zapadła w półsen, w czym wydatnie pomogły jej jednostajne buczenie urządzeń i dochodzące zewsząd bulgotanie wody. W pewnej chwili wydało jej się, że chlupot stał się głośniejszy, usłyszała też poirytowany kobiecy głos, lecz treść wypowiadanych słów nie zdołała się przebić przez kokon otulający zamroczony drzemką umysł.

– Pobudka!

Remańska niechętnie wróciła do rzeczywistości i popatrzyła z wyrzutem na uśmiechniętą dziewczynę.

– To jest nieludzkie, budzić człowieka w takiej chwili. Akurat mi się śniło, że przyszedł do mnie mój facet. Rękę już miałam całkiem sprawną…

– Nie wiem, czy chcę słyszeć, co było dalej – parsknęła Judyta.

Diona wyszła z wanny i stanęła na dostawionych schodkach.

– Niestety nie mam co opowiadać, bo dalszego ciągu nie było. Wszystko przez tę bestialską pobudkę. Tak się ludziom nie robi, to naprawdę było niehumanitarne – powiedziała z udawaną pretensją i wolno ruszyła w dół.

Terapeutka znów się uśmiechnęła, nie odrywając od niej uważnego wzroku. Najwyraźniej sprawdzała, czy pacjentka poradzi sobie sama, bo po kilku sekundach poniechała obserwacji i odwróciła się, by opuścić pomieszczenie.

– Proszę mnie zawołać, gdyby coś się działo.

Zniknęła za zasłoną, a Remańska podjęła walkę z opornym strojem kąpielowym, uparcie czepiającym się ciała. Pozbyła się go z wielkim trudem i właśnie zaczęła się wycierać, gdy dobiegł ją pełen troski głos Judyty:

– Pani Igo?! Co się stało? Źle się pani czuje? – Po chwili troska zmieniła się w przerażenie: – O mój Boże!

Dioniza rzuciła ręcznik w kałużę wody u swoich stóp, złapała szlafrok i wbiła ręce w rękawy, po czym ruszyła w stronę źródła dźwięku, łapiąc po drodze powiewające poły. Założyła je jedna na drugą i ściągnęła się paskiem, by nie tracić czasu na zapinanie guzików. Później doprowadzi garderobę do porządku.

Stanowisko zabiegowe, znajdujące się na samym końcu, po prawej stronie długiego pomieszczenia do hydroterapii, jako jedyne miało odsuniętą zasłonę i oczom Dionizy od razu ukazała się Judyta, która właśnie uniosła głowę siedzącej w krótkiej wannie pacjentki, odsłaniając zanurzoną dotychczas twarz, z której spoglądały szeroko otwarte, niewidzące oczy. Terapeutka jakby tego nie zauważyła i podjęła próbę jej ocucenia. Niepotrzebnie. Remańskiej wystarczyło jedno spojrzenie na ociekające wodą oblicze i na malujący się na nim wyraz przerażenia, by wiedzieć, że na jakiekolwiek działania resuscytacyjne jest już za późno.

Weszła do środka, odsunęła na bok terapeutkę i przyjrzała się uważnie martwej kobiecie, potem z westchnieniem rezygnacji pomyślała, że oto los znów z niej zakpił. Obiecała przecież Szymonowi, że na jakiś czas będzie trzymała się z dala od kryminalnych historii. Naprawdę miała zamiar dotrzymać przyrzeczenia, widocznie jednak przeznaczenie zaplanowało dla niej inny scenariusz i postawiło na jej drodze zwłoki, by broń Boże nie zapomniała, że była policjantką, a obecnie nosi w torebce licencję prywatnego detektywa.

Na szczęście to nie moja sprawa, bo nikt mnie nie wynajął – uświadomiła sobie w porę. Zwróciła się w stronę Judyty i od razu zauważyła, że dziewczyna pod wpływem szoku całkowicie utraciła zwykłą energię i tępym wzrokiem wpatruje się w martwą kobietę. Z chwilą, gdy zaprzestała niemogącej przynieść żadnego efektu resuscytacji i zaniechała podtrzymywania głowy pacjentki, ciało natychmiast wróciło do poprzedniej pozycji. Głowa opadła między kolana, a twarz denatki ponownie zanurzyła się w wodzie.

– Pani Judyto, ma pani telefon?

Terapeutka nie odpowiedziała. Nie była w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku poza jednostajnym cichym zawodzeniem i trzeba było dopiero krzyku, by wróciła jej jaka taka zdolność myślenia. Nadal milczała, ale jej ręka jakby bez udziału woli właścicielki sięgnęła pod flizelinową osłonę i wydobyła komórkę z tylnej kieszeni dżinsów.

– Niech pani zadzwoni do lekarza dyżurnego, a potem po kogoś, kto mógłby pani pomóc. – Na widok braku zrozumienia malującego się w dalszym ciągu na twarzy dziewczyny Dioniza dodała ostro: – Ma pani pacjentów, którymi trzeba się zająć. Wyłączyć te wszystkie urządzenia, a potem poprosić, żeby dla dobra śledztwa nikt nie opuszczał terenu szpitala. Ale to ostatnie raczej powinien zrobić lekarz dyżurny.

Judyta nie ruszyła się z miejsca. Stała jak wmurowana, nie odrywając pełnego grozy spojrzenia od martwej pacjentki, i tylko co jakiś czas mrugała nerwowo, jakby chciała się przekonać, czy wzrok jej nie myli. Nie zareagowała w żaden sposób na słowa Dionizy i dopiero krzyk skierowany prosto w odsłonięte ucho wyrwał ją z transu.

Terapeutka wzdrygnęła się i popatrzyła z niedowierzaniem na Remańską.

– Ona naprawdę nie żyje?

Diona początkowo zachowała spokój, choć najchętniej potrząsnęłaby Judytą, zmuszając ją tym samym do szybszego działania. Od tak radykalnej reakcji powstrzymywała ją jedynie świadomość, że nie dla każdego natykanie się na zwłoki stanowi chleb powszedni, a większość ludzi nie natrafia na nie przez całe życie.

– Naprawdę nie żyje. Proszę powiadomić lekarza dyżurnego. Natychmiast! – rzuciła ostro, gdy terapeutka nawet nie drgnęła.

Kategoryczny ton i podniesiony głos wreszcie przebiły się do świadomości dziewczyny, pokonując otępienie. Judyta drżącymi palcami wyszukała w kontaktach odpowiedni numer i przekazała informację o wypadku. Dioniza żachnęła się na to określenie sugerujące brak udziału osób trzecich, ale zdołała przełknąć słowa cisnące się na usta. Dyskutowanie z przerażoną i zszokowaną terapeutką mijało się z celem.

Po niespełna trzech minutach do pomieszczenia weszła ładna kobieta w lekarskim kitlu, z sięgającymi ramion ciemnymi włosami. Remańska zastanawiała się przez jakiś czas nad nazwiskiem nowo przybyłej, nim przypomniała sobie usłyszane od którejś z pacjentek personalia. To była ordynatorka, Bernadetta Leśniak-Malinowska.

Lekarka bez zbędnych pytań pochyliła się nad wanną, by zbadać pacjentkę, w następnej zaś chwili spojrzała na Remańską, dającą jej dyskretne znaki, by popatrzyła na ramiona martwej kobiety. Zerknęła więc na obnażone ciało, osłonięte jedynie ramiączkami stroju kąpielowego, i lekko skinęła głową na potwierdzenie przypuszczenia.

– Wydaje mi się pani osobą kompetentną w zakresie postępowania przy tak nietypowym zdarzeniu – zauważyła ostrożnie, a gdy odnotowała wyrażone gestem przytaknięcie, spytała już otwarcie: – Co powinnam zrobić? Jest jakaś ustalona kolejność?

Oprócz stosownej do sytuacji powagi w jej głosie pojawiła się ciekawość, co wywołało lekki uśmiech Dionizy. Zachowanie lekarki było całkiem naturalne.

– Proszę zadbać, żeby nikt nie opuścił szpitala, dopóki policja na to nie zezwoli. Podejrzewam, że będą chcieli przesłuchać wszystkich…

– Wszystkich?! – wykrzyknęła Leśniak-Malinowska ze zgrozą. – Wie pani, ilu mamy pacjentów? Na samej ogólnoustrojowej jest obecnie…

– Miałam na myśli personel oraz tych pacjentów, którzy akurat mieli wątpliwe szczęście tutaj przebywać – weszła jej w słowo Diona. – Pacjenci raczej szpitala nie opuszczą, nie przypuszczam też, że sprawcą jest ktoś poruszający się na wózku lub o kulach. Ale mogli zauważyć coś nietypowego. Albo usłyszeć, choć to jest raczej nieprawdopodobne.

Lekarka nie traciła czasu na zbędne pytania.

– Zaraz się tym zajmę.

Natychmiast wprowadziła słowa w czyn, ruszając energicznie do wyjścia z telefonem przy uchu. Remańska przez kilka sekund przysłuchiwała się poleceniom wydawanym nawykłym do rozkazywania głosem. Gdy ten przycichł, przeniosła uwagę na fizjoterapeutkę, nadal tkwiącą bez ruchu, jakby zespawaną ze ścianką kabiny. Już chciała ją poprosić, by zadzwoniła pod numer alarmowy i powiadomiła o śmierci pacjentki, lecz zrezygnowała, ujrzawszy nadal całkiem puste oczy dziewczyny. Wyjęła komórkę z bezwładnej, niestawiającej żadnego oporu dłoni i wybrała numer sto dwanaście.

 

 

 

 

Rozdział 3

 

Jedyna, której zależy

 

10 września 2020

 

 

– Powiedziała pani do telefonu, że zgłasza zabójstwo, a to przecież nieprawda. Pani Pokrzywy nikt nie zabił, na pewno umarła na zawał.

Dioniza drgnęła na dźwięk pełnych gniewu słów i spojrzała w stronę źródła głosu. Najwyraźniej terapeutka zdołała wreszcie przezwyciężyć otępienie wywołane szokiem i przekuła je w złość, patrzyła bowiem z taką pretensją, jakby to właśnie stojąca przed nią kobieta była winna zaistniałej tragedii. Remańska nie poczuła z tego powodu urazy, zaskoczona także nie była. Niejednokrotnie spotykała się z podobną reakcją podczas powiadamiania rodziny o zgonie bliskiej osoby, wiedziała więc, że tym, co zostali, łatwiej jest przyswoić informację o nieszczęściu, gdy mogą kogoś o nie obwinić. Czyli najczęściej osobę przynoszącą złe wieści.

– Nawet gdyby tak było, musi pani zająć się innymi pacjentami, zanim całkiem rozpuszczą się w wodzie – odpowiedziała, nie tracąc spokoju. – O, proszę posłuchać – dodała, gdyż istotnie z kilku boksów dochodziły zniecierpliwione okrzyki.

Judyta zagryzła wargi i niepewnie zrobiła krok naprzód.

– Wezwać kogoś do pomocy, wypuścić pacjentów i dopilnować, żeby nikt tutaj nie wszedł – wymamrotała i wreszcie opuściła kabinę.

Pozostawiona sam na sam z denatką Diona skorzystała z okazji, że w pomieszczeniu do hydroterapii jeszcze panuje spokój, i również wyszła z boksu. Rozejrzała się za jakimś krzesłem, niczego takiego jednak nie zauważyła, a nie chciała ruszać tego, które stało w kabinie, przysiadła więc na parapecie znajdującym się tuż obok miejsca zbrodni. Wiedziała, że w razie próby wtargnięcia zdąży zareagować i jej zapobiec.

Wkrótce miała okazję się przekonać, że zajęcie strategicznego miejsca było ze wszech miar słuszne. Wraz z powracającą Judytą do pomieszczenia weszły dwie inne kobiety. Nie wykazały najmniejszego zainteresowania coraz bardziej podenerwowanymi pacjentami, za to koniecznie chciały zajrzeć do boksu, gdzie znajdowały się zwłoki Igi Pokrzywy.

– Myślałam, że po osobach związanych z ochroną zdrowia można oczekiwać większego rozsądku – warczała Dioniza, własną piersią broniąca im dostępu. – To jest miejsce zbrodni, nie wolno go zanieczyścić. Kurwa mać, przestańcie! – wrzasnęła, gdy któraś z terapeutek popchnęła ją w desperackiej próbie przedostania się do środka. – Każdy, kto tam wejdzie, z automatu stanie się podejrzany i policja na pewno go zatrzyma do wyjaśnienia.

Wymyślone na poczekaniu kłamstwo wreszcie podziałało i kobiety zajęły się poirytowanymi pacjentami. Powtórzyły im też prośbę Remańskiej, by udali się do swoich pokojów i nie opuszczali budynku szpitala do czasu przyjazdu policji, a później ze złośliwym uśmiechem słuchały utyskiwań, gęsto okraszanych przekleństwami, pretensje bowiem adresowane były głównie do autorki tego poronionego, ich zdaniem, pomysłu.

Diona ze spokojem przyjmowała niepochlebne opinie na temat swoich władz umysłowych, uwagi o naruszaniu swobód obywatelskich, a nawet groźby pozwania jej z powodu bezprawnego pozbawienia wolności. Terapeutki niemal słowo w słowo powtórzyły to, co powiedziała Judycie, toteż w ich wypowiedziach ani razu nie znalazło się sformułowanie świadczące o przymusie. Nie jej wina, że pacjenci zrozumieli je inaczej, interpretując w sposób dający pretekst do zrobienia awantury oraz do pochwalenia się znajomością prawa.

Czas mijał, a ekipa śledcza się nie pojawiała. Zaintrygowani słowami terapeutki pacjenci, poirytowani niemożnością natychmiastowego zaspokojenia ciekawości, przedłużali w nieskończoność pobyt w kabinach, celebrując przebieranie się, i dyskutowali głośno przez cienkie ścianki kabin, nakręcając się wzajemnie. Remańska zdawała sobie sprawę z tego, że w każdej chwili któryś z nich może uznać, iż dosyć już tego posłuszeństwa, i złamać narzucony przez nią reżim niezbliżania się do ostatniego boksu, a wtedy nie zdoła powstrzymać innych przed pójściem w jego ślady. Jak to się nazywa? Odwaga grupowa czy jakoś tak…

– Dosyć tego! – wrzasnęła pacjentka z którejś ze środkowych kabin po lewej stronie. – Nie będą nas trzymać z dala od informacji. Żyjemy w wolnym kraju i mamy prawo wiedzieć, co się dzieje. Mam w dupie wszystkie zakazy!

Zahurgotały karniszowe kółka pociągniętej gwałtownie zasłony, zza której wyjrzała przyodziana w purpurowy szlafrok pacjentka. Postąpiła krok naprzód i rozejrzała się wokół z gniewną miną. Zrobiła kolejny krok, ale na widok groźnych błysków w oczach Diony zawahała się i przystanęła niepewnie. Remańska natychmiast to wykorzystała i odezwała się półgłosem do kobiet w fartuchach z zielonej flizeliny:

– Każcie im wracać do pokojów, chyba że chcecie tłumaczyć się przed policją.

– Dlaczego muszą wracać? I czemu my mamy im to powiedzieć? Pani nie może? – pytały jedna przez drugą. Ich sympatia wyraźnie stała po stronie pacjentów, to z nimi się identyfikowały, traktując ich jako towarzyszy niedoli.

– Bo ja tu nie mam żadnej władzy, dlatego mogą zlekceważyć moje słowa. Za to was muszą posłuchać – warknęła Dioniza.

Bezmyślność i brak wyobraźni terapeutek doprowadzały ją do szału, tym bardziej że jeszcze nie skończyła mówić, a już zauważyła pełne satysfakcji miny dwóch kobiet. Z łatwością się domyśliła, co zaraz usłyszy, nim jeszcze otworzyły usta.

– Sama słyszałaś, Juta – odezwała się starsza z nich. – Niepotrzebnie wykonujesz jej rozkazy, ona nie ma prawa niczego nam kazać.

Niespodziewanie Judyta opowiedziała się po stronie Diony.

– To jest miejsce zbrodni i nie wolno go zanieczyścić – powtórzyła niemal słowo w słowo jej wypowiedź.

Rozgorzała gwałtowna kłótnia, do której włączyła się kobieta w purpurowym szlafroku, a po niej inni pacjenci. Ze słów Judyty wywnioskowali, że w ostatnim boksie znajdują się zwłoki, i świadomość tego podzieliła ich na dwie frakcje. Jedna poparła ciekawskich, druga przyznała rację Dionizie i uważała, że powinni opuścić pomieszczenie.

Spokój przywróciło dopiero pojawienie się Bernadetty Leśniak-Malinowskiej. Ordynatorka ogarnęła wzrokiem rozsierdzone towarzystwo i kilkoma ostrymi słowami przywróciła porządek, nakazując pacjentom natychmiastowe opuszczenie sali. Usłuchali bez sprzeciwu i nie minęła nawet minuta, a w pomieszczeniu zostały tylko Remańska i cztery pracujące w szpitalu kobiety. Lekarka wolno przenosiła wzrok z jednej na drugą, z dezaprobatą kręcąc głową.

– Wasze zachowanie było poniżej wszelkiej krytyki – oznajmiła w końcu. – Wrzaski i wyzwiska, jeszcze trochę, a doszłoby do rękoczynów, a wszystko po to, żeby zobaczyć martwą pacjentkę. Wstyd mi za was. Nie dziwię się chorym, ale wy?

– Pani doktor, to jej wina. – Najstarsza z kobiet wskazała Dionizę. – Jestem przełożoną fizjoterapeutów i powinnam wiedzieć o wszystkim, a ta pani chciała mi to uniemożliwić, chociaż nie miała do tego prawa.

– Anka ma rację – poparła ją koleżanka. – Całą tę awanturę sprowokowała ta pacjentka. Chyba jej się wydaje…

– Dosyć – przerwała jej Leśniak-Malinowska. – Pani Marzeno, lepiej niech pani nic nie mówi, bo każde słowo coraz bardziej was pogrąża. Co w ogóle robicie na hydroterapii? No, słucham, pani Ziębińska. Jako przełożona powinna pani wiedzieć, że opuszczanie swojego stanowiska na tak długo jest niedopuszczalne.

Anna Ziębińska spojrzała na nią wyzywająco.

– Judyta nas wezwała, żebyśmy jej pomogły ogarnąć pacjentów.

– A konkretnie?

– Noo… Pomóc im opuścić urządzenia i poinformować czekających, że zaplanowane na dzisiaj zabiegi się nie odbędą.

Zaczęła głośno, lecz pod wpływem ironicznego wzroku lekarki głos cichnął, stawał się coraz mniej pewny.

– Dlaczego zatem na korytarzu czekała grupa pacjentów i dopiero ja musiałam im powiedzieć, że zabiegi zostały przełożone? – spytała Leśniak-Malinowska lodowatym głosem. – To też wina pani Remańskiej?

Ziębińska aż poczerwieniała z gniewu.

– Nie jestem pani podwładną i nie ma pani prawa tak mnie traktować. Nie życzę sobie, żeby ktoś podważał mój autorytet, opieprzając mnie w obecności podległych mi pracowników. Poszukajcie sobie innej naiwniaczki, która będzie harować za te marne grosze. Ja mam dość. – Posłała lekarce nienawistne spojrzenie i popatrzyła pytająco na koleżankę. – Marzena, idziesz ze mną? W „Rehabicie” przyjmą nas z pocałowaniem ręki.

Marzena starannie unikała jej wzroku i nawet nie drgnęła, gdy Ziębińska ponowiła wezwanie. Ordynatorka uśmiechnęła się drwiąco.

– Pani Florczak chyba jednak ma wątpliwości co do tego całowania w rękę. A może pani Wahlewicz ma ochotę?

Popatrzyła na ładną, młodziutką fizjoterapeutkę, jedyną, która zachowała kompletne milczenie. Teraz także się nie odezwała, ale raczej nie z braku chęci. Ziębińska nie dopuściła jej do głosu i sama odpowiedziała lekarce:

– Karina już się zadeklarowała, że przejdzie razem ze mną. Prawda, Kari, że też odchodzisz, zamiast pozwalać sobą pomiatać?

Zagadnięta uśmiechnęła się krzywo.

– Nie przypominam sobie, żebym składała jakieś deklaracje, chyba że do skarbowego – oświadczyła z mocą. Zignorowała gniewne syknięcie Ziębińskiej i mówiła dalej, a w jej głosie brzmiała niekłamana satysfakcja, gdy otwarcie kwestionowała prawdomówność przełożonej. – Jedyną osobą, która mną tutaj pomiatała, jesteś ty. Nie dalej jak rano nazwałaś mnie niedoukiem, a teraz oczekujesz, że rzucę dobrą pracę, bo chcesz zrobić komuś na złość? Sorry, Anka, ale z tobą nie przeszłabym nawet za dychę miesięcznie.

Ziębińska poczerwieniała z wściekłości. Nie mogąc inaczej się wyładować, zrobiła zamaszysty zwrot, chcąc odejść, zatrzymały ją jednak słowa lekarki:

– Nie radzę teraz wychodzić. To i tak nic nie da, bo drzwi są zamknięte.

– To już są, kurwa, szczyty!

Naraz wspomniane drzwi otworzyły się na całą szerokość i do pomieszczenia wkroczyli dwaj mężczyźni w granatowych mundurach, poprzedzający dwóch innych, dla odmiany przyodzianych w cywilne ubrania.

– Która z pań to Dioniza Remańska?

Diona zeskoczyła z parapetu i podeszła do pytającego, który oparł się o futrynę i lustrował wzrokiem pomieszczenie. Po pacjentach zaglądających ciekawie przez uchylone drzwi tylko się prześlizgnął, podobnie zresztą jak po czterech kobietach, w których musiał domyślić się personelu medycznego, ale Dioniza była całkiem pewna, że jego czujnie spoglądającym szarym oczom nie umknął najmniejszy szczegół.

– To ja.

– Zgłosiła pani zabójstwo. Gdzie są zwłoki?

– W ostatniej kabinie po prawej.

Wyminął Dionizę i poszedł we wskazane miejsce, a za nim podążył drugi cywil z charakterystyczną walizką w dłoni. Mundurowi natomiast pozostali na miejscu. Stanęli przy drzwiach z dłońmi na kaburach pistoletów, co tak ją rozbawiło, że z trudem powstrzymała się od śmiechu. Czyżby naprawdę żywili obawę, że któraś z kobiet się na nich rzuci? A może myśleli, że boksy nadal są zajęte, i bali się ataku ze strony niedomagających pacjentów, w dodatku w większości gołych pod szlafrokami?

Mimo to Diona odetchnęła z ulgą na widok ich zdecydowanych działań i pomyślała, że podobnie musieli się czuć mieszkańcy obleganej twierdzy, gdy wreszcie przybyła odsiecz. Ucieszona przejęciem odpowiedzialności za miejsce zbrodni przez powołane do tego służby, ruszyła śladem cywili, lekceważąc słowa mundurowego, każące jej pozostać na miejscu. Chciała jak najszybciej mieć za sobą pierwszą rozmowę, by móc wrócić do pokoju i wreszcie zrzucić z siebie tę wilgotną szmatę, bardziej teraz chłodzącą niż dającą poczucie ciepła i przytulności. Ubrać się jak człowiek i rozmawiać bez skrępowania wywołanego świadomością, że pod cienkim, częściowo mokrym szlafrokiem jest zupełnie naga.

Umundurowany policjant z winklami na pagonach dopadł ją w chwili, gdy stanęła przy rozsuniętej szeroko zasłonie wspomnianej wcześniej kabiny, i chwycił za ramię. Pech chciał, że za prawe i że właśnie w tym momencie Remańska zrobiła krok naprzód. Nagłe szarpnięcie sprawiło, że aż zawyła z bólu. Na ten odgłos jeden z funkcjonariuszy ubranych po cywilnemu odwrócił się gwałtownie i spojrzał gniewnie na sierżanta.

– Zgłupiałeś, Węgrzyn? Co ty wyprawiasz?

– Ale ja tylko chciałem ją powstrzymać. Naprawdę nic takiego nie zrobiłem… – tłumaczył się nieporadnie.

Pod wpływem oskarżającego wzroku cywila mówił coraz ciszej, aż słowa przeszły w niezrozumiałe mamrotanie. Dionie zrobiło się go szkoda.

– Nic się nie stało. Sierżant nie mógł wiedzieć, że boli mnie bark, w końcu nie mam schorzenia wypisanego na czole.

Mężczyzna porzucił świdrowanie podwładnego oczami i przeniósł je na kobietę, a sierżantowi dał znać gestem, że powinien ich zostawić i wrócić do wyznaczonych zajęć.

– Zacznij zbierać podstawowe informacje od obecnych tutaj pań – polecił sierżantowi. – Nazwisko i imię na razie wystarczą, bo to chyba wszystko są pielęgniarki?

Pytanie skierował do Diony. Pokręciła głową.

– Akurat pielęgniarek tutaj nie ma. Panie w zielonych fartuchach to fizjoterapeutki, a pani w białym jest lekarką – wyjaśniła, lecz funkcjonariusz nadal nie odchodził.

– Mam sprawdzić ich dokumenty?

– Ochu…! – Cywil urwał, zerknął na Remańską i szybko się poprawił: – Zgłupiałeś? Myślisz, że noszą dowody w fartuchach? Uprzedź, że później będę chciał z nimi rozmawiać, a teraz tylko zbierz nazwiska i rozpuść to towarzystwo, bo własnych myśli nie słyszę w tym jazgocie. Aha, zadzwoń do Karpa i upewnij się, że szpital jest zamknięty i nikt się nie wydostanie na zewnątrz. To na razie wszystko.

Dioniza pomyślała, że jeśli się wydostawać, to raczej nie do wewnątrz, ale nie skomentowała wypowiedzi nieznanego ani z nazwiska, ani ze stopnia policjanta, którego mina i zachowanie świadczyły o braku poczucia humoru. Przez cały czas czuła na sobie jego ciężki, pełen podejrzliwości wzrok, dlatego wolała się nie wychylać.

Sierżant odszedł, a wtedy uwaga mężczyzny przeniosła się na stojącą przed nim kobietę. Zlustrował ją od stóp obutych w kąpielowe klapki aż do skołtunionych włosów spiętych w nieporządny kucyk. Całości niezbyt pięknego obrazu dopełniał intensywnie fioletowy szlafrok, wiszący na niej niczym na wieszaku.

– Pani Remańska… dobrze zapamiętałem nazwisko? Mam kilka pytań, ale to za chwilę. Zadzwoń do dyżurnego – zwrócił się do kolegi pochylonego nad denatką – i spytaj, kiedy przyjedzie jakiś lekarz. I prokurator – dorzucił, wychodząc z boksu. Podszedł do parapetu i rozłożył na nim notatnik. – Pani jest pacjentką? Dlaczego w takim razie akurat pani zadzwoniła pod sto dwanaście? To pani znalazła zwłoki?