Londyńskie Zasady - Mick Herron - ebook + książka

Londyńskie Zasady ebook

Mick Herron

4,6

Opis

Nie przestajesz być szpiegiem tylko dlatego, że wypadłeś już z gry.

W siedzibie brytyjskiego wywiadu przy Regent’s Park Claude Whelan – nowe Pierwsze Biurko – boleśnie zaznajamia się z tajnikami swojej roboty.

Whelan ma chronić premiera znajdującego się w ogniu krytyki, co nie przychodzi mu łatwo, bo sam jest atakowany ze wszystkich stron: przez kontrowersyjnego deputowanego, który doprowadził do referendum w sprawie Brexitu, a teraz ma chrapkę na Downing Street 10; przez żonę tego polityka, felietonistkę tabloidu, pogrążającą go w swoich artykułach; a już najbardziej przez Lady Di Taverner, swoją zastępczynię, która czyha na jego najmniejsze potknięcie. Na domiar złego krajem wstrząsa seria pozornie niepowiązanych ze sobą zamachów terrorystycznych.

Tymczasem Slough House – ostatni przystanek dla szpiegów w odstawce – zmaga się z własnymi problemami: nieprzepracowaną żałobą, uzależnieniami, paraliżem decyzyjnym i niepokojącymi podejrzeniami, że nowy kolega jest psychopatą. A już niedługo kulawe konie po raz kolejny odkryją swoją największą moc: sprawianie, by każda zła sytuacja stawała się o wiele, wiele gorsza.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 430

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (84 oceny)
52
29
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
squirr

Nie oderwiesz się od lektury

Ja nigdy nie powiem nic złego o tej serii. Po prostu potrzebuję więcej.
00
MJakubik

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
EmiliaJan

Dobrze spędzony czas

4.5
00
Zawodnik

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomite, po prostu znakomite.
00
Czyta_bo_lubi

Nie oderwiesz się od lektury

Piąty tom cyklu o Kulawych koniach tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że Mick Herron to jeden z moich ulubionych autorów spoza gatunku fantasy. Uwielbiam cięty, brytyjski humor. Inteligentną fabułę. Celne dialogi oraz dobrze wyważoną akcję. Gorąco polecam i czekam niezmiennie na kolejny tom.
00

Popularność




Tytuł oryginału London Rules

© Mick Herron, 2018

First published in 2018 by John Murray (Publishers)An Hachette UK Company

John Murray (Publishers), Carmelite House, 50 Victoria Embankment, London EC4Y 0DZjohnmurray.co.uk

Przekład Robert Kędzierski, Anna Krochmal

Redakcja i korekta Katarzyna Zegadło-Gałecka, Pracownia 12A

Skład Tomasz Brzozowski

Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz

Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2023Wszelkie prawa zastrzeżone

ISBN 978-83-67710-25-1

Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], www.insignis.pl

facebook.com/Wydawnictwo.Insignis

twitter.com/insignis_media (@insignis_media)

instagram.com/insignis_media (@insignis_media)

Dla Sarah Hilary

1

Zabójcy przyjechali jeepem piaskowego koloru i szybko rozprawili się z wioską.

Było ich pięciu i nosili niepasującą do siebie odzież wojskową. Dwóch czarną, a pozostali moro. Dolną część twarzy zakrywały im apaszki, górną okulary przeciwsłoneczne, a na nogach mieli ciężkie buty, jakby dotarli tu pieszo przez otaczające wioskę wzgórza. Do pasów podwiesili najróżniejszego rodzaju sprzęt bojowy. Pierwszy z nich, wysiadając z samochodu, rzucił butelkę wody na tylne siedzenie, a czynność ta w miniaturze odbiła się w szkłach jego aviatorów.

Dochodziło południe, a słońce było tak białe, jak znali je tylko tutejsi. Gdzieś w pobliżu po kamieniach płynęła woda. Kiedy ostatnio zawitały tu kłopoty, przybyły z mieczami w ręku.

Gdy mężczyźni wysiedli już z samochodu, przeciągnęli się i splunęli na pobocze. Nie rozmawiali ze sobą. Wydawali się działać bez pośpiechu, ale równocześnie byli skupieni na tym, co robią. To było częścią operacji: przyjechać na miejsce, zaliczyć rozgrzewkę, odzyskać elastyczność ciała. Długo jechali w upale. Nie było sensu zaczynać, zanim nie dostroją się do własnych rąk i nóg i będą mogli ufać swoim odruchom. To, że przyciągali uwagę, nie miało żadnego znaczenia, bo nikt z tych, którzy ich obserwowali, nie mógł zmienić tego, co się miało wydarzyć. Przezorny nie znaczyło dzisiaj ubezpieczony. Wieśniacy mieli tylko kije.

Na jednym z takich kijów – prastarym i noszącym wiele charakterystycznych cech drzewa, z którego pochodził, sękatym i nierównym, solidnym i niezawodnym – opierał się starszy mężczyzna, którego ogorzała twarz świadczyła o tym, że jest rolnikiem Ale być może gdzieś w jego historii czaiło się wspomnienie wojny, bo spośród wszystkich, którzy obserwowali gimnastykę nowo przybyłych, on jeden zdawał się rozumieć ich zamiary i w jego oczach, i tak już trochę załzawionych od ostrego słońca, pojawił się lęk i coś w rodzaju rezygnacji, jakby od zawsze wiedział, że to, albo coś podobnego, kiedyś nastąpi i go pochłonie. Trochę dalej dwie kobiety przerwały rozmowę. Jedna trzymała płócienną torbę. Ręce drugiej uniosły się powoli do ust. W jakichś drzwiach pojawił się bosy chłopiec i wykrzywił twarz w ostrym świetle.

Gdzieś niedaleko zabrzęczał łańcuch, gdy jakiś pies sprawdzał, jak daleko może odejść od budy. W prowizorycznym kurniku, którego siatka i drewniane grzędy wyglądały jak mozaika najróżniejszych materiałów z recyclingu, przysiadła kura, żeby złożyć jajko, po które nikt nigdy nie przyjdzie.

Mężczyźni wyjęli broń leżącą na tyłach wozu: lśniącą, czarną i straszną.

Ostatni normalny odgłos rozległ się, gdy staruszek upuścił kij. Kiedy to robił, jego usta się poruszały, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk.

A potem się zaczęło.

Z daleka mogło to wyglądać jak fajerwerki. Na okolicznych wzgórzach spłoszone ptaki zerwały się do lotu, w samej wiosce psy i koty szukały miejsca, w którym mogłyby się schronić. Kule przecinały powietrze w dziwnych zawijasach, jakby próbowały naśladować jakiś miejscowy taniec; z kurnika zostały tylko drzazgi, kamienie, które od stuleci pozostawały gładkie, teraz nosiły blizny. Inne kule odnalazły swoje cele. Staruszek padł na ziemię tak jak jego kij, a dwie kobiety zostały ciśnięte w przeciwne strony przez grudki ołowiu ważące mniej niż ich palce. Bosy chłopiec spróbował uciec. W zboczach wzgórz były wykute tunele i gdyby miał dość czasu, mógłby tam dotrzeć i odczekać w ciemności, aż zabójcy odjadą, ale tę możliwość przekreśliła kula, która trafiła go w kark i posłała po krótkim zboczu aż do rzeki, dziś przypominającej raczej niewielką strużkę. Wieśniacy na otwartej przestrzeni teraz się rozproszyli, rzucili biegiem na pola, szukali osłony za murami i w rowach; nawet ci, którzy nie widzieli, co się stało, poczuli strach, bo katastrofa jest swoim własnym heroldem i gdy przybywa, ogłasza to jednakowo rannym ptaszkom i śpiochom. Ma pewną specyficzną woń, specyficzny ton. Sprawia, że matki krzykiem przywołują dzieci, a starcy zaczynają szukać Boga.

Dwie minuty później było już po wszystkim i zabójcy odjechali. Jeep, który w czasie tej krótkiej jatki pozostawał na jałowym biegu, pluł kamieniami, gdy przyśpieszał, a potem na krótką chwilę zapadała cisza. Oddalający się odgłos silnika rozproszył się w otoczeniu, a potem umilkł. Gdzieś w górze krzyknął myszołów. Bliżej, przy domach, z rozerwanego gardła dało się słyszeć bulgotanie, jakby ktoś próbował opanować nowy język, w którym pierwsze słowa miały być ostatnimi. A pod tym, ponad tym i wkrótce też wszędzie wokół wzniosły się krzyki ocalałych, dla których życie, jakie dotąd znali, skończyło się, tak samo jak dla zabitych.

W ciągu kilku godzin nadjechały ciężarówki wiozące kolejnych mężczyzn z bronią, tym razem wymierzoną na zewnątrz, we wzgórza wokół wioski. Lądowały tu helikoptery wypluwające z siebie lekarzy i personel wojskowy, a inne unosiły się w górze, przecinając niebo w zgodnej furii, podczas gdy kamery stacji telewizyjnych szukały lub wskazywały winnych. Na ulicach płachty materiału przykryły zabitych, a uwolnione kury włóczyły się nad rzeką i dziobały w ziemi. Rozległo się bicie dzwonu, a przynajmniej ludzie tak to zapamiętali. Możliwe, że tylko im się wydawało. Pewne było jednak, że nad hukiem helikopterów wciąż będzie niebo, którego błękit w jakiś sposób pozostał niezmącony, i krzyk myszołowa w oddali, i długie cienie rzucane przez ogłuszone wzgórza w Derbyshire.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Luzaki

2

W niektórych częściach świata świt rodzi różanopalcą jutrzenkę, by wygładziła zmarszczki pozostawione przez noc. Ale przy Aldersgate Street w londyńskiej dzielnicy Finsbury świt przybywa we własnej osobie w rękawiczkach kasiarza, żeby nie zostawić odcisków palców na parapetach i klamkach; mrużąc oczy, zagląda przez dziurki od kluczy, mierzy wzrokiem zamki i ogólnie rzecz biorąc, fachowo przeprowadza rekonesans, zanim nadejdzie dzień. Specjalnością świtu są nieposprzątane kąty i nieodkurzone powierzchnie, pomieszczenia i zakamarki, które dzień rzadko widuje, bo dzień obchodzą tylko spotkania biznesowe i to, żeby rzeczy były na swoich miejscach, zaś rolą jego młodszego brata jest skradanie się w ustępującej ciemności, kiedy to nigdy nie można być pewnym, co się tam zastanie. Rzucić na coś światło to jedno. Ale spodziewać się, że będzie błyszczało, to już co innego.

A więc gdy świt dociera do Slough House – obskurnego budynku, którego parter dzielą między siebie niedomagająca chińska restauracja i koszmarny kiosk i którego frontowe drzwi, zapaskudzone przez czas i pogodę, nigdy się nie otwierają – wchodzi do niego tak jak włamywacz po dachach budynków naprzeciwko, a jego pierwszym przystankiem jest gabinet Jacksona Lamba, jako że znajduje się na najwyższym piętrze. Tu zastaje swojego jedynego rywala, lampę stojącą na stercie książek telefonicznych, które służą do tego celu od tak dawna, że zespoliły się ze sobą, a ich wilgotne okładki połączył mimowolny sojusz. Pokój jest ciasny i wygląda podejrzanie, jak nora, zaś jego dominującym motywem jest zaniedbanie. Mówi się, że psychopaci zdobią ściany, wypisując na nich szalone rzeczy, kreśląc pętle i wzory niekończących się równań w próbie złamania szyfru, którego zakładnikiem jest ich życie. Lamb woli, by jego ściany mówiły same za siebie, zaś one o tyle poszły na współpracę, że pęknięcia w ich tynku i plamy grzyba tu i ówdzie zmówiły się, by wytworzyć coś, co faktycznie mogłoby być pismem – być może jakimś nabazgranym spostrzeżeniem – ale jakikolwiek sens zawarty w tych znakach o wiele za szybko zaciera się i blaknie, jakby po ich zapisaniu poruszający się palec, wbrew mądrości wieków, postanowił je ponownie zetrzeć.

Gabinet Lamba nie jest miejscem, w którym warto by zatrzymać się na dłużej, zresztą świt i tak nigdy tego nie robi. W biurze naprzeciwko znajduje mniej rzeczy, które mu nie pasują. Zwyciężył tu porządek i jest jakaś cicha skuteczność w sposobie, w jaki poukładano teczki, których krawędzie znajdują się pod kątem prostym do krawędzi biurka i których wstążki związano na kokardki równej długości; w tym, że kosz na śmieci jest pusty, a na dobrze wychowanych półkach nie widać śladów kurzu. Panuje tu spokój niepasujący do Slough House i gdyby ktoś spróbował zbalansować te dwa pokoje, leże szefa i kryjówkę Catherine Standish, być może odnalazłby równowagę, która mogłaby przynieść spokój temu budynkowi, choć zapewne nie trwałoby to długo.

Podobnie zresztą jak pobyt świtu w pokoju Catherine, bo czas pędzi nieubłaganie. Piętro niżej znajduje się kuchnia. Ulubionym posiłkiem świtu jest śniadanie, czasem składające się głównie z ginu, ale tak czy inaczej, znajduje tutaj niewiele dla siebie, bo na krzywej Dickensa zawartość szafek zdecydowanie leży po stronie Scrooge’a, nie zaś pickwickowskiego nadmiaru. W szafkach brakuje puszek z herbatnikami i słoików z dżemami, nie ma tu czekolady na „w razie potrzeby”, a powierzchni blatu nie szpecą miski z owocami ani paczki chrupkiego pieczywa. Znaleźć można tu najwyżej przypadkowe plastikowe sztućce, kilka wyszczerbionych kubków oraz czajnik, który wydaje się zaskakująco nowy. Fakt, jest tu lodówka, ale stoją w niej tylko dwie puszki napoju energetycznego, obie z nalepką „Roddy Ho”, na których dopisano innym charakterem pisma: „jest ciulem”, oraz pozbawiony kontrkandydatów pojemnik z humusem, którego zawartość albo ma miętowy smak, albo też jest zielona z innego powodu. Wokół lodówki unosi się woń, którą najlepiej oddałyby słowa: „powolny rozkład”. Na szczęście świt jest pozbawiony powonienia.

Po szybkim przeglądzie dwóch biur na tym piętrze – nijakich pokoi, których kolorystykę można by odnaleźć w prastarych próbkach kolorów spłowiałych do tego stopnia, że wszystko przeszło w odcienie żółci i szarości – i starannym obejściu ciemnej plamy pod kaloryferem, gdzie musiało wyciec coś rdzawego, świt wraca na stare skrzypiące schody. Jako jedyny jest w stanie używać ich bezgłośnie – to znaczy jedyny z wyjątkiem Jacksona Lamba, który, gdy przyjdzie mu ochota, potrafi wędrować po Slough House cicho jak duch, choć jest od niego bardziej korpulentny. Przy innych okazjach Lamb preferuje bezpośrednie podejście i atakuje schody, hałasując przy tym tak, jak mógłby hałasować niedźwiedź pchający taczkę, gdyby taczka była pełna puszek, a niedźwiedź pijany.

Świt, który bardziej przypomina czujnego ducha niż pijanego niedźwiedzia, dociera do dwóch ostatnich biur i odkrywa, że niewiele odróżnia je od tych piętro wyżej, być może z wyjątkiem nierównej tekstury tynku za jednym z biurek, jakby położono tu świeżą warstwę farby bez starannego oczyszczenia ściany z jakiejś grudkowatej substancji – lepiej się nie zastanawiać, co to mogło być. Poza tym w owym biurze wyczuwa się tę samą atmosferę niezaspokojonych ambicji co w pozostałych, zaś ktoś tak wrażliwy jak świt o lepkich palcach wyczuwa tu także wspomnienie przemocy i być może obietnicę, że będzie jej jeszcze więcej. Ale świt rozumie, że obietnicę łatwo jest złamać, i ta możliwość nie zatrzymuje go nawet na chwilę. Rusza dalej, pokonuje ostatnie piętro i w jakiś sposób wychodzi tylnymi drzwiami, nie szarpiąc ich, czego zwykle wymagają. Te drzwi słyną z tego, że opierają się swobodnemu ich używaniu. Na małym wilgotnym podwórzu za Slough House świt przystaje świadomy, że jego czas prawie dobiegł końca, i cieszy się tymi ostatnimi przyjemnymi chwilami. Kiedyś, dawno temu, mógłby usłyszeć konia stąpającego ulicą, a bardziej współcześnie jego ostatnim chwilom towarzyszyłoby wesołe pobrzękiwanie wózka z mlekiem. Ale dziś słychać tylko ryk spóźnionej karetki i nim to wycie banshee przestanie odbijać się od ścian budynków, świtu już nie ma, a jego miejsce zajmuje sam dzień, który, gdy już znajdzie się w uścisku Slough House, okazuje się daleki od wcielenia pracowitości i pilności, na które się zapowiadał. Zamiast tego – podobnie jak dzień przed nim i ten jeszcze wcześniejszy – jest tylko kolejnym gnuśnym interludium, którego istnienie próbuje się wymazać ciągłym spoglądaniem na zegarek. Ponieważ dzień świetnie wie, że nikt w tym budynku nie może w żaden sposób przyśpieszyć jego odejścia, ani trochę mu się nie śpieszy, by zająć się swoimi sprawami. Od niechcenia, zadowolony z siebie, niedręczony wątpliwościami ani poczuciem obowiązku dzieli siebie samego pomiędzy biura w Slough House, a potem niczym leniwy kot układa się w najcieplejszych kątach, by zapadać w drzemkę, gdy wokół niego niewiele się dzieje.

Roddy Ho, Roddy Ho przez dolinę jedzie.

(kolejny z tych wpadających w ucho kawałków)

Roddy Ho, Roddy Ho zawsze jest na przedzie.

Są tacy, którzy uważają, że Roderick Ho jest dobry tylko w jednym; że może i jest królem komputerowej dżungli, ale nie radzi sobie już tak dobrze w innych dziedzinach życia, takich jak znajdowanie przyjaciół, bycie rozsądnym czy prasowanie T-shirtów. Ale oni nie widzieli jeszcze, na co go stać. Nie widzieli, jak rusza na polowanie.

Pora lunchu, niedaleko Aldersgate Street. Brzydkie betonowe wieże Barbican po prawej stronie, niewiele piękniejsze osiedle po lewej. Ale ten niedoceniany fragment Londynu jest jak teren pod ostrzałem; to pole bitwy, na którym wystarczy mrugnąć, by zostać pożartym. Człowiek dostaje tylko jedną szansę, by zdobyć czyjś skalp, a zdobycz Roddy’ego Ho mogła być wszędzie.

Świetnie wiedział, że jest blisko.

Poruszał się więc jak pantera między zaparkowanymi samochodami. Przystanął przy plakacie upamiętniającym jakieś zwycięstwo czy coś. W jego uszach, w których aż dudniły dźwięki z iPoda, rozbrzmiewało czułe wycie przesadnie podnieconego czterdziestokilkulatka śpiewającego o tym, że zamierza zabić i zjeść swoją dziewczynę. Broda, którą Roddy zapuścił ostatniej zimy, była teraz bardziej fachowo wymodelowana, ponieważ w dość przykry sposób przekonał się, żeby nie używać do tego celu kuchennych nożyczek. Na głowie miał – nowość! – czapkę bejsbolową. Image ma znaczenie i Roddy był tego świadomy. Marka ma znaczenie. Jeśli chcesz, żeby przeciętni zjadacze chleba rozpoznawali twój awatar, to ten awatar musi coś mówić. We własnej ocenie trafił w samo sedno. Ładna bródka i bejsbolówka – oryginalność i styl. Roddy Ho to był pełen pakiet, tak jak kiedyś Brad Pitt przed tym przykrym incydentem.

(Właściwie, jeśli się nad tym dobrze zastanowić, to na rynku pojawiła się luka. Będzie musiał porozmawiać ze swoją dziewczyną, Kim, żeby wymyślić im jakieś nom de celeb.

Koddy.

Rim…?

Nie. Trzeba będzie nad tym popracować).

Ale tym zajmie się później, bo teraz nadeszła pora, by uruchomić tryb wabienia; wyciągnąć to stworzenie na otwartą przestrzeń i je powalić. A to wymagało siły, wyczucia czasu i posługiwania się bronią: krótko mówiąc, jego podstawowych umiejętności… Ktokolwiek wymyślił Pokémon GO, musiał się wzorować na Rodericku Ho. Człowieku, to się nawet rymowało – zupełnie jakby był do tego stworzony. No dajcie mi już ten gwiezdny pył, pomyślał. Dajcie mi ten wspaniały gwiezdny pył i patrzcie, jak Roddy błyszczy.

W porze lunchu niczym uosobienie refleksu, siły i skupienia Ho lśnił jak najbardziej luźny wśród luzaków, najbardziej zajebisty wśród zajebistych, koleś nad kolesiami; tropił wroga, który nie istniał.

Kawałek dalej na ulicy wróg, który istniał, przekręcił kluczyk w stacyjce i włączył się do ruchu.

Tego ranka w drodze do metra Catherine Standish zajrzała do kiosku po „Guardiana”. Za ladą opuszczono stalową roletę, by ukryć paczki papierosów, jakby przypadkowe spojrzenie na nie miało doprowadzić do przedwczesnej śmierci. Na lewo od niej, na górnej półce stojaka, nieliczne czasopisma pornograficzne, którym udało się przetrwać w erze cyfrowej, były zapakowane w zgrzewaną folię, by nie mogły wywierać wpływu na pożądliwe umysły. Tyle starań, pomyślała, by chronić nas przed impulsami uważanymi za szkodliwe, ale tuż obok, przy drzwiach, był regał z winem w promocji, dowolne dwie butelki za dziewięć funtów, a dalej przy ladzie stały najróżniejsze alkohole, wszystkie radośnie oznakowane obniżką o dwa funty. Wprawdzie żaden z nich nie zaspokoiłby wybrednego podniebienia, ale każdy z nich nadawał się, by nawet najbardziej spięty koneser urżnął się jak świnia i stał się otwarty na propozycje.

Kupiła gazetę, podziękowała skinieniem głowy i wróciła na ulicę.

Kawałek dalej przypomniała sobie, że to jej kolej kupić mleko do biura – nie wymagało to jakiegoś specjalnego wytężania pamięci, zawsze była jej kolej, żeby kupić mleko do biura – i zajrzała do sklepu obok Slough House, gdzie mleko stało obok piwa, lagera i puszek ginu z tonikiem. Pomyślała, że jej dzień nawet na dobre się jeszcze nie zaczął, a już bez szczególnych starań dwa razy mogła kupić sobie bilet do podziemi. Okazje do grzechu wymagały zazwyczaj trochę wysiłku. Ale dochodząca do siebie alkoholiczka mogła spokojnie sunąć sobie naprzód, a pokusy przychodziły do niej same.

Nie było w tym nic niezwykłego. To tylko napięcie powierzchniowe. Codzienne wyzwanie, z którym musi się mierzyć każdy, kto odstawił picie. W porze lunchu Catherine miała już za sobą pokusę przejścia na ciemną stronę i pochłonęła ją bieżąca praca: rozliczenia półroczne wydziału, które obejmowały również uzasadnienie „dodatkowych wydatków”. W tym roku Slough House miał ich całkiem sporo: wyważone drzwi, czyszczenie wykładziny; wszelkie naprawy konieczne po zbrojnym wtargnięciu do budynku. Większość z nich przeprowadzono niechlujnie, co Catherine specjalnie nie dziwiło ani nie martwiło – już dawno temu przywykła do drugorzędnego statusu kulawych koni. Bardziej niepokoiły ją długotrwałe skutki dla nich samych. Shirley Dander była irytująco spokojna; Catherine wyobrażała sobie, że tak właśnie musi wyglądać spokój lodowej góry, zanim wbije się w kadłub pasażerskiego liniowca. River Cartwright też dusił wszystko w sobie, i to bardziej niż zwykle. Zaś jeśli chodzi o J.K. Coego, Catherine potrafiła rozpoznać granat ręczny, kiedy go już widziała. I nie sądziła wcale, by zawleczka tego granatu trzymała się mocno.

Roddy Ho był naturalnie taki jak zawsze, lecz widziała w tym raczej ciężar niż pocieszenie.

Całe szczęście, że Louisie Guy udawało się utrzymywać przy w miarę zdrowych zmysłach.

Siedząc nad stertami papieru, których krawędzie były równo, ale nie neurotycznie ułożone, Catherine brnęła przez pracę, korygując liczby w miejscach, gdzie wpisy Lamba przekraczały granice braku precyzji i wyglądały na ewidentnie sfałszowane, oraz zastępując jego uzasadnienia – „bo tak, kurwa, mówię” – własnymi, bardziej dyplomatycznymi sformułowaniami. Gdy przyjdzie pora, by wyjść do domu, wszystkie te pokusy znów będą przed nią paradować. Jednak jeśli codzienny kontakt z Jacksonem Lambem czegokolwiek ją nauczył, to tego, żeby się zbytnio nie przejmować drobnymi wyzwaniami w życiu.

Lamb miał własny sposób, by zapewniać ludziom aż nadto o wiele większych zmartwień.

Shirley Dander miała za sobą sześćdziesiąt dwa dni.

Sześćdziesiąt dwa dni bez narkotyków.

Policzmy je…

Ktoś inny mógłby to robić, ale nie Shirley. Sześćdziesiąt dwa to była po prostu liczba, taka sama jak wcześniej sześćdziesiąt jeden, i jeśli przypadkiem jednak zwracała na to uwagę, to tylko dlatego, że wszystkie te dni następowały w oczywistym porządku i bardzo, ale to bardzo powoli. Rano liczyła minuty, popołudniami nawet sekundy i przynajmniej raz dziennie przyłapywała się na tym, że gapi się na ścianę, zwłaszcza na tę, przy której stało kiedyś biurko Marcusa. Gdy widziała go po raz ostatni, opierał się o nią, a jego krzesło było odchylone pod absurdalnym kątem. Od tamtej pory ścianę przemalowano. I nie zrobiono tego dobrze.

A oto jak Shirley rozwiązywała ten problem: myślała o czymś innym.

Była pora lunchu, słoneczny, ciepły dzień. Shirley wracała do Slough House na całe popołudnie wymuszonej inercji, a potem miała powlec się do Shoreditch na ostatnią ze swoich sesji PTKZ… Osiem miesięcy pieprzonego treningu kontroli złości i dziś wieczorem zostanie oficjalnie uznana za wolną od niej. Wspominano nawet, że może dostanie odznakę. To mogło stanowić problem, bo gdyby ktokolwiek spróbował przyczepić jej jakąś, zaniósłby swoje zęby do domu w chusteczce do nosa, ale na szczęście to, co miała w kieszeni, pozwalało jej się na czymś skupić. Przebrnąć przez wszelkie trudne chwile, które mogłyby doprowadzić do przedłużenia programu narzuconego jej wyrokiem sądu.

Malutka paczuszka najlepszej kokainy, jaką można było dostać w tej okolicy; jej nagroda za ukończenie kursu.

Sześćdziesiąt dwa to niby tylko liczba, ale Shirley nie wyobrażała sobie, że mogłaby wytrzymać więcej.

Pozostawanie czystą trochę obniżało intensywność jej przeżyć i ostatnio świat był bardziej płaski, bardziej szary i łatwiej się było z nim pogodzić. A to pomagało w całym tym PTKZ, ale zaczynało ją coraz bardziej wkurzać. W zeszłym tygodniu niespodziewanie zadzwonił do niej akwizytor, chodziło o jakieś gówno z niewłaściwie sprzedanym ubezpieczeniem, i Shirley nawet nie kazała mu spierdalać. Nie przypominało to poprawy nastawienia do świata, raczej poddanie się. A więc plan był taki: przebrnąć przez ten ostatni dzień, znieść tę chwilę, gdy psycholog – którego Shirley zamierzała pewnego wieczoru wyśledzić i zabić – będzie poklepywał ją po ramieniu, a potem wyrwać się do klubów, porządnie się naćpać i znów nauczyć się żyć. Sześćdziesiąt dwa dni to było dostatecznie długo i dowodziło teorii, której zawsze się trzymała: że może to rzucić, kiedy tylko zechce.

A poza tym Marcusa już od dawna nie było. Nie będzie jej tego wypominał.

Ale nie myśl o Marcusie.

Właśnie mijała osiedle, zbliżając się do Aldersgate Street, z koką w kieszeni i myślami skupionymi na najbliższym wieczorze, gdy pięć jardów przed sobą dostrzegła dwie rzeczy, obie dziwne.

Jedną z nich był Roderick Ho, który odstawiał coś w rodzaju baletu z telefonem komórkowym zamiast partnerki.

Drugą była nadjeżdżająca srebrna honda, która skręciła w lewo tam, gdzie nie powinna była skręcać.

A potem wjechała na chodnik, kierując się prosto na Ho.

I o to właśnie chodzi, pomyślała Louisa Guy. Gdybym chciała zostać bibliotekarką, zostałabym bibliotekarką. Poszłabym na bibliotekarstwo, zdawałabym egzaminy z bibliotekarstwa i zebrałabym tyle znaczków za wypożyczanie książek, że mogłabym sobie kupić za to uniform bibliotekarki. Cokolwiek robią bibliotekarze, ja też bym to robiła – podręcznikowo. I ze wszystkich bibliotekarzy w najbliższej okolicy ja byłabym najbardziej bibliotekarska; byłabym tego rodzaju bibliotekarką, o której inni bibliotekarze śpiewają pieśni, zebrani wokół swojego bibliotekarskiego ogniska.

Ale nie poszłabym wtedy pracować w wywiadzie. Bo to by było, kurwa, niedorzeczne.

A jednak, oto tu jestem.

I oto tu była.

Tu, czyli w Slough House, gdzie zajmowała się przeglądaniem statystyk wypożyczeń bibliotecznych, żeby ustalić, kto w ostatnich latach wypożyczał konkretne tytuły. Książki takie jak Czego oczekuje islam i Znaczenie dżihadu. I gdyby ktokolwiek kiedyś napisał Jak toczyć wojnę z ludnością cywilną, taka książka też na pewno trafiłaby na tę listę.

– Czy naprawdę jest jakaś szansa na to – spytała, gdy powierzono jej ten projekt – że stworzenie listy ludzi, którzy wypożyczali w bibliotekach konkretne tytuły, pomoże nam znaleźć początkujących terrorystów?

– Ujmijmy to tak – odparł Lamb. – Szanse wynoszą mniej więcej milion do jednego. – Pokręcił głową. – Według mnie to na nic. Cholera, cieszę się, że nie jestem tobą.

– Dzięki. Ale skoro te książki są takie niebezpieczne, to po co biblioteki w ogóle je kupują?

– Szaleństwo politycznej poprawności – zgodził się z nią smutno Lamb. – Jak wiesz, jestem zagorzałym przeciwnikiem jakiejkolwiek cenzury, ale niektóre książki po prostu trzeba spalić.

Podobnie jak niektórych szefów. Od trzech miesięcy pracowała nad tą listą, co wiązało się z porównywaniem statystyk dotyczących prawa publicznego użyczenia z bazami danych bibliotek w poszczególnych hrabstwach. W tej chwili lista zawierała niecałą połowę pojedynczego arkusza A4, a na alfabetycznej liście hrabstw Louisa dotarła do Buckinghamshire. Dzięki Bogu, nie musiała zajmować się całym Zjednoczonym Królestwem, bo to mogłoby trwać całe bibliotekarskie lata.

Nie całym, co to, to nie! Tylko Anglią, Walią i Północną Irlandią.

– Jebać Szkocję – wyjaśnił jej Lamb. – Jak chcą robić to sobie sami, to ich sprawa.

Jej jedynym sojusznikiem w tym nigdy niekończącym się zadaniu był rząd, który robił swoją robotę, zamykając tyle bibliotek, ile tylko się dało.

W wojnie z terroryzmem człowiek przyjmie każdą pomoc, jaką może dostać.

Louisa zachichotała pod nosem, bo czasem nie ma innego wyjścia, inaczej zwariujesz. Chyba że chichotanie było dowodem, że już zwariowałaś. J.K. Coe mógłby to wiedzieć, nie dlatego, że był tak zwanym ekspertem od oceny psychologicznej, tylko dlatego, że sam pozostawał na granicy wariactwa. Slough House zapewniał takie rozrywki.

Odepchnęła się od biurka i wstała, żeby się przeciągnąć. Ostatnio spędzała więcej czasu na siłowni i w efekcie odczuwała narastający niepokój, gdy była przykuta do komputera. Widziana z okna Aldersgate Street jak zwykle stanowiła mało obiecującą mieszaninę nerwowego ruchu ulicznego i spieszących się ludzi. Po tej części Londynu nikt nigdy nie wędrował; była po prostu przystankiem w drodze gdzieś indziej. No chyba że było się uziemionym szpiegiem, bo wtedy był to przystanek końcowy.

Boże, ale się nudziła.

I wtedy, jakby chcąc ją pocieszyć, świat podsunął jej drobną rozrywkę: gdzieś w pobliżu rozległ się pisk opon i głuche uderzenie, odgłos samochodu, który się z czymś zderzył.

Ciekawe, o co tam chodziło?

Cześć, Tino!

Chciałem cię tylko powiadomić, jak tu, w Devon, mają się sprawy – szczerze mówiąc, nie za dobrze. Dowiedziałem się, że pod koniec miesiąca mnie zwalniają, bo syn siostry szefa potrzebuje pracy, więc ktoś musi zrobić miejsce dla tego małego sukinsyna. Dzięki wielkie, nie?

Ale nie jest aż tak źle, bo ten typ wie, że jest mi winien przysługę, i spiknął mnie z jednym ze swoich kontaktów, który załatwił mi półroczną pracę – posłuchaj tylko, w Albanii! Ależ to będzie ciepła posadka, robienie okablowania w trzech nowych budynkach hotelowych, do tego życie tam jest tanie, więc będę…

Coe przerwał w połowie zdania i zapatrzył się przez okno na Barbican. To był orwellowski koszmar, betonowe obrzydlistwo, ale jedno trzeba było przyznać: podobnie jak kiedyś Ronnie i Reggie Kray Barbican pokonał przeszkodę w postaci bycia skończoną kupą gówna, by osiągnąć status ikony. Ale takie już były Londyńskie Zasady: zmuś innych, żeby przyjmowali cię na twoich własnych warunkach. A jeśli im się to nie spodoba, nie dawaj im wytchnienia, dopóki nie zacznie im się podobać.

Na przykład Jackson Lamb. Choć po chwili zastanowienia to nie… Lamb miał gdzieś to, na czyich zasadach go przyjmujesz. I tak robił swoje. Po prostu był.

Ale Tina na przykład nie, a nawet jeśli, to już niedługo. A tak w ogóle to wcale nie miała na imię Tina. Coe przekonał się po prostu, że łatwiej mu pisać te listy, jeśli mógł je odnieść do jakiegoś konkretnego imienia; z tego samego powodu zawsze podpisywał je „Dan”. Dan – kimkolwiek był – był zakonspirowanym agentem i infiltrował którąś z grup aktywistów uważanych obecnie za zbyt skrajne (obrońcy praw zwierząt, problematyczne ekoświry, fani Czerwonego Kapturka). Natomiast Tina – kimkolwiek była – była osobą, z którą zaprzyjaźnił się w czasie tej roboty. Zawsze była jakaś Tina. W czasach, gdy Coe pracował w sekcji oceny psychologicznej, prowadził badania nad Tinami obu płci; agentów pracujących w terenie ostrzegano, by nie przywiązywali się emocjonalnie do nikogo z grupy, którą infiltrują, ale oni i tak zawsze to robili. Nie dało się skutecznie kogoś zdradzić, jeśli najpierw się go nie pokochało. A więc kiedy operacja dobiegała końca i Dan wyłaniał się z powrotem na powierzchnię, musiały być jakieś listy; długie pożegnanie ciągnące się przez wiele miesięcy. Najpierw Dan wyprowadzał się z okolicy na sporą odległość, ale nie taką, by nie dało się go odwiedzić. Sporadycznie się odzywał, a potem dostawał jakąś lepszą ofertę i przenosił się za granicę. Listy lub maile przychodziły coraz rzadziej, potem kontakt się urywał. I wkrótce o Danie zapominali wszyscy prócz Tiny, która pod łóżkiem trzymała jego listy w pudełku po butach i po trzecim kieliszku chardonnay wchodziła na Google Earth, żeby obejrzeć sobie Albanię. Zamiast na przykład go pozwać za to, że przeleciał ją, podszywając się pod kogoś innego. Nikt nie chciał znów przez to przechodzić.

Ale oczywiście agenci pracujący w terenie nie piszą tych listów sami. To była robota dla szpiegów takich jak J.K. Coe spędzających długie dni w Slough House. I szczerze mówiąc, powinien się cieszyć, że mógł to robić. Większość ludzi, którzy zastrzeli skutego człowieka, mogłaby się spodziewać surowej kary. Na szczęście Coe zrobił to na samym końcu serii zdarzeń tak boleśnie kompromitujących dla całego wywiadu, że – jak zauważył Lamb – „wszyscy mieliśmy grubo przejebane”, w związku z czym Regent’s Park nie miał zbyt wielkiego wyboru i musiał ukryć wszystko pod wielkim dywanem, zamiatając pod niego również Slough House. Kulawe konie naturalnie zdążyły do tego przywyknąć. Właściwie gdyby nie były już kulawymi końmi, musiałyby być kłaczkami kurzu.

Coe wygiął palce tak mocno, że strzeliły w stawach, i dopisał do listu słowa: „mógł sobie trochę odłożyć”. No jasne, Dan sobie trochę odłoży, pozna jakąś młodą Albankę i – mówiąc w skrócie – już nigdy nie wróci do domu. Tymczasem prawdziwy Dan znów będzie pracował pod przykrywką w ramach innej operacji i piłka wciąż będzie w grze. Na Ulicy Szpiegów nic nigdy nie pozostawało w bezruchu. To znaczy… chyba że tkwiło się w Slough House. Istniała jednak wielka różnica pomiędzy J.K. Coem i innymi kulawymi końmi, a polegała ona na tym, że nie miał najmniejszej ochoty znaleźć się w centrum jakichkolwiek wydarzeń. Gdyby mógł siedzieć tu przez cały dzień, klepiąc w klawiaturę i nie odzywając się do nikogo ani słowem, doskonale by mu to odpowiadało. A to dlatego, że jego życie zaczynało wracać do równowagi. Sny dręczyły go coraz rzadziej, ataki paniki też nie zdarzały się już tak często. Nie przyłapywał się już na tym, że obsesyjnie przesuwa palcami po wyimaginowanych klawiszach, odtwarzając improwizowane solówki Keitha Jarretta na fortepianie. Życie stało się w miarę znośne i być może mogło takie pozostać, pod warunkiem że nic się nie wydarzy. Coe cholernie liczył na to, że nic się nie wydarzy.

Samochód rozsmarował Rodericka Ho na betonowej płycie jak ketchup; połamał go jak plastikową lalkę, tak że tym, co trzymało go w jednym kawałku, było ubranie. Wszystko stało się tak szybko, że Shirley zobaczyła to, zanim jeszcze się wydarzyło. Na całe szczęście dla Ho, bo dzięki temu miała czas temu zapobiec.

Błyskawicznie pokonała pięć metrów, lecąc na złamanie karku i wrzeszcząc imię Ho, ale nie odwrócił się w jej stronę – był tyłem do samochodu, a w jego uszach tkwiły słuchawki iPoda. Mrużąc oczy, wpatrywał się w smartfona i wyglądał jak jakiś durny turysta, który został wydymany już dwa razy: raz przez gościa sprzedającego czapki, a drugi raz przez tego, który rozdawał brody. Kiedy Shirley uderzyła w niego na wysokości pasa, najwyraźniej robił jakieś gówno warte zdjęcie. Ale nie dała mu na to szans. Pod ciężarem Shirley runął na ziemię na sekundę przed tym, jak tuż obok przetoczył się samochód, który błyskawicznie przeciął chodnik, odbił się od niskiego ceglanego murku odgradzającego klomby z kwiatami, po czym z piskiem opon się zatrzymał. Shirley poczuła woń spalonej gumy. Ho skrzeczał w głośnym proteście, jego telefon rozpadł się na kawałki. Samochód znów ruszył, ale zamiast skierować się na nich, okrążył klomb, skręcił w lewo na ulicę, z trudem wyminął barierkę i oddalił się na wschód.

Shirley patrzyła za nim, gdy znikał. Było za późno, by dojrzeć numery rejestracyjne albo choćby policzyć, ile osób w nim jechało. Wkrótce we wszystkich kościach miała poczuć efekt skoku, ale w tej chwili odgrywała go tylko w głowie z punktu widzenia osoby trzeciej: pełen wdzięku gazeli sus; chwila, która ratuje komuś życie, i poezja ruchu równocześnie. Marcus byłby dumny, pomyślała. Poważnie.

Śmiertelnie poważnie.

Pod nią Roddy zawył:

– Ty głupia krowo!

W internecie roiło się od szeptów.

Nie, pomyślał River Cartwright. To nie tak.

Internet jak zwykle wrzeszczał na całe gardło.

Siedział w pociągu jadącym do Marylebone – wracał do Londynu po tym, jak rano wziął sobie wolne. Nazwał to urlopem opiekuńczym, choć Lambowi bardziej pasowało określenie „pieprzony tupet”.

– Nie jesteśmy pomocą społeczną.

– Nie jesteśmy też Sports Direct – zauważyła Catherine Standish. – Jeśli River potrzebuje dziś rano wziąć wolne, to potrzebuje, i już.

– A kto zrobi w tym czasie jego robotę?

River od trzech tygodni nawet nie tknął swojej pracy, ale uznał, że ta linia obrony ma niewielkie szanse powodzenia.

– Nadgonię to – obiecał.

A Lamb burknął coś pod nosem i na tym się skończyło.

Wyruszył więc w godzinach szczytu przed śniadaniem, walcząc z falą ludzi dojeżdżających do pracy. Zmierzał do Skylarks, domu opieki, w którym mieszkał obecnie S.D. Może niezupełnie był to obiekt prowadzony przez służby – wywiad dawno temu zlecił takie drobiazgi podwykonawcom – ale bezpieczeństwo było tam traktowane bardziej priorytetowo niż w większości tego typu miejsc.

Stary Drań, dziadek Rivera, zagłębił się w ukrytych w półmroku korytarzach własnego umysłu i tylko sporadycznie powracał do tu i teraz. Węszył wtedy jak stary borsuk i miał udręczoną minę, choć River nie potrafił zgadnąć, z czego to wynika. Z chwilowej świadomości, że stracił kontakt z rzeczywistością, czy z tego, że ten kontakt na moment powrócił? Po całym życiu gromadzenia sekretów stary szpieg zagubił się wśród nich i nie wiedział już, jakie prawdy ukrywa ani jakie kłamstwa rozgłasza. On i jego zmarła żona Rose wychowali Rivera, który był ich jedynym wnukiem. Kiedy River siedział z nim w ogródku Skylarks, na kolanach staruszka leżał koc, a połowa jego historii była odcięta żelazną kurtyną. Czuł się, jakby znosił go prąd. Poszedł w ślady S.D., trafiając do wywiadu, i nawet jeśli jego ścieżka została przymusowo zmieniona, czuł się lepiej ze świadomością, że staruszkowi przynajmniej znane było to samo terytorium. Teraz jednak został osierocony. Ślady, za którymi dotąd podążał, zataczały koła i w końcu urwały się, ale nie w jakimś konkretnym miejscu. Marzeniem każdego szpiega było pozbyć się wszystkich, którzy go śledzą, i poczuć, że nie jest przez nikogo obserwowany. S.D. szybko zbliżał się do takiego miejsca: do jakiejś nieznanej, nieodwiedzanej sfery ukrytej przed oczami wroga.

Poranek był ciepły, jasne słońce rzucało cienie na trawnik. Budynek znajdował się na końcu doliny i River widział wzgórza wznoszące się w oddali i niewinne chmurki wędrujące po akwarelowym niebie. Na odsłoniętym terenie między dwoma lasami przez chwilę widać było pociąg, ale odgłos lokomotywy był jedynie uprzejmym pomrukiem, który ledwie zakłócił spokój. River czuł woń skoszonej trawy i coś jeszcze, czego nie potrafił nazwać. Gdyby musiał zgadywać, powiedziałby, że to brak spalin.

Siedział na jednym z trzech białych plastikowych krzesełek ustawionych wokół białego plastikowego stolika ze sterczącym pośrodku parasolem. Trzecie krzesło było puste. W ogródku stały jeszcze dwa takie zestawy mebli, jeden wolny, drugi zajęty przez jakąś starszą parę. Była z nimi młodsza kobieta i Riverowi wydawało się, że coś im rzeczowo wyjaśnia. Właściwie to jej nie słyszał. Dziadek mówił donośnie, zagłuszając wszystko inne.

– To musiało być w sierpniu pięćdziesiątego drugiego – mówił właśnie. – O ile się nie mylę, piętnastego. We wtorek. Mniej więcej około czwartej po południu.

W ostatnim czasie pamięć S.D. ulegała samoostrzeniu. Był dumny z tego, że potrafi podać najdrobniejsze szczegóły, choć podobieństwo tych szczegółów do rzeczywistości było czysto przypadkowe.

– I kiedy zadzwonił telefon, okazało się, że dzwoni sam Józio we własnej osobie.

– Józio…?

– Stalin, mój chłopcze. Chyba nie przysypiasz, co?

River nie przysypiał.

Pomyślał: oto do czego prowadzi życie na Ulicy Szpiegów. Nie tak dawno temu przeszłość staruszka, warcząc, wynurzyła się z cieni i wyszarpała zębami wielkie kawałki teraźniejszości. Gdyby wiedzieli o tym wszyscy, wielu zaczęłoby wyć i domagać się kary. W sumie to River też. Ale nawet jeśli jego własne mroczne początki okazały się skutkiem tego, że S.D. manipulował życiem innych ludzi, to wciąż pozostawały jego początkami. Trudno dyskutować z własnym istnieniem. Poza tym nie sposób było teraz czynić dziadkowi wyrzutów za dawne grzechy, bo obecnie te grzechy zmieniły się w fikcję. Tydzień wcześniej River usłyszał od staruszka historię, której S.D. nigdy mu nie opowiadał. Było w niej więcej strzelaniny niż zwykle i mnóstwo zawiłych kryptonimów zapisanych w notesach. Dziesięć minut wyszukiwania w Google pozwoliło mu ustalić, że S.D. opowiadał fabułę Tylko dla orłów.

Kiedy staruszek w końcu umilkł, River spytał:

– Masz wszystko, czego ci potrzeba, dziadku?

– A czemu miałbym czegoś potrzebować, co?

– Bez powodu. Pomyślałem tylko, że może chciałbyś coś z…

Urwał. Coś z domu. Ale dom był niebezpiecznym tematem, którego najlepiej było unikać. Dziadek nigdy nie pracował w terenie; zawsze siedział za biurkiem. Jego praca polegała na wysyłaniu agentów w nieznane i prowadzeniu ich, jak można by pomyśleć, z bezpiecznej odległości. Ale teraz oto został sam za linią wroga, ze spaloną przykrywką i domem, którego nie da się już strzec. Nie było dla niego bezpiecznego miejsca. Tylko ten dworek w cichej okolicy, w którym pielęgniarki miały na tyle dyskrecji, by wiedzieć, że niektóre opowieści najlepiej ignorować.

Wracając pociągiem do Londynu, River zmienił pozycję i przewinął w dół wyniki wyszukiwania. Dobrze wiedzieć, że kariera szpiega gwarantowała mu ten przywilej: jeśli chciał wiedzieć, co się dzieje, mógł surfować w sieci jak każdy inny drań. A internet krzyczał. Polowanie na zabójców z Abbotsfield trwało i jak dotąd nie przyniosło żadnych konkretnych rezultatów, choć do zamachu przyznało się tak zwane ISIS. Podczas obrad parlamentu, które odbyły się poprzedniego popołudnia, Dennis Gimball ostro skrytykował służby wywiadowcze, oświadczając, że Claude Whelan, Pierwsze Biurko w Regent’s Park, ewidentnie nie nadaje się do pełnienia tej funkcji; otarł się niemal o sugestię, że Whelan sympatyzuje z ISIS. Fakt, że była to szalona koncepcja, miał drugorzędne znaczenie: w ostatnich latach zmieniono podejście do politycznych pomyleńców i nawet media głównego nurtu musiały na wszelki wypadek udawać, że traktują Gimballa poważnie. Tymczasem w Abbotsfield zginęło dwanaście osób i ta mała wioska stała się geopolitycznym symbolem. Zanim sprawa zniknie z pierwszych stron, będzie jeszcze wiele debat i znacznie więcej załamywania rąk. Chyba że wkrótce wydarzy się coś innego.

Był już prawie na miejscu. River zamknął pokrywę laptopa. S.D. pewnie znów drzemał, wygrzewał się jak kot w popołudniowym słońcu. Dla niego czas zatoczył koło. Teraz to River był przewodnikiem swojego dziadka.

Prędzej czy później wszystkie grzechy przeszłości stają się tajemnicą strzeżoną przez teraźniejszość.

– Ty głupia krowo!

Odrzuciło go w bok i w jego głowie eksplodował hałas: maniakalne wycie gitar zamarło, dudniąca jak pociąg perkusja gwałtownie umilkła. Nagła cisza była ogłuszająca. Zupełnie jakby wyłączono go z prądu.

A jego zdobyczy oczywiście nigdzie nie było widać. Smartfon rozpadł się na kawałki, obudowa leżała kawałek dalej.

To Shirley Dander na niego skoczyła, najwyraźniej nie potrafiąc zapanować nad namiętnością.

Zdążyła się już z niego zsunąć i udawała, że patrzy za znikającym na drodze samochodem. Roddy usiadł i otrzepał rękawy wciąż nowej skórzanej kurtki. Już wcześniej miał do czynienia z molestowaniem w miejscu pracy: najpierw Louisa Guy, a teraz to. Ale Louisa przynajmniej od biedy wciąż nadawała się do tego, by ją przelecieć, natomiast Shirley Dander – według Roddy’ego – w ogóle nie mieściła się w tej kategorii.

– Cholera, za co to?

– Uratowałam ci tyłek – odparła, nie odwracając się.

Tyłek. Widać, że była w stanie myśleć tylko o jednym.

– Już prawie go miałem, wiesz! – Nie było sensu tłumaczyć jej zawiłości gry. Jej największe osiągnięcie w ogarnianiu złożoności gier komputerowych to bycie wziętą za trolla. Ale należało jej uświadomić, jaka nagroda uciekła mu sprzed nosa tylko dlatego, że chciała go sobie szybko obmacać. – To był Bulbazaur! Wiesz, jakie one są rzadkie?

Było oczywiste, że nie wiedziała.

– O czym ty gadasz, do kurwy nędzy? – spytała.

Podźwignął się na nogi.

– W porządku – powiedział Ho. – Udawajmy, że chciałaś tylko przeszkodzić mi w polowaniu. W każdym razie Kim nie musi nic więcej wiedzieć.

– Że co?

– Moja dziewczyna – wyjaśnił, żeby wiedziała, na czym stoi.

– Zapamiętałeś numery tego wozu?

– Jakiego wozu?

– Tego, który właśnie próbował cię przejechać.

– To też całkiem niezła historyjka – odparł Roddy. – Ale lepiej trzymajmy się mojej. Jest prostsza. Będzie mniej pytań.

I po wygłoszeniu tego wykładu na temat sztuki szpiegostwa pozbierał kawałki swojego telefonu i ruszył z powrotem do Slough House.

Tu tymczasem na dobre rozgościł się dzień, a świt stał się dawno zapomnianym intruzem. Kiedy River wraca, by zająć miejsce przy biurku – jest tak cholernie mało prawdopodobne, żeby jego obecne porażająco nudne zadanie przyniosło jakiekolwiek przydatne rezultaty, że ledwie pamięta, czym w ogóle się zajmował – wszystkie kulawe konie są z powrotem w stajni i niemal słychać pomruk zbiorowej apatii. W swoim pokoju na najwyższym piętrze Jackson Lamb zdrapuje resztki smażonego kurczaka z ryżem z aluminiowej tacki, a następnie odrzuca ją do na tyle ciemnego kąta, by już nigdy więcej nie musieć zaprzątać nią sobie głowy. Tymczasem dwa piętra niżej zamyślona Shirley Dander odtwarza w głowie sekwencję wydarzeń, które doprowadziły do tego, że rozpłaszczyła Rodericka Ho na chodniku: efekt oczywiście był nie najgorszy, ale czy naprawdę zapobiegła przejechaniu go przez samochód? A może to był tylko kolejny londyński kierowca myślący fiutem zamiast głową, dla którego każda wycieczka ulicami stolicy jest katastrofalna w skutkach? Może powinna podzielić się z kimś tymi myślami? Dochodzi do wniosku, że powie o tym Catherine Standish. I może jeszcze Louisie Guy. Może i Louisa potrafi czasem być pancerną suką, ale przynajmniej nie myśli fiutem. Są takie dni, gdy trzeba brać to, co ma się pod ręką.

Później Lamb poprowadzi jedno ze swych rzadkich zebrań wydziału, których głównym celem jest, by wszyscy uczestnicy trwali w nieustającym niezadowoleniu, ale na razie Slough House może sprawiać wrażenie spokojnego, a psioczenie i utyskiwanie przebywających w nim ludzi odbywa się głównie w ich myślach. Wskazówki zegarków obserwowanych z osobna przez każdego z pracowników wloką się, odmierzając czas Slough House, który płynie o jakieś pięćdziesiąt procent wolniej niż w większości innych miejsc, a tymczasem dzień, tak jak S.D. w dalekim Berkshire, ucina sobie popołudniową drzemkę.

Chociaż w innych miejscach pędzi jak szalony gremlin.

3

Krążyła plotka, że trzeba było zmienić listę pytań zadawanych tradycyjnie osobom, które uległy urazom głowy, w celu ustalenia, czy nie doznały wstrząśnienia mózgu – jaki mamy dziś dzień, gdzie mieszkasz, kto jest premierem? – w związku z człowiekiem obecnie piastującym ten urząd, ponieważ powszechne niedowierzanie, że on nadal trwa na stanowisku, spowodowało wysyp fałszywych pozytywnych wyników. A to mogłoby wyjaśniać, pomyślał Claude Whelan, dlaczego tak się upierał, by zwracano się do niego per „panie premierze”.

Ale tak jak wszyscy jemu podobni ten facet stawał się niebezpieczny, gdy przypierano go do muru, a jedyną rzeczą, której w polityce nigdy nie brakowało, były mury, do których można kogoś przyprzeć.

– Wie pan, jakie jest największe zagrożenie, z którym musi się teraz mierzyć parlament? – zapytał Whelana.

– Cyber…

– Nie, to jest największe zagrożenie, z którym musi mierzyć się ten kraj. Największym zagrożeniem dla parlamentu jest demokracja. Od wieków jest złem koniecznym, ale zwykle udawało nam się używać jej na naszą korzyść. Jednak wystarczy jedno pieprzone referendum i jest tak, jakby ktoś dał naładowaną broń pijanemu dzieciakowi. – Trzymał w ręce gazetę otwartą na felietonie Dodie Gimball. – Czytał pan to już?

Whelan czytał.

Premier i tak zacytował:

– „Do kogo mamy się zwrócić o ochronę? Owszem, mamy nasze służby bezpieczeństwa, ale służą one tylko w takim sensie, w jakim byk »przysługuje się« krowie. Innymi słowy, drodzy czytelnicy, wtopa największej wagi”.

– Nie jestem do końca przekonany, czy to się klei. Przechodzi od liczby mnogiej do…

– Tak, tak. Przy pierwszej okazji naślemy na nią policję gramatyczną. Myśli pan, że mają uprawnienia, żeby przeprowadzić aresztowanie? A może po prostu powieszą ją na najbliższym imiesłowie?

Whelan z uznaniem pokiwał głową. Był niskim mężczyzną o wysokim czole, przyjemnym w obejściu, co mogło być pewnym zaskoczeniem, jeśli wziąć pod uwagę, ile lat spędził na zapleczu służb bezpieczeństwa, bractwa, które nie słynęło z towarzyskiej ogłady. Nikt nie spodziewał się, że obejmie najwyższe stanowisko, co wynikało głównie z faktu, że nie był zamieszany w przestępstwa ani wykroczenia, które doprowadziły do zwolnienia się pierwszego biurka. Czyste ręce były niecodziennym kryterium przy obsadzaniu tej funkcji, ale krętactwa jego poprzedniczki sprawiły, że – przynajmniej tym razem – taką obrano politykę.

Oznaczało to jednak, że doświadczenie w prawdziwej polityce miał dość niewielkie. Jego wymagana krzywa uczenia się, jak zauważyła Diana Taverner, Drugie Biurko, była bardziej ekstremalna niż rachunek w barze na West Endzie.

– Dwanaście osób zginęło – powiedział teraz. – Jakkolwiek niedelikatnie by się wyraziła, to i tak będzie słuszna uwaga.

– Słuszną uwagą byłoby przypisanie winy morderczym debilom, którzy popełnili tę zbrodnię. Nie, Gimball ma własny cel. Zdaje pan sobie sprawę, kim ona jest?

– Wiem, kto jest jej mężem.

– No dobrze – powiedział premier. – No dobrze. – I klepnął się gazetą w udo, a przynajmniej spróbował. Właściwie to nie było miejsca na taki manewr.

Znajdowali się w czymś, co najlepiej można by określić słowem „schowek”, choć nieformalnie nazywano to miejsce inkubatorem. Posesja przy Downing Street 10 była labiryntem, jakby jakiś architekt kolekcjonował korytarze, a potem postanowił użyć wszystkich jednocześnie. Pomijając państwowe biura, każde pomieszczenie w tym budynku wydawało się pretekstem, by dołożyć trochę dodatkowej przestrzeni między nim a kolejnym, i w większości tych przestrzeni w każdej wolnej chwili knuto jakiś spisek. Stąd określenie „inkubator”. Idealnie nadawały się do tych celów, ponieważ naraz mieściły się tu tylko dwie osoby, co ograniczało możliwą do wzbudzenia ilość politycznego strachu, czyli strachu, że winą za coś złego zostanie obarczony ktoś z obecnych.

Spotkanie poświęcone omówieniu wydarzeń w Derbyshire, z którego dopiero co wyszli, wywołało koszmarne ilości takiego strachu.

– I ten sukinsyn chce zgarnąć moje stanowisko? – ciągnął premier.

– Z całą pewnością sprawia wrażenie, że podobałoby mu się rządzenie krajem – zgodził się z nim Whelan. – Ale panie premierze, z całym szacunkiem, on jest jedynym deputowanym ze swojej partii. Jakie zagrożenie może stanowić?

– Dał do zrozumienia, że byłby skłonny ponownie dołączyć do innej partii.

– Ach…

– Właśnie, cholerne „ach”. I nie zwraca się z tym do mnie, rozumie pan? Tylko do różnych… życzliwych uszu. Co obejmuje połowę mojego własnego pieprzonego gabinetu.

Nie miało większego znaczenia, czy to oznacza, że cały gabinet użyczył po jednym życzliwym uchu od osoby, czy też połowa gabinetu użyczyła obu. Tak czy inaczej, premier miał kłopoty: referendum w sprawie wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej oznaczało, że musiał obrać kurs, przeciwko któremu otwarcie opowiadał się w kampanii, bez względu na osobiste zapatrywania w tej kwestii, i jedynie brak silnego kandydata w partii – bo najbardziej ewidentni kandydaci stracili autorytet w szale wzajemnego wbijania sobie noży w plecy, perfidii i dwulicowości na skalę niespotykaną od czasu ponownego zejścia się Spice Girls – pozwolił mu aż do tej pory utrzymać się u władzy. Jeśli jednak Dennis Gimball zasygnalizował, że odczuwa pokusę, by powrócić do stada, które opuścił „z ogromną niechęcią” kilka lat wcześniej, aby dołączyć do monotematycznej partii stojącej na czele kampanii w sprawie Brexitu, to szykowała się zupełnie nowa rozgrywka. I niewielu było takich, którzy wierzyli, że premier ma na tyle twarde jaja, by przetrwać obecną grę, nie wspominając już nawet o kolejnej. Pomijając wszystko inne, musiał się uporać z potwornym aktem terroryzmu.

Ale Whelan był w stanie powiedzieć tylko:

– Dołączyć ponownie? To z pewnością jest bardzo mało prawdopodobne.

– Mało prawdopodobne? Słuchał pan w ogóle tego, co mówię? Mało prawdopodobne to nowa norma. Jego żona dwa razy w tygodniu publikuje teksty, które są jak komunikaty prasowe dla tej całej ekipy chcącej dymisji premiera. Kiedy facet już przygotuje się do skoku, będzie chciał zacząć grzać sobie dupsko na moim stołku w ciągu dwóch miesięcy. I to jego niedawno odkryte zamiłowanie do demokracji – w ustach premiera zabrzmiało to jak synonim pedofilii – oznacza, że pięćdziesiąt dwa procent populacji będzie rzucać mu pod nogi płatki róż, kiedy już to zrobi. A do tego nie tylko mnie mają na celowniku. Głównym powodem, dla którego zamierza ostro wziąć się do tajnych służb, do czego sprytnie podżega jego tabloidowa cizia, jest to, że dałem panu swoje pełne poparcie. Stuprocentowe zaufanie, pamięta pan? Prawdziwe sto procent, a nie sto dziesięć, czy nawet, uchowaj Boże, sto dwadzieścia, co, jak lubię myśleć, powinno świadczyć o absolutnej pieprzonej szczerości ryzyka, które tutaj podejmuję. Chcę przez to powiedzieć, Claude, że razem walczymy i razem zginiemy. A więc zapytam pana jeszcze raz, bez moich szanownych kolegów notujących sobie pańską odpowiedź: jak bliski jest pan złapania tych narwanych sukinsynów? Bo jeżeli szybko tego nie rozwiążemy, to drugą wysoko postawioną ofiarą będzie pan. Może nawet zatkną nasze głowy na sąsiednich tyczkach. Czy to nie byłoby miłe?

Whelanowi przyszło do głowy, że gdyby premier, zwracając się do narodu, wykazywał choć połowę tego zapału, który wkłada w rozważania o bezpieczeństwie swojego stanowiska, nie uważano by go za taką miernotę.

– W raporcie, który przed chwilą złożyłem, niczego nie pominąłem – odparł Whelan. – Aresztowania nie nastąpią od razu, ale z całą pewnością do nich dojdzie. Zaś jeśli chodzi o gwarancję, że nie dojdzie do kolejnego zamachu, to nie mogę takiej udzielić. Kimkolwiek są ci ludzie…

– ISIS – prychnął premier.

– Cóż, tak, to oni przyznali się do zamachu. Ale kimkolwiek są ci osobnicy, w tym momencie się przyczaili. Mogą być wszędzie i planować wszystko. Nie jestem w stanie zagwarantować niczego. Chciałbym jednak powtórzyć, że według mnie przeczesywanie rejonów o dużym odsetku ludności muzułmańskiej na tym etapie nie przyniesie nic dobrego.

– Cóż, w tej kwestii się różnimy. Bo ja uważam, że na tym etapie wszystko, co mogłoby pokazać, że faktycznie coś robimy, jest potrzebne.

– Rozumiem to, panie premierze, ale nalegam, żebyśmy zachowali ostrożność. Prowokowanie oporu w zradykalizowanej części społeczności byłoby dokładnie tym, na co oni czekają.

Whelan użył tego argumentu już trzy razy tego ranka i był gotów użyć go po raz kolejny, ale rozkojarzyła go specyficzna zmiana za drzwiami. W ciągu ostatnich dziesięciu sekund ucichły odgłosy dobiegające z najbliższego korytarza, szmer, który robią ludzie, gdy chcą, by wszyscy sądzili, że są czymś zajęci, zastąpiły cichsze, ale o wiele bardziej złowieszcze dźwięki wydawane przez tych samych ludzi, ale czytających najnowsze wiadomości na swoich telefonach.

– Co to? – spytał.

– Nic nie słyszę – odparł premier.

– Ja też nie – powiedział Whelan. – I właśnie to mnie martwi.

Wyszli dokładnie w chwili, gdy ktoś podgłaśniał wiadomości w telewizji. Na ekranie widać było amatorskie ujęcia z miejsca zdarzenia.

Była tam krew, panika i gruzy.

Wyglądało na to, że rozwiązanie sprawy, o której mówili, w najbliższym czasie nie nastąpi.

– Doszły mnie słuchy, że wy, dupki, nie czujecie się zbyt szczęśliwi.

To był Jackson Lamb. A dupki to był jego zespół.

– Zwołałem więc to zebranie, żeby można było wylać swoje żale.

– No cóż… – zaczął River.

– A mówiłem „wy”? Chodziło mi o mnie.

Byli w gabinecie Lamba, co dla samego Lamba miało tę zaletę, że nie musiał się nigdzie ruszać, a dla wszystkich pozostałych tę wadę, że to był jego gabinet. Lamb w tym pomieszczeniu palił, pił i jadł i byli tacy, którzy podejrzewali, że gdyby miał tam jeszcze wiadro, nigdy by stamtąd nie wychodził. Nie żeby samo miejsce było jakoś atrakcyjne. Z drugiej strony, niedźwiedzie gawry też nie słynęły z tego, że były dobrze urządzone, a niedźwiedziom wydawały się całkiem w porządku.

– Czyżby jeden z was, żartownisiów, położył pierdzącą poduszkę na moim krześle? Nie? Cóż, w takim razie po prostu się spierdziałem. – Lamb rozparł się wygodnie i spojrzał na nich, promieniejąc dumą. – No dobra, wszyscy jesteście spięci, bo mamy w kraju stan alarmowy. I gdzieś z tyłu waszych malutkich móżdżków kryje się wspomnienie, że wstąpiliście do wywiadu. Kojarzy wam się to z czymś? Z takim pięknym, zadbanym budynkiem w Regent’s Park?

– Jackson – odezwała się Catherine.

– Nie robię tego z przyjemnością, ale zamknij się, kurwa, kiedy mówię, Standish. Podstawowa grzeczność tego wymaga.

– Zawsze mnie cieszy, kiedy pilnujesz moich dobrych manier, ale czy naprawdę musimy wysłuchiwać tego wykładu?

– Och, myślę, że to będzie dobre dla morale, nie sądzisz? A poza tym nowy słyszał to najwyżej raz. Nie chciałbym, żeby miał wrażenie, że coś go ominęło. Przypomnij mi, jak się nazywasz.

– Coe – powiedział J.K. Coe, który był z nimi od roku.

– Coe. To ty masz te napady paniki, tak? Uważaj, za tobą! Tylko żartowałem.

Catherine ukryła twarz w dłoniach.

Lamb zapalił papierosa i podjął:

– Na czym to ja stanąłem? A, właśnie. Słuchajcie, jak wiecie, staram się przestrzegać reguł poprawności politycznej, ale ten, kto powiedział, że wszyscy jesteśmy równi, powinien oberwać. Gdybyśmy byli równi, nie siedzielibyście w Slough House i nie musielibyście robić, co wam każę, kiedy fajne dzieciaki z Regent’s Park ratują świat. Oczywiście z wyjątkiem pewnych części Derbyshire. – Zaciągnął się, a potem, wypuszczając dym ustami, nozdrzami i prawdopodobnie też uszami, kontynuował: – A gdybyśmy wam pozwolili im pomóc, na pewno zrobilibyście jedyną rzecz, w której kiedykolwiek okazaliście się dobrzy, czyli jeszcze bardziej byście pogorszyli sytuację, która i tak jest zła. Macie, jak dotąd, jakieś uwagi?

– No cóż… – zaczął River.

– To było pytanie retoryczne, Cartwright. Gdybym naprawdę myślał, że coś powiesz, najpierw wyszedłbym z pokoju.

– Każda obława wymaga jakiegoś wsparcia – odezwała się Louisa. – Sprawdzenia materiałów z kamer, historii pojazdów, wszystkich tych rzeczy, do których przywykliśmy. Nie uważasz, że w Regent’s Park doceniliby naszą pomoc?

– Postaw hipotezę opartą na rzetelnej wiedzy.

– Tak?

– Powiedziałem „opartą na rzetelnej wiedzy”. Twoja hipoteza rzuciła szkołę w wieku piętnastu lat, żeby poszukać sobie pracy w supermarkecie.

– Pomyślałam tylko…

– No cóż, tak. Nie płacą ci za myślenie. I w twoim przypadku to chyba, kurwa, lepiej. – Lamb przechylił się na krześle i wsunął wolną rękę w spodnie. Zaczął się drapać. – No dobra. Jak wam mówiłem, zanim wszyscy doszli do wniosku, że to forum publiczne, sporo się dzieje, a wy nie bierzecie w tym udziału. A więc spierdalajmy z powrotem do swoich biurek, dobra? Diabeł zawsze znajdzie jakieś zajęcie dla leniwych konowałów i tak dalej.

– Dla leniwych rąk.

– O tak, przepraszam. Rąk. Tak mi się skojarzyło.

Cała gromada wyszła, a w zasadzie pół. Lamb z zamkniętymi oczami i ręką wciąż w spodniach rozparł się wygodniej, udając, że nie zauważa Shirley, Louisy i Catherine, które zostały w pokoju. Istniały spore szanse na to, że będzie to robił przez resztę dnia, ale Catherine nie było tak łatwo zbyć.

– Skończyłeś już? A może nawet nie zacząłeś?

Otworzył jedno oko.

– A co, mierzysz mi czas?

– Shirley ma ci coś do powiedzenia.

– Ożeż kurwa!

– Chyba chciałeś powiedzieć: „O co chodzi, Dander?”.

– Tak, pewnie to chciałem powiedzieć – odparł Lamb. – Ale włączyła mi się autokorekta. – Wysunął rękę ze spodni i otworzył drugie oko. – O co chodzi, Dander?

– Ktoś próbował przejechać Ho.

– W tej chwili?

– W porze lunchu. Na ulicy. – Shirley umilkła, a potem dodała jeszcze dla jasności: – Samochodem.

– Może pomylili go z wiewiórką. Już z nim rozmawiałem o tej bródce.

– To było umyślne.

– Cóż, nie chcę nawet myśleć o tym, że ktoś mógłby przejechać go przypadkiem. Pozbawiłby w ten sposób nas wszystkich chwili przyjemności. Gdzie to było?

– Na Fann Street.

– I widziałyście to wszystkie trzy?

– Tylko ja – odparła Shirley.

– To co wy dwie tu robicie? Jesteście jej chórkiem?

– Jeśli ktoś bierze na celownik jednego z nas, to znaczy, że wszyscy jesteśmy zagrożeni. Potencjalnie – powiedziała Catherine.

– I nie byłby to pierwszy atak na Slough House – dodała Louisa.

– Nie musisz mi o tym przypominać – odparł Lamb. – Ostatnim razem jacyś idioci musieli zlecić papierkową robotę komuś innemu. Co to był za samochód?

– Honda. Srebrna.

– Jakieś cechy, które pozwoliłyby ją zidentyfikować? Na przykład, no nie wiem, numery?

– Byłam zbyt zajęta ratowaniem Ho, żeby je zapamiętać.

– Jeśli to się powtórzy, chyba powinnaś zmienić priorytety. I co ten samochód zrobił? Skręcił nagle na niego?

– Wjechał na krawężnik.

– Hmm.

– Nie ma tam kamer – odezwała się Catherine. – Tak czy siak, uciekli.

– Ktokolwiek to był, opuszczenie miejsca wypadku nie robi jeszcze z niego zabójcy. Przeciętny obywatel wolałby zapłacić podatki, niż składać zeznania na policji. Ktoś wychylił się przez okno i krzyknął: „Następnym razem cię dorwę”?

Shirley pokręciła głową.

– Cóż, w takim razie załóżmy, że to był jakiś turysta. Niemal każdy mógłby się przerazić, gdyby niespodziewanie zobaczył Rodericka Ho, a wiecie, jacy są cudzoziemcy. Nadpobudliwi. I beznadziejnie prowadzą. A tak w ogóle czemu Ho sam o tym nie powiedział? Zwykle nie siedzi jak mysz po miotłą, co? Już prędzej jak wiewiórka na sraczu.

– Nie zauważył – wyjaśniła Shirley.

Lamb wpatrywał się w nią przez dłuższą chwilę, a potem kiwnął głową.

– No dobra. To akurat potrafię sobie wyobrazić.

– Srebrna honda – powiedziała Louisa. – Pojechała na wschód. Możemy ją znaleźć.

– I zaproponować jeszcze jedno podejście? Podoba mi się twój tok rozumowania. Ale ja chyba wolałbym coś innego. Jeśli Ho przeżyje drugi zamach na swoje życie, zacznie myśleć, że jest wyjątkowy. I możliwe, że w tym przypadku sam musiałbym go zabić.

– Zamierzasz potraktować to poważnie? – spytała Catherine.

– Cieszę się, że o to pytasz. Nie, nie zamierzam. Dander, nie jesteś najlepszym świadkiem na świecie, za to jesteś durną ćpunką, która ma problem z panowaniem nad złością, więc raczej nie będę przeznaczać naszych mizernych środków na twoje widzimisię. Oczywiście, jeśli któraś z was uważa, że popełniam błąd, możecie wszystkie spadać na bambus. Nie chcę wam ograniczać możliwości.

– Czyli mamy po prostu zapomnieć, że to się stało? – spytała Catherine.

Lamb westchnął.

– W tym przypadku nie jestem awokadem diabła. To prawie pewne, że to nie było nic takiego. Jak na pewno wiecie, nasz Roderick spędza połowę czasu, mieszając w ocenach zdolności kredytowej ludzi, którzy zajęli mu miejsce w metrze. Prędzej czy później spróbuje tego z kimś, kto ogarnie, co się stało. Więc tak, pewnego dnia ktoś może go rozsmarować na chodniku i to będzie wielka strata dla korporacji Kleenex, ale na razie nie nakręcajmy się niepotrzebnie nieprawidłowo wykonanym zawracaniem na trzy. – Uśmiechnął się szeroko, obnażając koszmarne uzębienie. – A teraz słuchajcie. Jak wiecie, jestem zagorzałym feministą, dziewczyny, ale nie macie nic lepszego, czym mogłybyście zaprzątać swoje małe główki?

Wyszły jedna po drugiej. Na odchodnym Catherine jeszcze się odwróciła.

– Adwokatem – rzuciła. – Tak nawiasem mówiąc.

– Dupa w troki – powiedział Lamb. – Jak to się mówi.

– Czternaście ofiar – powiedziała Diana Taverner. – A będzie ich więcej.

– Jakiś materiał z kamer?

– Nic, z czego mielibyśmy od razu pożytek. Jest zbyt chaotyczny. Przekażemy go ekipie od obróbki obrazu i dźwięku i zobaczymy, co znajdą. No i jeszcze filmiki od domorosłych dziennikarzy, je też będziemy zbierać. W każdym razie, Jezu, kto mógł zrobić coś takiego?

Whelan uniósł brew.

– Dobrze, wiemy, kto mógłby zrobić coś takiego – dodała Taverner. – Ale dlaczego? Jakaś tam jatka to jedno. Ale to wygląda jak coś z Batmana.

Whelan wrócił z Downing Street 10 i w uszach wciąż dudniły mu pełne oburzenia słowa premiera. W drodze powrotnej samochód zatrzymał się na chwilę przed salonem z telewizorami i było dokładnie tak jak na filmach – Boże, nienawidził, kiedy to się działo. Każdy ekran na wystawie pokazywał ten sam materiał, który oglądali teraz: krew, gruzy i potworne wrzaski umierających, na szczęście stłumione przez dystans. Kiedy tam tkwił, zadzwonił jego telefon. Claire. Jego żona. Spytała, czy to oglądał. Tak, oglądał. Powiedziała, że ma nadzieję, że doprowadzi do tego, by to się skończyło. Że coś z tym zrobi. Tyle przemocy, tyle okropności.