Współczesna natura - Derek Jarman - ebook

Współczesna natura ebook

Jarman Derek

4,3

Opis

[O KSIĄŻCE]

Współczesna natura to dziennik Dereka Jarmana, obejmujący okres od stycznia 1989 roku do września 1990 roku. Chorujący na AIDS artysta uprawiał w tamtym czasie postmodernistyczny ogród w Prospect Cottage, który do dziś pozostaje jednym najważniejszych i najbardziej osobliwych dzieł jego życia. „Współczesna natura” to zarazem dziennik ogrodniczy, jak i medytacja Jarmana nad własnym życiem, sztuką oraz sytuacją społeczno-polityczną w Wielkiej Brytanii i Europie. W dzienniku znalazło się również miejsce na sprawozdanie z wizyty w Warszawie, którą Jarman odbył przy okazji retrospektywy jego filmów w 1990 roku.

Poruszający pamiętnik pisany w samotni na końca świata. Kontemplacja ogrodu i obserwacje roślin, ale przede wszystkim posępny namysł nad światem, społecznością queer, jak słone mgły od morza, które zniszczyły wyrosłe w kamieniach kosaćce.

Urszula Zajączkowska

Derek Jarman uważał “Współczesną naturę” za formę „prywatnej mitologii”, którą budował z komentarzy do własnych filmów, wspomnień o doświadczeniach seksualnych i środowisku queerowym oraz z obserwacji na temat roślin uprawianych w Prospect Cottage. Stara rybacka chata była dla chorego na AIDS artysty miejscem schronienia, kontemplowania przyrody i refleksji nad ludzką i nie-ludzką naturą, zapisywanej w dzienniku. Dopełnieniem intymnych notatek był równie osobisty film “Ogród” – symboliczny obraz utraconego raju i gasnącego życia.

Małgorzata Radkiewicz

Derek Jarman (1942–1994) – brytyjski twórca awangardowy: reżyser filmowy, scenograf malarz, pisarz i ogrodnik; działacz ruchu na rzecz równouprawnienia osób LGBT. Był jednym z pionierów New Queer Cinema i filmowego postmodernizmu. Do jego najpopularniejszych dokonań należą filmy „Caravaggio”, „Sebastian” czy „Edward II". Dziełem jego życia jest również istniejący do dzisiaj postmodernistyczny ogród przy Prospect Cottage w Dungeness. Jarman zmarł w wyniku AIDS w 1994. Ostatnie dzieła, m.in. film „Blue” oraz książkę „Chroma: Księga kolorów”, poświęcił swojemu doświadczeniu życia z wirusem HIV.

Paweł Świerczek (1988) – dramaturg, performer, organizator kultury. Ukończył kulturoznawstwo na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach oraz Laboratorium Nowych Praktyk Teatralnych na Uniwersytecie SWPS w Warszawie. Tłumacz książki „Chroma. Księga kolorów” Dereka Jarmana (wyd. Silesia Film, 2017), autor scenariusza i dramaturg jej scenicznej interpretacji „Chroma” (2019, Teatrgaleria Studio, Warszawa, reż. G. Jaremko).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 511

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
2
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




De­rek Jar­man, Współ­cze­sna na­tura, prze­ło­żył Pa­weł Świer­czek, Kra­ków 2023
Co­py­ri­ght © De­rek Jar­man 1991 Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Pa­weł Świer­czek, 2023 Co­py­ri­ght © for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Ha!art, 2023
De­rek Jar­man has as­ser­ted his ri­ght to be iden­ti­fied as the au­thor of this Work in ac­cor­dance with the Co­py­ri­ght, De­si­gns and Pa­tents Act 1988 First pu­bli­shed in Great Bri­tain by Cen­tury in 1991
Re­dak­tor pro­wa­dzący · Piotr Ma­recki
Re­dak­cja · Ju­styna Ada­mus
Ko­rekta · Ma­ciej No­wicki
Pro­jekt okładki · Mi­cha­lina Mo­su­rek
Au­torka ob­razu na okładce · Agata Kus
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny · Mar­cin Her­nas
Skład i ła­ma­nie · By Mo­use | www.by­mo­use.pl
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-67713-08-5
527. pu­bli­ka­cja wy­daw­nic­twa
Wy­daw­nic­two Ha!art ul. Ko­nar­skiego 35/8, 30-049 Kra­ków tel. 795 124 207wy­daw­nic­[email protected]
Wy­daw­nic­two Ha!art
@wy­daw­nic­two­ha­art
@wy­dha­art
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Se­ria ESEJ

· Mi­chał Ta­ba­czyń­ski, Po­ko­le­nie wyżu de­pre­syj­nego

· Łu­kasz Łu­czaj, Seks w wiel­kim le­sie

· Da­wid Ku­jawa, Po­ca­łunki ludu. Po­ezja i kry­tyka po roku 2000

· Mag­da­lena Okra­ska, Nie ma i nie bę­dzie

· Woj­ciech Jóź­wiak, Na­sze zwie­rzęta mocy

· Ad­rianna Alk­snin, Na coś trzeba umrzeć. Ko­lejna książka o raku

· De­rek Jar­man, Współ­cze­sna na­tura, prze­ło­żył Pa­weł Świer­czek

Od tłu­ma­cza

De­rek Jar­man dość swo­bod­nie pod­cho­dził do kwe­stii cy­to­wa­nia, ozna­cza­nia dat czy przy­wo­ły­wa­nia na­zwisk, co sta­wia wiele do­dat­ko­wych wy­zwań trans­la­tor­skich i wy­maga ob­ra­nia pew­nych ar­bi­tral­nych stra­te­gii. Jar­man cy­tuje tek­sty, nie po­da­jąc szcze­gó­ło­wych źró­deł. Czę­sto nie przy­ta­cza na­wet ty­tułu tek­stu czy na­zwi­ska osoby au­tor­skiej. Wszel­kie cy­taty nie­ozna­czone przy­pi­sem po­cho­dzą z tek­stów, które nie zo­stały prze­tłu­ma­czone na ję­zyk pol­ski lub nie udało mi się ich zi­den­ty­fi­ko­wać. Zo­stały prze­tłu­ma­czone przeze mnie. Cy­to­wane frag­menty, które do­cze­kały się pol­skich tłu­ma­czeń, przy­to­czono za do­stęp­nymi wy­da­niami pol­skimi i ozna­czono przy­pi­sami bi­blio­gra­ficz­nymi.

Tłu­ma­cząc ni­niej­szy dzien­nik, sta­ra­łem się utrzy­mać du­cha miej­sca i cza­sów jego po­wsta­nia. W tek­ście po­zo­stały więc mile za­miast ki­lo­me­trów, dwu­na­sto­go­dzinny sys­tem cza­sowy, tem­pe­ra­tura po­da­wana w stop­niach Fah­ren­he­ita, nie­ak­tu­alne na­zwy miast (np. Kal­kuta za­miast Kol­kata), a także ter­miny dziś już nie­sto­sowne i nie­sto­so­wane, ale w cza­sach Jar­mana po­wszechne (np. „cy­gań­ski” za­miast „rom­ski”, „pro­sty­tutki” za­miast „pra­cow­nice sek­su­alne”). Jed­no­cze­śnie po­sta­no­wi­łem wy­eli­mi­no­wać ewi­dentne błędy i li­te­rówki po­peł­nione przez au­tora w na­zwach wła­snych i ty­tu­łach.

Przy­pisy ob­ja­śnia­jące po­sta­no­wi­łem ogra­ni­czyć do mi­ni­mum. Do­ty­czą przede wszyst­kim nie­prze­tłu­ma­czal­nych na pol­ski alu­zji i gier ję­zy­ko­wych. Roz­szy­fro­wy­wa­nie me­ry­to­rycz­nych niu­an­sów, zna­czeń sto­ją­cych za skró­tami i na­zwami wła­snymi po­zo­sta­wiam w ge­stii osoby czy­ta­ją­cej.

Pa­weł Świer­czek

1989

Sty­czeń

NIE­DZIELA 1

Pro­spect Cot­tage, jego belki czarne od smoły, stoi na żwi­rze na Dun­ge­ness. Zbu­do­wany osiem­dzie­siąt lat temu na skraju mo­rza – pew­nej sztor­mo­wej nocy wiele lat temu fale ry­czały u fron­to­wych drzwi, gro­żąc, że go po­łkną... Te­raz mo­rze wy­co­fało się, po­zo­sta­wia­jąc za sobą pa­sma żwiru. Wi­dać je wy­raź­nie z po­wie­trza; roz­cho­dzą się od la­tarni mor­skiej na krańcu Ness ni­czym po­zio­mice na ma­pie.

Pro­spect zwró­cony jest w stronę słońca wscho­dzą­cego po dru­giej stro­nie drogi lśnią­cej sre­brzy­ście od mor­skiej mgły. Mała kępka ciem­no­zie­lo­nego żar­nowca mio­tla­stego wy­bija się z płasz­czy­zny ochro­wego żwiru. Da­lej, na brzegu mo­rza, ry­suje się gma­twa­nina chat i ło­dzi ry­bac­kich oraz dawno po­rzu­cony, ce­glany piec ze­wnętrzny, który za­to­nął ni­czym bun­kier pod dziw­nym ką­tem; wiele lat temu go­to­wano w nim sieci ry­bac­kie w bursz­ty­no­wym kon­ser­wan­cie.

Nie ma mu­rów ani pło­tów. Gra­nicą mo­jego ogrodu jest ho­ry­zont. W tej opusz­czo­nej oko­licy ci­szę prze­ła­muje tylko wiatr i mewy drące się nad ry­ba­kami przy­no­szą­cymi po­po­łu­dniowy łów.

Jest tu wię­cej świa­tła sło­necz­nego niż gdzie­kol­wiek w Bry­ta­nii; ono i cią­gły wiatr za­mie­niają żwi­ro­wi­sko w ka­mie­ni­stą pu­sty­nię, na któ­rej trzy­mają się tylko naj­wy­trzy­mal­sze trawy – to­ru­jąc drogę szał­wio­wo­zie­lo­nej ka­pu­ście mor­skiej, nie­bie­skiemu żmi­jow­cowi, czer­wo­nemu ma­kowi, żół­temu roz­chod­ni­kowi.

Żwir jest do­mem dla skow­ron­ków. Wio­sną na­li­czy­łem ich nie mniej niż tu­zin: śpie­wa­ją­cych nade mną, nik­ną­cych na błę­kit­nym nie­bie. Schwy­tane w pę­dzącą bryzę gro­mady dzwoń­ców krążą wo­kół w spi­ra­lach. Pod­czas od­pływu mo­rze zwija się, by od­sło­nić sze­roką, pia­skową mie­li­znę, na któ­rej mor­skie ptaki nikną ni­czym rtęć, gdy lecą ni­sko nad zie­mią. Mewy po­ży­wiają się obok ry­ba­ków wy­ko­pu­ją­cych dżdżow­nice. Kiedy wy­bu­cha zi­mowy sztorm, kor­mo­rany śli­zgają się po fa­lach, które ry­czą wzdłuż Ness i rzu­cają ka­mie­niami o stromy brzeg.

Wi­dok z mo­jej kuchni na ty­łach domu jest ogra­ni­czony po le­wej stro­nie przez starą la­tar­nię mor­ską na Dun­ge­ness oraz że­la­zno­szarą masę re­ak­tora nu­kle­ar­nego, przed któ­rym ciem­no­zie­lony żar­no­wiec mio­tla­sty i ja­śnie­jący żół­tymi kwia­tami kol­co­list ufor­mo­wały na żwi­rze małe wy­sepki koń­czące się zmar­nia­łym za­gaj­ni­kiem iwy i je­sionu, skar­ło­wa­cia­łych i wy­nisz­czo­nych przez wi­chry.

W środku tego za­gaj­nika ro­śnie ja­łowa gru­sza, która mę­czyła się przez wieki, by wy­ro­snąć na dzie­sięć stóp; pod nią dy­wan fioł­ków. Sę­kate dzi­kie róże strzegą tej se­kret­nej miej­scówki, gdzie w spo­kojne let­nie dni prze­stroj­niki i mo­draszki gro­ma­dzą się set­kami, uno­sząc się obok iglic po­krzyw, gę­stych od czar­nych, szyl­kre­to­wych gą­sie­nic.

Wy­soko w gó­rze krąży sa­motny so­kół, pod­czas gdy da­leko na nie­bie­skim ho­ry­zon­cie wy­soka, śre­dnio­wieczna wieża ko­ścioła w Lydd, ka­te­dry mo­kra­deł, po­ja­wia się i znika w mi­rażu go­rąca.

*

Kwit­nie nie­biań­sko błę­kitny ogó­recz­nik le­kar­ski – jedna z kęp, które sa­mo­ist­nie za­siały się przy tyl­nych drzwiach. Zwiędł pod­czas wcze­sno­po­ran­nego przy­mrozku, ale ożył szybko: „Ja, ogó­recz­nik, niosę od­wagę”[1].

CZWAR­TEK 5

Pierw­szy kro­kus we fron­to­wym ogro­dzie wy­bił z jed­nej z bulw, które za­sa­dzi­łem ze­szłego roku w ma­łych kie­szon­kach torfu w żwi­rze. Bo­ry­kał się z otwar­ciem przez cały po­ra­nek, by w końcu ścią­gnąć na sie­bie świa­tło słońca, kiedy zni­kało już za do­mem.

PO­NIE­DZIA­ŁEK 9

Po­sa­dzone róże: Ru­gosa do­uble de Co­ubert Har­ri­so­nii, Rosa mundi – wy­bór sta­rych róż ze sklepu Ras­sella w Earls Co­urt. Za­nim skoń­czę, bę­dzie ich po­nad trzy­dzie­ści, roz­sia­nych po klom­bach w ca­łym ogro­dzie, na­ru­sza­ją­cych jego dzi­kość w jak naj­mniej­szym stop­niu.

O zmierz­chu do­tar­łem do szkółki ro­ślin­nej ulo­ko­wa­nej w ma­łym kwa­dra­cie pod pla­ta­nami – to ro­man­tyczne miej­sce. Spa­cer w po­głę­bia­ją­cym się mroku przez grzędy ro­ślin i pa­trze­nie na nisz­cze­jące fo­to­gra­fie nad każdą z sa­dzo­nek wcią­gają w ma­rze­nia o dłu­gich let­nich dniach. Rosa mundi, róża świata, ze swo­imi kar­ma­zy­no­wymi kwia­tami w ru­miane pa­ski – kam­rat ap­te­kar­skiej Rose Of­fi­ci­na­lis, róży z Pro­vins – zo­stała spro­wa­dzona przez dwu­na­sto­wiecz­nego krzy­żowca i unie­śmier­tel­niona przez Gu­il­laume’a de Lor­risa w jego po­ema­cie Opo­wieść o Róży. Kiedy wzią­łem swoje róże, żeby za nie za­pła­cić, za­uwa­ży­łem swo­jego sta­rego przy­ja­ciela An­dré ob­słu­gu­ją­cego kasę. Wy­śmiał mój po­mysł na dziki ogród.

PO­NIE­DZIA­ŁEK 16

Drugi z mo­ich ma­łych ostro­krze­wów zo­stał po­żarty przez nie­na­sy­co­nego kró­lika, który gładko prze­gryzł się przez ło­dygę, by do­brać się do li­ści bę­dą­cych poza jego za­się­giem. Przy­strzy­głem resztki, które zo­stały. Ze­szłego roku prze­sa­dzony ze swo­jej wy­god­nej, śród­lą­do­wej grządki stra­cił wszyst­kie swoje li­ście od mroź­nego wschod­niego wia­tru; po­czer­niałe szczątki z wolna wró­ciły do ży­cia.

Te ostro­krzewy były pierw­szymi ro­śli­nami, które ho­do­wa­łem – w wiel­kich wan­nach za­to­pio­nych w ka­mie­niach. Za­chę­cił mnie fakt, że ten ro­dzaj ro­śnie po dru­giej stro­nie Ness, w Holm­stone.

Wy­krzy­wione przez wia­try w prze­ra­ża­jące formy, te sta­ro­żytne drzewa po raz pierw­szy wspo­mniane zo­stały przez Le­landa w jego iti­ne­ra­rium; pi­sze tam, że „gła­dzą drób i za­bi­jają dużo ptac­twa”.

ŚRODA 18

Kon­ty­nu­owa­łem moje sa­dze­nie róż: Rosa fo­etida bi­co­lor – ko­lejna stara róża, z po­je­dyn­czymi kwia­tami: ja­sno­żół­tymi i czer­wo­nymi, ro­sła na Bli­skim Wscho­dzie od XII wieku;Rosa can­ta­bri­gien­sis, bla­do­żółta, od­kryta w la­tach trzy­dzie­stych XX wieku w ogro­dach bo­ta­nicz­nych w Cam­bridge.

Olśnie­wa­jąco sło­neczny dzień – jako że efekt cie­plar­niany przej­muje stery, zima wy­pa­ro­wuje.

O dwu­na­stej z lo­kal­nych stajni przy­je­chał ła­du­nek gnoju. Kiedy prze­rzu­ca­łem go ło­patą, zda­łem so­bie sprawę z tego, w jak sła­bej kon­dy­cji je­stem – mia­łem spore trud­no­ści w do­trzy­ma­niu tempa ra­do­snemu, glas­gow­skiemu rol­ni­kowi, który musi być po sześć­dzie­siątce. Nie ma­jąc taczki, przez cały dzień tasz­czy­łem cięż­kie wory, by roz­dy­spo­no­wać po ogro­dzie choćby jedną trze­cią ła­dunku. Gnój kosz­to­wał dwa­dzie­ścia cztery funty, cały biz­nes – gnój i róże – ja­kieś dwie­ście fun­tów, i na­peł­nił mnie ra­do­ścią. Gdy na­de­szła pora na her­batę, bo­lało mnie tak bar­dzo, że po­my­śla­łem: czas się pod­dać.

O czwar­tej trzy­dzie­ści słońce uto­nęło za elek­trow­nią ato­mową.

*

Po obu stro­nach fron­to­wych drzwi stoją schludne do­nice, każda długa na dwa­na­ście stóp, sze­roka na dwie stopy i sześć cali; zo­stały wy­peł­nione sta­rymi kost­kami be­tonu oraz po­pę­ka­nymi ce­głami, które ostroż­nie wy­do­by­łem i uży­łem do wzmoc­nie­nia fun­da­men­tów pod­jazdu. Sa­mo­chody ła­two grzę­zły w żwi­rze i trzeba było je ho­lo­wać.

Pod­czas od­pływu zbie­ra­łem od­kryte przez po­rządny sztorm ogromne, po­dłużne krze­mie­nie i ni­czym smo­cze zęby wsa­dzi­łem je na sztorc do do­nic. Wo­kół nich dwa małe kręgi, każdy z dwu­na­stu ka­mieni, for­mo­wały pry­mi­tywne ze­gary sło­neczne. Po­mimo su­chego lata do­nice za­kwi­tły. Nie­wiel­kie mul­czo­wa­nie po­maga.

Po­śród ro­ślin, które w nich ro­sną, są roj­niki i roz­chod­niki, za­wciąg, goź­dzik, skal­nica, lep­nica, pszo­nak, ko­sa­ciec, na­gie­tek le­kar­ski, ko­canka wło­ska, ruta, ru­mian, or­lik, mak po­lny, san­to­lina i na­stur­cja oraz lew­ko­nia dłu­go­płat­kowa wy­peł­nia­jąca wie­czory swoim nie­biań­skim za­pa­chem i przy­cią­ga­jąca ćmy, by piły jej nek­tar.

CZWAR­TEK 19

Pod kre­do­wym księ­ży­cem o zmierz­chu wy­cią­łem mocny pęd u pod­stawy jed­nego z bzów ro­sną­cych przy Long Pits. Za­sa­dzi­łem go na­prze­ciwko okna ku­chen­nego, tuż przy róży gę­sto­kol­cza­stej.

Wzią­łem po­dobną szczepkę ze­szłego marca i za­sa­dzi­łem ją tuż przy ścia­nie kuchni; wy­strze­liła w górę i do­brnęła do końca lata wy­soka na po­nad dwie stopy.

Na Ness bzy two­rzą gę­ste, pi­ra­mi­dalne krzaki, wy­so­kie na ja­kieś dzie­więć stóp; jest ich cztery lub pięć na prze­strzeni mili; ła­two do­znają po­pa­rzeń od mgły sol­nej, ale poza tym wy­dają się szczę­śliwe – w tym roku bar­dzo wy­ro­sły, pąki się roz­wi­jają.

Bez od­pę­dza cza­row­nice, a je­śli wy­rósł przy domu, ni­gdy nie na­leży go wy­ko­rze­niać.

WTO­REK 31

Moje czter­dzie­ste siódme uro­dziny.

Mor­ska mgła opa­dła, po­zo­sta­wia­jąc za sobą ja­sny, sło­neczny dzień. Kiedy ob­cho­dzi­łem ogród, śpie­wał skow­ro­nek. Przed do­mem kwitną kro­kusy, żon­kile pącz­kują. Róże już strze­lają li­śćmi. Je­den z krze­wów roz­ma­rynu za­kwitł, a sfe­ryczne na­siona ka­pu­sty mor­skiej wy­kieł­ko­wały.

Spę­dzi­łem po obie­dzie go­dzinę, sie­dząc w słońcu w sa­mym swe­trze – coś, czego ni­gdy do­tąd nie ro­bi­łem w dzień uro­dzin, który za­wsze był zimny i szary.

*

Za­sa­dzi­łem na­rę­cze ka­pust mor­skich przy ogro­dzie – ro­sną szybko, w ciągu roku będą z nich ozdobne ro­śliny. Wiel­kie sza­ro­zie­lone li­ście ła­pią let­nią rosę ni­czym perły; ich per­fek­cja nie­tknięta przez dra­pieżne gą­sie­nice. Ka­pu­sty ob­ry­so­wują brzeg mo­rza, ich pli­so­wane listki tań­czą kan­kana po­śród wraku statku. O tej po­rze roku są le­dwo wi­doczne, ale kiedy przyj­rzeć się bli­żej, wy­pusz­czają już swoje krzep­kie, fio­le­towe li­sto­wie. Do kwiet­nia za­mie­nią się w mo­drą zie­leń, która póź­niej – w czerwcu, zo­sta­nie za­nu­rzona w pia­nie bia­łych kwia­tów.

Luty

ŚRODA 1

Kwiaty ro­sną i plą­czą się ni­czym po­wój wzdłuż ście­żek mo­jego dzie­ciń­stwa. Naj­bar­dziej ko­chane były błę­kitne gwiazdy dzi­kich nie­za­po­mi­na­jek, które mi­go­tały w mroku edwar­diań­skich za­gaj­ni­ków ogrodu mo­jej babci. Nie­ska­zi­telne prze­bi­śniegi roz­po­ście­rały się w wi­ta­ją­cym je słońcu – obok po­je­dyn­czy kro­kus, fio­le­towy po­śród jego zło­tych to­wa­rzy­szy. Or­lik ka­na­dyj­ski, z jego kwia­tami w kształ­cie krę­gów krę­go­słupa, i zło­wiesz­cza sza­chow­nica, która peł­zała ni­czym wąż w za­kąt­kach...

Tej wio­sny kwiaty były moim pierw­szym wspo­mnie­niem, za­ska­ku­ją­cym od­kry­ciem; za­bły­sły krótko przed śmier­cią, roz­dzie­la­jąc urok na dni i mie­siące ni­czym gong, który wzy­wał nas na obiad, prze­ry­wa­jąc moją sa­mot­ność.

Gong przy­no­sił do ogrodu, w któ­rym by­łem sam, pilną ko­niecz­ność po­wrotu do tam­tego in­nego świata. Pod­czas tych cen­nych chwil sta­łem i pa­trzy­łem, jak ogród ro­śnie – coś nie­do­strze­gal­nego dla mo­ich przy­ja­ciół. Tu­taj, w mo­ich fan­ta­zjach pączki otwie­rały się i za­my­kały, róża roz­pa­dała się na­gle, roz­trza­sku­jąc się obok ścieżki, albo tu­li­pan gu­bił po­je­dyn­czy pła­tek, na za­wsze ruj­nu­jąc swoją per­fek­cję.

Py­la­sty bluszcz stra­szył pa­ję­czy­nami, po­krzywy wy­ro­sły la­tem, by pa­rzyć gołe ko­lana, a ja na­uczy­łem się ob­cho­dzić z da­leka wil­czą ja­godę, pa­trzeć na nią z nie­chęt­nym sza­cun­kiem. Ale spo­śród wszyst­kich ro­ślin to mniszki le­kar­skie, które krwa­wiły na biało po ich ze­rwa­niu, na­pę­dzały mi naj­więk­szego stra­cha.

Jed­nak ogród babci, po­mimo swych cieni, był miej­scem sło­necz­nym; już nie­upra­wiany, jego zielne gra­nice dawno zo­stały roz­myte przez na­jazd sto­kro­tek i ja­skrów, po­woli po­wra­cał do dzi­czy.

CZWAR­TEK 2

Kol­co­list to pło­mień zło­tych kwia­tów, siłą uło­żony przez wiatr w spazm dziw­nych kształ­tów, po­gięte ga­łę­zie wy­krę­cają się jak pra­nie. To je­dyny zi­mowy kwiat na Ness; nie­które krzaki mają sześć stóp wy­so­ko­ści, uko­ro­no­wane cia­snymi pę­kami kol­ców, które skrzy­pią na wie­trze. Po­zo­stałe krzaki lgną do pod­łoża, ukształ­to­wane w zgrabne stożki i pi­ra­midy przy­ci­nane przez kró­liki z pre­cy­zją rzeź­bia­rza. „Se­zon na ca­ło­wa­nie koń­czy się, kiedy kol­co­list koń­czy kwit­nąć”[2]. Nie ma się co mar­twić – tu­taj kwit­nie za­wsze.

PIĄ­TEK 3

Przez dwa mie­siące po prze­pro­wadzce tu­taj każ­dego dnia spę­dza­łem go­dziny na zbie­ra­niu frag­men­tów nie­zli­czo­nej ilo­ści roz­bi­tych bu­te­lek, por­ce­la­no­wych ta­le­rzy, ka­wał­ków za­rdze­wia­łego me­talu. Był tu ro­wer, garnki, na­wet stary ste­laż do łóżka. Śmieci wa­lały się po ca­łej oko­licy. Każ­dego dnia my­śla­łem, że skoń­czy­łem to za­da­nie, aby póź­niej od­kryć, że żwir wy­pluł w nocy ko­lejny plon.

Sło­neczne dni były naj­lep­sze na sprzą­ta­nie, bo szkło i ce­ra­mika mi­go­tały. Za­ko­pa­łem łup w miej­scu sta­rego ogni­ska na tyle ogrodu, w du­żym kopcu, który przy­kry­łem kę­pami trawy usu­nię­tej pod­czas bu­do­wa­nia żwi­ro­wego ogrodu.

*

Pod­czas otwar­cia jed­nej z ga­le­rii opi­sy­wa­łem swój ogród Maggi Ham­bling. I wspo­mnia­łem, że pla­nuję na­pi­sać o nim książkę.

Od­po­wie­działa: „Och, wresz­cie od­kry­łeś na­turę, De­rek”.

„Nie są­dzę, że to do­kład­nie tak”, od­po­wie­dzia­łem, my­śląc o Con­sta­ble’u i o Kent Sa­mu­ela Pal­mera.

„Ach, to­tal­nie ro­zu­miem. Od­kry­łeś współ­cze­sną na­turę”.

*

W lipcu moja skarpa za­kwi­tła dwoma róż­nymi dzi­kimi ma­kami – ma­kiem wąt­pli­wym, P. du­bium, i ma­kiem po­lnym, P. rho­eas. Ostroż­nie ze­bra­łem główki na­sienne i po­gra­bi­łem ko­piec, jako że maki lu­bią ro­snąć w świeżo na­ru­szo­nej ziemi. Resztę na­sion roz­rzu­ci­łem jak okiem się­gnąć... Nie­które z sa­dzo­nek mają już dwa cale śred­nicy, ale wy­dają się szcze­gól­nie lu­biane przez śli­maki, które cią­gle je ob­gry­zają; po­mimo to ro­śliny prze­żyły i wkrótce znowu za­kieł­kują.

Na­krę­ci­łem ze­szło­roczne maki z psz­czołą krą­żącą nad nimi i wy­ko­rzy­sta­łem uję­cia w Wo­jen­nym re­qu­iem. Maki ro­sły w wielu mo­ich fil­mach: Ima­gi­ning Octo­ber, Ca­ra­vag­gio, Ostatni An­glicy i Wo­jenne re­qu­iem.

Maki szkar­łatne

Oto mak

Kwiat niwy i ugoru

Krwi­ście czer­wony

Działki kie­li­cha dwie

Wkrótce zwiędną

Płatki cztery

Prę­ci­ków wiele

Pięt­nem na­pro­mie­nio­wany

O wielu na­sio­nach

Do po­sy­py­wa­nia chleba

Berło ży­cia

Sple­cione we wieńce

Ku pa­mięci zmar­łych

Przy­no­si­ciel snów

I słod­kiego za­po­mnie­nia

PO­NIE­DZIA­ŁEK 6

Piękny, sło­neczny dzień z ła­wicą chmur, która raz za ra­zem zbie­rała się i wy­co­fy­wała znad Ness. Przed trze­cią skoń­czył się przy­pływ, więc sze­dłem go­dzinę przez pia­ski do sklepu Jacka po pa­pie­rosy. Po dro­dze mi­ną­łem dwa usma­ro­wane ole­jem nu­rzyki, je­den już mar­twy, drugi cał­kiem bez ru­chu. Mar­twe lub umie­ra­jące ptaki po­ja­wiają się wzdłuż wy­brzeża nie­mal co­dzien­nie. Nie mia­łem serca, by go do­bić; ju­tro oczy­wi­ście bę­dzie mar­twy, ro­ze­rwany na strzępy przez czar­now­rony, które krążą wśród mew, cze­ka­jąc na ich ko­niec.

Po po­wro­cie do domu za­pa­li­łem pa­pie­rosa i po­wę­dro­wa­łem do ogrodu, gdzie, ku memu zdu­mie­niu, roz­ma­ryn po­krył się kwia­tami.

*

Ze­szłego roku mroźne lu­towe wia­try za­ha­mo­wały moje ro­śliny – w kwiet­niu były po­czer­niałe i zszar­gane – ale lato je wskrze­siło i wy­ro­sły na zdrowe krzewy, wy­so­kie na około stopę. Roz­ma­ryn – Ro­sma­ri­nus, rosa mor­ska, oka­zał się być dość od­porny. Mój są­siad miesz­ka­jący drzwi obok ma stary, sę­katy okaz – wszyst­kie książki ogrod­ni­cze mó­wią sta­now­czo, że roz­ma­ryn nie lubi wia­tru, ale trudno zna­leźć bar­dziej wietrzne i otwarte miej­sce. Tho­mas More, który go ko­chał, na­pi­sał: „Je­śli cho­dzi o roz­ma­ryn, po­zwa­lam mu roz­siać się po wszyst­kich ścia­nach mo­jego ogrodu nie dla­tego, że psz­czoły go ko­chają, ale dla­tego, że jest to zioło po­świę­cone pa­mięci, a więc przy­jaźni, stąd jego ga­łązka ma niemy ję­zyk”.

To zioło było czę­ścią bu­kietu Ofe­lii: „Tu jest roz­ma­ryn, dla pa­mięci”[3]. Po­zła­ca­nego i ob­wią­za­nego wstążką uży­wano przy ślu­bach; jego ga­łązkę kła­dziono rów­nież w dłoni zmar­łej osoby.

We­dług le­gendy pier­wot­nie jego kwiaty były białe aż do dnia, kiedy Dzie­wica Ma­ria po­ło­żyła swoją szatę do wy­schnię­cia na kilku krze­wach, bar­wiąc ich kwie­cie na nie­biań­ski błę­kit.

„Gdzie kwit­nie roz­ma­ryn, tam rzą­dzą ko­biety”[4]; lata temu na wy­spie Pat­mos stara ko­bieta, u któ­rej spa­łem na da­chu, uprała mi ubra­nia i uper­fu­mo­wała je dzi­kim roz­ma­ry­nem ze wzgó­rza. W sta­ro­żyt­nej Gre­cji mło­dzi męż­czyźni no­sili we wło­sach wianki z roz­ma­rynu, by roz­bu­dzić umysł; być może sym­po­zjon był wy­peł­niony tym za­pa­chem.

Willa Zu­assa 1946

W 1946 roku po­le­cie­li­śmy do Włoch, gdzie mój oj­ciec po kilku mie­sią­cach zo­stał ko­men­dan­tem lot­ni­ska w Rzy­mie i świad­kiem w we­nec­kich pro­ce­sach wo­jen­nych. Willa Zu­assa zo­stała dla nas za­re­kwi­ro­wana – był to ogromny dom nad je­zio­rem Mag­giore z roz­le­głymi ogro­dami na na­brzeżu.

Piękne kwiaty i jak je upra­wiać – kilka mie­sięcy po mo­ich czwar­tych uro­dzi­nach moi ro­dzice dali mi tę ogromną, edwar­diań­ską książkę ogrod­ni­czą, pełną roz­kosz­nych, akwa­re­lo­wych ilu­stra­cji i zgrab­nych, ma­łych ry­sun­ków. Róże her­ba­ciane, dzwonki pi­ra­mi­dalne i wy­żliny Hugh Nor­risa oraz Pier­wio­snek chiń­ski Fran­cisa Ja­mesa to moje ulu­bione – wpra­wiały mnie w osłu­pie­nie pod­czas wielu desz­czo­wych dni. Gdzie moi ro­dzice zna­leźli tę książkę albo dla­czego dali mi ją ze sta­ran­nie wpi­saną de­dy­ka­cją – trudno mi to po­jąć. Z pew­no­ścią nie mo­głem jej prze­czy­tać, a na­wet gdy­bym mógł, nie wiem, co miał­bym uczy­nić z dłu­gimi li­stami aka­cji, akan­tów i krwaw­ni­ków.

Być może mój oj­ciec zna­lazł ją w za­ku­rzo­nym rogu ja­kiejś księ­garni w Me­dio­la­nie. Albo moja matka od­kryła książkę w domu i dała mi ją.

Piękne kwiaty stały się moją bi­blią na wiele lat: ślę­cza­łem nad jej eg­zo­tycz­nymi stro­nami, ba­zgra­łem ko­lo­rową kredką po jej ilu­stra­cjach i wy­ko­na­łem swoje pierw­sze ry­sunki kwia­tów, ko­piu­jąc te z książki.

Wiele lat póź­niej zle­ci­łem po­więk­sze­nie jed­nej z akwa­rel do ogrom­nych roz­mia­rów na po­trzeby tła dla krót­kiego pas de deux do Nok­turnu Si­be­liusa: ogromny łuk ru­mia­no­ró­żo­wych or­chi­dei zre­du­ko­wał tan­ce­rzy do roz­mia­rów wró­żek, tak po­my­słowo wy­cza­ro­wy­wa­nych na fo­to­gra­fiach spi­ry­ty­stycz­nych z prze­łomu wie­ków.

*

Piękne kwiaty roz­po­czy­nają się od róży. Książka nie szczę­dzi po­chwał: nic, co do­ty­czy róży, nie po­winno być sztywne, ko­tur­nowe czy for­malne, czy to w kwe­stii ich uprawy, czy pi­sa­nia o nich – piękno ro­dzi piękno. Któż po­trafi pa­trzeć na zdję­cie pięk­nego ogrodu bez od­czu­wa­nia im­pulsu do upra­wia­nia kwia­tów – i ja­kie może to dać efekty! Ogród, w któ­rym biedna, chi­me­ryczna ludz­kość zdolna jest mio­tać się od emo­cji, które pro­wa­dzą do spo­koju i piękna. „Pa­trzaj! Darń ze­szła różą”, roz­ka­zuje:

„Pa­trzaj! Darń ze­szła różą i śmieje się kwie­cie,

A tu je­den ty­dzień wię­cej w pył za­padł prze­cie;

Rwij te róże i pij wino! bo nim się obej­rzysz,

Już się róże w proch roz­sy­pią, a darń w ze­schłe śmie­cie...”[5].

Więc tenRu­baj­jat był pierw­szym wier­szem, na który padł mój wzrok. Dun­bar i sam Bard po­ja­wili się za­raz po­tem; nie było lep­szej ścieżki do po­ezji niż ta ogrod­ni­cza książka.

Mój oj­ciec sfil­mo­wał moją matkę zbie­ra­jącą przy mu­rze domu mo­jej babci ró­żowe ka­pu­sty ozdobne, pod­czas gdy roz­pa­dały się na ka­wałki w jej rę­kach; oj­ciec na­krę­cił też moją sio­strę i mnie w ogro­dach Zu­assy, sto­ją­cych przed do­nicą z ró­żo­wymi ge­ra­niami – „pe­lar­go­niami ra­ba­to­wymi”, jak moja książka pie­czo­ło­wi­cie nam przy­po­mina. Ge­ra­nia po­zo­stają dla mnie ge­ra­niami. Piękne kwiaty opi­sują je tak: „Rzą­dząca nie­gdyś kró­lowa ogrodu kwia­to­wego, ra­do­sna ra­ba­tówka, zrze­kła się ty­tułu na rzecz in­nych”. Ale nie dla mnie: przez lata tro­skli­wie pie­lę­gno­wa­łem ge­ra­nia na moim bal­ko­nie w Lon­dy­nie, gdzie kwi­tły bez prze­rwy w naj­bar­dziej nie­sprzy­ja­ją­cych wa­run­kach.

W dzi­siej­szych cza­sach ro­śliny mie­wają naj­upior­niej­sze ko­lory, alePaul Cram­pel, praw­dziwy szkar­łat, je­dyny ko­lor ge­ra­nium, jest rzad­ko­ścią.

*

Praw­dziwy szkar­łat jest pro­ble­mem na­wet przy two­rze­niu ko­stiu­mów do fil­mów i był te­ma­tem wielu roz­mów z Chri­sto­phe­rem Hob­b­sem, ko­stiu­mo­gra­fem w Ca­ra­vag­gio. „Nie mogę zna­leźć praw­dzi­wego szkar­łatu”, la­men­to­wał, trzy­ma­jąc mały kwa­drat za­byt­ko­wego je­dwa­biu. „Gdzie dziś można zna­leźć ten ko­lor?”

*

Ogród w Zu­as­sie biegł przez milę wzdłuż brze­gów je­ziora Mag­giore. Roz­le­wał się po jego ka­mien­nych ta­ra­sach – róg ob­fi­to­ści ka­ska­dowo kwit­ną­cych kwia­tów, opusz­czo­nych alei z po­tęż­nymi ka­me­liami, sta­rych róż cią­gną­cych się aż do je­ziora, ogrom­nych, zło­tych dyń, ka­mien­nych boż­ków, prze­wró­co­nych i po­kry­tych bie­ga­ją­cymi jasz­czur­kami zie­lo­nymi, ciem­nych cy­pry­sów oraz lasu peł­nego orze­chów la­sko­wych i słod­kich kasz­ta­nów.

W da­le­kim za­kątku lasu znaj­do­wała się stró­żówka, gdzie stara bab­cia, która po­cho­dziła z in­nych cza­sów, szwen­dała się wo­kół ob­szer­nych do­nic, od jed­nej do dru­giej, i no­siła wiązki li­ści morwy, by na­kar­mić ar­mię żar­łocz­nych je­dwab­ni­ków. W tym ede­nie moja sio­stra i ja szli­śmy ra­mię w ra­mię, nadzy, wzdłuż po­mo­stu za­nu­rza­ją­cego się w wody je­ziora.

Po­goda była ka­pry­śna: słońce szybko zni­kało, a bu­rza scho­dziła z gór. Pew­nego razu szklane drzwi trza­snęły z taką gwał­tow­no­ścią, że roz­trza­skały się na ty­siące ka­wał­ków, zry­wa­jąc od stołu nas wszyst­kich sie­dzą­cych przy ko­la­cji. Ale bu­rza miała się szybko skoń­czyć; te dni po­zo­stały w mo­jej pa­mięci jako pełne słońca. Świt spro­wa­dzał sprzą­taczkę Ce­ci­lię, która krzą­tała się po moim po­koju z długą mio­tełką do ku­rzu, by prze­pę­dzić ja­skółki, które wla­ty­wały przez okno, żeby zbu­do­wać swoje gniazda w ką­tach po­koju. Po­tem sta­wiała mnie na łóżku i pa­trzyła, jak się ubie­ram, za­wsze sta­ran­nie po­pra­wia­jąc moje sznu­rówki u bu­tów.

Po śnia­da­niu Da­vide, jej przy­stojny, osiem­na­sto­letni bra­ta­nek, sa­dzał mnie na kie­row­nicy swo­jego ro­weru i jeź­dzi­li­śmy wiej­skimi dro­gami – albo wy­pły­wa­li­śmy na je­zioro starą łódką, gdzie mo­głem pa­trzeć, jak osiem­na­sto­la­tek roz­bie­rał się z go­rąca, gdy wio­sło­wał wo­kół cy­pla do ta­jem­ni­czej za­toczki, śmie­jąc się całą drogę. Był moją pierw­szą mi­ło­ścią.

WTO­REK 7

Na­li­czy­łem sporo po­nad pięć­dzie­siąt pą­ków żon­kili, które za­sa­dzi­łem ze­szłego roku. Ża­den jesz­cze się nie otwo­rzył, ale je­śli ta cie­pła po­goda się utrzyma, po­winny to zro­bić w ciągu ty­go­dnia.

To wcze­sna od­miana. Króle Al­fredy, które po­sa­dzi­łem na po­czątku ze­szłego wrze­śnia, le­dwo wy­bi­jają się z pod­łoża.

*

„Żon­kil”, pi­sze Tho­mas Hill, „jest kwia­tem na cza­sie, do­brym na po­kaz”. Gérard w swoim Ziel­niku mówi nam o za­pew­nie­niach Teo­kryta, że żon­kile ro­sną na łą­kach; na­pi­sał też, że piękna pani Eu­ropa, wcho­dząc ze swo­imi nim­fami na łąkę, ze­brała słodko pach­nące żon­kile. Ujął to w po­niż­szych wer­sach, które mo­żemy prze­tłu­ma­czyć tak:

„Ale kiedy przy­cho­dzą tu­taj dziew­częta,

Łąki kwitną jak wzro­kiem ob­jąć,

To dziew­czę z tymi, tamto – z tam­tymi,

Przy­ci­nają kwiaty, same się ra­du­jąc;

Ta z Nar­cy­zem do­brze pach­ną­cym,

A ta z Hia­cyn­tem za­do­wo­lo­nym”.

Bulwy żon­kili były uży­wane przez Ga­lena, chi­rurga w szkole gla­dia­to­rów, do za­skle­pia­nia du­żych ran i blizn; z tych sa­mych po­wo­dów rzym­scy żoł­nie­rze no­sili bulwy w ple­ca­kach. Być może wła­śnie tak po raz pierw­szy tra­fiły do tego kraju. An­giel­ska na­zwa to daf­fo­dil, aspho­del – jest my­lony z as­fo­de­lem. Na­zy­wano go rów­nież nar­cy­zem trąb­ko­wym.

*

Żon­kile „przy­by­wają, za­nim od­ważą się na to ja­skółki, i pięk­nie przyj­mują mar­cowe wia­try”. Kiedy czy­tam te słowa, są dla mnie za­bar­wione smut­kiem, bo se­zo­nowa na­tura żon­kili zo­stała znisz­czona przez ogrod­ni­ków, któ­rzy obec­nie zmu­szają je do roz­kwitu na długo przed Bo­żym Na­ro­dze­niem. Jedną z ra­do­ści, które utra­ciła na­sza tech­no­lo­giczna cy­wi­li­za­cja, jest eks­cy­ta­cja, z jaką przyj­mo­wano se­zo­nowe kwiaty i owoce; pierw­szy żon­kil, tru­skawka czy wi­śnia są dziś ele­men­tami prze­szło­ści, tak jak dro­go­cenny mo­ment ich na­dej­ścia. Na­wet man­da­rynka – dziś sat­suma albo kle­men­tynka – po­ja­wia się jako dry­lo­wana mie­siące przed zi­mo­wymi świę­tami. Spo­dzie­wam się, że pew­nego dnia zo­ba­czę żon­kile na sprze­daż na targu przy Ber­wick Street w sierp­niu – bę­dzie ich tyle, co tru­ska­wek na Boże Na­ro­dze­nie.

Na­wet skromne jabłko ule­gło. Twarde, zie­lone, wo­skowe od­miany wy­ru­go­wały ga­tunki z mo­jego dzie­ciń­stwa: pach­nące, sierp­niowe jabłka Par­mena Adamsa o ró­żo­wym miąż­szu, la­xtony i jabłka rdzawe; zdaje się, że tylko jabłka koksa prze­trwały tę na­paść. Być może moja no­stal­gia jest nie na miej­scu – obec­nie żon­kili jest mnó­stwo, a grzyby, kie­dyś luk­sus, są wy­prze­da­wane na funty. Awo­kado i mango stały się okle­pane. Ale żon­kil – gdyby tylko żon­kil mógł znowu przy­cho­dzić wraz z wio­sną, jadł­bym tru­skawki ra­zem ze swoim świą­tecz­nym pud­din­giem.

*

Słońce wy­szło o czwar­tej, rzu­ca­jąc wy­jąt­kowo dłu­gie cie­nie. Gdy za­cho­dziło za elek­trow­nią ato­mową, pa­trzy­łem na ten na­le­żący do Pro­spect Cot­tage, do­póki cień ko­mina nie do­tknął mo­rza.

Prąd brzę­czy wzdłuż dru­tów,

by wciąż sma-żyć ryby i frytki.

W za­cho­dzą­cym słońcu

po­śród żwiru

sły­szę głos:

„Wła­ści­ciel sa­mo­chodu o nu­me­rach re­je­stra­cyj­nych HXJ jest pro­szony...”

To był spo­kojny dzień.

Za­pa­rzy­łem swoją ato­mową kawę,

na­pra­wi­łem ściany, by oprzeć się bu­rzy.

O dzie­wią­tej trzy­dzie­ści słońce znika za ko­ścio­łem w Lydd;

lew­ko­nia wy­peł­nia wo­nią po­wie­trze.

O dzie­sią­tej za­pa­lam la­tar­nię,

ja­sno­ró­żowa ćma lśni na bla­do­nie­bie­skiej ścia­nie.

Po­spiesz­nie prze­wra­cam strony swej książki:

to zmrocz­nik pa­zik.

ŚRODA 8

Żwir, ciężki od rosy, mi­go­tał o świ­cie. De­li­kat­nie nie­bie­ska mgła ob­my­wała wierzby, skow­ronki wstały. Cóż za po­kaz sza­fra­nów zło­ci­stych, bie­dronka ką­pała się w bla­do­nie­bie­skim ogó­recz­niku le­kar­skim – otwie­rały się ba­zie kotki – póź­niej, w chło­dzie dnia wra­cam do domu przez żwir – mi­go­czące, opa­li­zu­jące świa­tło. Ver­meer ma­czał swój pę­dzel w ta­kiej wła­śnie mie­nią­cej się sa­mot­no­ści.

PO­NIE­DZIA­ŁEK 13

Pierw­szy deszcz od ty­go­dni, i to ra­czej nie­mrawy, choć na­pę­dzany sil­nym wia­trem. Le­dwo zwil­żył żwir – przez noc je­den z krze­wów roz­ma­rynu zrzu­cił li­ście, ten sam, który oka­zał się tak wraż­liwy w ze­szłym roku. Roz­wie­wane w kółko kro­kusy cał­kiem wy­ro­sły, to­czą nie­równą walkę z po­dmu­chami wia­tru; za nimi wzbiera mo­rze bry­zga­jące białą pianą. Przed po­łu­dniem pierw­szy z żon­kili otwo­rzył się, zgięty nie­mal do ziemi przez su­rową po­godę. Mo­dli­li­śmy się o do­bry, rzę­si­sty deszcz (po­przed­niej nocy pod­le­wa­łem fron­towy ogród), nie o ta­kie krót­kie wa­ha­nie izo­ba­rów.

Rzym 1946 – Ogrody Bor­ghese

Oto ży­li­śmy w miesz­ka­niu za­re­kwi­ro­wa­nym ad­mi­ra­łowi Ciano, wuj­kowi mi­ni­stra spraw za­gra­nicz­nych rządu Mus­so­li­niego.

„I wszedł do ogrodu w chło­dzie dnia”, gdzie za­sa­dził „wszyst­kie drzewa, da­jące przy­jem­ność”. Każdy park ma­rzy o raju; samo słowo pa­ra­dise po per­sku zna­czy ogród. Ten kon­kretny cień Edenu pier­wot­nie znaj­do­wał się na te­re­nach willi, którą Sci­pione Bor­ghese zbu­do­wał dla sie­bie we wcze­snych la­tach XVII wieku. Tu­taj, w chło­dzie let­niego po­po­łu­dnia jeź­dzi­łem na nie­ustę­pli­wych osioł­kach pod sta­rymi ce­drami przez po­lany akantu do ze­gara wod­nego, który od­mie­rzał czas na ka­ska­dzie skał po­kry­tych pa­pro­ciami.

*

Sam czas mu­siał roz­po­cząć się na po­waż­nie po wy­gna­niu z raju, bo, jak dziś wiemy, sie­dem dni, w trak­cie któ­rych zo­stał stwo­rzony świat, sta­no­wiło wiecz­ność. Sta­ro­żytni Egip­cja­nie, któ­rych ży­cia mie­rzono do­rocz­nymi wy­le­wami Nilu, byli jed­nymi z pierw­szych sys­te­ma­tycz­nie ozna­cza­ją­cych upływ czasu; ogród Bor­ghese upa­mięt­nia ich swoją bramą w kształ­cie bliź­nia­czych py­lo­nów.

*

W każ­dym za­kątku park ma­po­wał hi­sto­rię czasu: po­lany były usiane po­mni­kami upa­mięt­nia­ją­cymi jego upływ. Na­le­żał do nich mar­mu­rowy krąg za­słu­żo­nych, który zo­stał wznie­siony pod ko­niec XIX wieku dla uczcze­nia zjed­no­cze­nia Włoch: se­ria umę­czo­nych, mru­kli­wych po­etów, po­li­ty­ków, mu­zy­ków i in­ży­nie­rów, któ­rzy wy­bru­ko­wali drogę ku no­wo­cze­snemu pań­stwu. Idio­tycz­nie uro­czy­ste, tym głu­pim po­są­gom za­wsze gro­ziło graf­fiti; nie­które miały czer­wone nosy – wła­śnie te były dla mnie naj­cie­kaw­sze.

Trudno mi wy­obra­zić so­bie, co Sci­pione ze swoją wielką wi­zją po­my­ślałby o tych wszyst­kich za­słu­żo­nych w ru­inach jego edenu, gdzie krą­żył dum­nie w swoim kar­dy­nal­skim szkar­ła­cie, zbu­do­wał dy­na­stię oraz osten­ta­cyj­nie po­li­chro­mo­waną willę: wul­garny, zło­cony pa­łac roz­ko­szy w no­wo­cze­snym stylu, wy­peł­niony jesz­cze więk­szą ilo­ścią an­tycz­nych mar­mu­rów. Da­leko mu do drew­nia­nej chaty Adama w Raju, bez wąt­pie­nia zbu­do­wa­nej z de­sek po­cho­dzą­cych z drzewa po­zna­nia – pier­wotny dom, który ko­lejne po­ko­le­nia pró­bo­wały od­two­rzyć w ty­sią­cach dom­ków ogro­do­wych, ru­sty­kal­nych do­mów let­ni­sko­wych czy cot­ta­ges or­nées.

Pew­nego dnia wró­ci­łem na her­batę do na­szego miesz­ka­nia na via Pa­isiello, by od­kryć, że dni ty­go­dnia wy­zna­czane były przez dzwonki – tak jak lek­cje w ame­ry­kań­skich szko­łach.

Lata póź­niej, w 1972 po­wró­ci­łem do ogro­dów Bor­ghese z żoł­nie­rzem, któ­rego po­zna­łem w ki­nie Olym­pia. Ob­jął mnie ra­mio­nami w ga­le­riach; póź­niej ko­cha­li­śmy się pod gwiaz­dami mo­jego edenu.

Sis­sin­ghurst, wrze­sień 1988

Sis­sin­ghurst, ta ele­gancka so­doma w ogro­dzie An­glii, zo­stał „odzie­dzi­czony” przez in­sty­tu­cjo­nalne łapy Na­tio­nal Trust. Jego ma­gia ulot­niła się w pu­stych spoj­rze­niach tu­ry­stów. Gdyby dwóch chłop­ców po­ca­ło­wało się te­raz w tym srebr­nym ogro­dzie, z pew­no­ścią po­ka­zano bym im drzwi wyj­ściowe. Cie­nie Sac­kville-We­stów ści­ga­ją­cych na­gich gwar­dzi­stów przez zielne gra­nice po­wra­cają długo po tym, jak od­jeż­dża ostatni cie­kaw­ski au­to­kar, za­myka się sklep z her­batą, a ogół spo­łe­czeń­stwa wraca do domu, by ślę­czeć nad lu­bież­nymi, nie­dziel­nymi ga­ze­tami, wy­szu­ku­jąc ko­lej­nej ofiary w śred­nim wieku, we­pchnię­tej w nie tak ta­jem­ni­cze ra­miona chłopca spra­gnio­nego uwagi i uczuć, który pu­ścił farbę dla złud­nego bez­pie­czeń­stwa fi­nan­so­wego. „Ścią­gnął spodnie chło­paka i ob­cią­gnął mu za dwa­dzie­ścia fun­tów w ko­ry­ta­rzu kina / pu­blicz­nej to­a­le­cie / opusz­czo­nej sta­cji, spo­tkali się w ob­skur­nym klu­bie / na Half Moon Street / w Do­rche­ster”.

Dwóch mło­dych męż­czyzn dwo­ro­wało na ulicy, trzy­ma­jąc się za ręce, po­ca­łun­kami sta­rali się o areszt, żeby roz­sta­wieni po ką­tach przez cno­tli­wych po­li­ty­ków, ko­la­bo­ran­tów, księży i opi­nię pu­bliczną, mo­gli tam zdra­dzać ich w mroku. Ju­da­sze w ogro­dzie Get­se­mani.

Cam­bridge, je­sień 1948

Wra­camy do domu rzu­ca­nym przez sztorm trans­por­tow­cem – z mar­mu­ro­wych sal sta­rego domu ad­mi­rała Ciano w Rzy­mie do oło­wia­no­sza­rej chaty Nis­sena nie­da­leko Cam­bridge – wy­peł­nio­nej gę­stymi, du­szą­cymi opa­rami koksu i ocie­ka­ją­cej wil­go­cią, która szybko po­krywa na­sze ubra­nia ple­śnią.

Na ze­wnątrz mój oj­ciec na­dmu­chuje stary, żółty pon­ton: pro­wi­zo­ryczny ba­sen. Mocno śmier­dzi gumą i szybko wy­peł­nia się ogrom­nymi czar­nymi chrząsz­czami wod­nymi, które nad­la­tują z nieba – być może z po­tęż­nych ga­łęzi orze­cha, który rzuca cie­nie w po­przek traw­nika.

Je­sienne dni spę­dzone były na rzu­ca­niu pa­ty­ków w to drzewo i prze­wra­ca­niu się do tyłu z na­dzieją, że spadną twarde, małe orze­chy w zie­lo­nych sko­rup­kach; kiedy za­krę­ciło się nam w gło­wach ze zmę­cze­nia, kła­dli­śmy się na plecy i pa­trzy­li­śmy w niebo i na drzewo krę­cące się jak koło Ka­ta­rzyny.

*

Ogród w Cam­bridge skła­dał się z drzewa orze­cho­wego i nie­rów­nego traw­nika – z jego ob­rzyn­ków two­rzy­łem tra­wia­ste forty, które gniły, aż fer­men­tu­jąca trawa sta­wała się śli­ska. Ca­łość była oto­czona sta­rym, ce­gla­nym mu­rem po­kry­tym gą­sie­ni­cami bie­linka ka­pust­nika, wy­grze­wa­ją­cymi się w słońcu w róż­nych sta­diach prze­po­czwa­rza­nia.

*

Żółto-zie­lono-czarne gą­sie­nice po­zo­stają ży­wym wspo­mnie­niem. Ze­szłego roku, kiedy na­de­szła je­sień, sta­ran­nie upra­wiane na ze­wnątrz okna na­stur­cje zo­stały przy­tło­czone ich ar­mią. W paź­dzier­niku, gdy na­de­szły pierw­sze mrozy, gą­sie­nice zja­dły już wszyst­kie li­ście i kwiaty.

Do osób za­in­te­re­so­wa­nych

wśród mar­twych skał pla­nety

nie­zna­nej już jako zie­mia

roz­szy­fruj ten mętny hie­ro­glif

do­ko­naj ar­che­olo­gii du­szy

tych cen­nych odłam­ków

wszyst­kiego co zo­stało z na­szych daw­nych dni

tu na brzegu mo­rza

za­ło­ży­łem ka­mienny ogród

wy­ra­sta do­lmen smo­czy ząb

by bro­nić we­randy

nie­złomni wo­jow­nicy

WTO­REK 14

Niebo w ko­lo­rze in­dygo, ja­sno­żółty pół­księ­życ ulo­ko­wany mię­dzy gwiaz­dami po­nad mi­go­czą­cymi świa­tłami elek­trowni ato­mo­wej. Doj­mu­jący za­chodni wiatr dmie przez czy­ste, błę­kitne niebo. Spa­ce­ro­wa­łem po żwi­rze i wzią­łem szczepkę ko­złka le­kar­skiego, który ro­śnie da­lej w dół drogi; sa­dzę go w ką­cie fron­to­wego kwiet­nika.

ŚRODA 22

Wró­ci­łem tu po pra­wie ty­go­dniu spę­dzo­nym w Ber­li­nie, gdzie Wo­jenne re­qu­iem było po­ka­zy­wane w Zoo Pa­last. Cień mo­ich ocze­ki­wań. Ci­sza na końcu była wszech­ogar­nia­jąca... Trzy­dzie­ści se­kund, które wy­da­wały się dwoma mi­nu­tami; po­tem wi­dow­nia wy­mknęła się w mil­cze­niu, mi­ja­jąc mnie ci­cho, jak­bym był du­chem, który przy­szedł ich stra­szyć i zmro­zić ich krew.

Le­cia­łem do domu po­nad na­sło­necz­nio­nymi chmu­rami. Czy­ta­łem Pli­niu­sza opi­su­ją­cego swój dom na wsi:

„Na końcu mu­rawy, a po­tem ga­le­ryi kry­tej i ogrodu jest al­tana, moje piesz­czoty; w isto­cie piesz­czoty, bo ją sam wy­sta­wi­łem. W tejże po­kój, z jed­nej strony na mu­rawę, z dru­giej na mo­rze, z oby­dwóch na słońce, na drugi zaś po­kój sy­pialny przez po­dwoje, a na ga­le­ryą krytą, wi­dok przez okno ma­jący. Od strony mo­rza, na­prze­ciwko ściany środ­ko­wej, znaj­duje się w głębi jego al­kierz: który przez uchy­le­nie, lub za­su­nię­cie, okien i za­słon, raz z po­ko­jem złą­czyć, drugi raz od niego od­dzie­lić można. Mie­ści w so­bie łoże i dwa krze­sła: u spodu jego mo­rze, z tyłu miesz­ka­nia wiej­skie, a nad nim są lasy; na tyle to roz­ma­itych i prze­pla­ta­nych ob­ra­zów ty­luż oknami wi­doku uży­cza. Z nimi łą­czy się po­kój nocny i sy­pialny. Nie sły­chać tam ani gło­sów nie­wol­ni­ków, ani szumu mo­rza, ani huku na­wał­nic, ani też wi­dać bły­ska­wicy bla­sku i na­wet ani świa­tła dzien­nego, chyba przy oknach otwar­tych”[6].

*

Zmę­czyło mnie kino – re­zer­wat am­bi­cji i sza­leń­stwa w po­goni za ilu­zją, czy ra­czej uro­je­niem?

Wczo­raj przez pra­wie sie­dem go­dzin bez prze­rwy sy­pał się na mnie grad py­tań, umysł za­krę­cił mi się jak dzie­cięcy bą­czek. Ucie­kłem. W domu, w miesz­ka­niu na Cha­ring Cross Road ko­lejna ogromna sterta li­stów blo­ko­wała drzwi: Czy na­pi­szę? Oce­nię? Dam radę? We­zmę udział? Za­ak­cep­tuję? Po­mogę? Te­le­fon dzwoni, znowu ucie­kam. Jaką ra­dość przy­nio­sła ta ka­ko­fo­nia? I co ja ta­kiego osią­gną­łem, skoro cu­downą willę Pli­niu­sza może zmyć byle fala?

*

Paul był chory pod­czas na­szego po­bytu w Ber­li­nie. HB[7] mu­siał go wno­sić po scho­dach; ku­pił też paczkę ta­ble­tek, które spraw­dzi­li­śmy w far­ma­ko­pei: ako­nit, bel­la­donna itd. Paul spę­dził więk­szość czasu w łóżku i wró­cił do domu z in­fek­cją płuc. Mój naj­droż­szy Ho­ward po pra­wie roku cho­roby wciąż się uśmie­cha i jest ra­cjo­nalny, choć nie może cho­dzić, czy­tać ani pi­sać. Da­vid zgasł w mniej niż ty­dzień. W pierw­szym ty­go­dniu krę­ce­nia Wo­jen­nego re­qu­iem nie zo­ba­czy­łem go ani razu.

*

Po po­wro­cie tu­taj po­sze­dłem dziś wie­czo­rem na spa­cer wzdłuż brzegu mo­rza. Przy­pływ był da­leko na ho­ry­zon­cie, a woda na pia­sku od­bi­jała ni­czym lu­stro zwię­dłą różę za­chodu słońca, które na drobną chwilę roz­świe­tliło ło­dzie i domy wo­kół za­toki, po czym na­gle znik­nęło.

CZWAR­TEK 23

Olśnie­wa­jące słońce, niebo tak czy­ste, że wi­dać wszystko aż po ho­ry­zont. Gdy dzień się skoń­czył, wia­try przy­brały na sile, ścią­ga­jąc co­raz bar­dziej dra­ma­tyczne chmury, które w końcu za­mie­niły się w spa­da­jący sza­rymi stru­gami deszcz. Tę­cza po­ja­wiła się po­nad mo­rzem, a żwir za­bły­snął w ostat­nich pro­mie­niach słońca – nie­zli­czone ko­cie oczy. Po­tem, wraz z mro­kiem przy­szedł grad, bęb­niąc stac­cato na da­chu z bla­chy fa­li­stej. Moje biedne żon­kile po­wi­tały mnie, gdy wra­ca­łem, a te­raz zo­stały po­wa­lone na zie­mię.

*

Na­zwa nar­cyz po­cho­dzi nie od imie­nia mło­dego męż­czy­zny, który spo­tkał śmierć, na próżno pró­bu­jąc przy­tu­lić swoje od­bi­cie w kry­sta­licz­nej wo­dzie, ale od grec­kiego nar­kao (otę­pieć); choć oczy­wi­ście Nar­cyz, otę­piały przez wła­sne piękno, od­dał się śmierci, bio­rąc swój cień w ra­miona. Pli­niusz mówi: „Narce Nar­cis­sum dic­tum non a fa­bu­loso pu­ero” – na­zwa nar­cyz po­cho­dzi od narkê, nie od le­gen­dar­nego chło­paka. So­kra­tes na­zwał tę ro­ślinę „ko­roną pie­kiel­nych bo­gów”, po­nie­waż bulwy, je­śli się je zje, otę­piają układ ner­wowy. Być może rzym­scy żoł­nie­rze no­sili je z tego po­wodu (ra­czej nie z po­wodu ich wła­ści­wo­ści lecz­ni­czych), tak jak ame­ry­kań­scy żoł­nie­rze pa­lili ma­ri­hu­anę w Wiet­na­mie.

To skło­niło mnie do za­dzwo­nie­nia do fo­to­grafa por­tre­to­wego Mat­thew Le­wisa i za­py­ta­nia go, czy chciałby zro­bić zdję­cie mło­dego męż­czy­zny trzy­ma­ją­cego żon­kila. W ze­szłym roku zro­bił piękny por­tret przy­stoj­nego Wło­cha, ro­ze­bra­nego do pasa i trzy­ma­ją­cego cy­trynę, któ­rej soku uży­wał do roz­pusz­cze­nia he­ro­iny wy­peł­nia­ją­cej strzy­kawkę. Nar­cyz, nar­ko­tyki, za­ab­sor­bo­wa­nie sobą: otę­pienne wy­co­fa­nie się w sie­bie.

PIĄ­TEK 24

Szary, wietrzny dzień, rów­nież zimny. Zima, o któ­rej pra­wie za­po­mnie­li­śmy, przy­była ze­szłej nocy i za­mie­rza krą­żyć wo­kół nas przez kilka dni. Po­ukła­da­łem chrust przed do­mem, żeby wy­zna­czyć nowy kwiet­nik, ale zde­cy­do­wa­łem się odło­żyć ko­pa­nie na cie­plej­szy dzień.

Wczo­raj od­by­łem ra­czej opty­mi­styczną wy­prawę do na­szej lo­kal­nej szkółki w Gre­at­stone, gdzie ro­śliny można na­być za uła­mek re­gu­lar­nych cen, i wró­ci­łem z la­wendą, roz­ma­ry­nem, skal­nicą, kro­ko­smią, iry­sem i oka­załą juką dla uko­ro­no­wa­nia ca­ło­ści. Kiedy pa­ko­wa­łem je do sta­rej, drew­nia­nej skrzyni, ga­da­tliwy wła­ści­ciel przy­bytku po­wie­dział: „Cho­lera! To jest ta ta­jem­nica, nie można za­sa­dzić ich zbyt wiele. Te­raz spójrz na tę ra­batę, nie pod­le­wa­łem jej ani razu, od kiedy ją zro­bi­łem”.

Z po­wro­tem w domu – za­sa­dzi­łem ro­śliny w osło­nię­tym za­kątku i za­mie­ni­łem starą skrzy­nię z drewna na mi­nisz­klar­nię. Za­sia­łem szczy­pior i po­sta­wi­łem do­niczki w oknie zwró­co­nym na po­łu­dnie, ra­zem z sa­dzon­kami ge­ra­nium, które wra­cają do ży­cia po ciem­nej zi­mie spę­dzo­nej w ła­zience w Pho­enix Ho­use.

*

Kiedy czarne tor­nado ci­snęło ma­łym dom­kiem z Kan­sas przez burz­liwe chmury do Oz, zwia­łem z kina pro­sto na ulicę. Jak czę­sto w dzie­cię­cych snach by­łem uwię­ziony na szma­rag­do­wych pod­ło­gach i ści­gany przez ar­mie Złej Wiedźmy, które prze­kształ­cały się w nie­ustę­pliwą fa­langę ma­sze­ru­ją­cych gwoź­dzi, do­pa­da­jącą mnie, gdy tylko po­śli­zgną­łem się na błysz­czą­cej po­wierzchni?

Dzie­cięce wspo­mnie­nia mają za­bawny zwy­czaj po­wta­rza­nia się. Słyn­nej dziś paź­dzier­ni­ko­wej nocy, około roku temu, kiedy na­stą­piła Wielka Bu­rza, wy­bu­dzi­łem się o wcze­snej po­ran­nej go­dzi­nie z nie­spo­koj­nego snu. Ze­rwał się ostry wiatr. Na po­czątku nie zwró­ci­łem na to uwagi; Dun­ge­ness jest znany ze swo­jej eks­po­zy­cji i wiatr wieje tu bez prze­rwy. W ciem­no­ści za­uwa­ży­łem, że szklany klosz na środku po­koju ko­ły­sze się w tę i we w tę, a sam po­kój pe­łen jest ku­rzu po­de­rwa­nego przez wiatr z każ­dej dziury i kąta. Włą­czy­łem świa­tło, ale nie za­świe­ciło. Prąd zo­stał od­cięty.

Ob­myły mnie pierw­sze cięż­kie fale pa­niki. Ubra­łem się nie­zdar­nie w ciem­no­ści. Czu­jąc chłód i mdło­ści, przy wid­mo­wym pro­mie­niu la­tarni mor­skiej sze­dłem po omacku na tyły domu w kie­runku kuchni, która zno­siła cały cię­żar bu­rzy zwięk­sza­ją­cej swoją in­ten­syw­ność z mi­nuty na mi­nutę. Zna­la­złem świecę i za­pa­li­łem ją; je­żeli coś się zmie­niło, to nie­mrawy pło­mień na­si­lił moje po­czu­cie nie­pew­no­ści i izo­la­cji.

Na ze­wnątrz elek­trow­nia ato­mowa świe­ciła w ciem­no­ści. Zdmuch­ną­łem świecę. Roz­pa­da­jąca się chatka ry­baka w mroku wy­da­wała się do­mem; każda belka roz­cho­dziła się do gra­nic wy­trzy­ma­ło­ści. Raz na ja­kiś czas de­ska od­dzie­lała się od swo­jej są­siadki, osiem­dzie­się­cio­let­nia smoła i farba roz­sy­py­wały się jak z bi­cza strze­lił. Dom się wa­lił. Usia­dłem i cze­ka­łem, aż wiatr zdmuch­nie dach albo wy­bije szybę.

Hu­ra­gan się wzma­gał. Głę­boki, nie­koń­czący się ryk pod­pie­rał te­raz wyż­sze nuty grane przez ściek i rynnę: wrza­ski, jęki i gwizdy ban­shee na­brały sym­fo­nicz­nych pro­por­cji. Mój Pro­spect Cot­tage ni­gdy nie wy­da­wał mi się tak bli­ski, ude­rzany ni­czym bę­ben przez pę­dzący wiatr, który ata­ko­wał go i na­pie­rał, do­ma­ga­jąc się ko­lej­nej ofiary. Na wy­brzeżu pod­nio­sło w po­wie­trze całe da­chy, ich da­chówki spa­dały w ce­ra­micz­nym gra­dzie. Mur ogrodu prze­wró­cił się i prze­kształ­cił w se­rię krzy­wizn przy­po­mi­na­ją­cych węża, stary de­reń roz­sy­pał się jak za­pałki. Przy­bu­dówki ję­czały i zsu­wały się z fun­da­men­tów.

*

Gdy miało się ku sza­remu świ­towi, od­kry­łem, że dom nie uległ żad­nym uszko­dze­niom; na ze­wnątrz roz­trza­sku­jące się o Ness mo­rze spo­wiło mnie prysz­ni­cem sol­nej mgły, która oszro­niła okna i po­pa­rzyła do czerni kol­co­list i żar­no­wiec. Wiel­kie czarne fale po­ru­szały się w zwol­nio­nym tem­pie, cią­gnąc się w ide­al­nych li­niach, ich grze­bie­nie ubite były w biały ca­łun, który wi­siał ni­czym mgła nad pust­ko­wiem.

A Pro­spect stał twardo na swo­ich fun­da­men­tach, w prze­ci­wień­stwie do farmy z Kan­sas. Po­zba­wiony świa­tła i ogrze­wa­nia przez ko­lejny ty­dzień ga­pi­łem się na lśniącą na ho­ry­zon­cie elek­trow­nię i za­sta­na­wia­łem się, czy – tak jak Szma­rag­dowe Mia­sto i sam po­tężny Oz – moje ży­cie i ta chatka nie zo­stały wy­śnione lata temu w Rzy­mie.

Czar­no­księż­nik z kra­iny Oz przy­po­mina mi o prze­ra­ża­ją­cej mocy po­ru­sza­nia, jaką mają filmy. Cie­szę się, że skoń­czył się szczę­śli­wie.

*

Żyję po­ży­czo­nym cza­sem, więc za nic w świe­cie nie wi­dzę sensu w tym, że moje serce ro­śnie za­miast po­pa­dać w mrok.

Zimny wiatr wieje dzi­siej­szej nocy nad tą opusz­czoną wy­spą.

Nad wzgó­rzami i do­li­nami, nad gó­rami i ba­gnami, wzdłuż wiel­kich dróg i ma­łych uli­czek, przez wio­ski, małe mia­steczka, przez mia­sta i me­tro­po­lie.

Wszę­dzie, gdzie wieje, ulice są pu­ste, a domy opusz­czone; trzesz­czące ży­wo­płoty i wy­bite okna, bęb­nie­nie o za­mknięte drzwi.

Wiatr ten wieje wy­soko w wie­żow­cach i igli­cach, ni­sko wzdłuż rzek, wła­muje się do do­mów i dwor­ków, przez ko­ry­ta­rze i w górę klat­kami scho­do­wymi, sze­lesz­cząc za­sło­nię­tymi kur­ty­nami w sy­pial­niach, nad dy­wa­nami, w górę naw i w dół, do krypt, w miej­scach pu­blicz­nych i pry­wat­nych, wśród za­po­mnia­nych se­kre­tów, wo­kół fo­tela, klu­bowca, przez stół ku­chenny.

Wiatr ten jest tak lo­do­waty, że trzę­sie ko­śćmi w gro­bach i prze­pę­dza drżące szczury do ka­na­li­za­cji.

Frag­menty pa­mięci wi­rują i giną w ciem­no­ści. Żółk­nące, na wpół za­po­mniane ga­zety ob­ra­cają się w po­dmu­chach nad ob­skur­nymi pod­miej­skimi do­mami w po­dmu­chach, giną w pu­stce wraz ze sta­rymi na­głów­kami, daw­nymi przy­wód­cami i ne­kro­lo­gami, szcząt­kami in­er­cji. My­śli chwi­lowo oświe­cone przez bły­ska­wicę. Tę­cze ga­sną, garnce złota leżą i rdze­wieją – za­po­mniane jak po­wa­lone drzewa, które usłały pola i mar­twe łąki.

Roz­my­ślam o ży­ciu wo­jow­ni­ków i o tym, jak na­gle opusz­czali ten pa­dół.

Od­ważni i szla­chetni władcy,

Drżę i ża­łuję swo­jego czasu.

Ale wiatr nie za­trzy­muje się przy mo­ich my­ślach. Smaga za­lane wy­ro­bi­ska, bębni o fale na wo­dach, które po­ły­skują twardo i me­ta­licz­nie w nocy, ude­rza o żwir, sze­le­ści mar­twym kol­co­li­stem i ko­ścio­tru­pim na­wro­tem, śmiga stru­my­kami przez wy­schłą trawę – kiedy ja sie­dzę w ciem­no­ści, trzy­ma­jąc świecę, która rzuca mój roz­bity cień po po­koju i sku­pia wo­kół pło­mie­nia moje my­śli ni­czym ćmy.

Nie ru­szy­łem się od wielu go­dzin. Od lat, po­czątku ży­cia, od da­wien dawna: pierw­sza, druga, trze­cia – ze­gar bije do póź­nych go­dzin noc­nych. Wiatr wła­śnie śpiewa.

„Wiecz­ność, wiecz­ność,

Gdzie spę­dzić wiecz­ność?

Niebo czy pie­kło, gdzie,

Gdzie spę­dzisz wiecz­ność?”[8].

I wtem wiatr prze­cho­dzi: go­niąc po ka­my­kach, za­traca się w fa­lach, które ob­my­wają Ness i wy­rzu­cają pió­ro­pu­sze mgły sol­nej, roz­bry­zgu­jące się po oknach. Nic nie może się przed nią uchro­nić. Z pew­no­ścią ża­den czło­wiek nie zmą­drzeje, do­póki nie prze­trwa na świe­cie od­po­wied­niej liczby zim.

Wiatr wzywa moje imię, Pro­roc­two.

Na długo po tym, jak stwórca znisz­czył tę zie­mię, za­mil­kły ra­do­sne pie­śni lu­dzi, a sta­ro­żytne dzieła gi­gan­tów stały opu­sto­szałe.

Wiatr wi­ruje w ryn­nach, ry­czy na słu­pach te­le­gra­ficz­nych.

„Dmuchnę, chuchnę

I do­mek twój zdmuchnę!”[9].

Czas jest roz­bity, prze­szłość i przy­szłość, przy­szła prze­szłość i te­raź­niej­szość. Całe ży­cia wy­ma­zane z księgi przez wiel­kiego dyk­ta­tora, zgrzyt pióra po stro­nie, twoje imię, Pro­roc­two, twoje imię! Wiatr krąży nad pu­stym pa­le­ni­skiem, for­mu­jąc kie­lich z po­piołu, świeca sy­czy. Kto to wy­wo­łał? Ja?

Te­raz na ca­łym świe­cie stoją prze­dmu­chane wia­trem ko­ry­ta­rze i po­kryte mro­zem, za­wa­lone bu­dynki, piw­niczki na wino sy­pią się, kró­lo­wie leżą mar­twi, po­zba­wieni przy­jem­no­ści, cała wierna ka­pela zgi­nęła pod gru­zami.

SO­BOTA 25

Sztorm znik­nął przed drugą, by z na­głym po­dmu­chem po­wró­cić o czwar­tej, oświe­cony jed­nym efek­tow­nym bły­skiem pio­runa, bez grzmotu.

Sy­rena mgłowa wyła przez pół go­dziny, a po­tem uci­chła.

Spo­nie­wie­rany we śnie, jak łódka na środku mo­rza, ni­gdy nie prze­brną­łem nocy bez wsta­wa­nia z łóżka. Nie po­tra­fię so­bie przy­po­mnieć, kiedy było ina­czej. Spa­łem cał­kiem zdrowo przez czter­dzie­ści lat, po­tem coś się zmie­niło. Być może bu­dzę się, by unik­nąć nie­świa­do­mej śmierci u schyłku nocy. Go­dzina wilka z Berg­mana.

Na­stęp­nego dnia nie pa­mię­ta­łem, co cho­dziło mi po gło­wie. Być może nic poza nie­okre­ślo­nym nie­po­ko­jem.

Dzi­siej­szej nocy było zimno, ale wsta­łem na­gle i szcza­łem w ciem­no­ści. Z po­wro­tem w łóżku: po­duszki ubiły się w nie­wy­godne pa­górki, a prze­ście­ra­dła roz­stały się z ma­te­ra­cem – pa­dłem.

Rano sztorm roz­darł górę wo­do­ro­stów, która unosi się tam i z po­wro­tem w pia­nie, na brzegu mo­rza. Wiatr znowu wieje, mewy krążą co­raz bli­żej, jak­bym od­da­wał nie­do­strze­galne cie­pło w tym zią­bie. Po­ko­na­łem wzbie­ra­jący przy­pływ i zna­la­złem trzy ka­mie­nie do no­wego klombu. Wy­zna­czy­łem krąg do ob­sa­dze­nia, ale wy­co­fa­łem się do domu, gdy za­częło sie­kać desz­czem; usa­do­wi­łem się przy moim biurku na cały zimny, desz­czowy dzień.

*

Dawno już nie spę­dza­łem desz­czo­wej, zi­mo­wej so­boty cał­kiem sam, wie­dząc, że słońce nie wyj­dzie przez szparę w nie­bie. Desz­czowe po­po­łu­dnia w mia­stecz­kach wy­peł­nia ogólny zgiełk. Za­uwa­ży­łem, że prze­ży­wam na nowo dzie­cięce uczu­cie znie­wo­lo­nego nie­po­koju – kiedy deszcz ciek­nie po szy­bach, tłu­miąc dźwięki sa­mo­cho­dów ze świa­tłami za­pa­lo­nymi zbyt wcze­śnie, na­wet jak na po­nure lu­towe po­po­łu­dnie.

*

Za dzie­ciaka cu­dow­nie było móc spę­dzać ta­kie po­po­łu­dnia, wy­ci­na­jąc ryby z pa­pieru i wrzu­ca­jąc je do wanny. Albo bu­du­jąc for­ty­fi­ka­cje z ko­ści sło­nio­wej z ze­stawu do ma­dżonga babci Mi­mosy. Albo two­rząc krysz­ta­łowy ogród z mo­jego ze­stawu che­mika za dwa szy­lingi.

*

Desz­czowe dni. Gap się przez okno, gap się przez okno... Nie­koń­czące się pod­miej­skie po­po­łu­dnia spę­dzane w bez­barw­nych do­mach przy­ja­ciół – po­ły­sku­jące, ba­weł­niane róże stu­listne i twarda, lśniąca po­li­tura – prak­ty­ko­wa­nie kul­tu­ral­nych roz­mów. Albo we wła­snym domu, w to­wa­rzy­stwie ja­kie­goś en­tu­zja­zmu zwa­nego hobby – wszy­scy je mie­li­śmy: znaczki, kak­tusy, mo­tyle. Albo na wy­cieczce au­to­bu­so­wej, włó­cząc się po pu­stych uli­cach Wat­ford, aż nie za­mkną skle­pów. Nic tam nie zna­la­złem; wie­dzia­łem, że nie znajdę. W za­pa­da­ją­cym zmroku wra­ca­łem spa­ce­rem obok sza­rych kasz­teli ga­zowni, przez łuki wia­duktu ko­le­jo­wego w Bu­shey, obok do­stoj­nego, pu­stego ko­ścioła z czer­wo­nej ce­gły – za­wsze zbyt du­żego na po­trzeby swo­jej pa­ra­fii, obok skar­la­łych ce­drów w parku i wo­do­cią­gów wciąż ude­ko­ro­wa­nych wy­bla­kłym ka­mu­fla­żem z cza­sów wojny; z po­wro­tem na mój strych i do mo­ich farb, ma­ga­zy­nów, no­ży­czek i za­ska­ku­ją­cych ko­li­zji ko­lażu.

Pan­de­mo­nium

Za­kon świę­tej Ju­lianny pro­wa­dzi dzienną szkołę dla dzieci, do któ­rej zo­sta­łem po­słany w wieku pię­ciu lat, by być gnę­bio­nym groź­bami ognia pie­kiel­nego przez grupę bru­tal­nych za­kon­nic – uzbro­jo­nych w na­klejki z gwiazd­kami i świę­tymi do wkle­je­nia na końcu dwu­na­stu ta­bel z po­prawną ko­niu­ga­cją; każda ta­belka była przy­pi­sana do in­nego apo­stoła. Że­la­zne dzie­wice Boga, uzbro­jone w klesz­cze i kaj­dany ka­to­li­cy­zmu, wtar­gnęły do mo­jego nie­win­nego ogrodu ze słod­kimi obiet­ni­cami – grzecz­nym lody z soku po­ma­rań­czo­wego, ale krnąbr­nym – li­nijką po ła­pach.

Słod­kie, wy­szo­ro­wane my­dłem twa­rze spo­glą­da­jące spo­mię­dzy zmarsz­czek skry­wały oso­bo­wo­ści tak dzi­waczne jak wszystko, co wy­obra­ziło się po­tem za drzwiami planu Dia­błów. Te za­stra­sza­jące au­to­maty, ob­lu­bie­nice Boga ży­ją­cego w ce­li­ba­cie, po­rą­bały mój raj na ka­wałki ni­czym łu­pieżcy Ama­zo­nii – wy­rzy­na­jąc ścieżki do­bra i zła do nieba, pie­kła i czyśćca.

Te węże nie przy­nio­sły żad­nego po­zna­nia, tylko głę­boką nie­uf­ność do aryt­me­tyki, co po la­tach po­zo­sta­wiło mnie na ła­sce in­spek­tora kon­troli skar­bo­wej.

*

Gdy mia­łem sie­dem lat, w mo­jej pierw­szej szkole z in­ter­na­tem w Mil­ford w so­bot­nie po­po­łu­dnie roz­da­wano dwie un­cje ra­cjo­no­wa­nych sło­dy­czy, o które gra­li­śmy w kulki na wy­po­le­ro­wa­nej pod­ło­dze sali ze­brań – za­ję­cie z wła­sną ter­mi­no­lo­gią: blo­kady, spi­rale, ko­cie oczka, ko­smyki. Ktoś ga­sił świa­tła, a my za­czy­na­li­śmy upiorną grę w zbi­ja­nego w ciem­no­ści – bi­ja­tyka tra­tu­ją­cych się ma­łych chłop­ców w nie­fo­rem­nych sza­rych gar­ni­tu­rach. Zda­rzały się tańce to­wa­rzy­skie, kłót­nie o to, kto ma pro­wa­dzić, dep­ta­nie so­bie po pal­cach – aż zwo­łani przez jedną z trzech wy­nio­słych ma­tron nie by­li­śmy zmu­szani do tań­cze­nia qu­ick­stepa.

So­bot­nie spa­cery w desz­czu do prze­ro­śnię­tego parku na­zy­wa­nego dżun­glą, z arau­ka­riami chi­lij­skimi i pre­hi­sto­rycz­nymi chwa­stami; albo do wraku La­morny, która utknęła pew­nej sztor­mo­wej nocy u stóp klifu w Bar­ton pod­czas swo­jej wy­prawy na Mo­rze Po­łu­dniowe. „Nie pod­chodź zbyt bli­sko klifu”.

Oczy utkwione w ziemi, ró­żowy za­wciąg po­spo­lity u two­ich stóp. Desz­czowe so­boty, wieczna sa­mot­ność dzie­ciń­stwa, ho­ry­zonty ogra­ni­czone mżawką; sta­nie przy oknie i ma­rze­nie, żeby coś się wy­da­rzyło, co­kol­wiek, kiedy deszcz brzęka o szyby. Wszy­scy w do­mach. Opusz­czone ulice i te świa­tła sa­mo­cho­dów za­pa­lone zbyt wcze­śnie.

Bomby wo­do­rowe i Sput­nik, płyty dłu­go­gra­jące, Elvis i bur­czący mię­czak Buddy Holly, I Love Lucy, Bilko i inne nudne ame­ry­kań­skie se­riale ty­dzień po ty­go­dniu. Deszcz pa­dał, a na­strój mo­jego ojca się po­gar­szał.

*

Pry­watna mi­to­lo­gia po­wraca w moim pi­sa­niu tak samo, jak ma­kowe wieńce wkra­dły się do mo­ich fil­mów. Ta ar­che­olo­gia stała się moją ob­se­sją, dla „eks­per­tów” moja sek­su­al­ność jest bez­ła­dem. Wszyst­kie in­for­ma­cje, które otrzy­ma­li­śmy, po­winny nas, in­wer­ty­ków, za­smu­cić. Ale za­nim skoń­czę, mam za­miar wiel­bić nasz za­ką­tek raju, ten ka­wa­łek ogrodu, o któ­rym Pan za­po­mniał wspo­mnieć.

SO­BOTA 26

Dzie­więć­set pięć­dzie­siąt mi­li­ba­rów, naj­mniej­sze ci­śnie­nie od­no­to­wane w ciągu ostat­nich stu dwu­dzie­stu la­tach. Długi spa­cer wo­kół Ness do elek­trowni; po­tem w górę, do dom­ków straży przy­brzeż­nej, w któ­rych ni­gdy wcze­śniej nie by­łem. Są ulo­ko­wane po­środku kopca z fosą, która ota­cza duży ob­szar – nie­gdyś ogródki wa­rzywne.

Trudno jest zna­leźć do­bry wa­rzyw­niak; na­wet na ba­gnach ze­szłej je­sieni na­tra­fi­łem za­le­d­wie na je­den, gdy po­dró­żo­wa­łem po oko­licy z ka­merą, krę­cąc kra­jo­braz do Wo­jen­nego re­qu­iem. Zo­stały zmie­cione przez su­per­mar­kety. Kie­dyś wszyst­kie te małe chatki miały swoje wła­sne wa­rzyw­niaki, za­nim jesz­cze zbu­do­wano drogę pod­czas wojny. Te­raz nie ma żad­nego.

Przez cały dzień wiał rześki wiatr, ale było cie­pło, w sam raz.

*

Ozna­czy­łem, usta­wi­łem i wy­ko­pa­łem okrą­gły klomb przed do­mem. Przed sa­dze­niem wzią­łem trzy małe szczepki z kwit­ną­cego roz­ma­rynu; za­po­mnia­łem, że – w prze­ci­wień­stwie do la­wendy – nie można ich po­bie­rać o każ­dej po­rze roku. Na­tra­fi­łem na tę in­for­ma­cję w The Co­un­try Ho­use­wife’s Gar­den Wil­liama Law­sona z 1618 roku:

„Roz­ma­ryn, bło­go­sła­wień­stwo wśród ziół tu w An­glii, w in­nych kra­jach po­wszechny. Sa­dze­nie szcze­pek jest naj­pew­niej­sze za­raz po świę­cie Lam­mas... Przy­wie­ziony z go­rą­cych kra­jów do nas, na chłodną pół­noc. Za­sto­so­wań ma wiele do mięs, wię­cej do le­cze­nia, a naj­wię­cej dla psz­czół. Roz­ma­ryn i słodka róża rdzawa to efek­towna ozdoba drzwi lub okna”.

PO­NIE­DZIA­ŁEK 27

Obu­dziło mnie czy­ste, błę­kitne niebo – ze­bra­łem ka­mie­nie na plaży, wró­ci­łem i za­sa­dzi­łem krąg la­wendy oraz jukę z tyłu, by wy­zna­czyć gra­nicę. Ra­do­sny po­ra­nek.

Wąż w kształ­cie $

Film wił się ni­czym wąż przez moje ży­cie, sza­lony cwa­niak wpy­cha­jący swoje wy­sy­sa­jące ży­cie macki w każdy za­ka­ma­rek – kilka dni tu­taj i czuję to do­tkli­wie. Znisz­czył złote mil­cze­nie, idyllę, którą ży­łem ostat­nio w moim ma­ga­zy­nie na Bank­side nie­mal osiem­na­ście lat temu. Znowu roz­my­ślam o Wo­jen­nym re­qu­iem – nie przy­nio­sło mi żad­nej ra­do­ści i po­sta­wiło we mnie pustkę w kon­fron­ta­cji z nie­koń­czą­cym się kle­pa­niem wy­wia­dów, w któ­rych samo dzieło zni­kało w po­toku po­wta­rza­ją­cych się py­tań. Szy­ko­wa­łem się na czas w Ber­li­nie – trzy­dzie­ści wy­wia­dów w dwa dni i wię­cej na ho­ry­zon­cie.

„Czy film umiera?”

„Umarł?”

„W ze­szłym roku ty ogło­si­łeś, że umie­rasz!”

Czu­łem, że dzien­ni­karz robi mi wy­rzuty.

„Tego wie­czoru na żywo z Ber­lina dla kul­tu­ral­nych wia­do­mo­ści RAI, duch na ban­kie­cie”.

Po­po­łu­dnia i wie­czory spę­dzi­łem na czy­ta­niu no­wej bio­gra­fii Erica Gilla, który – choć eks­cen­tryczny, a na­wet głu­piutki – pod­jął próbę po­łą­cze­nia swo­jej sztuki i ży­cia, rzu­ca­jąc wła­sne ciało do walki. Whit­man, Car­pen­ter, Gill i – bli­żej na­szych cza­sów – Ian Ha­mil­ton Fin­lay oraz John Ber­ger – wszy­scy, zdaje się, wy­ru­szyli tą starą, pro­stą ścieżką, drogą wy­zna­czoną przez pana i pa­nią Blake gra­ją­cych Adama i Ewę: nago w ich lon­dyń­skim ogro­dzie. Blake i Wil­liam Mor­ris... Wszy­scy oglą­dają się za sie­bie – za ra­jem na ziemi. I wszy­scy byli w kon­flik­cie ze świa­tem wo­kół. Mocno to czuję, wy­bie­ram „nowe” me­dium – film, w któ­rym po­szu­kuję. Rolki się kręcą, każda ich stopa za­własz­czona przez biz­nes, aż kręci mi się w gło­wie. Za­po­mi­nam, gdzie za­czą­łem... je­śli, oczy­wi­ście, w ogóle za­czą­łem, ścieżka filmu jest tak zdra­dliwa, że ła­two po­my­lić dro­go­wskazy – cią­gnie tam i siam, wo­dzi cię za nos.

*

Po­czu­cie roz­stro­je­nia doj­rze­wało we mnie, ka­ta­li­zo­wane przez moje pu­bliczne ogło­sze­nie za­ka­że­nia wi­ru­sem HIV. Te­raz nie wiem już, czy sku­piam się na so­bie, czy na tym, co my­śli wi­dow­nia. Re­ak­cje na mnie się zmie­niły. Jest w nich ele­ment kultu, który mnie mar­twi. Być może o to za­bie­ga­łem.

W każ­dym ra­zie nie mia­łem wy­boru, za­wsze nie­na­wi­dzi­łem ta­jem­nic – tego raka, który nisz­czy; le­piej wy­do­być sprawę na świa­tło dzienne i mieć ją z głowy. Gdyby to tylko było ta­kie pro­ste – całe moje ży­cie się zmie­niło; moje dzi­kie noce z wódką te­raz są tylko nie­zno­śnym wspo­mnie­niem, cią­go­tami przed pod­da­niem się. Mi­nęły dwa lata z kil­koma przy­pad­ko­wymi, noc­nymi wyj­ściami. Na­wet przy bez­piecz­niej­szym sek­sie mia­łem po­czu­cie, że ży­cie mo­jego part­nera jest w mo­ich rę­kach. Za­le­d­wie wstęp do nocy opusz­cze­nia. Prze­sze­dłem długą drogę ak­cep­ta­cji ogra­ni­czeń. Ale ma­rzę o nie­praw­do­po­dob­nie dłu­gim ży­ciu jako ku­dłaty sa­tyr.

Ten la­ment nie znaj­duje po­twier­dze­nia w sta­nie mo­jego umy­słu, bo po­mi­ja­jąc do­bi­ja­jącą się prze­szłość – film, seks i Lon­dyn, ni­gdy nie by­łem szczę­śliw­szy niż w ze­szłym ty­go­dniu. Pa­trzę i wi­dzę za moim oknem głę­boko la­zu­rowe mo­rze w lu­to­wym słońcu, a dziś zo­ba­czy­łem swo­jego pierw­szego trzmiela. Za­sa­dzi­łem la­wendę i kępy try­tomy.

Ma­rzec

ŚRODA 1

Ma­rzec przy­szedł wraz z wi­churą. Ka­len­da­rium Hor­tense mówi:

„Pod­staw i zwiąż naj­słab­sze ro­śliny i kwiaty przed wia­trem, za­nim nad­cią­gnie zbyt gwał­tow­nie i w jed­nej chwili nie znisz­czy ca­ło­rocz­nej pracy... Z ko­lei ostat­nie mrozy i wschod­nie wia­try szko­dzą twoim naj­wspa­nial­szym tu­li­pa­nom, więc za­uważ je; dla­tego przy­kryj nie­które ma­tami lub płót­nem, aby za­po­biec plam­kom, a cza­sem znisz­cze­niu. Taką samą tro­ską otocz swoje naj­cen­niej­sze za­wilce, pier­wiosnki, cie­mier­niki, irysy, hia­cynty – wcze­sne cy­kla­meny. Owiń swoje strzy­żone wierz­chołki cy­pry­sów wiąz­kami słomy, je­śli wschodni wiatr za­wieje; udo­wod­niono, że ich koń­cówki są bar­dzo ma­rudne. Od­słoń nie­które ro­śliny, ale ostroż­nie; bo koń­cówka mro­zów wciąż trwa, a ostre wia­try, z na­głym ża­rem słońca, mogą spiec je i znisz­czyć w jed­nej chwili. A przy ta­kiej po­go­dzie ani siać, ani prze­sa­dzać, choć ma­rzec to mie­siąc siewu na­sion”.

Róże, w szcze­gól­no­ści róże po­marsz­czone, któ­rym wy­biły pąki, zo­stały ciężko spie­czone przez nie­koń­czący się wiatr. In­wen­tarz ogrodu po­ka­zuje mi, że wszystko inne prze­trwało. Ka­pu­sta mor­ska wal­czy da­lej, gro­szek nad­mor­ski wy­kieł­ko­wał, po­dob­nie jak kilka sa­mo­sie­jek na­stur­cji i na­gietka le­kar­skiego. Pie­truszka i maki kwitną, a irysy mają do­bre dzie­więć cali wy­so­ko­ści – cał­kiem za­ska­ku­jące jak na żwir. Kró­liki cią­gle wy­gry­zają ko­per aż do gruntu, ale wy­daje się, że wszystko inne zo­sta­wiają w spo­koju. Jed­na­ko­woż pszo­naki wonne zo­stały zma­sa­kro­wane przez śli­maki.

Ze­bra­łem cztery sa­dzonki la­wendy.

Za­sa­dzi­łem skal­nicę.

Lato 1988 – Wo­jenne re­qu­iem

Kiedy przy­go­to­wy­wa­łem se­kwen­cję ogro­dową na roz­po­czę­cie Wo­jen­nego re­qu­iem, upew­ni­łem się, że sia­nie na­sion od­by­wać się bę­dzie w wietrzną, dun­ge­nes­sową noc oświe­tloną lampą naf­tową. Wi­dły, gra­bie, ko­newka i sa­dzak zo­stały ze­brane kilka mie­sięcy wcze­śniej ze sto­sów sta­rych na­rzę­dzi ogrod­ni­czych w skle­pach ze sta­ro­ciami. Gra­bie zła­mały się dzi­siaj, ich trzon był po­dziu­ra­wiony przez kor­niki. Spa­li­łem resztki w ogniu – po­tem zna­la­złem ka­wa­łek wy­rzu­co­nego na brzeg su­ro­wego drewna od­po­wied­niej dłu­go­ści. Wiele z mo­ich na­rzę­dzi to te same, któ­rych uży­wa­łem jako chło­piec. Kiedy mój oj­ciec umarł, zna­la­złem je rdze­wie­jące w sto­dole za jego do­mem, za­bra­łem z po­wro­tem do Lon­dynu, wy­czy­ści­łem i na­oli­wi­łem.

Abing­don 1948 – Sem­pe­rvi­vum

W 1948 mój oj­ciec do­stał po­sadę ofi­cera do­wo­dzą­cego RAF-u w Abing­don nie­opo­dal Oxfordu. Opusz­czone kwa­tery mał­żeń­skie były po­ma­lo­wane w ka­mu­flaż z plam khaki i czerni, ogród to nie­równy traw­nik oto­czony ogro­dze­niem z drutu kol­cza­stego, któ­rego je­dyną ozdobę sta­no­wił be­to­nowy „skal­niak” ze sta­rego schronu prze­ciw­lot­ni­czego.

Wra­ca­łem z młyna wod­nego, gdzieś za pu­bem o na­zwie Rose Re­vi­ved, ści­ska­jąc w rę­kach gro­madę roj­ni­ków po­da­ro­wa­nych mi przez męż­czy­znę, który tam miesz­kał. Ro­sły na ka­mien­nym da­chu, po­pa­rzone do czer­wo­no­ści przez wiatr i słońce, z kwia­tami w kształ­cie gwiazd i ko­lo­rze róży oraz ide­al­nie wy­kształ­co­nymi, mi­nia­tu­ro­wymi pę­dami – każdą ro­ślinę po­kry­wała ła­piąca rosę pa­ję­czyna. Te kwiaty wy­da­wały się obcą eg­zo­tyką w bo­ga­tym i ma­low­ni­czym, przy­brzeż­nym ogro­dzie męż­czy­zny, la­bi­ryn­cie fa­soli wie­lo­kwia­to­wej i mo­dro­zie­lo­nej ka­pu­sty, nad któ­rymi uno­siły się białe mo­tyle. Po­dą­ża­łem za męż­czy­zną przez tę bujną dżun­glę do za­gród dla świń, trzy­ma­jąc ostrożny dy­stans do jego oswo­jo­nego ła­bę­dzia, który miał zła­mane skrzy­dła i sy­czał, gdy pod­cho­dzi­łem zbyt bli­sko (ła­będź, jak mi po­wie­dziano, może zła­mać czło­wie­kowi rękę, więc jego nie­peł­no­spraw­ność przy­nio­sła mi pewną sa­tys­fak­cję).

Męż­czy­zna od­na­wiał za­wa­lone bu­dynki. Rzeź­bił gzyms ko­minka z ogrom­nej beli dębu. Bez i barszcz Man­te­gaz­ziego, ko­saćce żółte i stare wierzby wy­da­wały się go­towe do prze­bi­cia się przez grube, ka­mienne mury i wy­bite okna, aby od­zy­skać za­bło­cony bruk – nie­pewna rów­no­waga zo­stała osią­gnięta. Aby ujarz­mić nie­okieł­znaną na­turę, męż­czy­zna no­sił broń: strze­lał do wron na wią­zach, od czasu do czasu tra­fia­jąc ja­kąś, która z ło­sko­tem spa­dała przez ga­łę­zie, pod­czas gdy jej to­wa­rzyszki od­la­ty­wały co­raz wy­żej w let­nie po­po­łu­dnie, wście­kle pro­te­stu­jąc.

Męż­czy­zna, przy­stojny i pewny sie­bie, no­sił starą sztruk­sową kurtkę ze szkar­łatną chu­stą za­wią­zaną jak u kow­boja. Pa­lił fajkę, cho­dząc po­woli i spo­koj­nie; uty­kał od sta­rej rany, która spra­wiała, że po­chy­lał się nie­bez­piecz­nie i za­kłó­cał moją rów­no­wagę, gdy sze­dłem obok niego. Nie mó­wił zbyt wiele. Pa­ty­kiem ścią­gnął sem­pe­rvi­vum z da­chu i po­da­ro­wał mi je.

Uważ­nie po­wta­rza­łem na­zwę sem­pe­rvi­vum przez całą drogę do domu w Abing­don, gdzie za­sa­dzi­łem moje ła­miące ję­zyk łupy i z dumą po­ka­za­łem je swoim przy­ja­cio­łom, któ­rych w ogóle nie in­te­re­so­wały ro­śliny, ale pil­nie uczyli się ich na­zwy jak li­ta­nii: SEM-PER-VI-VUM.

Ob­wiesz­cze­nie

Roj­nik spod znaku Jo­wi­sza, „Gro­mo­władny”, chroni każ­dego, kto go wy­ho­duje, przed bu­rzami i pio­ru­nami; jego dzia­ła­nie jest tak po­tężne, że ce­sarz Ka­rol Wielki na­ka­zał ho­do­wać go na da­chu każ­dego domu. Do dziś można zna­leźć go ro­sną­cego w ten sam spo­sób, trwa­ją­cego przez su­szę i mróz, ży­ją­cego wiecz­nie.

CZWAR­TEK 2

Chłodny, szary dzień z nie­usta­ją­cym desz­czem.

Mój oj­ciec – do­wódca, był go­spo­da­rzem tego brzyd­kiego, ce­gla­nego domu po­pla­mio­nego ka­mu­fla­żem, oto­czo­nego dru­tem kol­cza­stym. Ba­wi­li­śmy tu­taj grupę bar­dzo nie­przy­sto­so­wa­nych „do­mow­ni­ków”, osób wy­ko­rze­nio­nych ze służby na­ro­dowi, każda ko­lejna bar­dziej wy­ma­ga­jąca od po­przed­niej. Opieka nad nimi wy­cień­czyła moją matkę.

Naj­pierw była de­spotka z WAAF-u znana jako Krwawa Mary, która wy­glą­dała jak za­dziorny ru­dzik. Po­tem Jonno, ka­rany pi­rat dro­gowy, który jeź­dził na swoim mo­to­rze wo­kół obozu ze mną na tyl­nym sie­dze­niu, ści­ska­ją­cym jego włosy ło­nowe przez nie­ist­nie­jące kie­sze­nie w stra­chu o ży­cie – gra znana jako kie­szon­kowy bi­lard. I nie­obli­czalna dziew­czyna, która w swoim sza­leń­stwie wy­my­śliła so­bie wujka mi­lio­nera strzy­gą­cego owce na An­ty­po­dach. Kiedy prze­pro­wa­dzi­li­śmy się z Cam­bridge do Abing­don, w ślad za nami prze­je­chała au­to­sto­pem przez kraj i po­ta­jem­nie no­co­wała w ga­rażu, aż pew­nego wcze­snego ranka zo­stała za­sko­czona przez mo­jego ojca z la­tarką. Przy­pro­wa­dził ją drżącą i nagą do sa­lonu, gdzie się roz­pła­kała.

Do­bito układu i zo­stała na ty­dzień czy dwa; za­bie­rała moją sio­strę i mnie do mia­sta, by ob­da­ro­wy­wać nas dro­gimi, „nie­od­po­wied­nimi” pre­zen­tami. Moim ostat­nim pre­zen­tem od niej było na­rę­cze ka­lii, które przy­nio­słem do domu – ku wi­docz­nemu za­kło­po­ta­niu mo­jego ojca. Wiel­bi­łem te ka­lie, sym­bol mo­jej ob­se­sji na punk­cie kwia­tów: błysz­czące, eg­zo­tyczne, fin­de­siec­lowe. Wiem, że tata wo­lałby ze­staw pi­sto­le­tów.

*

Krótka prze­jażdżka mo­to­rem z rę­kami głę­boko w kie­sze­niach Jonno przy­wio­dła nas do zbom­bar­do­wa­nego domu na końcu drogi. Jego ogród zdzi­czał, a ru­iny zo­stały po­kryte bu­rzą biało-czer­wo­nych wa­le­rian; było to do­sko­nałe miej­sce do szu­ka­nia psz­czół i mo­tyli, któ­rych nie było w po­nu­rych, wy­ko­szo­nych ogro­dach na­szego za­kątka.

Dal­szy spa­cer przez pola za­pro­wa­dził nas ku gru­pie sta­rych kasz­ta­now­ców ro­sną­cych wzdłuż brzegu stru­mie­nia, który na po­czątku roku ja­śniał glist­ni­kiem i wę­żo­po­dob­nymi głów­kami ob­razka pla­mi­stego. Glist­nik i prze­bi­śniegi wy­zna­czały po­czą­tek końca zimy. Ten pierw­szy, po­sła­niec ja­skó­łek, jest skład­ni­kiem jed­nego z naj­bar­dziej skom­pli­ko­wa­nych zio­ło­wych le­ków:

„Weź ci­borę, goź­dziki, pieprz cu­beba, im­bir, no­strzyk, kar­da­mon, buz­dy­ganki, gałkę musz­ka­to­łową, po jed­nym na­parstku. Sok z glist­nika, osiem na­parst­ków. Wy­mie­szaj wszyst­kie sprosz­ko­wane skład­niki ze wspo­mnia­nym so­kiem i pintą oko­wity oraz trzema pin­tami bia­łego wina. Wlej to do szkla­nej de­sty­larki i na­stęp­nego dnia wy­de­sty­luj na lek­kim ogniu. Woda ta do­sko­nale chroni przed su­cho­tami oraz każdą inną cho­robą, która wy­wo­dzi się z ka­taru, żółci czy śluzu”.

Je­śli to wy­daje się skom­pli­ko­wane, prze­kaz o ob­razku jest jesz­cze bar­dziej – Gérard in­for­muje nas, że:

„Niedź­wie­dzie, po tym jak przez czter­dzie­ści dni spały w swo­ich no­rach bez żad­nego po­ży­wie­nia poza tym, co wy­li­zały i wy­ssały ze swo­ich łap, jak tylko wyjdą, zja­dają zioła ob­razka pla­mi­stego. Dzięki jego wietrz­nej na­tu­rze wy­głod­niałe je­lita otwie­rają się”.

Ale ta ro­ślina ma wię­cej prak­tycz­nych za­sto­so­wań niż wy­wo­ły­wa­nie pier­dów u niedź­wie­dzi. Uży­wano jej do kroch­ma­le­nia kryz, które no­sili mroczni, mło­dzi męż­czyźni u Ty­cjana – piękno oku­pione rę­kami pra­czek, które „ten naj­czyst­szy, biały kroch­mal spierz­chał, po­kry­wał bą­blami i spra­wiał, że były szorst­kie, chro­po­wate i pie­kące”.

*

Tej zimy moi ro­dzice spę­dzili dwa ty­go­dnie na nar­tach w St. Mo­ritz, po­zo­sta­wiw­szy nas w czu­łych rę­kach Krwa­wej Mary. Kiedy wró­cili, za­kra­dli się do mo­jego po­koju w mroku nocy i po ci­chu za­wie­sili szwaj­car­ski ze­gar na ścia­nie przy no­gach łóżka – z po­nurą, małą sową, któ­rej oczy prze­su­wały się w rytm ty­ka­nia.

Gdy się obu­dzi­łem, by­łem prze­ko­nany, że mój po­kój na­wie­dziły de­mony; prze­ra­żony ob­ser­wo­wa­łem te bez­li­to­sne oczy w pół­świe­tle, aż świt do­dał mi od­wagi, by – trzę­sąc się ze stra­chu – po­pę­dzić do łóżka mo­ich ro­dzi­ców. Mój oj­ciec się śmiał: „Nie bądź taką ciotą[10], De­rek”.

Bra­tek

Viola tri­co­lor, fio­łek trój­barwny, ma­coszka, sie­rotka lub kwiat Świę­tej Trójcy[11]. Jego nek­tar po­ło­żony na śpią­cej po­wiece sprawi, że męż­czy­zna lub ko­bieta za­ko­cha się w pierw­szej ży­wej isto­cie, którą zo­ba­czy – je­śli masz taką fan­ta­zję ni­czym ze Snu nocy let­niej. Mocny na­par zro­biony z li­ści wy­le­czy zła­mane serce; nasz bra­tek to silny afro­dy­zjak, jego fran­cu­ska na­zwa, pen­sée, zna­czy „my­ślę o to­bie”. Je­śli spro­wa­dzi cię na ma­nowce, nie martw się: ziel­nik mówi, że le­czy try­pra, bo „jest to ro­ślina po­sępna, o zim­nej, ob­śli­zgłej, lep­kiej na­tu­rze... do­sko­nały lek na we­ne­ryczne kło­poty”.

W daw­nych cza­sach bratki były dzie­wi­czo białe, do­póki Ku­pi­dyn nie wy­mie­rzył w nie swo­ich strzał i nie za­mie­nił ich bieli w ko­lory tę­czy.

Jed­nej rze­czy mu­sisz być świa­dom: zbie­ra­nie brat­ków w pierw­szych pro­mie­niach brza­sku, a zwłasz­cza gdy są skro­pione rosą, bez wąt­pie­nia przy­nie­sie śmierć uko­cha­nej oso­bie.

Czy bratka przy­pięto nam jak jego ak­sa­mitną, dzie­więt­na­sto­wieczną efek­tow­ność na tek­sturę eks­tra­wa­ganc­kich i mięk­kich ubrań Oscara? Jak mówi Fi­cino, ogrody Ado­nisa upra­wiane są ze względu na kwiaty, nie owoce – ale co z tymi owo­cami? Bratki, za­nim się ro­ze­śmie­jesz, to także kwiaty Świę­tej Trójcy. Nie bądź taki skwa­szony[12].

PO­NIE­DZIA­ŁEK 6

Bar­dzo cie­pły dzień – w ogro­dzie bez kurtki. Słońce było ja­skrawe, ale nieco za­mglone – i ta­kie po­zo­stało. Żad­nego wia­tru. Przed lun­chem tem­pe­ra­tura osią­gnęła sześć­dzie­siąt kilka stopni.

Przy­pływ do­tarł da­lej niż kie­dy­kol­wiek, jak się­gam pa­mię­cią. Prze­sze­dłem wzdłuż plaży pra­wie do krańca Ness, zbie­ra­jąc krze­mie­nie – wy­zna­czy­łem drugi okrą­gły klomb na fron­cie chaty; po­je­cha­łem na Ham­street i wró­ci­łem z taczką. Te­raz mogę prze­no­sić żwir bez uży­wa­nia wor­ków.

Wy­ple­wi­łem tylny ogró­dek, ogro­dzi­łem ko­per wło­ski, który cią­gle ob­gry­zały kró­liki, za­sa­dzi­łem dwa nowe irysy i kro­ko­smię. O pią­tej trzy­dzie­ści usia­dłem na sta­rym, wi­kli­no­wym krze­śle twa­rzą w stronę za­cho­dzą­cego słońca i czy­ta­łem ga­zetę. Przy­szedł nie­wielki chłód; prze­pły­nął chór ko­ma­rów, czarne bzy ła­pały ostat­nie pro­mie­nie słońca. Ze­rwał się wiatr, przy­no­sząc za­pach mo­rza; prze­le­ciała ruda pu­stułka.

Wy­jąt­kowy spo­kój.

WTO­REK 7

Ogrod­nik ko­pie w od­mien­nym cza­sie, bez prze­szło­ści czy przy­szło­ści, po­czątku czy końca. W cza­sie, który nie roz­sz­cze­pia dnia go­dzi­nami szczytu, prze­rwami obia­do­wymi i ostat­nim au­to­bu­sem do domu. Kiedy wcho­dzisz do ogrodu, wstę­pu­jesz w ten czas – mo­mentu wej­ścia ni­gdy nie da się za­pa­mię­tać. Kra­jo­braz wo­kół cie­bie zo­staje prze­mie­niony. To tu­taj znaj­duje się „amen” po mo­dli­twie.

Na po­czątku swo­jej po­dróży po­wrot­nej po wiel­kiej an­tycz­nej spi­rali Dante tra­fia do kró­le­stwa w ciem­nym le­sie.

„Net mezzo del cam­min di no­stra vita

Mi ri­tro­vai per una se­lva oscura

Che la di­ritta via era smar­rita”[13].

Na­gle zo­staję spro­wa­dzony do tu i te­raz przez prze­ni­kliwy, kłó­tliwy głos w te­le­fo­nie. Mój czło­wiek z Po­rlock jest na li­nii, mówi o cza­sie z po­cząt­kiem i koń­cem, do­słow­nym cza­sie, mo­no­te­istycz­nym cza­sie, za który nie­spra­wie­dli­wie cię ka­sują.

*

Deszcz po­kry­wa­jący smu­gami okno wy­trąca wi­dok z ostro­ści, na­kłada mi­go­czące ko­lory na moje nie­ru­chome ka­mie­nie. Kro­kusy za­mknięte cia­sno jak pa­ra­solki; ogó­recz­nik usiany kro­plami desz­czu i błę­kit­nymi gwiazd­kami. Sza­firki gnież­dżą się w krze­mie­niach, a pierw­szy złoty pszo­nak roz­kwita.

W tym roku dawna na­zwa pszo­naka, kwiatu zi­mo­wego lipca, nie mo­gła być bar­dziej w punkt. Spo­śród wszyst­kich wio­sen­nych kwia­tów goź­dzik ogro­dowy ma spe­cjalne miej­sce w moim sercu. Ro­śnie dziko tu, na kli­fach Fol­ke­stone. W So­mer­set, gdzie spę­dzi­łem więk­szość swo­jego dzie­ciń­stwa, po­kry­wał ka­mienne mury mię­dzy chat­kami; za­zwy­czaj był ja­sno­żółty, ro­niący swoje „od­cie­nie zło­tego barw­nika, na któ­rych uwiel­biają od­po­czy­wać po­ranne pro­mie­nie słońca”.

Tru­ba­du­rzy wkła­dali do swo­ich cza­pek kwiat goź­dzika na szczę­ście; miał naj­słod­szy za­pach wio­sny. No­sząc pszo­nak, Jau­fré Ru­del prze­mie­rzył Święte Ce­sar­stwo Rzym­skie wzdłuż i wszerz: śpie­wał przed ry­cer­skimi re­zy­den­cjami i basz­tami zam­ków, aż jego słodka pieśń nie wpa­dła w ucho sie­dzą­cemu głę­boko w lo­chu Ry­szar­dowi Lwie Serce. Stąd kwiat ten jest znany jako praw­dziwa mi­łość w nie­szczę­ściu.

*

Deszcz i do­bra, cie­pła po­goda przy­spie­szyły roz­kwit kra­jo­brazu – wcze­śnie przy­nio­sły na­sy­cone, wio­senne ko­lory. Mar­twa zima mi­nęła. Dziś Dun­ge­ness pro­mie­nieje pod cy­no­wym nie­bem – ja­sność ob­mywa lśniące szma­ragdy, ar­sze­ni­kową zie­leń, sza­fir, szał­wię i zie­lony grynsz­pan, małe wy­sepki mchu od­zna­czają się na tle ró­żo­wych krysz­ta­łów gór­skich, lśniąco żółte ła­wice kol­co­li­stu, głę­boka rdza zwię­dłej or­licy na tle wierz­bo­wych za­ro­śli – mocny bur­gund ze sre­brzy­stymi ba­ziami i wa­chla­rzami ochro­wo­żół­tych prę­ci­ków, wy­koń­czo­nych de­li­kat­nym śla­dem li­mon­ko­wej zie­leni świeżo pę­ka­ją­cych li­ści.

Ta­kiej sym­fo­nii ko­lo­rów nie wi­dzia­łem w żad­nym in­nym miej­scu. Dun­ge­ness jest ostrze­że­niem przed da­leką Pół­nocą, kra­jo­bra­zem, który po­łu­dniowcy mogą uznać za po­sępny i mo­no­tonny, który śpiewa ni­czym lasy brzo­zowe w mu­zyce Si­be­liusa.

Wi­dzia­łem z mo­jego domu słońce, które gra­mo­liło się zza za­mglo­nego mo­rza. Obu­dziło mnie ono przez okno sy­pialni i zo­stało ze mną przez cały dzień. Nie ma drzew czy wzgórz, które mo­głyby je za­sło­nić. Kiedy za­cho­dziło nad rów­ni­nami na za­cho­dzie, sie­dzia­łem i ob­ser­wo­wa­łem to na przy­po­mi­na­ją­cym tron krze­śle, które ura­to­wa­łem ze śmiet­nika. Ni­gdy nie prze­ga­piam za­cho­dzą­cego słońca, jak­kol­wiek chłodna by­łaby po­goda.

Dziś wi­siało ogromne i szkar­łatne po dniu ciem­nych chmur. Zja­wiało się na kilka krót­kich mi­nut, ide­alny krąg przed znik­nię­ciem – po­tem nad­cho­dziła ciem­ność, pę­dząca przez niebo, by przy­tu­lić atra­men­towe belki Pro­spect Cot­tage; ale za­nim świa­tło zga­śnie, dom od­bija złoto albo – jak tego wie­czoru – go­reje ru­bi­nowo z olśnie­wa­jąco szkar­łat­nymi ta­flami szkła. W tym mo­men­cie świa­tło jest tak czer­wone, że wszyst­kie zie­le­nie stają się czarne jak smoła, kol­co­list i żar­no­wiec wy­glą­dają jak kru­czo­czarne ukwiały, roz­le­gła i po­sępna syl­weta.

ŚRODA 8

Z Po­etyki prze­strzeni Ba­che­larda:

„Cóż za wy­jąt­kowa głę­bia ist­nieje w dzie­cię­cych ma­rze­niach na ja­wie! I jak szczę­śliwe jest dziecko, które na­prawdę po­siada swoje chwile sa­mot­no­ści... Są dzieci, które po­rzucą grę, by iść nu­dzić się w ką­cie man­sardy. Jak czę­sto ma­rzy­łem o stry­chu na moją nudę, kiedy ży­ciowe kom­pli­ka­cje spra­wiły, że utra­ci­łem za­lą­żek wol­no­ści! Tak więc, poza wszyst­kimi po­zy­tyw­nymi war­to­ściami zwią­za­nymi z ochroną, dom, w któ­rym się uro­dzi­li­śmy, staje się na­sy­cony war­to­ścią ma­rzeń, które trwają, kiedy dom znika”.

*