Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
[O KSIĄŻCE]
„Współczesna natura” to dziennik Dereka Jarmana, obejmujący okres od stycznia 1989 roku do września 1990 roku. Chorujący na AIDS artysta uprawiał w tamtym czasie postmodernistyczny ogród w Prospect Cottage, który do dziś pozostaje jednym najważniejszych i najbardziej osobliwych dzieł jego życia. „Współczesna natura” to zarazem dziennik ogrodniczy, jak i medytacja Jarmana nad własnym życiem, sztuką oraz sytuacją społeczno-polityczną w Wielkiej Brytanii i Europie. W dzienniku znalazło się również miejsce na sprawozdanie z wizyty w Warszawie, którą Jarman odbył przy okazji retrospektywy jego filmów w 1990 roku.
Poruszający pamiętnik pisany w samotni na końca świata. Kontemplacja ogrodu i obserwacje roślin, ale przede wszystkim posępny namysł nad światem, społecznością queer, jak słone mgły od morza, które zniszczyły wyrosłe w kamieniach kosaćce.
Urszula Zajączkowska
Derek Jarman uważał “Współczesną naturę” za formę „prywatnej mitologii”, którą budował z komentarzy do własnych filmów, wspomnień o doświadczeniach seksualnych i środowisku queerowym oraz z obserwacji na temat roślin uprawianych w Prospect Cottage. Stara rybacka chata była dla chorego na AIDS artysty miejscem schronienia, kontemplowania przyrody i refleksji nad ludzką i nie-ludzką naturą, zapisywanej w dzienniku. Dopełnieniem intymnych notatek był równie osobisty film “Ogród” – symboliczny obraz utraconego raju i gasnącego życia.
Małgorzata Radkiewicz
Derek Jarman (1942–1994) – brytyjski twórca awangardowy: reżyser filmowy, scenograf malarz, pisarz i ogrodnik; działacz ruchu na rzecz równouprawnienia osób LGBT. Był jednym z pionierów New Queer Cinema i filmowego postmodernizmu. Do jego najpopularniejszych dokonań należą filmy „Caravaggio”, „Sebastian” czy „Edward II". Dziełem jego życia jest również istniejący do dzisiaj postmodernistyczny ogród przy Prospect Cottage w Dungeness. Jarman zmarł w wyniku AIDS w 1994. Ostatnie dzieła, m.in. film „Blue” oraz książkę „Chroma: Księga kolorów”, poświęcił swojemu doświadczeniu życia z wirusem HIV.
Paweł Świerczek (1988) – dramaturg, performer, organizator kultury. Ukończył kulturoznawstwo na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach oraz Laboratorium Nowych Praktyk Teatralnych na Uniwersytecie SWPS w Warszawie. Tłumacz książki „Chroma. Księga kolorów” Dereka Jarmana (wyd. Silesia Film, 2017), autor scenariusza i dramaturg jej scenicznej interpretacji „Chroma” (2019, Teatrgaleria Studio, Warszawa, reż. G. Jaremko).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 511
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Seria ESEJ
· Michał Tabaczyński, Pokolenie wyżu depresyjnego
· Łukasz Łuczaj, Seks w wielkim lesie
· Dawid Kujawa, Pocałunki ludu. Poezja i krytyka po roku 2000
· Magdalena Okraska, Nie ma i nie będzie
· Wojciech Jóźwiak, Nasze zwierzęta mocy
· Adrianna Alksnin, Na coś trzeba umrzeć. Kolejna książka o raku
· Derek Jarman, Współczesna natura, przełożył Paweł Świerczek
Od tłumacza
Derek Jarman dość swobodnie podchodził do kwestii cytowania, oznaczania dat czy przywoływania nazwisk, co stawia wiele dodatkowych wyzwań translatorskich i wymaga obrania pewnych arbitralnych strategii. Jarman cytuje teksty, nie podając szczegółowych źródeł. Często nie przytacza nawet tytułu tekstu czy nazwiska osoby autorskiej. Wszelkie cytaty nieoznaczone przypisem pochodzą z tekstów, które nie zostały przetłumaczone na język polski lub nie udało mi się ich zidentyfikować. Zostały przetłumaczone przeze mnie. Cytowane fragmenty, które doczekały się polskich tłumaczeń, przytoczono za dostępnymi wydaniami polskimi i oznaczono przypisami bibliograficznymi.
Tłumacząc niniejszy dziennik, starałem się utrzymać ducha miejsca i czasów jego powstania. W tekście pozostały więc mile zamiast kilometrów, dwunastogodzinny system czasowy, temperatura podawana w stopniach Fahrenheita, nieaktualne nazwy miast (np. Kalkuta zamiast Kolkata), a także terminy dziś już niestosowne i niestosowane, ale w czasach Jarmana powszechne (np. „cygański” zamiast „romski”, „prostytutki” zamiast „pracownice seksualne”). Jednocześnie postanowiłem wyeliminować ewidentne błędy i literówki popełnione przez autora w nazwach własnych i tytułach.
Przypisy objaśniające postanowiłem ograniczyć do minimum. Dotyczą przede wszystkim nieprzetłumaczalnych na polski aluzji i gier językowych. Rozszyfrowywanie merytorycznych niuansów, znaczeń stojących za skrótami i nazwami własnymi pozostawiam w gestii osoby czytającej.
Paweł Świerczek
1989
Styczeń
NIEDZIELA 1
Prospect Cottage, jego belki czarne od smoły, stoi na żwirze na Dungeness. Zbudowany osiemdziesiąt lat temu na skraju morza – pewnej sztormowej nocy wiele lat temu fale ryczały u frontowych drzwi, grożąc, że go połkną... Teraz morze wycofało się, pozostawiając za sobą pasma żwiru. Widać je wyraźnie z powietrza; rozchodzą się od latarni morskiej na krańcu Ness niczym poziomice na mapie.
Prospect zwrócony jest w stronę słońca wschodzącego po drugiej stronie drogi lśniącej srebrzyście od morskiej mgły. Mała kępka ciemnozielonego żarnowca miotlastego wybija się z płaszczyzny ochrowego żwiru. Dalej, na brzegu morza, rysuje się gmatwanina chat i łodzi rybackich oraz dawno porzucony, ceglany piec zewnętrzny, który zatonął niczym bunkier pod dziwnym kątem; wiele lat temu gotowano w nim sieci rybackie w bursztynowym konserwancie.
Nie ma murów ani płotów. Granicą mojego ogrodu jest horyzont. W tej opuszczonej okolicy ciszę przełamuje tylko wiatr i mewy drące się nad rybakami przynoszącymi popołudniowy łów.
Jest tu więcej światła słonecznego niż gdziekolwiek w Brytanii; ono i ciągły wiatr zamieniają żwirowisko w kamienistą pustynię, na której trzymają się tylko najwytrzymalsze trawy – torując drogę szałwiowozielonej kapuście morskiej, niebieskiemu żmijowcowi, czerwonemu makowi, żółtemu rozchodnikowi.
Żwir jest domem dla skowronków. Wiosną naliczyłem ich nie mniej niż tuzin: śpiewających nade mną, niknących na błękitnym niebie. Schwytane w pędzącą bryzę gromady dzwońców krążą wokół w spiralach. Podczas odpływu morze zwija się, by odsłonić szeroką, piaskową mieliznę, na której morskie ptaki nikną niczym rtęć, gdy lecą nisko nad ziemią. Mewy pożywiają się obok rybaków wykopujących dżdżownice. Kiedy wybucha zimowy sztorm, kormorany ślizgają się po falach, które ryczą wzdłuż Ness i rzucają kamieniami o stromy brzeg.
Widok z mojej kuchni na tyłach domu jest ograniczony po lewej stronie przez starą latarnię morską na Dungeness oraz żelaznoszarą masę reaktora nuklearnego, przed którym ciemnozielony żarnowiec miotlasty i jaśniejący żółtymi kwiatami kolcolist uformowały na żwirze małe wysepki kończące się zmarniałym zagajnikiem iwy i jesionu, skarłowaciałych i wyniszczonych przez wichry.
W środku tego zagajnika rośnie jałowa grusza, która męczyła się przez wieki, by wyrosnąć na dziesięć stóp; pod nią dywan fiołków. Sękate dzikie róże strzegą tej sekretnej miejscówki, gdzie w spokojne letnie dni przestrojniki i modraszki gromadzą się setkami, unosząc się obok iglic pokrzyw, gęstych od czarnych, szylkretowych gąsienic.
Wysoko w górze krąży samotny sokół, podczas gdy daleko na niebieskim horyzoncie wysoka, średniowieczna wieża kościoła w Lydd, katedry mokradeł, pojawia się i znika w mirażu gorąca.
Kwitnie niebiańsko błękitny ogórecznik lekarski – jedna z kęp, które samoistnie zasiały się przy tylnych drzwiach. Zwiędł podczas wczesnoporannego przymrozku, ale ożył szybko: „Ja, ogórecznik, niosę odwagę”[1].
CZWARTEK 5
Pierwszy krokus we frontowym ogrodzie wybił z jednej z bulw, które zasadziłem zeszłego roku w małych kieszonkach torfu w żwirze. Borykał się z otwarciem przez cały poranek, by w końcu ściągnąć na siebie światło słońca, kiedy znikało już za domem.
PONIEDZIAŁEK 9
Posadzone róże: Rugosa double de Coubert Harrisonii, Rosa mundi – wybór starych róż ze sklepu Rassella w Earls Court. Zanim skończę, będzie ich ponad trzydzieści, rozsianych po klombach w całym ogrodzie, naruszających jego dzikość w jak najmniejszym stopniu.
O zmierzchu dotarłem do szkółki roślinnej ulokowanej w małym kwadracie pod platanami – to romantyczne miejsce. Spacer w pogłębiającym się mroku przez grzędy roślin i patrzenie na niszczejące fotografie nad każdą z sadzonek wciągają w marzenia o długich letnich dniach. Rosa mundi, róża świata, ze swoimi karmazynowymi kwiatami w rumiane paski – kamrat aptekarskiej Rose Officinalis, róży z Provins – została sprowadzona przez dwunastowiecznego krzyżowca i unieśmiertelniona przez Guillaume’a de Lorrisa w jego poemacie Opowieść o Róży. Kiedy wziąłem swoje róże, żeby za nie zapłacić, zauważyłem swojego starego przyjaciela André obsługującego kasę. Wyśmiał mój pomysł na dziki ogród.
PONIEDZIAŁEK 16
Drugi z moich małych ostrokrzewów został pożarty przez nienasyconego królika, który gładko przegryzł się przez łodygę, by dobrać się do liści będących poza jego zasięgiem. Przystrzygłem resztki, które zostały. Zeszłego roku przesadzony ze swojej wygodnej, śródlądowej grządki stracił wszystkie swoje liście od mroźnego wschodniego wiatru; poczerniałe szczątki z wolna wróciły do życia.
Te ostrokrzewy były pierwszymi roślinami, które hodowałem – w wielkich wannach zatopionych w kamieniach. Zachęcił mnie fakt, że ten rodzaj rośnie po drugiej stronie Ness, w Holmstone.
Wykrzywione przez wiatry w przerażające formy, te starożytne drzewa po raz pierwszy wspomniane zostały przez Lelanda w jego itinerarium; pisze tam, że „gładzą drób i zabijają dużo ptactwa”.
ŚRODA 18
Kontynuowałem moje sadzenie róż: Rosa foetida bicolor – kolejna stara róża, z pojedynczymi kwiatami: jasnożółtymi i czerwonymi, rosła na Bliskim Wschodzie od XII wieku;Rosa cantabrigiensis, bladożółta, odkryta w latach trzydziestych XX wieku w ogrodach botanicznych w Cambridge.
Olśniewająco słoneczny dzień – jako że efekt cieplarniany przejmuje stery, zima wyparowuje.
O dwunastej z lokalnych stajni przyjechał ładunek gnoju. Kiedy przerzucałem go łopatą, zdałem sobie sprawę z tego, w jak słabej kondycji jestem – miałem spore trudności w dotrzymaniu tempa radosnemu, glasgowskiemu rolnikowi, który musi być po sześćdziesiątce. Nie mając taczki, przez cały dzień taszczyłem ciężkie wory, by rozdysponować po ogrodzie choćby jedną trzecią ładunku. Gnój kosztował dwadzieścia cztery funty, cały biznes – gnój i róże – jakieś dwieście funtów, i napełnił mnie radością. Gdy nadeszła pora na herbatę, bolało mnie tak bardzo, że pomyślałem: czas się poddać.
O czwartej trzydzieści słońce utonęło za elektrownią atomową.
Po obu stronach frontowych drzwi stoją schludne donice, każda długa na dwanaście stóp, szeroka na dwie stopy i sześć cali; zostały wypełnione starymi kostkami betonu oraz popękanymi cegłami, które ostrożnie wydobyłem i użyłem do wzmocnienia fundamentów podjazdu. Samochody łatwo grzęzły w żwirze i trzeba było je holować.
Podczas odpływu zbierałem odkryte przez porządny sztorm ogromne, podłużne krzemienie i niczym smocze zęby wsadziłem je na sztorc do donic. Wokół nich dwa małe kręgi, każdy z dwunastu kamieni, formowały prymitywne zegary słoneczne. Pomimo suchego lata donice zakwitły. Niewielkie mulczowanie pomaga.
Pośród roślin, które w nich rosną, są rojniki i rozchodniki, zawciąg, goździk, skalnica, lepnica, pszonak, kosaciec, nagietek lekarski, kocanka włoska, ruta, rumian, orlik, mak polny, santolina i nasturcja oraz lewkonia długopłatkowa wypełniająca wieczory swoim niebiańskim zapachem i przyciągająca ćmy, by piły jej nektar.
CZWARTEK 19
Pod kredowym księżycem o zmierzchu wyciąłem mocny pęd u podstawy jednego z bzów rosnących przy Long Pits. Zasadziłem go naprzeciwko okna kuchennego, tuż przy róży gęstokolczastej.
Wziąłem podobną szczepkę zeszłego marca i zasadziłem ją tuż przy ścianie kuchni; wystrzeliła w górę i dobrnęła do końca lata wysoka na ponad dwie stopy.
Na Ness bzy tworzą gęste, piramidalne krzaki, wysokie na jakieś dziewięć stóp; jest ich cztery lub pięć na przestrzeni mili; łatwo doznają poparzeń od mgły solnej, ale poza tym wydają się szczęśliwe – w tym roku bardzo wyrosły, pąki się rozwijają.
Bez odpędza czarownice, a jeśli wyrósł przy domu, nigdy nie należy go wykorzeniać.
WTOREK 31
Moje czterdzieste siódme urodziny.
Morska mgła opadła, pozostawiając za sobą jasny, słoneczny dzień. Kiedy obchodziłem ogród, śpiewał skowronek. Przed domem kwitną krokusy, żonkile pączkują. Róże już strzelają liśćmi. Jeden z krzewów rozmarynu zakwitł, a sferyczne nasiona kapusty morskiej wykiełkowały.
Spędziłem po obiedzie godzinę, siedząc w słońcu w samym swetrze – coś, czego nigdy dotąd nie robiłem w dzień urodzin, który zawsze był zimny i szary.
Zasadziłem naręcze kapust morskich przy ogrodzie – rosną szybko, w ciągu roku będą z nich ozdobne rośliny. Wielkie szarozielone liście łapią letnią rosę niczym perły; ich perfekcja nietknięta przez drapieżne gąsienice. Kapusty obrysowują brzeg morza, ich plisowane listki tańczą kankana pośród wraku statku. O tej porze roku są ledwo widoczne, ale kiedy przyjrzeć się bliżej, wypuszczają już swoje krzepkie, fioletowe listowie. Do kwietnia zamienią się w modrą zieleń, która później – w czerwcu, zostanie zanurzona w pianie białych kwiatów.
Luty
ŚRODA 1
Kwiaty rosną i plączą się niczym powój wzdłuż ścieżek mojego dzieciństwa. Najbardziej kochane były błękitne gwiazdy dzikich niezapominajek, które migotały w mroku edwardiańskich zagajników ogrodu mojej babci. Nieskazitelne przebiśniegi rozpościerały się w witającym je słońcu – obok pojedynczy krokus, fioletowy pośród jego złotych towarzyszy. Orlik kanadyjski, z jego kwiatami w kształcie kręgów kręgosłupa, i złowieszcza szachownica, która pełzała niczym wąż w zakątkach...
Tej wiosny kwiaty były moim pierwszym wspomnieniem, zaskakującym odkryciem; zabłysły krótko przed śmiercią, rozdzielając urok na dni i miesiące niczym gong, który wzywał nas na obiad, przerywając moją samotność.
Gong przynosił do ogrodu, w którym byłem sam, pilną konieczność powrotu do tamtego innego świata. Podczas tych cennych chwil stałem i patrzyłem, jak ogród rośnie – coś niedostrzegalnego dla moich przyjaciół. Tutaj, w moich fantazjach pączki otwierały się i zamykały, róża rozpadała się nagle, roztrzaskując się obok ścieżki, albo tulipan gubił pojedynczy płatek, na zawsze rujnując swoją perfekcję.
Pylasty bluszcz straszył pajęczynami, pokrzywy wyrosły latem, by parzyć gołe kolana, a ja nauczyłem się obchodzić z daleka wilczą jagodę, patrzeć na nią z niechętnym szacunkiem. Ale spośród wszystkich roślin to mniszki lekarskie, które krwawiły na biało po ich zerwaniu, napędzały mi największego stracha.
Jednak ogród babci, pomimo swych cieni, był miejscem słonecznym; już nieuprawiany, jego zielne granice dawno zostały rozmyte przez najazd stokrotek i jaskrów, powoli powracał do dziczy.
CZWARTEK 2
Kolcolist to płomień złotych kwiatów, siłą ułożony przez wiatr w spazm dziwnych kształtów, pogięte gałęzie wykręcają się jak pranie. To jedyny zimowy kwiat na Ness; niektóre krzaki mają sześć stóp wysokości, ukoronowane ciasnymi pękami kolców, które skrzypią na wietrze. Pozostałe krzaki lgną do podłoża, ukształtowane w zgrabne stożki i piramidy przycinane przez króliki z precyzją rzeźbiarza. „Sezon na całowanie kończy się, kiedy kolcolist kończy kwitnąć”[2]. Nie ma się co martwić – tutaj kwitnie zawsze.
PIĄTEK 3
Przez dwa miesiące po przeprowadzce tutaj każdego dnia spędzałem godziny na zbieraniu fragmentów niezliczonej ilości rozbitych butelek, porcelanowych talerzy, kawałków zardzewiałego metalu. Był tu rower, garnki, nawet stary stelaż do łóżka. Śmieci walały się po całej okolicy. Każdego dnia myślałem, że skończyłem to zadanie, aby później odkryć, że żwir wypluł w nocy kolejny plon.
Słoneczne dni były najlepsze na sprzątanie, bo szkło i ceramika migotały. Zakopałem łup w miejscu starego ogniska na tyle ogrodu, w dużym kopcu, który przykryłem kępami trawy usuniętej podczas budowania żwirowego ogrodu.
Podczas otwarcia jednej z galerii opisywałem swój ogród Maggi Hambling. I wspomniałem, że planuję napisać o nim książkę.
Odpowiedziała: „Och, wreszcie odkryłeś naturę, Derek”.
„Nie sądzę, że to dokładnie tak”, odpowiedziałem, myśląc o Constable’u i o Kent Samuela Palmera.
„Ach, totalnie rozumiem. Odkryłeś współczesną naturę”.
W lipcu moja skarpa zakwitła dwoma różnymi dzikimi makami – makiem wątpliwym, P. dubium, i makiem polnym, P. rhoeas. Ostrożnie zebrałem główki nasienne i pograbiłem kopiec, jako że maki lubią rosnąć w świeżo naruszonej ziemi. Resztę nasion rozrzuciłem jak okiem sięgnąć... Niektóre z sadzonek mają już dwa cale średnicy, ale wydają się szczególnie lubiane przez ślimaki, które ciągle je obgryzają; pomimo to rośliny przeżyły i wkrótce znowu zakiełkują.
Nakręciłem zeszłoroczne maki z pszczołą krążącą nad nimi i wykorzystałem ujęcia w Wojennym requiem. Maki rosły w wielu moich filmach: Imagining October, Caravaggio, Ostatni Anglicy i Wojenne requiem.
Maki szkarłatne
Oto mak
Kwiat niwy i ugoru
Krwiście czerwony
Działki kielicha dwie
Wkrótce zwiędną
Płatki cztery
Pręcików wiele
Piętnem napromieniowany
O wielu nasionach
Do posypywania chleba
Berło życia
Splecione we wieńce
Ku pamięci zmarłych
Przynosiciel snów
I słodkiego zapomnienia
PONIEDZIAŁEK 6
Piękny, słoneczny dzień z ławicą chmur, która raz za razem zbierała się i wycofywała znad Ness. Przed trzecią skończył się przypływ, więc szedłem godzinę przez piaski do sklepu Jacka po papierosy. Po drodze minąłem dwa usmarowane olejem nurzyki, jeden już martwy, drugi całkiem bez ruchu. Martwe lub umierające ptaki pojawiają się wzdłuż wybrzeża niemal codziennie. Nie miałem serca, by go dobić; jutro oczywiście będzie martwy, rozerwany na strzępy przez czarnowrony, które krążą wśród mew, czekając na ich koniec.
Po powrocie do domu zapaliłem papierosa i powędrowałem do ogrodu, gdzie, ku memu zdumieniu, rozmaryn pokrył się kwiatami.
Zeszłego roku mroźne lutowe wiatry zahamowały moje rośliny – w kwietniu były poczerniałe i zszargane – ale lato je wskrzesiło i wyrosły na zdrowe krzewy, wysokie na około stopę. Rozmaryn – Rosmarinus, rosa morska, okazał się być dość odporny. Mój sąsiad mieszkający drzwi obok ma stary, sękaty okaz – wszystkie książki ogrodnicze mówią stanowczo, że rozmaryn nie lubi wiatru, ale trudno znaleźć bardziej wietrzne i otwarte miejsce. Thomas More, który go kochał, napisał: „Jeśli chodzi o rozmaryn, pozwalam mu rozsiać się po wszystkich ścianach mojego ogrodu nie dlatego, że pszczoły go kochają, ale dlatego, że jest to zioło poświęcone pamięci, a więc przyjaźni, stąd jego gałązka ma niemy język”.
To zioło było częścią bukietu Ofelii: „Tu jest rozmaryn, dla pamięci”[3]. Pozłacanego i obwiązanego wstążką używano przy ślubach; jego gałązkę kładziono również w dłoni zmarłej osoby.
Według legendy pierwotnie jego kwiaty były białe aż do dnia, kiedy Dziewica Maria położyła swoją szatę do wyschnięcia na kilku krzewach, barwiąc ich kwiecie na niebiański błękit.
„Gdzie kwitnie rozmaryn, tam rządzą kobiety”[4]; lata temu na wyspie Patmos stara kobieta, u której spałem na dachu, uprała mi ubrania i uperfumowała je dzikim rozmarynem ze wzgórza. W starożytnej Grecji młodzi mężczyźni nosili we włosach wianki z rozmarynu, by rozbudzić umysł; być może sympozjon był wypełniony tym zapachem.
Willa Zuassa 1946
W 1946 roku polecieliśmy do Włoch, gdzie mój ojciec po kilku miesiącach został komendantem lotniska w Rzymie i świadkiem w weneckich procesach wojennych. Willa Zuassa została dla nas zarekwirowana – był to ogromny dom nad jeziorem Maggiore z rozległymi ogrodami na nabrzeżu.
Piękne kwiaty i jak je uprawiać – kilka miesięcy po moich czwartych urodzinach moi rodzice dali mi tę ogromną, edwardiańską książkę ogrodniczą, pełną rozkosznych, akwarelowych ilustracji i zgrabnych, małych rysunków. Róże herbaciane, dzwonki piramidalne i wyżliny Hugh Norrisa oraz Pierwiosnek chiński Francisa Jamesa to moje ulubione – wprawiały mnie w osłupienie podczas wielu deszczowych dni. Gdzie moi rodzice znaleźli tę książkę albo dlaczego dali mi ją ze starannie wpisaną dedykacją – trudno mi to pojąć. Z pewnością nie mogłem jej przeczytać, a nawet gdybym mógł, nie wiem, co miałbym uczynić z długimi listami akacji, akantów i krwawników.
Być może mój ojciec znalazł ją w zakurzonym rogu jakiejś księgarni w Mediolanie. Albo moja matka odkryła książkę w domu i dała mi ją.
Piękne kwiaty stały się moją biblią na wiele lat: ślęczałem nad jej egzotycznymi stronami, bazgrałem kolorową kredką po jej ilustracjach i wykonałem swoje pierwsze rysunki kwiatów, kopiując te z książki.
Wiele lat później zleciłem powiększenie jednej z akwarel do ogromnych rozmiarów na potrzeby tła dla krótkiego pas de deux do Nokturnu Sibeliusa: ogromny łuk rumianoróżowych orchidei zredukował tancerzy do rozmiarów wróżek, tak pomysłowo wyczarowywanych na fotografiach spirytystycznych z przełomu wieków.
Piękne kwiaty rozpoczynają się od róży. Książka nie szczędzi pochwał: nic, co dotyczy róży, nie powinno być sztywne, koturnowe czy formalne, czy to w kwestii ich uprawy, czy pisania o nich – piękno rodzi piękno. Któż potrafi patrzeć na zdjęcie pięknego ogrodu bez odczuwania impulsu do uprawiania kwiatów – i jakie może to dać efekty! Ogród, w którym biedna, chimeryczna ludzkość zdolna jest miotać się od emocji, które prowadzą do spokoju i piękna. „Patrzaj! Darń zeszła różą”, rozkazuje:
„Patrzaj! Darń zeszła różą i śmieje się kwiecie,
A tu jeden tydzień więcej w pył zapadł przecie;
Rwij te róże i pij wino! bo nim się obejrzysz,
Już się róże w proch rozsypią, a darń w zeschłe śmiecie...”[5].
Więc tenRubajjat był pierwszym wierszem, na który padł mój wzrok. Dunbar i sam Bard pojawili się zaraz potem; nie było lepszej ścieżki do poezji niż ta ogrodnicza książka.
Mój ojciec sfilmował moją matkę zbierającą przy murze domu mojej babci różowe kapusty ozdobne, podczas gdy rozpadały się na kawałki w jej rękach; ojciec nakręcił też moją siostrę i mnie w ogrodach Zuassy, stojących przed donicą z różowymi geraniami – „pelargoniami rabatowymi”, jak moja książka pieczołowicie nam przypomina. Gerania pozostają dla mnie geraniami. Piękne kwiaty opisują je tak: „Rządząca niegdyś królowa ogrodu kwiatowego, radosna rabatówka, zrzekła się tytułu na rzecz innych”. Ale nie dla mnie: przez lata troskliwie pielęgnowałem gerania na moim balkonie w Londynie, gdzie kwitły bez przerwy w najbardziej niesprzyjających warunkach.
W dzisiejszych czasach rośliny miewają najupiorniejsze kolory, alePaul Crampel, prawdziwy szkarłat, jedyny kolor geranium, jest rzadkością.
Prawdziwy szkarłat jest problemem nawet przy tworzeniu kostiumów do filmów i był tematem wielu rozmów z Christopherem Hobbsem, kostiumografem w Caravaggio. „Nie mogę znaleźć prawdziwego szkarłatu”, lamentował, trzymając mały kwadrat zabytkowego jedwabiu. „Gdzie dziś można znaleźć ten kolor?”
Ogród w Zuassie biegł przez milę wzdłuż brzegów jeziora Maggiore. Rozlewał się po jego kamiennych tarasach – róg obfitości kaskadowo kwitnących kwiatów, opuszczonych alei z potężnymi kameliami, starych róż ciągnących się aż do jeziora, ogromnych, złotych dyń, kamiennych bożków, przewróconych i pokrytych biegającymi jaszczurkami zielonymi, ciemnych cyprysów oraz lasu pełnego orzechów laskowych i słodkich kasztanów.
W dalekim zakątku lasu znajdowała się stróżówka, gdzie stara babcia, która pochodziła z innych czasów, szwendała się wokół obszernych donic, od jednej do drugiej, i nosiła wiązki liści morwy, by nakarmić armię żarłocznych jedwabników. W tym edenie moja siostra i ja szliśmy ramię w ramię, nadzy, wzdłuż pomostu zanurzającego się w wody jeziora.
Pogoda była kapryśna: słońce szybko znikało, a burza schodziła z gór. Pewnego razu szklane drzwi trzasnęły z taką gwałtownością, że roztrzaskały się na tysiące kawałków, zrywając od stołu nas wszystkich siedzących przy kolacji. Ale burza miała się szybko skończyć; te dni pozostały w mojej pamięci jako pełne słońca. Świt sprowadzał sprzątaczkę Cecilię, która krzątała się po moim pokoju z długą miotełką do kurzu, by przepędzić jaskółki, które wlatywały przez okno, żeby zbudować swoje gniazda w kątach pokoju. Potem stawiała mnie na łóżku i patrzyła, jak się ubieram, zawsze starannie poprawiając moje sznurówki u butów.
Po śniadaniu Davide, jej przystojny, osiemnastoletni bratanek, sadzał mnie na kierownicy swojego roweru i jeździliśmy wiejskimi drogami – albo wypływaliśmy na jezioro starą łódką, gdzie mogłem patrzeć, jak osiemnastolatek rozbierał się z gorąca, gdy wiosłował wokół cypla do tajemniczej zatoczki, śmiejąc się całą drogę. Był moją pierwszą miłością.
WTOREK 7
Naliczyłem sporo ponad pięćdziesiąt pąków żonkili, które zasadziłem zeszłego roku. Żaden jeszcze się nie otworzył, ale jeśli ta ciepła pogoda się utrzyma, powinny to zrobić w ciągu tygodnia.
To wczesna odmiana. Króle Alfredy, które posadziłem na początku zeszłego września, ledwo wybijają się z podłoża.
„Żonkil”, pisze Thomas Hill, „jest kwiatem na czasie, dobrym na pokaz”. Gérard w swoim Zielniku mówi nam o zapewnieniach Teokryta, że żonkile rosną na łąkach; napisał też, że piękna pani Europa, wchodząc ze swoimi nimfami na łąkę, zebrała słodko pachnące żonkile. Ujął to w poniższych wersach, które możemy przetłumaczyć tak:
„Ale kiedy przychodzą tutaj dziewczęta,
Łąki kwitną jak wzrokiem objąć,
To dziewczę z tymi, tamto – z tamtymi,
Przycinają kwiaty, same się radując;
Ta z Narcyzem dobrze pachnącym,
A ta z Hiacyntem zadowolonym”.
Bulwy żonkili były używane przez Galena, chirurga w szkole gladiatorów, do zasklepiania dużych ran i blizn; z tych samych powodów rzymscy żołnierze nosili bulwy w plecakach. Być może właśnie tak po raz pierwszy trafiły do tego kraju. Angielska nazwa to daffodil, asphodel – jest mylony z asfodelem. Nazywano go również narcyzem trąbkowym.
Żonkile „przybywają, zanim odważą się na to jaskółki, i pięknie przyjmują marcowe wiatry”. Kiedy czytam te słowa, są dla mnie zabarwione smutkiem, bo sezonowa natura żonkili została zniszczona przez ogrodników, którzy obecnie zmuszają je do rozkwitu na długo przed Bożym Narodzeniem. Jedną z radości, które utraciła nasza technologiczna cywilizacja, jest ekscytacja, z jaką przyjmowano sezonowe kwiaty i owoce; pierwszy żonkil, truskawka czy wiśnia są dziś elementami przeszłości, tak jak drogocenny moment ich nadejścia. Nawet mandarynka – dziś satsuma albo klementynka – pojawia się jako drylowana miesiące przed zimowymi świętami. Spodziewam się, że pewnego dnia zobaczę żonkile na sprzedaż na targu przy Berwick Street w sierpniu – będzie ich tyle, co truskawek na Boże Narodzenie.
Nawet skromne jabłko uległo. Twarde, zielone, woskowe odmiany wyrugowały gatunki z mojego dzieciństwa: pachnące, sierpniowe jabłka Parmena Adamsa o różowym miąższu, laxtony i jabłka rdzawe; zdaje się, że tylko jabłka koksa przetrwały tę napaść. Być może moja nostalgia jest nie na miejscu – obecnie żonkili jest mnóstwo, a grzyby, kiedyś luksus, są wyprzedawane na funty. Awokado i mango stały się oklepane. Ale żonkil – gdyby tylko żonkil mógł znowu przychodzić wraz z wiosną, jadłbym truskawki razem ze swoim świątecznym puddingiem.
Słońce wyszło o czwartej, rzucając wyjątkowo długie cienie. Gdy zachodziło za elektrownią atomową, patrzyłem na ten należący do Prospect Cottage, dopóki cień komina nie dotknął morza.
Prąd brzęczy wzdłuż drutów,
by wciąż sma-żyć ryby i frytki.
W zachodzącym słońcu
pośród żwiru
słyszę głos:
„Właściciel samochodu o numerach rejestracyjnych HXJ jest proszony...”
To był spokojny dzień.
Zaparzyłem swoją atomową kawę,
naprawiłem ściany, by oprzeć się burzy.
O dziewiątej trzydzieści słońce znika za kościołem w Lydd;
lewkonia wypełnia wonią powietrze.
O dziesiątej zapalam latarnię,
jasnoróżowa ćma lśni na bladoniebieskiej ścianie.
Pospiesznie przewracam strony swej książki:
to zmrocznik pazik.
ŚRODA 8
Żwir, ciężki od rosy, migotał o świcie. Delikatnie niebieska mgła obmywała wierzby, skowronki wstały. Cóż za pokaz szafranów złocistych, biedronka kąpała się w bladoniebieskim ogóreczniku lekarskim – otwierały się bazie kotki – później, w chłodzie dnia wracam do domu przez żwir – migoczące, opalizujące światło. Vermeer maczał swój pędzel w takiej właśnie mieniącej się samotności.
PONIEDZIAŁEK 13
Pierwszy deszcz od tygodni, i to raczej niemrawy, choć napędzany silnym wiatrem. Ledwo zwilżył żwir – przez noc jeden z krzewów rozmarynu zrzucił liście, ten sam, który okazał się tak wrażliwy w zeszłym roku. Rozwiewane w kółko krokusy całkiem wyrosły, toczą nierówną walkę z podmuchami wiatru; za nimi wzbiera morze bryzgające białą pianą. Przed południem pierwszy z żonkili otworzył się, zgięty niemal do ziemi przez surową pogodę. Modliliśmy się o dobry, rzęsisty deszcz (poprzedniej nocy podlewałem frontowy ogród), nie o takie krótkie wahanie izobarów.
Rzym 1946 – Ogrody Borghese
Oto żyliśmy w mieszkaniu zarekwirowanym admirałowi Ciano, wujkowi ministra spraw zagranicznych rządu Mussoliniego.
„I wszedł do ogrodu w chłodzie dnia”, gdzie zasadził „wszystkie drzewa, dające przyjemność”. Każdy park marzy o raju; samo słowo paradise po persku znaczy ogród. Ten konkretny cień Edenu pierwotnie znajdował się na terenach willi, którą Scipione Borghese zbudował dla siebie we wczesnych latach XVII wieku. Tutaj, w chłodzie letniego popołudnia jeździłem na nieustępliwych osiołkach pod starymi cedrami przez polany akantu do zegara wodnego, który odmierzał czas na kaskadzie skał pokrytych paprociami.
Sam czas musiał rozpocząć się na poważnie po wygnaniu z raju, bo, jak dziś wiemy, siedem dni, w trakcie których został stworzony świat, stanowiło wieczność. Starożytni Egipcjanie, których życia mierzono dorocznymi wylewami Nilu, byli jednymi z pierwszych systematycznie oznaczających upływ czasu; ogród Borghese upamiętnia ich swoją bramą w kształcie bliźniaczych pylonów.
W każdym zakątku park mapował historię czasu: polany były usiane pomnikami upamiętniającymi jego upływ. Należał do nich marmurowy krąg zasłużonych, który został wzniesiony pod koniec XIX wieku dla uczczenia zjednoczenia Włoch: seria umęczonych, mrukliwych poetów, polityków, muzyków i inżynierów, którzy wybrukowali drogę ku nowoczesnemu państwu. Idiotycznie uroczyste, tym głupim posągom zawsze groziło graffiti; niektóre miały czerwone nosy – właśnie te były dla mnie najciekawsze.
Trudno mi wyobrazić sobie, co Scipione ze swoją wielką wizją pomyślałby o tych wszystkich zasłużonych w ruinach jego edenu, gdzie krążył dumnie w swoim kardynalskim szkarłacie, zbudował dynastię oraz ostentacyjnie polichromowaną willę: wulgarny, złocony pałac rozkoszy w nowoczesnym stylu, wypełniony jeszcze większą ilością antycznych marmurów. Daleko mu do drewnianej chaty Adama w Raju, bez wątpienia zbudowanej z desek pochodzących z drzewa poznania – pierwotny dom, który kolejne pokolenia próbowały odtworzyć w tysiącach domków ogrodowych, rustykalnych domów letniskowych czy cottages ornées.
Pewnego dnia wróciłem na herbatę do naszego mieszkania na via Paisiello, by odkryć, że dni tygodnia wyznaczane były przez dzwonki – tak jak lekcje w amerykańskich szkołach.
Lata później, w 1972 powróciłem do ogrodów Borghese z żołnierzem, którego poznałem w kinie Olympia. Objął mnie ramionami w galeriach; później kochaliśmy się pod gwiazdami mojego edenu.
Sissinghurst, wrzesień 1988
Sissinghurst, ta elegancka sodoma w ogrodzie Anglii, został „odziedziczony” przez instytucjonalne łapy National Trust. Jego magia ulotniła się w pustych spojrzeniach turystów. Gdyby dwóch chłopców pocałowało się teraz w tym srebrnym ogrodzie, z pewnością pokazano bym im drzwi wyjściowe. Cienie Sackville-Westów ścigających nagich gwardzistów przez zielne granice powracają długo po tym, jak odjeżdża ostatni ciekawski autokar, zamyka się sklep z herbatą, a ogół społeczeństwa wraca do domu, by ślęczeć nad lubieżnymi, niedzielnymi gazetami, wyszukując kolejnej ofiary w średnim wieku, wepchniętej w nie tak tajemnicze ramiona chłopca spragnionego uwagi i uczuć, który puścił farbę dla złudnego bezpieczeństwa finansowego. „Ściągnął spodnie chłopaka i obciągnął mu za dwadzieścia funtów w korytarzu kina / publicznej toalecie / opuszczonej stacji, spotkali się w obskurnym klubie / na Half Moon Street / w Dorchester”.
Dwóch młodych mężczyzn dworowało na ulicy, trzymając się za ręce, pocałunkami starali się o areszt, żeby rozstawieni po kątach przez cnotliwych polityków, kolaborantów, księży i opinię publiczną, mogli tam zdradzać ich w mroku. Judasze w ogrodzie Getsemani.
Cambridge, jesień 1948
Wracamy do domu rzucanym przez sztorm transportowcem – z marmurowych sal starego domu admirała Ciano w Rzymie do ołowianoszarej chaty Nissena niedaleko Cambridge – wypełnionej gęstymi, duszącymi oparami koksu i ociekającej wilgocią, która szybko pokrywa nasze ubrania pleśnią.
Na zewnątrz mój ojciec nadmuchuje stary, żółty ponton: prowizoryczny basen. Mocno śmierdzi gumą i szybko wypełnia się ogromnymi czarnymi chrząszczami wodnymi, które nadlatują z nieba – być może z potężnych gałęzi orzecha, który rzuca cienie w poprzek trawnika.
Jesienne dni spędzone były na rzucaniu patyków w to drzewo i przewracaniu się do tyłu z nadzieją, że spadną twarde, małe orzechy w zielonych skorupkach; kiedy zakręciło się nam w głowach ze zmęczenia, kładliśmy się na plecy i patrzyliśmy w niebo i na drzewo kręcące się jak koło Katarzyny.
Ogród w Cambridge składał się z drzewa orzechowego i nierównego trawnika – z jego obrzynków tworzyłem trawiaste forty, które gniły, aż fermentująca trawa stawała się śliska. Całość była otoczona starym, ceglanym murem pokrytym gąsienicami bielinka kapustnika, wygrzewającymi się w słońcu w różnych stadiach przepoczwarzania.
Żółto-zielono-czarne gąsienice pozostają żywym wspomnieniem. Zeszłego roku, kiedy nadeszła jesień, starannie uprawiane na zewnątrz okna nasturcje zostały przytłoczone ich armią. W październiku, gdy nadeszły pierwsze mrozy, gąsienice zjadły już wszystkie liście i kwiaty.
Do osób zainteresowanych
wśród martwych skał planety
nieznanej już jako ziemia
rozszyfruj ten mętny hieroglif
dokonaj archeologii duszy
tych cennych odłamków
wszystkiego co zostało z naszych dawnych dni
tu na brzegu morza
założyłem kamienny ogród
wyrasta dolmen smoczy ząb
by bronić werandy
niezłomni wojownicy
WTOREK 14
Niebo w kolorze indygo, jasnożółty półksiężyc ulokowany między gwiazdami ponad migoczącymi światłami elektrowni atomowej. Dojmujący zachodni wiatr dmie przez czyste, błękitne niebo. Spacerowałem po żwirze i wziąłem szczepkę kozłka lekarskiego, który rośnie dalej w dół drogi; sadzę go w kącie frontowego kwietnika.
ŚRODA 22
Wróciłem tu po prawie tygodniu spędzonym w Berlinie, gdzie Wojenne requiem było pokazywane w Zoo Palast. Cień moich oczekiwań. Cisza na końcu była wszechogarniająca... Trzydzieści sekund, które wydawały się dwoma minutami; potem widownia wymknęła się w milczeniu, mijając mnie cicho, jakbym był duchem, który przyszedł ich straszyć i zmrozić ich krew.
Leciałem do domu ponad nasłonecznionymi chmurami. Czytałem Pliniusza opisującego swój dom na wsi:
„Na końcu murawy, a potem galeryi krytej i ogrodu jest altana, moje pieszczoty; w istocie pieszczoty, bo ją sam wystawiłem. W tejże pokój, z jednej strony na murawę, z drugiej na morze, z obydwóch na słońce, na drugi zaś pokój sypialny przez podwoje, a na galeryą krytą, widok przez okno mający. Od strony morza, naprzeciwko ściany środkowej, znajduje się w głębi jego alkierz: który przez uchylenie, lub zasunięcie, okien i zasłon, raz z pokojem złączyć, drugi raz od niego oddzielić można. Mieści w sobie łoże i dwa krzesła: u spodu jego morze, z tyłu mieszkania wiejskie, a nad nim są lasy; na tyle to rozmaitych i przeplatanych obrazów tyluż oknami widoku użycza. Z nimi łączy się pokój nocny i sypialny. Nie słychać tam ani głosów niewolników, ani szumu morza, ani huku nawałnic, ani też widać błyskawicy blasku i nawet ani światła dziennego, chyba przy oknach otwartych”[6].
Zmęczyło mnie kino – rezerwat ambicji i szaleństwa w pogoni za iluzją, czy raczej urojeniem?
Wczoraj przez prawie siedem godzin bez przerwy sypał się na mnie grad pytań, umysł zakręcił mi się jak dziecięcy bączek. Uciekłem. W domu, w mieszkaniu na Charing Cross Road kolejna ogromna sterta listów blokowała drzwi: Czy napiszę? Ocenię? Dam radę? Wezmę udział? Zaakceptuję? Pomogę? Telefon dzwoni, znowu uciekam. Jaką radość przyniosła ta kakofonia? I co ja takiego osiągnąłem, skoro cudowną willę Pliniusza może zmyć byle fala?
Paul był chory podczas naszego pobytu w Berlinie. HB[7] musiał go wnosić po schodach; kupił też paczkę tabletek, które sprawdziliśmy w farmakopei: akonit, belladonna itd. Paul spędził większość czasu w łóżku i wrócił do domu z infekcją płuc. Mój najdroższy Howard po prawie roku choroby wciąż się uśmiecha i jest racjonalny, choć nie może chodzić, czytać ani pisać. David zgasł w mniej niż tydzień. W pierwszym tygodniu kręcenia Wojennego requiem nie zobaczyłem go ani razu.
Po powrocie tutaj poszedłem dziś wieczorem na spacer wzdłuż brzegu morza. Przypływ był daleko na horyzoncie, a woda na piasku odbijała niczym lustro zwiędłą różę zachodu słońca, które na drobną chwilę rozświetliło łodzie i domy wokół zatoki, po czym nagle zniknęło.
CZWARTEK 23
Olśniewające słońce, niebo tak czyste, że widać wszystko aż po horyzont. Gdy dzień się skończył, wiatry przybrały na sile, ściągając coraz bardziej dramatyczne chmury, które w końcu zamieniły się w spadający szarymi strugami deszcz. Tęcza pojawiła się ponad morzem, a żwir zabłysnął w ostatnich promieniach słońca – niezliczone kocie oczy. Potem, wraz z mrokiem przyszedł grad, bębniąc staccato na dachu z blachy falistej. Moje biedne żonkile powitały mnie, gdy wracałem, a teraz zostały powalone na ziemię.
Nazwa narcyz pochodzi nie od imienia młodego mężczyzny, który spotkał śmierć, na próżno próbując przytulić swoje odbicie w krystalicznej wodzie, ale od greckiego narkao (otępieć); choć oczywiście Narcyz, otępiały przez własne piękno, oddał się śmierci, biorąc swój cień w ramiona. Pliniusz mówi: „Narce Narcissum dictum non a fabuloso puero” – nazwa narcyz pochodzi od narkê, nie od legendarnego chłopaka. Sokrates nazwał tę roślinę „koroną piekielnych bogów”, ponieważ bulwy, jeśli się je zje, otępiają układ nerwowy. Być może rzymscy żołnierze nosili je z tego powodu (raczej nie z powodu ich właściwości leczniczych), tak jak amerykańscy żołnierze palili marihuanę w Wietnamie.
To skłoniło mnie do zadzwonienia do fotografa portretowego Matthew Lewisa i zapytania go, czy chciałby zrobić zdjęcie młodego mężczyzny trzymającego żonkila. W zeszłym roku zrobił piękny portret przystojnego Włocha, rozebranego do pasa i trzymającego cytrynę, której soku używał do rozpuszczenia heroiny wypełniającej strzykawkę. Narcyz, narkotyki, zaabsorbowanie sobą: otępienne wycofanie się w siebie.
PIĄTEK 24
Szary, wietrzny dzień, również zimny. Zima, o której prawie zapomnieliśmy, przybyła zeszłej nocy i zamierza krążyć wokół nas przez kilka dni. Poukładałem chrust przed domem, żeby wyznaczyć nowy kwietnik, ale zdecydowałem się odłożyć kopanie na cieplejszy dzień.
Wczoraj odbyłem raczej optymistyczną wyprawę do naszej lokalnej szkółki w Greatstone, gdzie rośliny można nabyć za ułamek regularnych cen, i wróciłem z lawendą, rozmarynem, skalnicą, krokosmią, irysem i okazałą juką dla ukoronowania całości. Kiedy pakowałem je do starej, drewnianej skrzyni, gadatliwy właściciel przybytku powiedział: „Cholera! To jest ta tajemnica, nie można zasadzić ich zbyt wiele. Teraz spójrz na tę rabatę, nie podlewałem jej ani razu, od kiedy ją zrobiłem”.
Z powrotem w domu – zasadziłem rośliny w osłoniętym zakątku i zamieniłem starą skrzynię z drewna na miniszklarnię. Zasiałem szczypior i postawiłem doniczki w oknie zwróconym na południe, razem z sadzonkami geranium, które wracają do życia po ciemnej zimie spędzonej w łazience w Phoenix House.
Kiedy czarne tornado cisnęło małym domkiem z Kansas przez burzliwe chmury do Oz, zwiałem z kina prosto na ulicę. Jak często w dziecięcych snach byłem uwięziony na szmaragdowych podłogach i ścigany przez armie Złej Wiedźmy, które przekształcały się w nieustępliwą falangę maszerujących gwoździ, dopadającą mnie, gdy tylko poślizgnąłem się na błyszczącej powierzchni?
Dziecięce wspomnienia mają zabawny zwyczaj powtarzania się. Słynnej dziś październikowej nocy, około roku temu, kiedy nastąpiła Wielka Burza, wybudziłem się o wczesnej porannej godzinie z niespokojnego snu. Zerwał się ostry wiatr. Na początku nie zwróciłem na to uwagi; Dungeness jest znany ze swojej ekspozycji i wiatr wieje tu bez przerwy. W ciemności zauważyłem, że szklany klosz na środku pokoju kołysze się w tę i we w tę, a sam pokój pełen jest kurzu poderwanego przez wiatr z każdej dziury i kąta. Włączyłem światło, ale nie zaświeciło. Prąd został odcięty.
Obmyły mnie pierwsze ciężkie fale paniki. Ubrałem się niezdarnie w ciemności. Czując chłód i mdłości, przy widmowym promieniu latarni morskiej szedłem po omacku na tyły domu w kierunku kuchni, która znosiła cały ciężar burzy zwiększającej swoją intensywność z minuty na minutę. Znalazłem świecę i zapaliłem ją; jeżeli coś się zmieniło, to niemrawy płomień nasilił moje poczucie niepewności i izolacji.
Na zewnątrz elektrownia atomowa świeciła w ciemności. Zdmuchnąłem świecę. Rozpadająca się chatka rybaka w mroku wydawała się domem; każda belka rozchodziła się do granic wytrzymałości. Raz na jakiś czas deska oddzielała się od swojej sąsiadki, osiemdziesięcioletnia smoła i farba rozsypywały się jak z bicza strzelił. Dom się walił. Usiadłem i czekałem, aż wiatr zdmuchnie dach albo wybije szybę.
Huragan się wzmagał. Głęboki, niekończący się ryk podpierał teraz wyższe nuty grane przez ściek i rynnę: wrzaski, jęki i gwizdy banshee nabrały symfonicznych proporcji. Mój Prospect Cottage nigdy nie wydawał mi się tak bliski, uderzany niczym bęben przez pędzący wiatr, który atakował go i napierał, domagając się kolejnej ofiary. Na wybrzeżu podniosło w powietrze całe dachy, ich dachówki spadały w ceramicznym gradzie. Mur ogrodu przewrócił się i przekształcił w serię krzywizn przypominających węża, stary dereń rozsypał się jak zapałki. Przybudówki jęczały i zsuwały się z fundamentów.
Gdy miało się ku szaremu świtowi, odkryłem, że dom nie uległ żadnym uszkodzeniom; na zewnątrz roztrzaskujące się o Ness morze spowiło mnie prysznicem solnej mgły, która oszroniła okna i poparzyła do czerni kolcolist i żarnowiec. Wielkie czarne fale poruszały się w zwolnionym tempie, ciągnąc się w idealnych liniach, ich grzebienie ubite były w biały całun, który wisiał niczym mgła nad pustkowiem.
A Prospect stał twardo na swoich fundamentach, w przeciwieństwie do farmy z Kansas. Pozbawiony światła i ogrzewania przez kolejny tydzień gapiłem się na lśniącą na horyzoncie elektrownię i zastanawiałem się, czy – tak jak Szmaragdowe Miasto i sam potężny Oz – moje życie i ta chatka nie zostały wyśnione lata temu w Rzymie.
Czarnoksiężnik z krainy Oz przypomina mi o przerażającej mocy poruszania, jaką mają filmy. Cieszę się, że skończył się szczęśliwie.
Żyję pożyczonym czasem, więc za nic w świecie nie widzę sensu w tym, że moje serce rośnie zamiast popadać w mrok.
Zimny wiatr wieje dzisiejszej nocy nad tą opuszczoną wyspą.
Nad wzgórzami i dolinami, nad górami i bagnami, wzdłuż wielkich dróg i małych uliczek, przez wioski, małe miasteczka, przez miasta i metropolie.
Wszędzie, gdzie wieje, ulice są puste, a domy opuszczone; trzeszczące żywopłoty i wybite okna, bębnienie o zamknięte drzwi.
Wiatr ten wieje wysoko w wieżowcach i iglicach, nisko wzdłuż rzek, włamuje się do domów i dworków, przez korytarze i w górę klatkami schodowymi, szeleszcząc zasłoniętymi kurtynami w sypialniach, nad dywanami, w górę naw i w dół, do krypt, w miejscach publicznych i prywatnych, wśród zapomnianych sekretów, wokół fotela, klubowca, przez stół kuchenny.
Wiatr ten jest tak lodowaty, że trzęsie kośćmi w grobach i przepędza drżące szczury do kanalizacji.
Fragmenty pamięci wirują i giną w ciemności. Żółknące, na wpół zapomniane gazety obracają się w podmuchach nad obskurnymi podmiejskimi domami w podmuchach, giną w pustce wraz ze starymi nagłówkami, dawnymi przywódcami i nekrologami, szczątkami inercji. Myśli chwilowo oświecone przez błyskawicę. Tęcze gasną, garnce złota leżą i rdzewieją – zapomniane jak powalone drzewa, które usłały pola i martwe łąki.
Rozmyślam o życiu wojowników i o tym, jak nagle opuszczali ten padół.
Odważni i szlachetni władcy,
Drżę i żałuję swojego czasu.
Ale wiatr nie zatrzymuje się przy moich myślach. Smaga zalane wyrobiska, bębni o fale na wodach, które połyskują twardo i metalicznie w nocy, uderza o żwir, szeleści martwym kolcolistem i kościotrupim nawrotem, śmiga strumykami przez wyschłą trawę – kiedy ja siedzę w ciemności, trzymając świecę, która rzuca mój rozbity cień po pokoju i skupia wokół płomienia moje myśli niczym ćmy.
Nie ruszyłem się od wielu godzin. Od lat, początku życia, od dawien dawna: pierwsza, druga, trzecia – zegar bije do późnych godzin nocnych. Wiatr właśnie śpiewa.
„Wieczność, wieczność,
Gdzie spędzić wieczność?
Niebo czy piekło, gdzie,
Gdzie spędzisz wieczność?”[8].
I wtem wiatr przechodzi: goniąc po kamykach, zatraca się w falach, które obmywają Ness i wyrzucają pióropusze mgły solnej, rozbryzgujące się po oknach. Nic nie może się przed nią uchronić. Z pewnością żaden człowiek nie zmądrzeje, dopóki nie przetrwa na świecie odpowiedniej liczby zim.
Wiatr wzywa moje imię, Proroctwo.
Na długo po tym, jak stwórca zniszczył tę ziemię, zamilkły radosne pieśni ludzi, a starożytne dzieła gigantów stały opustoszałe.
Wiatr wiruje w rynnach, ryczy na słupach telegraficznych.
„Dmuchnę, chuchnę
I domek twój zdmuchnę!”[9].
Czas jest rozbity, przeszłość i przyszłość, przyszła przeszłość i teraźniejszość. Całe życia wymazane z księgi przez wielkiego dyktatora, zgrzyt pióra po stronie, twoje imię, Proroctwo, twoje imię! Wiatr krąży nad pustym paleniskiem, formując kielich z popiołu, świeca syczy. Kto to wywołał? Ja?
Teraz na całym świecie stoją przedmuchane wiatrem korytarze i pokryte mrozem, zawalone budynki, piwniczki na wino sypią się, królowie leżą martwi, pozbawieni przyjemności, cała wierna kapela zginęła pod gruzami.
SOBOTA 25
Sztorm zniknął przed drugą, by z nagłym podmuchem powrócić o czwartej, oświecony jednym efektownym błyskiem pioruna, bez grzmotu.
Syrena mgłowa wyła przez pół godziny, a potem ucichła.
Sponiewierany we śnie, jak łódka na środku morza, nigdy nie przebrnąłem nocy bez wstawania z łóżka. Nie potrafię sobie przypomnieć, kiedy było inaczej. Spałem całkiem zdrowo przez czterdzieści lat, potem coś się zmieniło. Być może budzę się, by uniknąć nieświadomej śmierci u schyłku nocy. Godzina wilka z Bergmana.
Następnego dnia nie pamiętałem, co chodziło mi po głowie. Być może nic poza nieokreślonym niepokojem.
Dzisiejszej nocy było zimno, ale wstałem nagle i szczałem w ciemności. Z powrotem w łóżku: poduszki ubiły się w niewygodne pagórki, a prześcieradła rozstały się z materacem – padłem.
Rano sztorm rozdarł górę wodorostów, która unosi się tam i z powrotem w pianie, na brzegu morza. Wiatr znowu wieje, mewy krążą coraz bliżej, jakbym oddawał niedostrzegalne ciepło w tym ziąbie. Pokonałem wzbierający przypływ i znalazłem trzy kamienie do nowego klombu. Wyznaczyłem krąg do obsadzenia, ale wycofałem się do domu, gdy zaczęło siekać deszczem; usadowiłem się przy moim biurku na cały zimny, deszczowy dzień.
Dawno już nie spędzałem deszczowej, zimowej soboty całkiem sam, wiedząc, że słońce nie wyjdzie przez szparę w niebie. Deszczowe popołudnia w miasteczkach wypełnia ogólny zgiełk. Zauważyłem, że przeżywam na nowo dziecięce uczucie zniewolonego niepokoju – kiedy deszcz cieknie po szybach, tłumiąc dźwięki samochodów ze światłami zapalonymi zbyt wcześnie, nawet jak na ponure lutowe popołudnie.
Za dzieciaka cudownie było móc spędzać takie popołudnia, wycinając ryby z papieru i wrzucając je do wanny. Albo budując fortyfikacje z kości słoniowej z zestawu do madżonga babci Mimosy. Albo tworząc kryształowy ogród z mojego zestawu chemika za dwa szylingi.
Deszczowe dni. Gap się przez okno, gap się przez okno... Niekończące się podmiejskie popołudnia spędzane w bezbarwnych domach przyjaciół – połyskujące, bawełniane róże stulistne i twarda, lśniąca politura – praktykowanie kulturalnych rozmów. Albo we własnym domu, w towarzystwie jakiegoś entuzjazmu zwanego hobby – wszyscy je mieliśmy: znaczki, kaktusy, motyle. Albo na wycieczce autobusowej, włócząc się po pustych ulicach Watford, aż nie zamkną sklepów. Nic tam nie znalazłem; wiedziałem, że nie znajdę. W zapadającym zmroku wracałem spacerem obok szarych kaszteli gazowni, przez łuki wiaduktu kolejowego w Bushey, obok dostojnego, pustego kościoła z czerwonej cegły – zawsze zbyt dużego na potrzeby swojej parafii, obok skarlałych cedrów w parku i wodociągów wciąż udekorowanych wyblakłym kamuflażem z czasów wojny; z powrotem na mój strych i do moich farb, magazynów, nożyczek i zaskakujących kolizji kolażu.
Pandemonium
Zakon świętej Julianny prowadzi dzienną szkołę dla dzieci, do której zostałem posłany w wieku pięciu lat, by być gnębionym groźbami ognia piekielnego przez grupę brutalnych zakonnic – uzbrojonych w naklejki z gwiazdkami i świętymi do wklejenia na końcu dwunastu tabel z poprawną koniugacją; każda tabelka była przypisana do innego apostoła. Żelazne dziewice Boga, uzbrojone w kleszcze i kajdany katolicyzmu, wtargnęły do mojego niewinnego ogrodu ze słodkimi obietnicami – grzecznym lody z soku pomarańczowego, ale krnąbrnym – linijką po łapach.
Słodkie, wyszorowane mydłem twarze spoglądające spomiędzy zmarszczek skrywały osobowości tak dziwaczne jak wszystko, co wyobraziło się potem za drzwiami planu Diabłów. Te zastraszające automaty, oblubienice Boga żyjącego w celibacie, porąbały mój raj na kawałki niczym łupieżcy Amazonii – wyrzynając ścieżki dobra i zła do nieba, piekła i czyśćca.
Te węże nie przyniosły żadnego poznania, tylko głęboką nieufność do arytmetyki, co po latach pozostawiło mnie na łasce inspektora kontroli skarbowej.
Gdy miałem siedem lat, w mojej pierwszej szkole z internatem w Milford w sobotnie popołudnie rozdawano dwie uncje racjonowanych słodyczy, o które graliśmy w kulki na wypolerowanej podłodze sali zebrań – zajęcie z własną terminologią: blokady, spirale, kocie oczka, kosmyki. Ktoś gasił światła, a my zaczynaliśmy upiorną grę w zbijanego w ciemności – bijatyka tratujących się małych chłopców w nieforemnych szarych garniturach. Zdarzały się tańce towarzyskie, kłótnie o to, kto ma prowadzić, deptanie sobie po palcach – aż zwołani przez jedną z trzech wyniosłych matron nie byliśmy zmuszani do tańczenia quickstepa.
Sobotnie spacery w deszczu do przerośniętego parku nazywanego dżunglą, z araukariami chilijskimi i prehistorycznymi chwastami; albo do wraku Lamorny, która utknęła pewnej sztormowej nocy u stóp klifu w Barton podczas swojej wyprawy na Morze Południowe. „Nie podchodź zbyt blisko klifu”.
Oczy utkwione w ziemi, różowy zawciąg pospolity u twoich stóp. Deszczowe soboty, wieczna samotność dzieciństwa, horyzonty ograniczone mżawką; stanie przy oknie i marzenie, żeby coś się wydarzyło, cokolwiek, kiedy deszcz brzęka o szyby. Wszyscy w domach. Opuszczone ulice i te światła samochodów zapalone zbyt wcześnie.
Bomby wodorowe i Sputnik, płyty długogrające, Elvis i burczący mięczak Buddy Holly, I Love Lucy, Bilko i inne nudne amerykańskie seriale tydzień po tygodniu. Deszcz padał, a nastrój mojego ojca się pogarszał.
Prywatna mitologia powraca w moim pisaniu tak samo, jak makowe wieńce wkradły się do moich filmów. Ta archeologia stała się moją obsesją, dla „ekspertów” moja seksualność jest bezładem. Wszystkie informacje, które otrzymaliśmy, powinny nas, inwertyków, zasmucić. Ale zanim skończę, mam zamiar wielbić nasz zakątek raju, ten kawałek ogrodu, o którym Pan zapomniał wspomnieć.
SOBOTA 26
Dziewięćset pięćdziesiąt milibarów, najmniejsze ciśnienie odnotowane w ciągu ostatnich stu dwudziestu latach. Długi spacer wokół Ness do elektrowni; potem w górę, do domków straży przybrzeżnej, w których nigdy wcześniej nie byłem. Są ulokowane pośrodku kopca z fosą, która otacza duży obszar – niegdyś ogródki warzywne.
Trudno jest znaleźć dobry warzywniak; nawet na bagnach zeszłej jesieni natrafiłem zaledwie na jeden, gdy podróżowałem po okolicy z kamerą, kręcąc krajobraz do Wojennego requiem. Zostały zmiecione przez supermarkety. Kiedyś wszystkie te małe chatki miały swoje własne warzywniaki, zanim jeszcze zbudowano drogę podczas wojny. Teraz nie ma żadnego.
Przez cały dzień wiał rześki wiatr, ale było ciepło, w sam raz.
Oznaczyłem, ustawiłem i wykopałem okrągły klomb przed domem. Przed sadzeniem wziąłem trzy małe szczepki z kwitnącego rozmarynu; zapomniałem, że – w przeciwieństwie do lawendy – nie można ich pobierać o każdej porze roku. Natrafiłem na tę informację w The Country Housewife’s Garden Williama Lawsona z 1618 roku:
„Rozmaryn, błogosławieństwo wśród ziół tu w Anglii, w innych krajach powszechny. Sadzenie szczepek jest najpewniejsze zaraz po święcie Lammas... Przywieziony z gorących krajów do nas, na chłodną północ. Zastosowań ma wiele do mięs, więcej do leczenia, a najwięcej dla pszczół. Rozmaryn i słodka róża rdzawa to efektowna ozdoba drzwi lub okna”.
PONIEDZIAŁEK 27
Obudziło mnie czyste, błękitne niebo – zebrałem kamienie na plaży, wróciłem i zasadziłem krąg lawendy oraz jukę z tyłu, by wyznaczyć granicę. Radosny poranek.
Wąż w kształcie $
Film wił się niczym wąż przez moje życie, szalony cwaniak wpychający swoje wysysające życie macki w każdy zakamarek – kilka dni tutaj i czuję to dotkliwie. Zniszczył złote milczenie, idyllę, którą żyłem ostatnio w moim magazynie na Bankside niemal osiemnaście lat temu. Znowu rozmyślam o Wojennym requiem – nie przyniosło mi żadnej radości i postawiło we mnie pustkę w konfrontacji z niekończącym się klepaniem wywiadów, w których samo dzieło znikało w potoku powtarzających się pytań. Szykowałem się na czas w Berlinie – trzydzieści wywiadów w dwa dni i więcej na horyzoncie.
„Czy film umiera?”
„Umarł?”
„W zeszłym roku ty ogłosiłeś, że umierasz!”
Czułem, że dziennikarz robi mi wyrzuty.
„Tego wieczoru na żywo z Berlina dla kulturalnych wiadomości RAI, duch na bankiecie”.
Popołudnia i wieczory spędziłem na czytaniu nowej biografii Erica Gilla, który – choć ekscentryczny, a nawet głupiutki – podjął próbę połączenia swojej sztuki i życia, rzucając własne ciało do walki. Whitman, Carpenter, Gill i – bliżej naszych czasów – Ian Hamilton Finlay oraz John Berger – wszyscy, zdaje się, wyruszyli tą starą, prostą ścieżką, drogą wyznaczoną przez pana i panią Blake grających Adama i Ewę: nago w ich londyńskim ogrodzie. Blake i William Morris... Wszyscy oglądają się za siebie – za rajem na ziemi. I wszyscy byli w konflikcie ze światem wokół. Mocno to czuję, wybieram „nowe” medium – film, w którym poszukuję. Rolki się kręcą, każda ich stopa zawłaszczona przez biznes, aż kręci mi się w głowie. Zapominam, gdzie zacząłem... jeśli, oczywiście, w ogóle zacząłem, ścieżka filmu jest tak zdradliwa, że łatwo pomylić drogowskazy – ciągnie tam i siam, wodzi cię za nos.
Poczucie rozstrojenia dojrzewało we mnie, katalizowane przez moje publiczne ogłoszenie zakażenia wirusem HIV. Teraz nie wiem już, czy skupiam się na sobie, czy na tym, co myśli widownia. Reakcje na mnie się zmieniły. Jest w nich element kultu, który mnie martwi. Być może o to zabiegałem.
W każdym razie nie miałem wyboru, zawsze nienawidziłem tajemnic – tego raka, który niszczy; lepiej wydobyć sprawę na światło dzienne i mieć ją z głowy. Gdyby to tylko było takie proste – całe moje życie się zmieniło; moje dzikie noce z wódką teraz są tylko nieznośnym wspomnieniem, ciągotami przed poddaniem się. Minęły dwa lata z kilkoma przypadkowymi, nocnymi wyjściami. Nawet przy bezpieczniejszym seksie miałem poczucie, że życie mojego partnera jest w moich rękach. Zaledwie wstęp do nocy opuszczenia. Przeszedłem długą drogę akceptacji ograniczeń. Ale marzę o nieprawdopodobnie długim życiu jako kudłaty satyr.
Ten lament nie znajduje potwierdzenia w stanie mojego umysłu, bo pomijając dobijającą się przeszłość – film, seks i Londyn, nigdy nie byłem szczęśliwszy niż w zeszłym tygodniu. Patrzę i widzę za moim oknem głęboko lazurowe morze w lutowym słońcu, a dziś zobaczyłem swojego pierwszego trzmiela. Zasadziłem lawendę i kępy trytomy.
Marzec
ŚRODA 1
Marzec przyszedł wraz z wichurą. Kalendarium Hortense mówi:
„Podstaw i zwiąż najsłabsze rośliny i kwiaty przed wiatrem, zanim nadciągnie zbyt gwałtownie i w jednej chwili nie zniszczy całorocznej pracy... Z kolei ostatnie mrozy i wschodnie wiatry szkodzą twoim najwspanialszym tulipanom, więc zauważ je; dlatego przykryj niektóre matami lub płótnem, aby zapobiec plamkom, a czasem zniszczeniu. Taką samą troską otocz swoje najcenniejsze zawilce, pierwiosnki, ciemierniki, irysy, hiacynty – wczesne cyklameny. Owiń swoje strzyżone wierzchołki cyprysów wiązkami słomy, jeśli wschodni wiatr zawieje; udowodniono, że ich końcówki są bardzo marudne. Odsłoń niektóre rośliny, ale ostrożnie; bo końcówka mrozów wciąż trwa, a ostre wiatry, z nagłym żarem słońca, mogą spiec je i zniszczyć w jednej chwili. A przy takiej pogodzie ani siać, ani przesadzać, choć marzec to miesiąc siewu nasion”.
Róże, w szczególności róże pomarszczone, którym wybiły pąki, zostały ciężko spieczone przez niekończący się wiatr. Inwentarz ogrodu pokazuje mi, że wszystko inne przetrwało. Kapusta morska walczy dalej, groszek nadmorski wykiełkował, podobnie jak kilka samosiejek nasturcji i nagietka lekarskiego. Pietruszka i maki kwitną, a irysy mają dobre dziewięć cali wysokości – całkiem zaskakujące jak na żwir. Króliki ciągle wygryzają koper aż do gruntu, ale wydaje się, że wszystko inne zostawiają w spokoju. Jednakowoż pszonaki wonne zostały zmasakrowane przez ślimaki.
Zebrałem cztery sadzonki lawendy.
Zasadziłem skalnicę.
Lato 1988 – Wojenne requiem
Kiedy przygotowywałem sekwencję ogrodową na rozpoczęcie Wojennego requiem, upewniłem się, że sianie nasion odbywać się będzie w wietrzną, dungenessową noc oświetloną lampą naftową. Widły, grabie, konewka i sadzak zostały zebrane kilka miesięcy wcześniej ze stosów starych narzędzi ogrodniczych w sklepach ze starociami. Grabie złamały się dzisiaj, ich trzon był podziurawiony przez korniki. Spaliłem resztki w ogniu – potem znalazłem kawałek wyrzuconego na brzeg surowego drewna odpowiedniej długości. Wiele z moich narzędzi to te same, których używałem jako chłopiec. Kiedy mój ojciec umarł, znalazłem je rdzewiejące w stodole za jego domem, zabrałem z powrotem do Londynu, wyczyściłem i naoliwiłem.
Abingdon 1948 – Sempervivum
W 1948 mój ojciec dostał posadę oficera dowodzącego RAF-u w Abingdon nieopodal Oxfordu. Opuszczone kwatery małżeńskie były pomalowane w kamuflaż z plam khaki i czerni, ogród to nierówny trawnik otoczony ogrodzeniem z drutu kolczastego, którego jedyną ozdobę stanowił betonowy „skalniak” ze starego schronu przeciwlotniczego.
Wracałem z młyna wodnego, gdzieś za pubem o nazwie Rose Revived, ściskając w rękach gromadę rojników podarowanych mi przez mężczyznę, który tam mieszkał. Rosły na kamiennym dachu, poparzone do czerwoności przez wiatr i słońce, z kwiatami w kształcie gwiazd i kolorze róży oraz idealnie wykształconymi, miniaturowymi pędami – każdą roślinę pokrywała łapiąca rosę pajęczyna. Te kwiaty wydawały się obcą egzotyką w bogatym i malowniczym, przybrzeżnym ogrodzie mężczyzny, labiryncie fasoli wielokwiatowej i modrozielonej kapusty, nad którymi unosiły się białe motyle. Podążałem za mężczyzną przez tę bujną dżunglę do zagród dla świń, trzymając ostrożny dystans do jego oswojonego łabędzia, który miał złamane skrzydła i syczał, gdy podchodziłem zbyt blisko (łabędź, jak mi powiedziano, może złamać człowiekowi rękę, więc jego niepełnosprawność przyniosła mi pewną satysfakcję).
Mężczyzna odnawiał zawalone budynki. Rzeźbił gzyms kominka z ogromnej beli dębu. Bez i barszcz Mantegazziego, kosaćce żółte i stare wierzby wydawały się gotowe do przebicia się przez grube, kamienne mury i wybite okna, aby odzyskać zabłocony bruk – niepewna równowaga została osiągnięta. Aby ujarzmić nieokiełznaną naturę, mężczyzna nosił broń: strzelał do wron na wiązach, od czasu do czasu trafiając jakąś, która z łoskotem spadała przez gałęzie, podczas gdy jej towarzyszki odlatywały coraz wyżej w letnie popołudnie, wściekle protestując.
Mężczyzna, przystojny i pewny siebie, nosił starą sztruksową kurtkę ze szkarłatną chustą zawiązaną jak u kowboja. Palił fajkę, chodząc powoli i spokojnie; utykał od starej rany, która sprawiała, że pochylał się niebezpiecznie i zakłócał moją równowagę, gdy szedłem obok niego. Nie mówił zbyt wiele. Patykiem ściągnął sempervivum z dachu i podarował mi je.
Uważnie powtarzałem nazwę sempervivum przez całą drogę do domu w Abingdon, gdzie zasadziłem moje łamiące język łupy i z dumą pokazałem je swoim przyjaciołom, których w ogóle nie interesowały rośliny, ale pilnie uczyli się ich nazwy jak litanii: SEM-PER-VI-VUM.
Obwieszczenie
Rojnik spod znaku Jowisza, „Gromowładny”, chroni każdego, kto go wyhoduje, przed burzami i piorunami; jego działanie jest tak potężne, że cesarz Karol Wielki nakazał hodować go na dachu każdego domu. Do dziś można znaleźć go rosnącego w ten sam sposób, trwającego przez suszę i mróz, żyjącego wiecznie.
CZWARTEK 2
Chłodny, szary dzień z nieustającym deszczem.
Mój ojciec – dowódca, był gospodarzem tego brzydkiego, ceglanego domu poplamionego kamuflażem, otoczonego drutem kolczastym. Bawiliśmy tutaj grupę bardzo nieprzystosowanych „domowników”, osób wykorzenionych ze służby narodowi, każda kolejna bardziej wymagająca od poprzedniej. Opieka nad nimi wycieńczyła moją matkę.
Najpierw była despotka z WAAF-u znana jako Krwawa Mary, która wyglądała jak zadziorny rudzik. Potem Jonno, karany pirat drogowy, który jeździł na swoim motorze wokół obozu ze mną na tylnym siedzeniu, ściskającym jego włosy łonowe przez nieistniejące kieszenie w strachu o życie – gra znana jako kieszonkowy bilard. I nieobliczalna dziewczyna, która w swoim szaleństwie wymyśliła sobie wujka milionera strzygącego owce na Antypodach. Kiedy przeprowadziliśmy się z Cambridge do Abingdon, w ślad za nami przejechała autostopem przez kraj i potajemnie nocowała w garażu, aż pewnego wczesnego ranka została zaskoczona przez mojego ojca z latarką. Przyprowadził ją drżącą i nagą do salonu, gdzie się rozpłakała.
Dobito układu i została na tydzień czy dwa; zabierała moją siostrę i mnie do miasta, by obdarowywać nas drogimi, „nieodpowiednimi” prezentami. Moim ostatnim prezentem od niej było naręcze kalii, które przyniosłem do domu – ku widocznemu zakłopotaniu mojego ojca. Wielbiłem te kalie, symbol mojej obsesji na punkcie kwiatów: błyszczące, egzotyczne, findesieclowe. Wiem, że tata wolałby zestaw pistoletów.
Krótka przejażdżka motorem z rękami głęboko w kieszeniach Jonno przywiodła nas do zbombardowanego domu na końcu drogi. Jego ogród zdziczał, a ruiny zostały pokryte burzą biało-czerwonych walerian; było to doskonałe miejsce do szukania pszczół i motyli, których nie było w ponurych, wykoszonych ogrodach naszego zakątka.
Dalszy spacer przez pola zaprowadził nas ku grupie starych kasztanowców rosnących wzdłuż brzegu strumienia, który na początku roku jaśniał glistnikiem i wężopodobnymi główkami obrazka plamistego. Glistnik i przebiśniegi wyznaczały początek końca zimy. Ten pierwszy, posłaniec jaskółek, jest składnikiem jednego z najbardziej skomplikowanych ziołowych leków:
„Weź ciborę, goździki, pieprz cubeba, imbir, nostrzyk, kardamon, buzdyganki, gałkę muszkatołową, po jednym naparstku. Sok z glistnika, osiem naparstków. Wymieszaj wszystkie sproszkowane składniki ze wspomnianym sokiem i pintą okowity oraz trzema pintami białego wina. Wlej to do szklanej destylarki i następnego dnia wydestyluj na lekkim ogniu. Woda ta doskonale chroni przed suchotami oraz każdą inną chorobą, która wywodzi się z kataru, żółci czy śluzu”.
Jeśli to wydaje się skomplikowane, przekaz o obrazku jest jeszcze bardziej – Gérard informuje nas, że:
„Niedźwiedzie, po tym jak przez czterdzieści dni spały w swoich norach bez żadnego pożywienia poza tym, co wylizały i wyssały ze swoich łap, jak tylko wyjdą, zjadają zioła obrazka plamistego. Dzięki jego wietrznej naturze wygłodniałe jelita otwierają się”.
Ale ta roślina ma więcej praktycznych zastosowań niż wywoływanie pierdów u niedźwiedzi. Używano jej do krochmalenia kryz, które nosili mroczni, młodzi mężczyźni u Tycjana – piękno okupione rękami praczek, które „ten najczystszy, biały krochmal spierzchał, pokrywał bąblami i sprawiał, że były szorstkie, chropowate i piekące”.
Tej zimy moi rodzice spędzili dwa tygodnie na nartach w St. Moritz, pozostawiwszy nas w czułych rękach Krwawej Mary. Kiedy wrócili, zakradli się do mojego pokoju w mroku nocy i po cichu zawiesili szwajcarski zegar na ścianie przy nogach łóżka – z ponurą, małą sową, której oczy przesuwały się w rytm tykania.
Gdy się obudziłem, byłem przekonany, że mój pokój nawiedziły demony; przerażony obserwowałem te bezlitosne oczy w półświetle, aż świt dodał mi odwagi, by – trzęsąc się ze strachu – popędzić do łóżka moich rodziców. Mój ojciec się śmiał: „Nie bądź taką ciotą[10], Derek”.
Bratek
Viola tricolor, fiołek trójbarwny, macoszka, sierotka lub kwiat Świętej Trójcy[11]. Jego nektar położony na śpiącej powiece sprawi, że mężczyzna lub kobieta zakocha się w pierwszej żywej istocie, którą zobaczy – jeśli masz taką fantazję niczym ze Snu nocy letniej. Mocny napar zrobiony z liści wyleczy złamane serce; nasz bratek to silny afrodyzjak, jego francuska nazwa, pensée, znaczy „myślę o tobie”. Jeśli sprowadzi cię na manowce, nie martw się: zielnik mówi, że leczy trypra, bo „jest to roślina posępna, o zimnej, obślizgłej, lepkiej naturze... doskonały lek na weneryczne kłopoty”.
W dawnych czasach bratki były dziewiczo białe, dopóki Kupidyn nie wymierzył w nie swoich strzał i nie zamienił ich bieli w kolory tęczy.
Jednej rzeczy musisz być świadom: zbieranie bratków w pierwszych promieniach brzasku, a zwłaszcza gdy są skropione rosą, bez wątpienia przyniesie śmierć ukochanej osobie.
Czy bratka przypięto nam jak jego aksamitną, dziewiętnastowieczną efektowność na teksturę ekstrawaganckich i miękkich ubrań Oscara? Jak mówi Ficino, ogrody Adonisa uprawiane są ze względu na kwiaty, nie owoce – ale co z tymi owocami? Bratki, zanim się roześmiejesz, to także kwiaty Świętej Trójcy. Nie bądź taki skwaszony[12].
PONIEDZIAŁEK 6
Bardzo ciepły dzień – w ogrodzie bez kurtki. Słońce było jaskrawe, ale nieco zamglone – i takie pozostało. Żadnego wiatru. Przed lunchem temperatura osiągnęła sześćdziesiąt kilka stopni.
Przypływ dotarł dalej niż kiedykolwiek, jak sięgam pamięcią. Przeszedłem wzdłuż plaży prawie do krańca Ness, zbierając krzemienie – wyznaczyłem drugi okrągły klomb na froncie chaty; pojechałem na Hamstreet i wróciłem z taczką. Teraz mogę przenosić żwir bez używania worków.
Wyplewiłem tylny ogródek, ogrodziłem koper włoski, który ciągle obgryzały króliki, zasadziłem dwa nowe irysy i krokosmię. O piątej trzydzieści usiadłem na starym, wiklinowym krześle twarzą w stronę zachodzącego słońca i czytałem gazetę. Przyszedł niewielki chłód; przepłynął chór komarów, czarne bzy łapały ostatnie promienie słońca. Zerwał się wiatr, przynosząc zapach morza; przeleciała ruda pustułka.
Wyjątkowy spokój.
WTOREK 7
Ogrodnik kopie w odmiennym czasie, bez przeszłości czy przyszłości, początku czy końca. W czasie, który nie rozszczepia dnia godzinami szczytu, przerwami obiadowymi i ostatnim autobusem do domu. Kiedy wchodzisz do ogrodu, wstępujesz w ten czas – momentu wejścia nigdy nie da się zapamiętać. Krajobraz wokół ciebie zostaje przemieniony. To tutaj znajduje się „amen” po modlitwie.
Na początku swojej podróży powrotnej po wielkiej antycznej spirali Dante trafia do królestwa w ciemnym lesie.
„Net mezzo del cammin di nostra vita
Mi ritrovai per una selva oscura
Che la diritta via era smarrita”[13].
Nagle zostaję sprowadzony do tu i teraz przez przenikliwy, kłótliwy głos w telefonie. Mój człowiek z Porlock jest na linii, mówi o czasie z początkiem i końcem, dosłownym czasie, monoteistycznym czasie, za który niesprawiedliwie cię kasują.
Deszcz pokrywający smugami okno wytrąca widok z ostrości, nakłada migoczące kolory na moje nieruchome kamienie. Krokusy zamknięte ciasno jak parasolki; ogórecznik usiany kroplami deszczu i błękitnymi gwiazdkami. Szafirki gnieżdżą się w krzemieniach, a pierwszy złoty pszonak rozkwita.
W tym roku dawna nazwa pszonaka, kwiatu zimowego lipca, nie mogła być bardziej w punkt. Spośród wszystkich wiosennych kwiatów goździk ogrodowy ma specjalne miejsce w moim sercu. Rośnie dziko tu, na klifach Folkestone. W Somerset, gdzie spędziłem większość swojego dzieciństwa, pokrywał kamienne mury między chatkami; zazwyczaj był jasnożółty, roniący swoje „odcienie złotego barwnika, na których uwielbiają odpoczywać poranne promienie słońca”.
Trubadurzy wkładali do swoich czapek kwiat goździka na szczęście; miał najsłodszy zapach wiosny. Nosząc pszonak, Jaufré Rudel przemierzył Święte Cesarstwo Rzymskie wzdłuż i wszerz: śpiewał przed rycerskimi rezydencjami i basztami zamków, aż jego słodka pieśń nie wpadła w ucho siedzącemu głęboko w lochu Ryszardowi Lwie Serce. Stąd kwiat ten jest znany jako prawdziwa miłość w nieszczęściu.
Deszcz i dobra, ciepła pogoda przyspieszyły rozkwit krajobrazu – wcześnie przyniosły nasycone, wiosenne kolory. Martwa zima minęła. Dziś Dungeness promienieje pod cynowym niebem – jasność obmywa lśniące szmaragdy, arszenikową zieleń, szafir, szałwię i zielony grynszpan, małe wysepki mchu odznaczają się na tle różowych kryształów górskich, lśniąco żółte ławice kolcolistu, głęboka rdza zwiędłej orlicy na tle wierzbowych zarośli – mocny burgund ze srebrzystymi baziami i wachlarzami ochrowożółtych pręcików, wykończonych delikatnym śladem limonkowej zieleni świeżo pękających liści.
Takiej symfonii kolorów nie widziałem w żadnym innym miejscu. Dungeness jest ostrzeżeniem przed daleką Północą, krajobrazem, który południowcy mogą uznać za posępny i monotonny, który śpiewa niczym lasy brzozowe w muzyce Sibeliusa.
Widziałem z mojego domu słońce, które gramoliło się zza zamglonego morza. Obudziło mnie ono przez okno sypialni i zostało ze mną przez cały dzień. Nie ma drzew czy wzgórz, które mogłyby je zasłonić. Kiedy zachodziło nad równinami na zachodzie, siedziałem i obserwowałem to na przypominającym tron krześle, które uratowałem ze śmietnika. Nigdy nie przegapiam zachodzącego słońca, jakkolwiek chłodna byłaby pogoda.
Dziś wisiało ogromne i szkarłatne po dniu ciemnych chmur. Zjawiało się na kilka krótkich minut, idealny krąg przed zniknięciem – potem nadchodziła ciemność, pędząca przez niebo, by przytulić atramentowe belki Prospect Cottage; ale zanim światło zgaśnie, dom odbija złoto albo – jak tego wieczoru – goreje rubinowo z olśniewająco szkarłatnymi taflami szkła. W tym momencie światło jest tak czerwone, że wszystkie zielenie stają się czarne jak smoła, kolcolist i żarnowiec wyglądają jak kruczoczarne ukwiały, rozległa i posępna sylweta.
ŚRODA 8
Z Poetyki przestrzeni Bachelarda:
„Cóż za wyjątkowa głębia istnieje w dziecięcych marzeniach na jawie! I jak szczęśliwe jest dziecko, które naprawdę posiada swoje chwile samotności... Są dzieci, które porzucą grę, by iść nudzić się w kącie mansardy. Jak często marzyłem o strychu na moją nudę, kiedy życiowe komplikacje sprawiły, że utraciłem zalążek wolności! Tak więc, poza wszystkimi pozytywnymi wartościami związanymi z ochroną, dom, w którym się urodziliśmy, staje się nasycony wartością marzeń, które trwają, kiedy dom znika”.