Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
[O KSIĄŻCE]
„Piękny dzień na demokrację” Kacpra Wodiczko jest wyjątkową powieścią/opowieścią; całość (bez retrospekcji i wizji) dzieje się w ciągu jednej upojnej nocy (Sylwester…) w pewnym drewnianym domu w Beskidach między kilkoma barwnymi, łebskimi postaciami; dzieje się zarówno w narracji, monologu, dialogu, pentalogu i heksalogu. Wśród bohaterów prym wiedzie warszawski kompozytor, gospodarz wspomnianego domu i wodzirej imprezy. Atmosfera wielokroć emanuje natężeniem, napięciem, wyobrażone wymyka się widzialnemu. Towarzystwo, skądinąd porządnie wykształcone, w takiej atmosferze właśnie, próbuje dowieść istnienia tudzież nieistnienia Boga. W ogóle autor plecie wątki w misterny, a i zawadiacki, sposób. Jeśli ktoś chce się fajnie stracić w lekturze, ona już tu jest!
Robert Rybicki
[FRAGMENT]
„zdawało się, że z długiego snu się właśnie wybudzili, z jakiejś tajemnej wieży na pustkowiu się właśnie wydostali, uciekli do lasów nieprzebytych, gdzie wilki wyją, a zjawy po dolinie się snują, byle dalej, byle nie tu. Uciekli, mimo że drzwi żelazne wciąż na cztery spusty zamknięte stoją.”
[O AUTORZE]
Kacper Wodiczko - urodzony w 1999 w Warszawie. Ukończył studia na Wydziale Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Studiował w City College of New York. Obecnie studiuje na Uniwersytecie Warszawskim. Lubi grać na gitarze, podróżować, pływać, i pisać
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 456
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
mojej Mamie
Seria prozatorska pod redakcją Piotra Mareckiego
Jerzy Franczak, Trzy historye
Sławomir Shuty, Bełkot
Łukasz Orbitowski, Szeroki, głęboki, wymalować wszystko
Piotr Cegiełka, Sandacz w bursztynie
Sławomir Shuty, Cukier w normie
Michał Palmowski, Przygody Hiszpana Dete
Michał Witkowski, Lubiewo
Marta Dzido, Małż
Marian Pankowski, Rudolf
Maciek Miller, Pozytywni
Ewa Schilling, Głupiec
Adam Wiedemann, Sceny łóżkowe
Jan Dzban, Dentro
Piotr Szulkin, Socjopatia
Marian Pankowski, Bal wdów i wdowców
Jerzy Nasierowski, Zbrodnia i...
Piotr Czerski, Ojciec odchodzi
Maciek Miller, Zakręt hipokampa
Łukasz Orbitowski, Horror Show
Joanna Pawluśkiewicz, Pani na domkach
Joanna Wilengowska, Zęby
Marta Dzido, Ślad po mamie
Jan Krasnowolski, Klatka
Marian Pankowski, Pątnicy z Macierzyzny
Hubert Klimko-Dobrzaniecki, Raz. Dwa. Trzy
Michał Zygmunt, New Romantic
Joanna Pawluśkiewicz, Telenowela
Jerzy Franczak, Przymierzalnia
Wojciech Bruszewski, Fotograf
Krzysztof Niemczyk, Kurtyzana i pisklęta
Sylwia Chutnik, Kieszonkowy atlas kobiet
Juliusz Strachota, Cień pod blokiem Mirona Białoszewskiego
Natalia Rolleczek, Drewniany różaniec
Marian Pankowski, Niewola i dola Adama Poremby
Maciek Miller, Cockring
Dominika Ożarowska, Nie uderzy żaden piorun
Ewa Schilling, Codzienność
Marian Pankowski, Tratwa nas czeka
Piotr Szulkin, Epikryza
Jerzy Franczak, NN
Sławomir Shuty, Jaszczur
Darek Foks, Kebab Meister
Tomasz Pułka, Vida Local
Ziemowit Szczerek, Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian
Wojciech Bruszewski, Big Dick. Fikcja dokumentalna
Jan Krasnowolski,Afrykańska elektronika
Daniel Kot, Kierunkowy 22
Marian Pankowski, Nastka, śmiej się! Opowiadania
Sławomir Shuty, Dziewięćdziesiąte
Łukasz Orbitowski, Horror Show [wyd. II popr.]
Joanna Dziwak, Gry losowe
Søren Gauger, Nie to / nie tamto
Maciej Bobula, Katarzyna Gondek, Adam Miklasz, Aleksander Przybylski, Michał Zantman, Bękarty Wołgi. Klechdy miejskie
Ziemowit Szczerek, Siódemka
Juliusz Strachota, Relaks amerykański
Flash fiction. Antologia
Dariusz Orszulewski, Zjednoczone Siły Królestwa Utopii
Stanisław Czycz, Nie wierz nikomu. Baza
Konrad Janczura, Przemytnicy
Maciej Piotr Prus, Przyducha
Marta Dzido, Frajda
Olga Hund, Psy ras drobnych
Juliusz Strachota, Turysta polski wZSRR
Jakub Michalczenia, Gigusie
Anna Mazurek, Dziwka
Natalka Suszczyńska, Dropie
Antonina Kardaś, Czernucha
Aleksandra Wstecz, Kwiaty rozłączki
Jarek Skurzyński, Zrolowany wrześniowy Vogue
Zenon Sakson, Zaczarowany uber
Sławomir Shuty, Historie o ludziach z wolnego wybiegu. Pasty i skity
Maciej Topolski, Niż
Jakub Michalczenia, Korszakowo [wyd. II popr. i uzupeł.]
Maciej Piotr Prus, Wyspa i inni ludzie
Jan Dzban, Dentro De Luxe
Anna Sudoł, Projekt
Sławomir Shuty, Bełkot [wyd. II popr.]
Jaga Słowińska, Czarnolas
Sławomir Shuty, Cukier w normie [wyd. III popr.]
Sławomir Shuty, Nowy wspaniały smak
Marian Pilot, Dzikie mieso
Soren Gauger, Imitacja życia
Mateusz Górniak, Trash Story
Gaba Krzyżanowska, Jedna czwarta wróbla
Marta Kozłowska, Berdyczów
Z. Szczerek, Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian [wyd. II]
M. Pilot, Zakaz zwałki
M. Czub, Objawienie Bogini-Świni
A. Kaczanowski, Ze Słowackiego
Linia konceptualna prowadzona przez Aleksandrę Małecką i Piotra Mareckiego
A. Jarry, Ubu Król, tłumaczenie z języka francuskiego za pomocą Tłumacza Google A. Małecka i P. Marecki
S. Zultanski, Interes, spolszczył poprzez wykonanie na nowo P. Marecki
S. Kotecha, Namaluj Popka, zlokalizował P. Marecki
P. Marecki, Wiersze za sto dolarów
P. Marecki & Kraków, Sezon Grzewczy
Y. Morrison | M. Spodaryk, Ciemności
G. Bennett, Wiersze zrozumiałe same przez się, tłumaczenie A. Małecka
P. Marecki, R. Mynarska, K. Albin, To nie jest Polska
M. Pilot, Dzikie mieso
M. Staśko, Hejt polski
A. Sobiela, T. Sikora, Narodowy spis zespołów
M. Staśko, Hejt polski na Hejt polski, z Internetu wybrał i do druku podał P. Marecki
A. Kaczanowski, Ze Słowackiego
ZAZNAJOMIENIE
Rzecz dzieje się w Beskidach zimą 2020/2021 roku. Jest noc, wiatr wieje. Gdzieś na zboczu góry dym wychodzi z komina. Nikogo nie ma w okolicy. Miasto jest daleko w tyle wraz ze wszystkimi swoimi problemami. Jezioro...
Ignacy – lat 27 – to człowiek (?) nie byle jaki. Dostał działkę w spadku. „A niech się chłopak czymś zajmie na świeżym powietrzu, ugór zaorze, dom postawi, miejscu temu i tak nie pomoże” – pomyślał jego ojciec, kiedy ziemię mu przepisywał. W tym czasie w Warszawie (skąd pochodził, skąd był) dziwny ciężar nastał, lekkość, którą wcześniej odczuwał, jako coś swoiście danego Warszawie, zdawałaby się gdzie indziej przenosić. A na jej miejsce ciężar jakiś się wdał oraz dziwność. Jednak nie ta dziwność, którą gonił i pożądał. Myślał, że wszyscy obserwują każdy jego ruch, choć nie wiadomo, czy tak rzeczywiście było (nie było). Przyciągał czasem uwagę swoimi pijackimi ekscesami, zatargami i przeróżnymi ekstrawagancjami, kiedy jednak schodził w pieczarę, chował się w piwnicach i odmętach różnych, to w codzienności zapomnieniu znów pływał i nikt już nie przejmował się jego wybrykami. Myślał, że jest różnica, co się myśli, a co jest. Jak każden jeden wedle oglądu potocznego tak i Ignaś trzymał się poglądu rozsądnego – myślenie czym innym niż świat, sen zaś czym innym niż jawa. Choć czasem wszystko mieszać się chciało, świat mu pod palcami ożywał, powietrze rozhuśtane, wczuciem rozedrgane, ziemia snem przepełniona, nagle w jedność przemieniona i nie raz, nie dwa jakaś zjawa przywidzieć mu się chciała i myślenie z istnieniem srogo w głowie mu wymieszała. „Nieporozumienia dotyczą nieprawidłowego nazwania podobnych wrażeń, tego samego prawie, oni też tak muszą mieć, tylko inaczej niźli ja to nazywają” – tak sobie myślał, i tak to sprawy zazwyczaj się mają, że zasłoną milczenia to wszystko zakrywał, choć niejeden go już do czubków posyłał.
Niemożliwy stał się każdy artyzm, każde czucie, każda ekspresja (najważniejsza zaś impresja), każda sztuka (wedle jego rozumeczku). Konieczna stała się ucieczka od ulic i ludzi, których kochał (nie wiadomo, czy tak było, czy kogokolwiek poza sobą samym kochał). Tak osądził w swym marnym osądzie niedoszłego kompozytora, teraz pijaczyny zmurszałego, choć jakaś ogłada pozostała, a wiek wciąż młody (pierwsza młodość już przeszła, ale jeszcze tego nie zauważał, zatrzymał się w rozwoju na dziewiętnastym roku życia). Tak też zrobił.
Wziął się więc do pracy. Zatrudnienie ekipy byłoby ryzykiem zawalenia się konstrukcji i nadwyrężenia budżetu. Ignacy nie mógł sobie na to pozwolić. Mówił mi, że żelazną zasadą jest niezapożyczanie się, a przede wszystkim niedybanie na nie swoje pieniądze, na niczyje, poza swoimi, tymi skromnymi – tymi jego własnymi. Ziemię wziął jednak ochoczo, kiedy darmo dają, brać trzeba, zresztą myślał, że ta ziemia w spadku dana, znikąd wzięta, niebu i losowi chyba zabrana, ta ziemia rodzinna, choć nigdy przez familię nie użyta, mu się po prostu należała. Był też jakoś półświadomy, (wiedział, ale oszukiwał sam siebie, [że tak nie jest] aby lepiej myśleć o sobie [czy też bardziej – zachować dotychczasowe myślenie o sobie; nie był zdolny do frontalnego zderzenia z rzeczywistością, czy muśnięcia przyjemnego z nią – nie mógł tego wiedzieć przed doświadczeniem]) że bynajmniej nie z przypadku dostał ten płachetek, ten ugór pięknie położony, to rumowisko w ładny papierek zapakowane, a to już groziło z realiami zderzeniem... Czarna owca w rodzinie, niemal drab jakiś obcy, a co sprawy szalę ważące i najistotniejsze, utracjusz wyrodny nie dostałby niczego cennego, coś jednak dać mu trzeba było. „Taki mój los”, pomyślał, kiedy na miejsce zajechał, nie dopuszczając jednocześnie myśli o tamtym do centrów psychiki, do najistotniejszych ośrodków, aby szkód nie narobiła. Zawsze oddzielał się tak od rzeczywistości i od diabła najkoszmarniejszego – niego samego (części jakiejś nieokreślonej). Zwalczyć go chciał zapalczywie, jednak nie z jakiegoś zacietrzewienia antydiabolicznego, a bardziej z powodu niezgodności interesów – tych z samym sobą „byznesów”, co nieraz różne twarze mieć mają w zwyczaju.
„Praca wyzwala człowieka”, tako myślał jako „mówi” nieszczęsny znak obozowy. I dalej: „pozwala na ucieczkę od fermentów duszno-ciasno-przytłoczonych – tychże warszawskich porządków nowych, w stronę otwartej i nieprzytłumionej twórczej wyrażalności – tej zakopiańsko-beskidzkiej”. Praca szła szybko. Począwszy od zakupu bali drewnianych od miejscowego wycinacza (choć ponoć w zupełności jego własna to sprawka była) aż do sprowadzenia użyteczności domowych minął rok...
Dom zrębowy, styl podhalański, prosty, coś jednak innego w sobie mający; coś z kraju północnego, nad Fińską Zatoką położonego. Kraju długie noce i srogie zimy wytrzymującego, wiosną do życia się budzącego, latem z życia dopiero co rozkwitłego radośnie się cieszącego, latem natura nieujarzmiona, latem w pełni objawiona. Dziadowie od Niemców się nacierpieli, przez setki lat w pańszczyźnianym niewolnictwie ich mieli, wnuki zaś od rosyjskiego cara i pierwszego sekretarza swojej dawki niewoli zażyły. I Rzeczpospolita tam była, Batory bił tam Iwana i polsko-litewska w estońskiej niewoli rola mała. Jak te domy z drewna surowego ciepło wewnątrz zatrzymują, gdy na zewnątrz mróz siarczysty po lesie hula (i gdy światło z okien noc pokonuje, światło wędrowcom wśród mroków nadzieję wskazuje, życie im daruje), tak i oni – wielki naród estoński w sobie ciepło trzymają.
Czyż nie lepiej zimnym być na zewnątrz i ciepłym wewnątrz, niż ciepłym na zewnątrz i zimnym być wewnątrz? W środku pustkami tak świecić?
Co zaś domu właściwego się tyczy (tego na tych zatłoczonych pustkowiach jedynego) – konstrukcja wieńcowa, na jaskółczy ogon połączona. Bale jesionowe złączone na ciesielskie zamki. Z czterech stron wystawały zaś ostatki – bale okrąglaki, grube, nie cherlaki. Szpary między balami wełnionką wypełnione. Niemal wszystko z drzewa szlachetnego, jesionu wyniosłego, przez kogoś kiedyś na ziemię powalonego, piłą ściętego. U góry więźba dachowa małe poddasze skrywa, drugi poziom dla wtajemniczonych ukrywa, im znany, przed innymi zaś ukryty, schodów nie ma wcale. Wiązar jętkowy, poziome belki krokwie podpierają – jętki krokwie trzymają, nimi one połączone, nimi one ukośnie złączone, ukośnie też w dół spadają. Materiał każdej jętki mocny, nie giętki; wzmocnień dostatecznie było wiele, niczego nie udają, konstrukcji stabilności dodają. Od wewnątrz miecz stopowy wiązarowy, w odwrotną stronę nachylony. Na samym szczycie grzędy jętki te najwyższe do samej kalenicy, do samej dachu krawędzi przymocowane. Murłata zaś, poprawnie umiejscowiona, ciężar z więźby dachowej na ściany przenosi, obciążenia różne znosi, nie stąd, nie stamtąd do ziemi je donosi. Ona – ta murłata – dachu sercem była właściwym, dach stabilizowała, od śniegu i wiatru ćpuna chroniła, zaś u góry z pewnej jętki jakiś naszyjnik zwisa niebieski.
Dach spadzisty, sercu bliski, dwuspadowy, grubą warstwą strzechy trzcinowej miał być obłożony, rozmyślił się jednak. Dach wiórem osikowym zamiast strzechy miał być wyłożony – i tu się rozmyślił. Z iglastych dranic, co wsie polskie pięknie zdobią, też zrezygnował i zamiast tego wszystkiego wybrał wreszcie rozwiązanie pospolite, aczkolwiek trwałe – dach gontowany, w deseczki na zakładkę układany. Myśl w kółko krążyła i zdecydować się nie mógł, ale w końcu się powiodło i cieszył się gospodarz świeżo upieczony z wyboru swego.
Z dachu komin wychodził. Szło o to, by kontrast w oczy nie raził. Dlatego cegły wapiennymi płytami zastąpił i tak to komin kamienny zamiast murowanego stanął. Skoro komin... to i piec gdzieś wszak być musi! Jeden żeliwny, tam w kącie stoi, na paliwo stałe, bo jakżeby inaczej? Taki to obyczaj, taki to wśród lasów gęstych zwyczaj, że zimą drewno co rano nosić trzeba, w piecu napalić, drwa spalić. A zbiornik buforowy ciepła nadmiar raczył odprowadzić.
Kompozycji ciepłowniczej domku nad jeziorem umiejscowionego, wśród tych gór niskich, lub wysokich, miejsce zajmującego (zależy kto patrzy, kto sąd wydaje) dopełniała pompa ciepła wodnego – w czystym, szklistym jeziorze substancje kipią, biesy i energie na ludzi łypią, wiedział o tym i chciał to wykorzystać dla celów ciepłowniczych. Jednakże za drogie to się już wszystko robiło, więc na OZE jakieś dofinansowanie w swym zwyczajowym szczęściu zgarnął. Woda bieżąca z jeziora, bo skąd by indziej, wszystkim kręciła i tumaniła; niczego mu tam w Beskidzie nie brakowało, a i tak wszystko to skromne i niemal pustelnicze się wydawało.
Powiedzieć też wypada – zdanie jakieś zmontować, do jesionowej ściany wiertarką je przymocować – na temat całości architektonicznego planu, na temat działki układu: jeden domek mieszkalny, jeden domek gospodarski, jeden domek na drewno, z zapasem na trzy wolno przemijające, po sobie następujące, pory roku, i sauna tam z boku, na lasu skraju, między dwoma światami zawieszona, tajemnicą tak gęstą obwieszona (nią zakryta), że nic mi o niej nie wiadomo; co się tam dzieje i kto lub co (podobno) w niej mieszka. Już zimą 2020/2021 roku wszystko było ukończone i można było zacząć przygotowania...
– Przyznasz chyba, Konrad, że klimat tu nie byle jaki? – spytał Ignacy, patrząc niespokojnie na spokojny krajobraz. – Udało mi się umiejscowić cały drewniany ambaras dość blisko jeziora, dość blisko gór, nie dość blisko nieba. Pewny jestem, że dojdziemy tam... Dzisiaj – zapewnił i wskazał na (jakąś dziwną) tymczasowość tego całego, tego wszystkiego. Tam coś szklistego, mgłą spowitego. Dzień szybko się kończy, a noc...
– Rozmowa jest czymś dziwnym. Mam wrażenie, że rozumiem, co mówisz, ale nie mogę być pewien, że rozumiem, co chciałeś przekazać. Konieczne jest, że twoje intuicje są twoimi intuicjami, w ogóle myśl, że masz jakiekolwiek intuicje, zależy od moich intuicji, albowiem to my osobie osobowość nadajemy, zdarzenia mentalne za przyczyny zdarzeń fizycznych uznajemy, podstawy ubogie, wnioski błogie, coś czujemy, to i innym przydajemy – odpowiedział Konrad jakimś dziwnym, wyłączonym, odłączonym, nie stąd głosem. Głosem jakby spoza. Spoza świata, czy czegoś innego. Z innego kontekstu wyrwany.
– Nie możesz przewidzieć biegu dalszych wypadków, nie jestem wytworem twojej wyobraźni. – Ignacy nastroszył się dziwnie jak jeleń zapędzony w kozi róg przez wilka (czy biesa), który nie chciał odpuścić strawy. I wtedy pomyślał: „bo to ty jesteś wytworem mojej”. Kontynuował jednak wymianę, o dokładnie jedną zmianę tej dziwnej rozmowy, nicości chyba samej zabranej.
– Tak być może. Tak być nie musi. Nie jest pewne, że tak nie jest. Być może jedynie pewne jest, że moje doświadczenia, moje świetlne przywidzenia są proste, nic za nimi nie ma i to ja dodatek dodaję w przekonaniu postaci, że za tymi oto naocznościami powyższymi stoi umysł podobny do mojego. – „Czy też czai się złośliwie” – w myślach dodał. Ze swojej gry wyjść nie chciał, a to już o wyjście zakrawało. – Z dalekich krain wróciłem, wśród śniegów w mokrej koszuli sam chodziłem, a dopiero co przyschnąć zdążyłem. Śnieg jakiś taki czerwony mi się przywidział, lub zwidział, albom ja naprawdę go widział. Skądś ty wrócił? Gdzieś był, gdy cię nie było? – powiedział Konrad.
– Zaprosiłem resztę. Zjawią się niebawem – odpowiedział Ignacy, tamto milczeniem zbywając, jak się okazuje, skutecznie. „Gdzie byłem, tam byłem” – pomyślał i zaraz w myślach dodał – „ale tak, być może tamten manekinem. Niech się dwoi i troi. Jemu głębi nie mieć nie przystoi; być może u niego wszystko na wierzchu...”.
Stary płaszcz założył i wyszedł na zewnątrz, nie oglądając się za siebie. Drogi miał tylko kawałek, ale ciążyła mu bardzo. Nad jeziorem snuła się mgła w poświacie księżyca. Światło, które przeszło już przez wodny dym, odbijało się głośno od dopiero co zamarzniętej szyby tafli jeziora. Wkoło nie było nikogo, nagle przyjechał samochód. Otworzyły się drzwi i wyłoniły się zeń dwie czarne postaci w płaszczach: jedna z laską przy boku, druga z torebką u boku. Pierwsza zamaszyście przywitała się z gospodarzem (utykając nieznacznie, acz zauważalnie na prawą nogę); druga gdzieś wokoło, między różnymi stanami skupienia była, w nicość się wpatrzyła. Wśród uśmiechów słychać i widać słowa było poufnie i z dziwną manierą wypowiadane. Otóż właśnie przyjechał Stanisław z żoną Krystyną. Przeszli dumnie wyprostowani pod próg domu gospodarza i przywitali się tymi słowami: „Dobrze cię widzieć. Po co nas tu ściągnąłeś aż z Warszawy?”
TOAST
– Wreszcie przyszli – oznajmił Ignacy i zwrócił się do przyjezdnych. – Długośmy na was czekali.
W salonie domku palił się świecznik. Gospodarz chciał, aby była to siedmioramienna menora. Ale, znak czasów, nie mógł jej artysta znaleźć w żadnym warszawskim antykwariacie. Znalazł jedynie pospolitego rodzaju świecznik pięcioramienny. Jednak sklep, w którym dokonał zakupu, już nie był taki zwyczajny (co to w ogóle znaczy, że cokolwiek jest zwyczajne?!). Nazywał się „Pod Połamaną Rzeźbą”; przy Placu Trzech Krzyży miejsce swe zajmował, pośród wielu ukrytych tam tajemnic niesamowitości, on swoje też miał, nieraz tamte swoimi obejmował. Ignacy wszedł do środka. Nie będzie przecież górski azyl ciemny i zimny w środku stał, pośród pustkowia, jak co niejeden człowiek dzisiaj, w tychże czasach.
– Potrzebuję świecznika! – oznajmił na wstępie, odchylając stare, misternie floresami zdobione drzwi, które za kilka lat będą miały sto lat. Wstawił je właściciel przybytku (a właściwie jego dziad) jeszcze przed przewrotem majowym chwil parę, majowych kwiecistych dni ulotnych ponad miarę. Oto rok dwudziesty szósty, oto Polak do Polaka strzela, Polak jeszcze szablą macha. Czyny wielkie, choć zdrożne. Czyny odważne, choć niezbożne. Tam Witos i w wielości jedność. Tam Piłsudski i w jedności wielość. Witos do Wilanowa się przenosi, Wojciechowski urząd składa. Litwin w Warszawie dyktaturę głosi, na Belwederze władzą się obnosi, legionowe posiłki z Wilna ściąga, po ulicach je rozkłada, w ułańskim boju zdobytą władzę rozciąga. Litwin z Zułowa na Warszawę urządził najazd, taki to ostatni na Litwie zajazd. Ostatni (?) rokosz na tyranii usługach... Za lat trzynaście modernizm, nowoczesność totalitarna z zachodu i wschodu się tu do nas wtaszczy, do naszej Polski katastroficznie wleje, ułana zgniecie, stary polski świat z wierzchu zaleje, z powierzchni ziemskiej zmiecie, ale się nie uwłaszczy – wszystko tak samo odwiecznie płynie i myśmy tacy sami. Nowe w ręku zabawki, ekrany zamiast hulanki, ale my w czasie zawieszeni, my niezmienieni. Proste diagnozy, niewyszukane recepty, ostateczne rozwiązania, toporne eschatologie, szowinistyczne fantasmagorie i wielka niemoc w tym nasza, ale to za lat trzynaście...
– Najpierw opowiem ci historię pewnego pustelnika – odpowiedział Sklepikarz, który akurat czegoś szukał na górnych półkach. Kątem oka klienta potencjalnego przyuważył wchodzącego, czy innego jakiegoś natręta. Z drabiny zszedł i odwrócił się. – Widzisz, ostatnimi czasy, kiedy wena zabrała niesamowitość ze sobą, a niebo okryło się tą dziwną osnową, nikt już tu prawie nie przychodzi spragniony istoty; na dodatek epidemia wzmogła wrzenie, procesy przyśpieszyła. Zaraz będzie przewracała pomniki. Może wtedy znów ktoś zapragnie połamanych rzeźb? – Podsumował Sklepikarz.
– Gadasz od rzeczy chyba, czy jest w tym jakaś metoda? – Ignacy się zaniepokoił.
– Metody szukaj przy Banacha, tam ją mają, chcą ją znaleźć przy Krakowskim za to – powiedział Sklepikarz.
– Jakże to? – zapytał Ignacy.
– Widzisz – Sklepikarz najwyraźniej miał manierę zaczynać w ten sposób – był u mnie kiedyś pewnego razu taki jeden zupełnie jak ty. Chciał kupić pewną książkę pewnego pisarza czy filozofa, jak mu tam, zapomniałem. Nieważne. Mówił coś o pokonaniu, przełamaniu i porzuceniu siebie. Traf zawiódł go w góry. Podobno szedł wiele dni przez las, aż znalazł polanę między wielokilometrowym szpalerem drzew, tam, gdzie bystra rzeka płynęła i ptaki śpiewały. Rozbił obóz, szałas postawił, ognisko rozpalił. I podobno coś nim tak wstrząsnęło, jakaś najczulsza sprężyna jego duszy wystrzeliła, przesuwając głowę i serce nie tam, gdzie trzeba, nie tam, gdzie powinno. I został tam na dłużej, nie bacząc na konsekwencje. Żyła tam, albowiem, pewna piękna kobieta, ale nic o niej nie wiem. Wiem jedynie, że pewnego dnia wszedł w las i nikt go już nie widział – powiedział Sklepikarz, dokładnie badając wzrokiem Ignacego. Za nim jakieś pojazdy pędziły, w górę i w dół się unosiły, mimo że ulica pusta taka, w pełni dnia stała. Ludzi brak.
– Dobrze, ale co to ma do świecznika? – Po raz kolejny się zaniepokoił, ale było to inne zaniepokojenie, już innego rodzaju niż to poprzednie.
– To, że nie mam takiego, jak chcesz. Mam taki pięcioramienny, tam w rogu przy ścianie. Zabrał go ten jegomość, co ci mówiłem.
– Coś jeszcze mówił, zanim wyszedł z „Połamanej Rzeźby”?
– „Trzeba mi światła i woli, żeby siebie pokonać, dużo wschodów słońca muszę sam oglądać, zanim zejdę z gór”.
– Widzę – Ignacy podchwycił manierę – że chciał być Bogiem, choć, jak mniemam, pewnie sądził, że wszyscy oni pomarli w tych ciemnych czasach.
– Chciał ducha ściągnąć z gwiazd – odpowiedział Sklepikarz.
– Tacy to chcą obdarzyć wszystkich światłem. Ale co się stanie, jeśli to wszystko zejdzie z gwiazd na ziemię? Cała to dziwność. Czyż ten lud tutejszy, do zwykłości przywykły, do bylejakości nawykły, zdolny jest rozkoszować się tym, co rzadkie, tym, co piękne, tym, co nie jest zwykłe? Nawet jeśli nagle odwinie się dziejów karta, to i tak wszyscy nasycimy się tym prędko. „Wszystko dziwne, takie rozmyte, takie niejasne i niesamowite. Wyjść chcę stąd i nie o sklep ten wcale chodzi” – powiedział do siebie w myślach Ignacy i pomyślał jednocześnie (co nie jest wcale tym samym). Tamto zaś na głos wypowiadając.
– Warto próbować. Warto swoją łodzią w wir wpłynąć, przekonać się, czy jest coś pod spodem. Może pod wirem wodospad leży, gdzie woda z impetem spada do starożytnej pieczary i w podziemną rzekę się zamienia, co wyłania się na powierzchnie tak rzadko, że tylko wybrańcy mogą się jej napić – odpowiedział Sklepikarz.
– Możliwe też, że pod wirem tylko zimna szara skała trzeszczy groźnie, wielu śmiałków głowę sobie rozbiło o nią. Przepraszam, że przerywam rozmowę, ale mój drugi najlepszy wróg już nadgryza, już goni, drąży i ciągnie, nie wiem, gdzie, ale nie nazywałbym się Ignacy, gdyby i gnanie jego było mi straszne: czas to jego imię, poproszę świecznik! – zaordynował Ignacy.
Sklepikarz podszedł do zapyziałego rogu „Połamanej Rzeźby”, który jeszcze nie był oglądany od czasu majowych walk. Po prawej stronie wiły się kręte schody. Nieprzeczytane książki, nieprzejrzane mapy i nieuderzone bębny z koziej skóry otaczały z dwóch stron drobną postać dumnego właściciela „Połamanej Rzeźby”. Były tam jeszcze inne dziwy i cuda na kiju, marmury na ścianach i lamperia marmurowa u ścian dołu, antyki ze wszystkich stron świata zebrane w jednym skromnym miejscu przy Placu Trzech Krzyży. A było tego tak dużo, że niewprawiony w antykwariackie klimaty człowiek rzekłby: „tego jest cała menażeria!”. Wszystko czeka na swój szczęśliwy traf, aż ktoś zajrzy, uiści odpowiednią sumkę i zanurzy się w doświadczenia, do których przewodzą te przedmioty. Był tam też gobelin misternie tkany. Przez artystę w czasach zamierzchłych na pionowym krośnie utkany. Tapiseria szkarłatna ze ściany zwisa.
– Proszę, oto i on, kuł go znany kowal z okolic Poznania, gdzieś w okolicach połowy dziewiętnastego stulecia – powiedział Sklepikarz. Nie naszego wyznania – dodał, i dziwność w tym była olbrzymia.
Z mosiężnej podstawy wystawała nóżka świecznika, z niej zaś pięć ramion. Każde zakończone lwem z otwartą paszczą, na niej dopiero znajdowało się stosowne miejsce na świece. Ignacemu od razu rzucił się w oczy detal: spod czarnej grzywy lwów wystawały złote pasy.
– Kim chcesz być, dokąd chcesz się udać? – zapytał Sklepikarz. – Czy tak jak on chcesz się zaszyć w górskich ostępach, tam, gdzie las rośnie, gdzie bystra rzeka płynie, a ptaki śpiewają?
– Jestem kompozytorem. Pragnę z całej duszy tworzyć i, com zaczął, skończyć – ano symfonię sobie komponuję... Nie znoszę pochłaniać, choć kiedyś to kochałem. Lepiej nowe dawać, niźli stare brać i tak w niewczesnym trwać. Wciąż jakieś nowe treści, nowe informacje. Jak mam dawać, skoro cały czas biorę? A gdzieżby się udać, jeśli nie właśnie tam? Lecz nie po to się tam udaję. Albowiem muszę rozstrzygnąć kluczową i istotną sprawę człowieka, więc świata – powiedział Ignacy w tonie jakiejś pompatycznej i matołkowatej proklamacji czy orędzia jakiegoś przyjemniaczka ze wczesnego dwudziestego pierwszego wieku. Lata nasze dwudzieste...
– Tamten był prorokiem czy szamanem, ty zaś jesteś kompozytorem? Ale numer! To dopiero dziwy! To dopiero cuda! Toast za ciebie wzniesiemy! – zdziwił się Sklepikarz bardzo, widział, jak odchodzi kolejny dziwny człowiek w dziwnych czasach. Sam zaś do normalnych bynajmniej nie należał...
NIEWCZESNE PRZYWIDZENIA
„Może będzie coś z tego, może znowu odwinie się dziejów karta” – pomyślał Sklepikarz, łykając łapczywie łyki dziwnej brązowo-słomkowej herbatki. Następnie zapadł w głęboki sen przy ciężkim szumie strug deszczu, co tamtego wieczoru najwyraźniej ani myślał przestać padać. Chmury zaszły nad Warszawą, wielka energia stoczyła się na Sklepikarza i objawiły mu się dziwadła i mary, światła i kolory, szelesty i szumy. Nagle znalazł się w łodzi na rzece.
– Spójrz! Zaraz jesteśmy, tam za winklem, za szuwarami jest przystań!
– Głupstwa! Płyniemy tak już trzeci dzień, bez jedzenia i bez nadziei – powiedział Alojzy.
– Widzę jasno, że tam przycumujemy.
– Co zrobimy? Kończy się amunicja i wola walki – powiedział Alojzy. Kula karabinowa w tej chwili trafiła w prawą burtę łodzi. – Ściąga nas, nie wyhamujemy. – Za liśćmi coś czyha. Za trawami i szuwarami coś zerka na nich. Odgłos wystraszył ptaki. Uleciały w zimne niebieskie niebo, co raz się złotem mieniło, raz zielenią, co aż wskakiwała w oczy. A potem znów się niebieskie wydawało.
– Spójrz w niebo! Spójrz w górę! Co widzisz?
– Widzę błękitną plamę otuloną w zieleń – odpowiedział Alojzy.
– Ja też! – upewniło ich to, że widzą to samo.
– Dlaczego tak uleciały prędko? Alojzy! Odpowiedz!
Wtedy znów odzyskał świadomość. Alojzego nigdzie nie było. A łódź pędziła dookoła rozjuszonej masy wody. Słyszał, jak szumi i dudni. Czuł, że to zaraz może być koniec. Wszystko, co przeżył, wszystko, co kochał i nienawidził, przeleciało mu przez świadomość, był gotowy. Łódź coraz bliżej okrążała centrum rzecznego cyklonu. Im bliżej się znajdowała, tym większy spokój czuł.
Wir wciągał drobne gałęzie i liście do środka, zaraz miał wciągnąć i łódź z człowiekiem w środku. Aż ostatnie gałęzie, co były przed nim w kolejce po zatracenie, zniknęły w portalu donikąd, na środku rzeki. Wtedy przyszła jego kolej. Pewność i nieugiętość rozpłynęły się jak poranna mgła w ciepły letni dzień i ustąpiły miejsca niepewności
– Dziękuje za wszystko! – krzyknął na ostatku, żegnając się ze światem. Woda zalewała już pokład łodzi, z impetem wystarczającym na wybicie szyb w starym stateczku. Zaparł się i mocniej chwycił balustrady rozciągniętej wokół burt. Metalowa rura, z dość szpetnego materiału, sprawiła się dobrze. Łódź zniknęła pod wodą, a rzeka, zmęczona już pożeraniem coraz to nowych obiektów, zaspokoiwszy swój apetyt, uspokoiła się.
Zielona plama zniknęła, odsłaniając bezbrzeżnie bezchmurne niebieskie niebo; wyrównał się poziom wód i wszystko wróciło do normy. Ptaki znów śpiewać zaczęły swą piosenkę, jakby nic się nie stało przed chwilą, a roślinność znów zaczęła falować niewinnie ponad nurtem rzeki. Niektóre drzewa leżały przewalone przy brzegu; po jednej stronie rosły jodły rzadko, tak że widać było słońca prześwity przelatujące przezeń, przez przestrzeń.
Po drugiej stronie las był gęsty, tak że słońca ciepłe promienie nie miały jak przelecieć na drugą stronę. Nie mogły rozproszyć bujnych jesionowych gałęzi. Nie mogły pokonać wierzbowego płaczu, tej plątaniny wściekłej. A rzeka bezczynnie tylko przypatrywała się tej niesprawiedliwości, nic nie robiąc sobie z tego. Nie mając wstydu ani chęci pomocy przyjacielowi. Za to jesion! Ten bandyta! Szumi i trzeszczy, nie robiąc sobie z tego nic, że akurat to jemu dane było zakiełkować na tym skrawku ziemi, a nie na innym. Razem z wierzbą tańczą na wietrze.
Jak spojrzeć na wyniosłość jesionu, tak niemal się nie kończy. Owoce swe rozrzuca wokół. Rudym wiewiórom i czarno-białym borsukom najeść się przyzwala, tak odpłaca się tym z dołu, którym słońce zasłania.
Wtedy mszyc dopadły go miliony, młode gałązki mu obgryzają. Nowiową nocą, gdy gwiazd iskrzą się tryliony, słodkie substancje na poszycie spadają. Mszyce pszczołom spadź zostawiają, im to natury niezmiennym prawem dane: do ula zanieść, przeżuć, plastry woskowe zakleić, miód ulepić. Jemu zaś przywilejem nadane robaczków uczty mieć pod kontrolą. Gałązki już twardnieją, wnet się skończy ucztowanie, a z nią – pszczele słodkości podbieranie, to pszczele winobranie. Władać – takie jesionu prawo. Strzelista korona drzewa wbija się w zimne niebieskie niebo. Jest rozłożysta i wyniosła, bo zaprawdę wyniosły jest właściciel.
Ma jednak niedoskonałość. Niedoskonałość i trwoga dla człowieka, niebezpieczeństwo i zagrożenie dla niego, dla natury zaś tylko zadrapanie, które i tak nie naruszy doskonałości wszystkiego. Tylko doskonałość wynika z doskonałości, każde uchybienie szybko je niweczy. Na pniu, gdzieś na wysokości człowieka, może powyżej, głębokie szramy głęboko poraniły leśnego arystokratę. Coś go zraniło. Coś go w bok ugodziło. Bruzdy były jeszcze świeże.
A krew? Przezroczyste soki arystokraty kapały z ran(y), jedna kropla po drugiej. Zaraz na biało zastygną, krople jesionowej krwi ziemię słodzą. Łopatacze wkoło zaś chodzą, w młodnikach grasują, młodniki wesoło sobie skubią, po torfowiskach na kaczeńce polują, z łopat o drzewa scypuł zdrapują, to już prawie czas – na samice się szykują, już zaraz do walki między sobą się gotują. Ale to nie one, to nie łosia sprawa, że jesionu rany tak głębokie. Niedźwiedzie tam też grasują, w gęstwinie czyhają, klępy łoszaki przed nimi straszą, a jak co do czego przyjdzie, mała wojna lasy najdzie, to rzecz jasna, celnym kości łamiącym i stawy wyrywającym kopnięciem dzieci swe obronią. Ale to nie niedźwiedź, on autorytetu nie śmiałby naruszyć, a zadrapania i pazurów ślady też nie te. Wilki zaś chyżo między drzewami przemykają. Białe kły, biała para z pysków ulatuje, za nimi się snuje; szału i amoku żadnego w nich nie ma, jest organizacja, jest zaplanowanie. Ale to nie one rzecz jasna – inne mają interesy. Duchów lasu planów poznać nam niedane. To, co zostawiło je, za nic miało powagę i autorytet arystokraty, jaką cieszy się wśród drzew, jedynie jego rozłożystość zapewnia niechęć wśród tych, którym zasłania słońce.
To, co zostawiło te rysy, nie mogło być stąd, tutaj nikt by się nie odważył i nie ośmielił. Może to ona go posłała, aby zmącił i wytrącił to, co zmącone i wytrącone być miało. Poleceniem natury, które skłoniło rzekę do takiego, a nie innego postawienia sprawy. Pewnie poradzi sobie. Już niejeden kaprys wodnej sąsiadki przeżył, a było ich sporo w ciągu ostatnich trzystu czterdziestu pięciu lat, lecz ani jeden nie połamał wysokości i nie stłamsił jego wyniosłości. Nie rósł już w górę, zdążył się już ustatkować, liście wciąż nowe, co rok odrastają, jedynie pień podrapany.
Ten wiatr! Ach ten wiatr! Dokąd pędzi? Z jednego brzegu na drugi. Tam, gdzie las rzadki dzieli się słońcem z rzeką. Przez gałęzie! Przez krzaki! Na przełaj! Już przebija się po drugiej stronie. Tam, gdzie las gęsty z nikim nie chce dzielić się światłem. Jedynie wiatr może przejść z jednego brzegu na drugi. On widział wszystko z góry! Widziałem to i ja. To pierwsza ofiara w tym stuleciu. I jak się zdaje, ostatnia. Nie przejął się tym za bardzo. Ot, tylko łódka z delikwentem do rzecznego wpadła wiru. Tylko wiatr zna meandry rzeki. Tylko wiatr wie, dokąd prowadzi i skąd płynie. Podobno płynie pod przewalonymi, zmurszałymi zielenią drzewami, tam, gdzie rzeka, ta długa nić, co łączy ziemię z niebem, dzieli się na dwa nurty.
– Gdzie byliście? – zapytał Stanisław.
– Czekaliśmy na was! – powiedziała radośnie Krystyna. Konrad też tam był i swoje myślał.
– Byliśmy obejrzeć niebo nad stawem – odpowiedział Ignacy.
Wyszli przed siebie w nocy z zamiarem ujrzenia drogi mlecznej, która tutaj, dzięki znamienitym warunkom przyrodniczym, w całej okazałości jest widoczna. Albowiem brak tutaj światła cywilizacji, co by od gwiazd odciągało. Wyszli z domku w nocy, skierowali się w stronę jeziora, następnie odbili w lewo na pierwsze wzniesienie przed coraz poważniejszymi wysokościami. Nie było sensu iść dalej. Gruby Seweryn i tak już ledwo szedł, a pod grubą kurtką zimową wystawała mu swobodnie przemykająca sutanna. Nie było wiatru, mróz nie większy niż pięć stopni, warunki znakomite, obaj pokusili się na wyjście, aby ujrzeć te nad nami rzeczy znamienite – gwiazdy w pełnej wyniosłości i okazałości.
– Po co się tu przeniosłeś? Nic ci w Warszawie nie przeszkadzało komponować, mogłeś tworzyć, ile chciałeś, a filharmonia spijała każdą nowinkę, co spod twojego wyszła pióra, każdy łuk i każdą kropkę, co napisałeś, jest dla nich – i nie powiem, że również nie dla mnie – i dla ich sceny cudem jak dzieła mistrzów wiedeńskich.
– Widzisz, drogi Sewerynie – znów ta maniera – kiedy brat mnie zabrał w te góry, znasz Krzysia, starszą i bielszą kością jest ode mnie, był przewodnikiem, z dziesięć lat temu to było. Nie chciało mi się za żadne skarby w zaściankach gościć, uczyłem się wtedy pilnie harmonii i kontrapunktu, nie miałem czasu i chęci na żadne górskie wycieczki. Jednakże Krzysiowi się nie odmawia, więc poszliśmy, a raczej ja poszedłem z nim.
W ogóle nie rozumiałem całego tego zamieszania z wchodzeniem na szczyty. Po co całe to zmęczenie, po co tyle wysiłku, żeby zobaczyć to samo tylko z góry. Sądziłem, że na pewno moja sztuka będzie równie żywa, a duch wysoki i na nizinie tego świata. Ale idziemy, idziemy, kolejne metry pokonujemy, aż widać wierzchołek z krzyżem. Po drodze, rzecz jasna, piersiówka trzymała mnie w istnieniu (jeszcze). Mój duch może być wysoko, nawet jeśli ciało jest nisko, to jest jasne. Aczkolwiek rześkie powietrze i przebłysk słońca o wschodzie to atrybuty ducha wolnego, do wolności nawykłego, do tułaczki wiecznej bez końca ni celu przywykłego. I nie ma większej muzyki od tego. Ciało chce, by dusza osiągnęła całą swoją moc, czyli dążność. Między skały przejdę. W las wejdę. Z duchami przebywać muszę...
– Nie! To dusza chce ciałem się posłużyć, żeby osiągnąć swoją pełnię, jaką jest zjednoczenie z Bogiem – gwałtownie przerwał ksiądz Ignacemu, któremu wola poczęła przyrastać z każdym ruchem wskazówki zegara, jakby antycypując wypadki przyszłe.
– Drzewa ciąłem, bale z gór znosiłem, życia tu użyłem, wszystkie przeszkody pokonałem, kosiarką z posesji wyciąłem, jak te chwasty miłe, świerki i sosenki małe. Niemal we framudze się już nie mieszczę. Ciało wzrasta, to i duch przyrasta; ciało na sprawczości wyżyny się wznosi, to i duch się unosi. Aczkolwiek ani pierwsze nie określa drugiego, ani drugie nie określa pierwszego. Są to niezależne od siebie porządki istniejące jako dwa z nieskończenie wielu własności Boga. Dusza nie może ciałem kierować, ciało zaś nie może duszą kierować, własność rozciągłości nie jest tożsama z własnością myślenia, oba istnieją równolegle jako przejaw tego samego, tej samej wiecznej istoty Boga – powiedział Ignacy, choć nie wiadomo, czy po prostu drzwi za wąskich tam w Beskidzie nie sklecił.
– Bóg jest czym innym niż rozciągłość, a rozciągłość czym innym niż Bóg. Bóg jest przyczyną rozciągłości i myślenia, pomimo że sam jest myśleniem czystym i najdoskonalszym. Wola i rozum Jego istotą – odpowiedział Seweryn.
– Jeśli Bóg nie byłby rozciągły, to nie byłby bezwzględnie nieskończony, więc nie byłby doskonały. Ujmę by miał i czegoś by w twych chmurach brakło. Twój Bóg musi być tak jak ja i ty, tak jak to drzewo i góra, tak jak las i ten łańcuch górski, tak jak gwiazda i galaktyka rozciągły. Uznajesz za największą cnotę człowieka myślenie i wolę, więc operowanie ideami, i czynną dążność niespożytą. Największą doskonałość człowieka wedle twego mniemania w nieskończoność potęgujesz i hipostazujesz. Oto Boga tworzymy na nasz obraz. Co za słuszne uznamy, tym Go obdarzymy, o zdanie obdarowanego nie pytając. Komuś miłości trzeba – niech więc Bóg będzie miłością; komuś troski i opieki trzeba – niech więc Bóg będzie troskliwy i opiekuńczy; komuś przebaczenia trzeba – niech więc Bóg przebacza i w niebieskim notesie z listy tych, co na zatracenie przeznaczeni wykreśli; komuś sprawiedliwości trzeba – niech więc Bóg będzie sędzią sprawiedliwym; komuś zaś władcy trzeba, bo sam nie umie władać samym sobą i jeno służyć musi – niech więc Bóg będzie panem – w kontuszu, czy o kozich nogach, niech będzie carem! Oczywiście wszystko to dobre, ale lepiej by było, gdybyśmy sami mieli te cechy niż komuś innemu człowieczeństwo – skarb nasz – oddawali. Sami bądźmy dobrzy, przebaczający, miłosierni, sprawiedliwi, troskliwi i opiekuńczy, a i służmy, kiedy służyć trzeba, ale bez maski tragicznej, bez sług czczenia. Poświęcenie samo dla siebie nie jest niczym dobrym, chyba że rozum i dobro publiczne, pospolite tego wymaga. Dobro Rzeczypospolitej i w niej rzeczy pospolitych, ale cóż ja wiem o tych sprawach? Służyć nikomu nie będę, a i nie chcę, by mi ktokolwiek służył. Jestem wolny, szczególnie tu.
Nie potrzebujemy tworzyć Boga ani prawa, żeby być w pełni ludźmi. Wszystkie wartości są tu na ziemi – to my je stworzyliśmy. W niebiosach szukać ich nie trzeba. Jesteśmy dobrzy nie dlatego, że mamy Dekalog. Mamy Dekalog dlatego, że jesteśmy dobrzy. Sami wiemy, co dobre, a co złe, bo dobro i zło to ludzkie twory, na pospolitej zgodzie zasadzone, na pospolitej zgodzie wyrosłe, pospolitą zgodą ukonstytuowane. Zaś rzeczą pospolitą, że pospolita zgoda zmianie ulega i bynajmniej nic takiemu dobru nie dolega – wraz z rozumnym postępem istot rozumnych i pospolita zgoda naprzód postępuje i w bramy wieczności wstępuje. W odwiecznym rozwoju się nie zatrzymuje dopóty, dopóki istot rozumnych wspólnota – Rzeczpospolita trwa i bytuje.
Katolicyzm czyni z istoty doskonałej jarmark ludzkich zachcianek. Bardziej Bóg do nas podobny niż my do Niego, albowiem stworzyliśmy na własne podobieństwo obraz Jego. I w tym zaimku, w tym „Jego” cała mitotwórczość nasza, cała niewola nasza i potęga cała w tym nasza. Cóż to za pomysł Bogu płci przydawać. Nasze skończone porządki nieskończoności nadawać? Władzę ziemską niebieską usprawiedliwiać? Bardziej człowiekiem małym i skończonym jest twój Bóg, niźli Bogiem nieskończonym i doskonałym. Ojciec władczy i potężny, syn uległy i ofiarny, żona posłuszna i usłużna... Czyż my tych wzorców skądś nie znamy? Gdzieś z tyłu głowy my je wszyscy mamy. Od czasów plemion ludzie władzy rządni, dominować się zachciało. Potem schemat poddaństwa rzutować zaczęli na organizację państwa. I tak to, mimo woli, poddanymi się staliśmy. Istota doskonała musi być wszystkim, jeśli jest doskonała. Czystym istnieniem jest Bóg. Nie istnieje nic poza Bogiem, a całość tego, co istnieje, jest Bogiem –powiedział Ignacy w proroczym uniesieniu, aczkolwiek nie we wrzeniu, gdyż ten Ignacy prorokiem (ani szlachcicem) nie był.
– Ale jest coś jeszcze – rozpoczął na nowo Ignacy – nie będąc czym innym zarazem. Bóg, Duch, Natura – „Głupoty mówi, ale jest w tym jakaś kultura” – pomyślał Seweryn. – Absolut, Świat, Materia, Przyroda – „Jęzorem kłapie, ale jest w tym jakaś... hmm, co w tym jest? Tak... jakaś rześka, niebieska gwiezdna uroda, jakaś urocza, niewymuszona, niezafałszowana, nie stąd pogoda. I nie myślę tak wcale w nadziei, że rym tu coś doda, choć kto wie, struktura w języku nie na darmo zapisana, zaprawdę struktura nie po nic w język wpisana” – raz drugi pomyślał Seweryn. – a wszystko jedno i to samo. Duch i materia też tym samym, zależy, skąd patrzymy. Świat niech się rozpada na światów nieskończoną wielość, i tak... stanowi jedność. Byt niech się dzieli, w nicość obraca, mnoży, sumuje i różnicuje, jak chce układa, i tak... jedność wielością włada. A to samo wciąż wraca. Choćby nie wiem co, byt jest jeden i stanowi całość. – „To jednak wywołuje u mnie jakiś zgrzyt. Trudno, tak już ja żyć muszę między jasnością a ciemnością. Na oceanie tylko samych siebie mamy. I nic się nie liczy” – raz trzeci pomyślał Seweryn. – Wszystko inne jest iluzją, w bycie przerw nie ma, byt jest jeden, poza nim nic nie ma. Byt istnieje i jest wszystkim, co istnieje, niebyt zaś nie istnieje, to jasne, ale dodać wszak mi tu też trzeba, że wszystko, co istnieje, jest poznawalne, w czuciu dostępne, inaczej stwierdzić by nie sposób, że coś istnieje. Poznanie czegoś jest warunkiem koniecznym istnienia czegoś. Co jest więc niepoznawalne, nie istnieje; byt w całości poznawalny, sen zaś czasem realny. Wszystko, co istnieje, jest poznawalne. Inaczej nie można powiedzieć, że istnieje. Katolicki Bóg nie jest poznawalny. Albowiem jest niedookreślony doświadczeniem. Katolicki Bóg więc nie istnieje – powiedział Ignacy.
– Cokolwiek tej nocy nie powiecie, choćby z późna wcześnie się robiło, choćby dobro złem nazwiecie, choćbyście chrześcijaństwo ontologicznym i epistemologicznym chochołem ogłosili i to udowodnili, nawet jeśli bóstwa chrześcijańskie są postulowanymi abstrakcjami, a nie realnie istniejącymi konkretami, to na gruncie etycznym chrześcijaństwo jest najlepszym, co człowiek ma: miłość bliźniego, życzliwość i miłosierdzie dla słabszego, poświęcenie i ofiarność dla dobra większego; dla Drugiego jest skarbem, istotą prawdziwego człowieczeństwa. I cokolwiek nie postanowicie i czegokolwiek choćby dowodnie nie powiecie, nie ma to żadnego znaczenia, Bóg jest, a Chrystus jest Zbawicielem, czy tego chcecie, czy nie. Nic od was nie zależy – powiedział Seweryn.
– Nie potrzebuję ciebie, księże, ni nauk twoich, by być dobrym człowiekiem, by być Polakiem – odpowiedział Ignacy.
– Ale przyjaciela potrzebujesz, przyjaciela mieć nie szkodzi, dobrego przyjaciela mieć nie ciąży – powiedział ksiądz.
– Ano... – rzekł kompozytor warszawsko-beskidzki, przerwę czyniąc, w zaspę jakąś wpadając. – Oczywiście masz rację Sewerynie. Ale etyka na autorytecie oparta nic jest niewarta, choćby i najszlachetniejsza i najzacniejsza jak twoja (choć zdania są podzielone – mi na przykład Marek Aureliusz świętszym niż Jezus Chrystus się wydaje, a jego nauki lepsze mi się zdają). Autorytarna etyka autorytetów w nieskończony regres wpada: słowo księży na autorytecie papieża się wspiera, słowo papieża na autorytecie Chrystusa, słowo Chrystusa na autorytecie Boga, a słowo Boga na czyim?
– Na swoim własnym – powiedział Seweryn.
– Właśnie nie. Etyka autorytetów zawsze na czymś zewnętrznym się wspiera, to jest już wprzód założone przed-założenie w znaczeniu słowa „autorytet”, że jest zewnętrzny autorytet dla każdego autorytetu, zawsze istnieje zewnętrzne odniesienie. Więc słowo Boga musi się wspierać na autorytecie jakiego innego, jeszcze większego bóstwa i tak w nieskończoność.
Oprócz tego wiele wskazuje na to, że w katolicyzmie – i w religiach w ogóle – jest głębszy poziom etyczności od jego własnych dogmatów, z którego katolicyzm czerpie i względem którego jest zależny, wybiórczo bowiem czerpie z ogólnego sposobu życia ludzi, z praktyki społecznej, bierze, co mu się podoba ze zbioru zdań zdrowego rozsądku. Sprawiedliwość, rozumność, dobro – to wszystko od nas, od wolnych ludzi kapłani wzięli, za swoje uznali i na ołtarzach jako prawdę objawioną masom ogłosili, co sami od tych mas wzięli, z ich własnego naturalnego sposobu życia bat na nich ukręcili, by w ryzach, posłuszeństwie i poddaństwie Polaków trzymać, aby Kościół władze miał nad umysłem, ciałem i portfelem Polki i Polaka. Poza tym wszystko wskazuję na to, że Trójca Święta zewnętrznemu fatum jest podległa, od zewnętrznej determinacji jest zależna, Bóg musi by dobry, miłosierny i sprawiedliwy, więc nie od niego zależy, co predykaty te znaczą, inaczej bowiem byłaby to prosta tautologia, że Bóg musi działać po Bożemu, co jednak przeczy wolnej woli i zupełnemu niezdeterminowaniu Boga. Bóg katolicki od zewnętrznych wartości jest zależny, a jako że te wartości są naszym, człowieczym sposobem życia, to Bóg katolicki jest zależny od człowieka, co przy całej mej sympatii, tudzież życzliwości, nie wydaje się rozsądne, poza tym twierdzicie, że Bóg jest człowiekiem i jako człowiek się narodził, a to już jawnie nie jest rozsądne, i nawet ten szumny wiatr, co hula po dolinie tego nie zagłuszy i wraz z mgłą nie zasłoni – powiedział z wewnętrznym spokojem, życzliwością dla rozmówcy i opanowaniem Ignacy (jednak gdzieś tam się snuło wewnętrzne potężne przekonanie, że na głupotach czas marnuje jak zwykle, zamiast komponować).
– Ale chwila, nie zmieniaj tematu, na gruncie etycznym jesteśmy, na gruncie etycznym pozostańmy. Nawet jeśli dogmaty katolickie same w sobie sensu nie mają i uznamy je za echo jakichś despotyzmów zamierzchłych, które po dolinach znikąd hulają, jakichś władców surowych absolutnego panowania, i z ludzi i zwierząt ofiar składania, to i tak na gruncie etycznym chrześcijaństwo jest bez zarzutu, jest łatwo osiągalnym dla społeczeństwa polskiego skarbcem przyzwoitości i prawdziwych, nieprzemijalnych wartości. Masz rację – bezsens i absurd jak te bezczelne biesy po dolinach, z każdej strony wyglądają i się durnie na nas szczerzą i się z nas śmieją, ale zważ na jedno Ignacy: nie każdy jest w stanie odnaleźć spokój w filozoficznym Bogu całości istnienia, w naturze, w przyrodzie, w samym sobie i specyficznie rozumianej polskości. Zmęczony robotnik po pracy potrzebuje kogoś podobnego do samego siebie, potrzebuje zwrócić się do człowieka – do Syna Człowieczego, by znaleźć miłość, spokój, łaskę, szczęście i odpuszczenie win, nawet jeśli odpuszcza winy, które sam nałożył, i nawet jeśli przedmiotem tego westchnienia, tego nostalgicznego zwrócenia się w stronę czegoś wyższego jest Żyd sprzed dwóch tysięcy lat. Nie ma to żadnego znaczenia – mówił ksiądz w przypływie szczerości i tego, co naprawdę myślał, jednak już był gotów ponownie zamknąć się w oblężonej twierdzy. – Nie zabijaj, nie kradnij, nie oszukuj, nawet jeśli my, Polacy, nie potrzebujemy katolicyzmu do tego wszystkiego i sami wiemy to wszystko, i wiemy nawet lepiej jak żyć, to jest to łatwe dla mas, dla ludu do przyswojenia (być może dzięki stuleciom indoktrynacji) i przyjęcia, ogólnodostępne na wyciągnięcie ręki repozytorium obiektywnych wartości etycznych i ogólnoludzkiej moralności, jest to bowiem również sposób życia – rzekł równie spokojnie Seweryn, ale bez wewnętrznego poczucia, że czas traci.
– Tak, tak, obiektywne wartości, obiektywna moralność i tak dalej, jasne, zgoda. Ale po co katolicyzm Polsce i społeczeństwu polskiemu, jeśli swój rozum mamy i sami wiemy, co dobre, co złe i jak żyć dobrze. Do duchowości, do uczucia metafizycznego – do bezbrzeżnego uczucia istnienia, do poczucia bycia częścią większej całości świata, do poczucia bycia na spokojnie kołyszącym się statku wśród fal i świetlnych odblasków błękitu religia jest jeszcze bardziej zbędna niźli do etyki i moralności; godność człowieka jest niezależna od uznania Jezusa Chrystusa, czy jakiegokolwiek innego Boga, a bogów są tysiące, czemu akurat twój Żydowski i łaciński ma być prawdziwy, a nie na przykład polski Perun? Lub Bóg jako całość oceanu istnienia, na którego niebieskich falach białą pianą my jesteśmy? Rozum swój mamy, cudzoziemskich, obcych i zewnętrznych doktryn nam nie trzeba, pomimo że zrosły się z nami i za własne je uznajemy, pomimo że z powodów politycznych, przed niemieckimi najazdami się broniąc, pewien książę piastowski przyjął tę religię, knutom żelaznym z zachodu z ręki wytrącając argument do nawracania, to znaczy do palenia i grabienia. Sami swoje stwórzmy! Na własne mity zasługujemy! Własny Polski Kościół Narodowy załóżmy, spod władzy Rzymu wyjdźmy (przynajmniej), ku sobie samym, ku polskości się zwróćmy, niepodległość ducha miejmy, niepodległość ducha osiągnijmy, a stolica będzie w Warszawie! Powiedz mi księże, co jest łatwiej dostępne: własny rozum, czy instytucjonalna religia? Przychylam się ku pierwszemu. Estończycy i Czesi potwierdzą...
– Ano, ja też, ale to się nie wyklucza. Wszystko można zrobić i to dosłownie: stare w bezbrzeżne morze wyrzucić, nowe, lepsze stworzyć, na niezbadanych księżycach polską flagę postawić. Atoli po co się silić i wysilać, po co nowe tworzyć, kiedy gotowe na tacy podane leży; dodać też należy: stare, sprawdzone, tradycją z narodem polskim zespolone, kośćcem polskiej tożsamości będące. Katolicyzm to łatwo dostępny i przyswajalny wyraz obiektywnych wartości etycznych, wyraz powszechnych ludzkich uczuć, spełnienie potrzeb religijnych. Jedyny powszechny w Polsce sposób życia, wokół którego gromadzić się może wspólnota, gdzie zwykły, szary człowiek, walczący co dzień o godne życie i utrzymanie dla siebie i swojej rodziny, może znaleźć transcendencję, pokój i nadzieję, nie taki wariat i zupełny indywidualista jak ty w swoich światach żyjący, w zupełnym oderwaniu od smutnej kapitalistycznej rzeczywistości, od kapitalistycznej pogoni i wyścigu szczurów, od zgryzoty walki o byt, od codziennego niszczenia ludzi w Trzeciej Rzeczypospolitej... – przerwę ksiądz Seweryn uczynił, a Ignacy spoważniał. – Wiesz Ignacy, nie każdy zwykły Polak ma przywilej być tobą, oderwanym od rzeczywistości świrem skupionym na własnym tylko świecie, do tego nie płacącym za to żadnej ceny. Co prawda nie szkodzisz nikomu i dla olbrzymiej większości twoja samotność byłaby ciężarem nie do zniesienia ani uniesienia, a dla ciebie ona jest niczym łagodna morska bryza, ale jesteś bardzo uprzywilejowany, mało kto może pozwolić sobie na takie życie...
– Dobrze. Porozdzielam, coś namieszał. Wspólnota gromadzić się może wokół czego innego, a zwykła Polka i zwykły Polak znaleźć mogą ujście naturalnych potrzeb religijnych, uczuć metafizycznych, potrzeby transcendencji w czym innym niż Kościół, w czymś polskim, w czymś wspólnym, ale jednocześnie prywatnym i indywidualnym, oderwanym od totalitarnego fundamentalizmu, od modernizmu i wszelkiego absolutnego, całościowego myślenia, które Polkom i Polakom do łóżek zagląda. Jeśli to twoje repozytorium moralności opresję wspiera, tu za ciasne, tam za luźne, to uszyć je od nowa wypada, a nawet należy!
Ale wiesz co, Sewerynie, przyjacielu, który być może słusznie mnie, kompozytora, mnie artystę, człowieka intuicji i w Całość intuicyjnego wczucia wariatem i świrem nazywasz. Wiesz co? To nieprawda, że twoja religia, że ten twój Kościół prymat etyczny dzierży i nim dysponuje. Albowiem cóż to za absolutna etyka bez niuansów i subtelności, martwa skała wobec płynnej i niezmiennej rzeki człowieczeństwa na dno opada, nurt jej nie niesie. Cóż to za bezczelna i fundamentalistyczna etyka, która przywłaszcza sobie miano pierwszej spośród etyk, miano tej stanowiącej o człowieczeństwie, poza którą jakoby ciemna pustka być miała, bez której w ramiona nihilizmu Polacy mieliby wpadać; na zatracenie i potępienie iść, jak już dawno cały zgniły zachód, który wyparł się prawowitej łacińskiej wiary; jakby Polska, jakby ten naród, co przed hitlerowską i sowiecką nie ugiął się nawałą, rozumu swego nie miał i obcego powiernictwa potrzebował, jakbyśmy nie byli w pełni ludźmi bez katolicyzmu.
Głodnego nakarmić, spragnionego napoić, gołego przyodziać, smutnego pocieszyć, słabego wesprzeć i wzmocnić, winnemu przebaczyć, komuś darować winę, za innego się poświęcić, strudzonemu pomóc w potrzebie, kochać innego jak kocha się siebie samego, z miłością na świat patrzeć – my to sami z siebie wiemy i niczego innego do tego nie potrzebujemy. Haha! – zaśmiał się Ignacy. – Nauki Jezusa Chrystusa i Kościoła to proste banały etyczne – rzeczy oczywiste dla każdego przyzwoitego człowieka, połączone z autopromocją i wezwaniami do poddaństwa. Poddaństwa wobec siebie samego, a w przypadku Kościoła wobec hierarchii kościelnej i aktualnego układu władzy, przezeń wspieranego. Który mędrzec za podstawową mądrość uznaje uznanie siebie samego za autorytet? Który fizyk za podstawową prawdę fizyki uznaje uznanie siebie samego za najlepszego fizyka? Jak dobrze rzekłeś, jest to echo satrapii starożytnych, ale też pewien opaczny humanizm – opaczny, albowiem nawet najlepsze wartości i zasady do skrajności i absolutyzmu doprowadzone w najlepszym razie budzą śmiech i politowanie jako nierozumne. W najgorszym razie uzasadnieniem opresji się stają.
Tak to bowiem etyka katolicka opresję uzasadnia, mówiąc na przykład o świętości życia. Oczywiście tak – życie każdego człowieka jest święte z definicji, albowiem świętość tkwi w człowieczeństwie, jednak to do skrajności doprowadzone prostą jest drogą do uzasadnienia opresji i prawdziwego zanegowania świętości życia, albowiem takie mówienie uzasadnia ubezwłasnowolnienie i niewolę ponad połowy narodu polskiego – polskich kobiet. Abstrakcyjna i wewnętrznie sprzeczna idea dzieci nienarodzonych usprawiedliwia niszczenie konkretnych, realnych ludzi; jakby polskie kobiety, Polki rozumu nie miały i dzieci swoje zabijać chciały. Cóż jest cenniejszego niż własność swojego ciała, i wolne nim dysponowanie? Cóż jest bardziej świętość życia łamiącego i negującego niż państwowe zmuszanie Polek do rozrodu? Byty potencjalne traktuje się jak aktualne, abstrakcje wyżej się ceni niż konkrety, co do absurdu prowadzi. Sewerynie, ja się naprawdę obawiam, że któregoś dnia każdy włos, który co dzień przy pisaniu mej symfonii z głowy sobie rwę, obywatelstwo polskie będzie musiał dostać i do kościelnego rejestru będzie musiał być wpisany. A nie wspomniałem jeszcze o masowym morderstwie moich obgryzanych paznokci. Nigdy nie skończę tego dziadostwa, tej mojej symfonii, chyba góralem zostanę i na Gubałówce w przebraniu białego niedźwiedzia cepry z gotówki będę kroił. Co do morderstw i tu kolejną nierozumność mamy, bowiem absolutystyczne mówienie o świętości życia morderców chroni, skoro każde życie jest święte, to ich też. Karą za morderstwo jest śmierć, karą za odebranie życia niewinnemu człowiekowi jest odebranie życia winnemu. Kara śmierci powinna być oczywistością każdego cywilizowanego państwa. I tak to bowiem coś pięknego i oczywistego jak świętość życia człowieka do skrajności doprowadzona uzasadnieniem opresji i nierozumności się staje. Władza Polek nad własnym ciałem odebrana, a mordercy się śmieją i żyją na koszt rodzin ofiar w więzieniach. Absolutyzm i ideologia niewinnych krzywdzi, winnych zaś hołubi, słabych niszczy, a silnych umacnia.
Wiesz, co ci powiem na ostatku panie bratku, bom już się trochę zmęczył oczywistości mówieniem, a kto skrajności podważa, sam zazwyczaj w skrajności wpada, a ja, kompozytor poczciwy, chcę tylko komponować i nie obchodzi mnie, kto ma racje, czy prawica, czy lewica, czy teiści, czy ateiści, bowiem zacietrzewienie mi nie w smak, niechęć ideologiczna mi nie po drodze, ja chcę tylko żyć sobie w moim małym, samotnym, leśnym, górskim świecie, w mojej małej drewnianej chacie i nikomu przy tym nie szkodzić. Swoje atoli myślę. I wiesz, co ci powiem, Sewerynie? Sens i szczęście czekają tylko w podmiotowości, w subiektywnym, prywatnym doświadczeniu, w samotności... Ale nie tej zwykłej, można bowiem być i w tłumie, i wśród przyjaciół roześmianych samotnym, a tu, że tak się roboczo wyrażę, o samotność niebieską chodzi. Żadna społeczna maszyna do zapewniania szczęścia i sensu życia nie jest w stanie ich zapewnić; one są ukryte, nie masowe. W tłumie, w zbawiennych doktrynach i modernistycznych ideologiach ich człowiek nie znajdzie; lecz idąc górską drogą na połoninach, z otwartą głową i otwartym sercem, poza wszelkimi absolutnymi doktrynami, sens życia jest tak oczywisty jak to, że Warszawa jest stolicą Polski. Trudno dla mnogości i różnorodności jedne na sens życia czynić przepisy, marnych ignorantów to domeną, ale jeślibym wykoncypował jeden sposób, przepis na sens życia dla Polaków to oto tak bym rzekł: wychować się i trwać w polskości, w prawdziwie polskim sposobie życia, w polskim kodzie kulturowym i cywilizacyjnym, obiektywne zasady moralne poznać, co tym samym, co poznać zasady współżycia społecznego i, poznawszy to wszystko samemu, samotnie i prywatnie wyjść w nieznane. Doświadczyć niesamowitości i miłości Świata, przy po swojej myśli pomyślnym życia biegu, ku idei, ku idealizmu zwycięstwu. Znaleźć sens życia, swój sens życia... A ten bowiem na przecięciu „ja”, „ty”, „my” leży, ale w żadnym z nich nie jest, a że konieczna jest perspektywa pierwszoosobowa i do samych siebie tak naprawdę jedynie mamy dostęp, to zawsze wychodzimy od „ja”; jeśli jakieś „nie-ja” w ogóle istnieje, to sens życia jest na przecięciu się „ja” z „nie-ja”. W pewnym znaczeniu jedynie w sobie samych możemy znaleźć tenże ląd przez wielu żeglarzy z nadzieją wyglądany, pośród fal bezbrzeżnego niebieskiego oceanu, ten sens życia, sam ocean bowiem sensem.
Nasi przodkowie przed lat tysiącami z nadzieją, trwogą i metafizycznym niepokojem patrzyli się w rozgwieżdżone niebieskie niebo, a śnieg im skrzypiał pod stopami; doświadczali nieskończoności, Tajemnicy... Najczulsze, najdelikatniejsze i najwyższe sprawy człowieczeństwa odbywają się w niewiedzy i braku ostatecznych, „z góry” założonych, odpowiedzi... – powiedział Ignacy, łzę roniąc. Tymczasem Seweryn widząc słabość szeregów przeciwnika, postanowił rozstrzygnąć bitwę na otwartym polu, nie dać się wziąć głodem w oblężonej twierdzy i wydać otwartą bitwę wrogowi. Wyszedł więc z oblężonej twierdzy, by jak Hektor ze swej Troi bić się z Achillesem.
– Po cóż włosa na czworo rozdzielanie, po cóż szat niepotrzebne rozdzieranie, po cóż Boga obrażanie, po cóż bluźnierstwa, czyś ty się aby w kozi róg nie zapędził? Czyś ty aby właśnie w skrajność nie wchodzisz, skrajność podważając?
Wszak w spotkaniu z innym, w katolickim apostolskim Kościele powszechnym, w uznaniu Zbawiciela, Jego nauki pokoju, miłości, życzliwości i łagodności i za nas wszystkich Jego ofiary największej, w miłości Bożej sens życia, wraz z prawdziwą polskością leży i żadna opresja z tego nie wynika, a wręcz przeciwnie – prawdziwej wolności jest to źródłem, prawdziwej, bowiem prawda jej warunkiem koniecznym, prawda jej źródłem.
Myślę, że można wiele więcej i o wiele gorzej wyrazić się, czy to o Kościele, czy to o chrześcijaństwie, ale po co? – Zaśmiał się ksiądz Seweryn na otwartym polu, rozpoznanie bojem czyniąc. – Trzeba wyjść poza uprzedzenia, niechęć i wzajemne podziały, rękę sobie podać mimo różnic, a te różnice są pozorne, a podziały sztuczne. Wyjść poza całościowe, totalne narracje i absolutne ideologie. Pójść w stronę normalności. Wiesz co, Ignacy? Też ci coś powiem. Tu i teraz (nie wiem wcale, czy później też) – Do powrotu do oblężonej twierdzy szykował się Seweryn, a wróg już dawno w rozsypce i mizerii rozpierzchł się po polu bitwy, od oblężenia odstąpił. – niech rzeczy na swoje miejsce wrócą, w tej jednej malutkiej chwili, niech rzeczy niepewne przestaną być traktowane jak pewne, niech sprawy wiary przestaną mieszać się do spraw rozumu, a sprawy rozumu do spraw wiary, nieszczęście bowiem z obu wynika. Cokolwiek wydarzy się tej nocy, ty i ja wiemy czym jest normalność, a normalność wobec spraw totalnych, spraw absolutnych znaczy tyle, co neutralność, wierzący niepraktykujący to najwłaściwsza postawa wobec tych spraw, wobec stanu Kościoła dzisiejszego, lub praktykujący, ale wątpiący, praktykujący niewierzący, rzeczy niepewne za rzeczy pewne nieuznający. Jeśli w nawias weźmiemy wszystko, co powiedziane zostało, i wszystko, co powiedziane będzie, to być może nic z katolicyzmu się nie ostanie, ale ja jestem przekonany, że coś pozostanie – poczciwa tradycja, spokojna praktyka społeczna, nie wymachująca karzącym palcem w stronę Polaków i niepisząca prawa wspólnie z politykami. Jeśli odsuniemy całościowe, totalitarne ideologie i karzące autorytety, Polakami będziemy i sprawy tu na ziemi zmienimy, to zostanie praktyka społeczna, w której wiele osób sens egzystencji odnajduje, która ważną rolę w kształtowaniu się polskości odegrała, zostanie tradycja w cichości i tajemnicy, tradycja spokój Polakom dająca pośród trudów życia. A kiedy podaż spada, to popyt wszak wzwyż się unosi, i tym sposobem, kiedy Kościół z przewodniej roli w polskim społeczeństwie zrezygnuje, na bok się osunie, to katolicyzm z ogromną siłą będzie panował, haha! – Zaśmiał się ksiądz Seweryn, wiedząc, że przeciwnik na łopatkach leży, był wtedy jak Sobieski pod Wiedniem, jak Batory pod Pskowem, jak Żółkiewski pod Kłuszynem i w Moskwie, i zaprawdę niewiele go wtedy od nich dzieliło. Ale do oblężonej twierdzy w jego głowie znów chciał wejść...
– Ano... – kiwnął głową na zgodę Ignacy, wzrok w dół spuszczając, a nad nimi skrzydlate ptaki przelatywały, w kluczu leciały – Ale jest coś jeszcze, co czym innym nie jest zarazem. Ale jest coś jeszcze... Zaś wola i rozum tak się mają do istoty Boga jak milczenie i mówienie do istoty człowieka, zdarzyć się może, lecz bynajmniej nie musi – powiedział Ignacy, goszcząc się w modalności pewnej dość szczególnej ekspresji, lecz porzuciłby ją chętnie na rzecz jakiejś impresji. Ale on teraz tu w kontekst uwikłany, w świat ten wtłoczony; tak wyjść teraz po prostu... Niedyplomatycznie. „Niech czas się dopełni, co chce spełni. Wszystko zabawa – mej pełni sprawa. Panuję, czy nie, wszystko jedno. Jestem bezpieczny...”, pomyślał Ignacy.
– Tobie milczenie najwyraźniej by się przydało. Może i mnie by się na coś zdało. Człowiek winien dwa razy więcej słuchać niźłi mówić. Nie po to Bóg dał nam dwoje uszu i jedne usta, abyśmy więcej mówili, niż słuchali. Obaj zatem milczmy. Ale tak, Bóg nie musi być rozciągły, żeby być nieskończony, nie musi być wszystkim, co istnieje, żeby być Bogiem. Jeśli stworzył materię, to koniecznie nie może być materią. Albowiem przyczyna istnienia czegoś jest zawsze różna i większa od tego czegoś i jest czym innym niż jej skutek – powiedział Seweryn.
– Musi być też rozciągły, żeby być nieskończony, inaczej ma granicę, więc jest coś innego, czym on nie jest, a to przeczy bezwględnej nieskończoności, więc również doskonałości Boga, Inaczej rozumiesz nieskończoność, jeśli uważasz inaczej, a że to, co oznacza słowo „nieskończoność”, jest dobrze unormowane i powszechnie znane, to mylisz się, Sewerynie. Lecz mniejsza z tymziś najważniejsza sprawa zostanie raz na zawsze rozstrzygnięta. A ta gwiaździsta noc będzie jedynym świadkiem końca poszukiwań ludzkości odpowiedzi na odwieczne pytanie, oprócz naszego zgromadzenia, rzecz jasna – „i tego biesa bezczelnego, tego drania nikczemnego, gdzieś tam po dolinach hulającego, na ludzi zza szyb łypiącego. »Choć, cholera, nie jestem wcale pewien, czy tylko stamtąd...«” – pomyślał, tamto kończąc, Ignacy, a drugie z drugiego myśli poziomu do pierwszego wtrącił. Do tamtego – tę myśl Drugiego do myśli Pierwszego wtłoczył.
– Nie mniejsza, albowiem i nieskończoności jest wiele, czemu i ja, i święty Kościół mój swojej mieć nie możemy? Ja twierdzę, że Bóg nie należy do samego siebie, nie jest elementem samego siebie, albowiem różny jest od dzieła swego, w siedem dni stworzonego. Dzieło Boga nie jest wszak Bogiem, więc do Niego nie należy. Ty masz jakie inne pojęcie, przyjaciel cię nawracać nie będzie. Dosyć próbowało. Wszystkim na nic się to zdało. U ciebie stworzone elementem stwarzającego, twórca zależny od dzieła swego. Świat mógł nie zostać stworzony, a Bóg i tak by istniał. Stwórca z niebios ze stworzenia swego się śmieje: On konieczny, ono zaś li przygodnie istnieje.