Piękny dzień na demokrację - Kacper Wodiczko - ebook

Piękny dzień na demokrację ebook

Kacper Wodiczko

0,0

Opis

[O KSIĄŻCE]

Piękny dzień na demokrację” Kacpra Wodiczko jest wyjątkową powieścią/opowieścią; całość (bez retrospekcji i wizji) dzieje się w ciągu jednej upojnej nocy (Sylwester…) w pewnym drewnianym domu w Beskidach między kilkoma barwnymi, łebskimi postaciami; dzieje się zarówno w narracji, monologu, dialogu, pentalogu i heksalogu. Wśród bohaterów prym wiedzie warszawski kompozytor, gospodarz wspomnianego domu i wodzirej imprezy. Atmosfera wielokroć emanuje natężeniem, napięciem, wyobrażone wymyka się widzialnemu. Towarzystwo, skądinąd porządnie wykształcone, w takiej atmosferze właśnie, próbuje dowieść istnienia tudzież nieistnienia Boga. W ogóle autor plecie wątki w misterny, a i zawadiacki, sposób. Jeśli ktoś chce się fajnie stracić w lekturze, ona już tu jest!

Robert Rybicki

 

[FRAGMENT]

„zdawało się, że z długiego snu się właśnie wybudzili, z jakiejś tajemnej wieży na pustkowiu się właśnie wydostali, uciekli do lasów nieprzebytych, gdzie wilki wyją, a zjawy po dolinie się snują, byle dalej, byle nie tu. Uciekli, mimo że drzwi żelazne wciąż na cztery spusty zamknięte stoją.”

 

[O AUTORZE]

Kacper Wodiczko - urodzony w 1999 w Warszawie. Ukończył studia na Wydziale Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Studiował w City College of New York. Obecnie studiuje na Uniwersytecie Warszawskim. Lubi grać na gitarze, podróżować, pływać, i pisać

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 456

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Kac­per Wo­diczko, Piękny dzień na de­mo­kra­cję, Kra­ków 2023
Co­py­ri­ght © by the Au­thor, 2023 Co­py­ri­ght © for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Ha!art, 2023
Re­dak­cja se­rii • Piotr Ma­recki
Re­dak­cja • Ro­bert Ry­bicki
Ko­rekta • Kry­stian Raj­zer
Skład • Kry­stian Raj­zer
Pro­jekt okładki • Bo­le­sław Chromry
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny • By Mo­use • www.by­mo­use.pl
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-67713-10-8
531. pu­bli­ka­cja wy­daw­nic­twa
Wy­daw­nic­two Ha!art ul. Ko­nar­skiego 35/8, 30-049 Kra­ków tel. 795 124 207wy­daw­nic­[email protected]
Wy­daw­nic­two Ha!art
@wy­daw­nic­two­ha­art
@wy­dha­art
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
.

mo­jej Ma­mie

Se­ria pro­za­tor­ska pod re­dak­cją Pio­tra Ma­rec­kiego

Je­rzy Fran­czak, Trzy hi­sto­rye

Sła­wo­mir Shuty, Beł­kot

Łu­kasz Or­bi­tow­ski, Sze­roki, głę­boki, wy­ma­lo­wać wszystko

Piotr Ce­giełka, San­dacz w bursz­ty­nie

Sła­wo­mir Shuty, Cu­kier w nor­mie

Mi­chał Pal­mow­ski, Przy­gody Hisz­pana Dete

Mi­chał Wit­kow­ski, Lu­biewo

Marta Dzido, Małż

Ma­rian Pan­kow­ski, Ru­dolf

Ma­ciek Mil­ler, Po­zy­tywni

Ewa Schil­ling, Głu­piec

Adam Wie­de­mann, Sceny łóż­kowe

Jan Dzban, Den­tro

Piotr Szul­kin, So­cjo­pa­tia

Ma­rian Pan­kow­ski, Bal wdów i wdow­ców

Je­rzy Na­sie­row­ski, Zbrod­nia i...

Piotr Czer­ski, Oj­ciec od­cho­dzi

Ma­ciek Mil­ler, Za­kręt hi­po­kampa

Łu­kasz Or­bi­tow­ski, Hor­ror Show

Jo­anna Paw­luś­kie­wicz, Pani na dom­kach

Jo­anna Wi­len­gow­ska, Zęby

Marta Dzido, Ślad po ma­mie

Jan Kra­sno­wol­ski, Klatka

Ma­rian Pan­kow­ski, Pąt­nicy z Ma­cie­rzy­zny

Hu­bert Klimko-Do­brza­niecki, Raz. Dwa. Trzy

Mi­chał Zyg­munt, New Ro­man­tic

Jo­anna Paw­luś­kie­wicz, Te­le­no­wela

Je­rzy Fran­czak, Przy­mie­rzal­nia

Woj­ciech Bru­szew­ski, Fo­to­graf

Krzysz­tof Niem­czyk, Kur­ty­zana i pi­sklęta

Syl­wia Chut­nik, Kie­szon­kowy atlas ko­biet

Ju­liusz Stra­chota, Cień pod blo­kiem Mi­rona Bia­ło­szew­skiego

Na­ta­lia Rol­le­czek, Drew­niany ró­ża­niec

Ma­rian Pan­kow­ski, Nie­wola i dola Adama Po­remby

Ma­ciek Mil­ler, Coc­kring

Do­mi­nika Oża­row­ska, Nie ude­rzy ża­den pio­run

Ewa Schil­ling, Co­dzien­ność

Ma­rian Pan­kow­ski, Tra­twa nas czeka

Piotr Szul­kin, Epi­kryza

Je­rzy Fran­czak, NN

Sła­wo­mir Shuty, Jasz­czur

Da­rek Foks, Ke­bab Me­ister

To­masz Pułka, Vida Lo­cal

Zie­mo­wit Szcze­rek, Przyj­dzie Mor­dor i nas zje, czyli tajna hi­sto­ria Sło­wian

Woj­ciech Bru­szew­ski, Big Dick. Fik­cja do­ku­men­talna

Jan Kra­sno­wol­ski,Afry­kań­ska elek­tro­nika

Da­niel Kot, Kie­run­kowy 22

Ma­rian Pan­kow­ski, Na­stka, śmiej się! Opo­wia­da­nia

Sła­wo­mir Shuty, Dzie­więć­dzie­siąte

Łu­kasz Or­bi­tow­ski, Hor­ror Show [wyd. II popr.]

Jo­anna Dzi­wak, Gry lo­sowe

Søren Gau­ger, Nie to / nie tamto

Ma­ciej Bo­bula, Ka­ta­rzyna Gon­dek, Adam Mi­klasz, Alek­san­der Przy­byl­ski, Mi­chał Zant­man, Bę­karty Wołgi. Klechdy miej­skie

Zie­mo­wit Szcze­rek, Sió­demka

Ju­liusz Stra­chota, Re­laks ame­ry­kań­ski

Flash fic­tion. An­to­lo­gia

Da­riusz Or­szu­lew­ski, Zjed­no­czone Siły Kró­le­stwa Uto­pii

Sta­ni­sław Czycz, Nie wierz ni­komu. Baza

Kon­rad Jan­czura, Prze­myt­nicy

Ma­ciej Piotr Prus, Przy­du­cha

Marta Dzido, Frajda

Olga Hund, Psy ras drob­nych

Ju­liusz Stra­chota, Tu­ry­sta pol­ski wZSRR

Ja­kub Mi­chal­cze­nia, Gi­gu­sie

Anna Ma­zu­rek, Dziwka

Na­talka Susz­czyń­ska, Dro­pie

An­to­nina Kar­daś, Czer­nu­cha

Alek­san­dra Wstecz, Kwiaty roz­łączki

Ja­rek Sku­rzyń­ski, Zro­lo­wany wrze­śniowy Vo­gue

Ze­non Sak­son, Za­cza­ro­wany uber

Sła­wo­mir Shuty, Hi­sto­rie o lu­dziach z wol­nego wy­biegu. Pa­sty i skity

Ma­ciej To­pol­ski, Niż

Ja­kub Mi­chal­cze­nia, Kor­sza­kowo [wyd. II popr. i uzu­peł.]

Ma­ciej Piotr Prus, Wy­spa i inni lu­dzie

Jan Dzban, Den­tro De Luxe

Anna Su­doł, Pro­jekt

Sła­wo­mir Shuty, Beł­kot [wyd. II popr.]

Jaga Sło­wiń­ska, Czar­no­las

Sła­wo­mir Shuty, Cu­kier w nor­mie [wyd. III popr.]

Sła­wo­mir Shuty, Nowy wspa­niały smak

Ma­rian Pi­lot, Dzi­kie mieso

So­ren Gau­ger, Imi­ta­cja ży­cia

Ma­te­usz Gór­niak, Trash Story

Gaba Krzy­ża­now­ska, Jedna czwarta wró­bla

Marta Ko­złow­ska, Ber­dy­czów

Z. Szcze­rek, Przyj­dzie Mor­dor i nas zje, czyli tajna hi­sto­ria Sło­wian [wyd. II]

M. Pi­lot, Za­kaz zwałki

M. Czub, Ob­ja­wie­nie Bo­gini-Świni

A. Ka­cza­now­ski, Ze Sło­wac­kiego

Li­nia kon­cep­tu­alna pro­wa­dzona przez Alek­san­drę Ma­łecką i Pio­tra Ma­rec­kiego

A. Jarry, Ubu Król, tłu­ma­cze­nie z ję­zyka fran­cu­skiego za po­mocą Tłu­ma­cza Go­ogle A. Ma­łecka i P. Ma­recki

S. Zul­tan­ski, In­te­res, spo­lsz­czył po­przez wy­ko­na­nie na nowo P. Ma­recki

S. Ko­te­cha, Na­ma­luj Po­pka, zlo­ka­li­zo­wał P. Ma­recki

P. Ma­recki, Wier­sze za sto do­la­rów

P. Ma­recki & Kra­ków, Se­zon Grzew­czy

Y. Mor­ri­son | M. Spoda­ryk, Ciem­no­ści

G. Ben­nett, Wier­sze zro­zu­miałe same przez się, tłu­ma­cze­nie A. Ma­łecka

P. Ma­recki, R. My­nar­ska, K. Al­bin, To nie jest Pol­ska

M. Pi­lot, Dzi­kie mieso

M. Staśko, Hejt pol­ski

A. So­biela, T. Si­kora, Na­ro­dowy spis ze­spo­łów

M. Staśko, Hejt pol­ski na Hejt pol­ski, z In­ter­netu wy­brał i do druku po­dał P. Ma­recki

A. Ka­cza­now­ski, Ze Sło­wac­kiego

ZA­ZNA­JO­MIE­NIE

Rzecz dzieje się w Be­ski­dach zimą 2020/2021 roku. Jest noc, wiatr wieje. Gdzieś na zbo­czu góry dym wy­cho­dzi z ko­mina. Ni­kogo nie ma w oko­licy. Mia­sto jest da­leko w tyle wraz ze wszyst­kimi swo­imi pro­ble­mami. Je­zioro...

Ignacy – lat 27 – to czło­wiek (?) nie byle jaki. Do­stał działkę w spadku. „A niech się chło­pak czymś zaj­mie na świe­żym po­wie­trzu, ugór za­orze, dom po­stawi, miej­scu temu i tak nie po­może” – po­my­ślał jego oj­ciec, kiedy zie­mię mu prze­pi­sy­wał. W tym cza­sie w War­sza­wie (skąd po­cho­dził, skąd był) dziwny cię­żar na­stał, lek­kość, którą wcze­śniej od­czu­wał, jako coś swo­iście da­nego War­sza­wie, zda­wa­łaby się gdzie in­dziej prze­no­sić. A na jej miej­sce cię­żar ja­kiś się wdał oraz dziw­ność. Jed­nak nie ta dziw­ność, którą go­nił i po­żą­dał. My­ślał, że wszy­scy ob­ser­wują każdy jego ruch, choć nie wia­domo, czy tak rze­czy­wi­ście było (nie było). Przy­cią­gał cza­sem uwagę swo­imi pi­jac­kimi eks­ce­sami, za­tar­gami i prze­róż­nymi eks­tra­wa­gan­cjami, kiedy jed­nak scho­dził w pie­czarę, cho­wał się w piw­ni­cach i od­mę­tach róż­nych, to w co­dzien­no­ści za­po­mnie­niu znów pły­wał i nikt już nie przej­mo­wał się jego wy­bry­kami. My­ślał, że jest róż­nica, co się my­śli, a co jest. Jak każ­den je­den we­dle oglądu po­tocz­nego tak i Ignaś trzy­mał się po­glądu roz­sąd­nego – my­śle­nie czym in­nym niż świat, sen zaś czym in­nym niż jawa. Choć cza­sem wszystko mie­szać się chciało, świat mu pod pal­cami oży­wał, po­wie­trze roz­huś­tane, wczu­ciem ro­ze­dr­gane, zie­mia snem prze­peł­niona, na­gle w jed­ność prze­mie­niona i nie raz, nie dwa ja­kaś zjawa przy­wi­dzieć mu się chciała i my­śle­nie z ist­nie­niem srogo w gło­wie mu wy­mie­szała. „Nie­po­ro­zu­mie­nia do­ty­czą nie­pra­wi­dło­wego na­zwa­nia po­dob­nych wra­żeń, tego sa­mego pra­wie, oni też tak mu­szą mieć, tylko ina­czej niźli ja to na­zy­wają” – tak so­bie my­ślał, i tak to sprawy za­zwy­czaj się mają, że za­słoną mil­cze­nia to wszystko za­kry­wał, choć nie­je­den go już do czub­ków po­sy­łał.

Nie­moż­liwy stał się każdy ar­tyzm, każde czu­cie, każda eks­pre­sja (naj­waż­niej­sza zaś im­pre­sja), każda sztuka (we­dle jego ro­zu­meczku). Ko­nieczna stała się ucieczka od ulic i lu­dzi, któ­rych ko­chał (nie wia­domo, czy tak było, czy ko­go­kol­wiek poza sobą sa­mym ko­chał). Tak osą­dził w swym mar­nym osą­dzie nie­do­szłego kom­po­zy­tora, te­raz pi­ja­czyny zmur­sza­łego, choć ja­kaś ogłada po­zo­stała, a wiek wciąż młody (pierw­sza mło­dość już prze­szła, ale jesz­cze tego nie za­uwa­żał, za­trzy­mał się w roz­woju na dzie­więt­na­stym roku ży­cia). Tak też zro­bił.

Wziął się więc do pracy. Za­trud­nie­nie ekipy by­łoby ry­zy­kiem za­wa­le­nia się kon­struk­cji i nad­wy­rę­że­nia bu­dżetu. Ignacy nie mógł so­bie na to po­zwo­lić. Mó­wił mi, że że­la­zną za­sadą jest nie­za­po­ży­cza­nie się, a przede wszyst­kim nie­dy­ba­nie na nie swoje pie­nią­dze, na ni­czyje, poza swo­imi, tymi skrom­nymi – tymi jego wła­snymi. Zie­mię wziął jed­nak ocho­czo, kiedy darmo dają, brać trzeba, zresztą my­ślał, że ta zie­mia w spadku dana, zni­kąd wzięta, niebu i lo­sowi chyba za­brana, ta zie­mia ro­dzinna, choć ni­gdy przez fa­mi­lię nie użyta, mu się po pro­stu na­le­żała. Był też ja­koś pół­świa­domy, (wie­dział, ale oszu­ki­wał sam sie­bie, [że tak nie jest] aby le­piej my­śleć o so­bie [czy też bar­dziej – za­cho­wać do­tych­cza­sowe my­śle­nie o so­bie; nie był zdolny do fron­tal­nego zde­rze­nia z rze­czy­wi­sto­ścią, czy mu­śnię­cia przy­jem­nego z nią – nie mógł tego wie­dzieć przed do­świad­cze­niem]) że by­naj­mniej nie z przy­padku do­stał ten pła­che­tek, ten ugór pięk­nie po­ło­żony, to ru­mo­wi­sko w ładny pa­pie­rek za­pa­ko­wane, a to już gro­ziło z re­aliami zde­rze­niem... Czarna owca w ro­dzi­nie, nie­mal drab ja­kiś obcy, a co sprawy szalę wa­żące i naj­istot­niej­sze, utra­cjusz wy­rodny nie do­stałby ni­czego cen­nego, coś jed­nak dać mu trzeba było. „Taki mój los”, po­my­ślał, kiedy na miej­sce za­je­chał, nie do­pusz­cza­jąc jed­no­cze­śnie my­śli o tam­tym do cen­trów psy­chiki, do naj­istot­niej­szych ośrod­ków, aby szkód nie na­ro­biła. Za­wsze od­dzie­lał się tak od rze­czy­wi­sto­ści i od dia­bła naj­kosz­mar­niej­szego – niego sa­mego (czę­ści ja­kiejś nie­okre­ślo­nej). Zwal­czyć go chciał za­pal­czy­wie, jed­nak nie z ja­kie­goś za­cie­trze­wie­nia an­ty­dia­bo­licz­nego, a bar­dziej z po­wodu nie­zgod­no­ści in­te­re­sów – tych z sa­mym sobą „by­zne­sów”, co nie­raz różne twa­rze mieć mają w zwy­czaju.

„Praca wy­zwala czło­wieka”, tako my­ślał jako „mówi” nie­szczę­sny znak obo­zowy. I da­lej: „po­zwala na ucieczkę od fer­men­tów duszno-cia­sno-przy­tło­czo­nych – tychże war­szaw­skich po­rząd­ków no­wych, w stronę otwar­tej i nie­przy­tłu­mio­nej twór­czej wy­ra­żal­no­ści – tej za­ko­piań­sko-be­skidz­kiej”. Praca szła szybko. Po­cząw­szy od za­kupu bali drew­nia­nych od miej­sco­wego wy­ci­na­cza (choć po­noć w zu­peł­no­ści jego wła­sna to sprawka była) aż do spro­wa­dze­nia uży­tecz­no­ści do­mo­wych mi­nął rok...

Dom zrę­bowy, styl pod­ha­lań­ski, pro­sty, coś jed­nak in­nego w so­bie ma­jący; coś z kraju pół­noc­nego, nad Fiń­ską Za­toką po­ło­żo­nego. Kraju dłu­gie noce i sro­gie zimy wy­trzy­mu­ją­cego, wio­sną do ży­cia się bu­dzą­cego, la­tem z ży­cia do­piero co roz­kwi­tłego ra­do­śnie się cie­szą­cego, la­tem na­tura nie­ujarz­miona, la­tem w pełni ob­ja­wiona. Dzia­do­wie od Niem­ców się na­cier­pieli, przez setki lat w pańsz­czyź­nia­nym nie­wol­nic­twie ich mieli, wnuki zaś od ro­syj­skiego cara i pierw­szego se­kre­ta­rza swo­jej dawki nie­woli za­żyły. I Rzecz­po­spo­lita tam była, Ba­tory bił tam Iwana i pol­sko-li­tew­ska w es­toń­skiej nie­woli rola mała. Jak te domy z drewna su­ro­wego cie­pło we­wnątrz za­trzy­mują, gdy na ze­wnątrz mróz siar­czy­sty po le­sie hula (i gdy świa­tło z okien noc po­ko­nuje, świa­tło wę­drow­com wśród mro­ków na­dzieję wska­zuje, ży­cie im da­ruje), tak i oni – wielki na­ród es­toń­ski w so­bie cie­pło trzy­mają.

Czyż nie le­piej zim­nym być na ze­wnątrz i cie­płym we­wnątrz, niż cie­płym na ze­wnątrz i zim­nym być we­wnątrz? W środku pust­kami tak świe­cić?

Co zaś domu wła­ści­wego się ty­czy (tego na tych za­tło­czo­nych pust­ko­wiach je­dy­nego) – kon­struk­cja wień­cowa, na ja­skół­czy ogon po­łą­czona. Bale je­sio­nowe złą­czone na cie­siel­skie zamki. Z czte­rech stron wy­sta­wały zaś ostatki – bale okrą­glaki, grube, nie cher­laki. Szpary mię­dzy ba­lami weł­nionką wy­peł­nione. Nie­mal wszystko z drzewa szla­chet­nego, je­sionu wy­nio­słego, przez ko­goś kie­dyś na zie­mię po­wa­lo­nego, piłą ścię­tego. U góry więźba da­chowa małe pod­da­sze skrywa, drugi po­ziom dla wta­jem­ni­czo­nych ukrywa, im znany, przed in­nymi zaś ukryty, scho­dów nie ma wcale. Wią­zar jęt­kowy, po­ziome belki kro­kwie pod­pie­rają – jętki kro­kwie trzy­mają, nimi one po­łą­czone, nimi one uko­śnie złą­czone, uko­śnie też w dół spa­dają. Ma­te­riał każ­dej jętki mocny, nie giętki; wzmoc­nień do­sta­tecz­nie było wiele, ni­czego nie udają, kon­struk­cji sta­bil­no­ści do­dają. Od we­wnątrz miecz sto­powy wią­za­rowy, w od­wrotną stronę na­chy­lony. Na sa­mym szczy­cie grzędy jętki te naj­wyż­sze do sa­mej ka­le­nicy, do sa­mej da­chu kra­wę­dzi przy­mo­co­wane. Mur­łata zaś, po­praw­nie umiej­sco­wiona, cię­żar z więźby da­cho­wej na ściany prze­nosi, ob­cią­że­nia różne znosi, nie stąd, nie stam­tąd do ziemi je do­nosi. Ona – ta mur­łata – da­chu ser­cem była wła­ści­wym, dach sta­bi­li­zo­wała, od śniegu i wia­tru ćpuna chro­niła, zaś u góry z pew­nej jętki ja­kiś na­szyj­nik zwisa nie­bie­ski.

Dach spa­dzi­sty, sercu bli­ski, dwu­spa­dowy, grubą war­stwą strze­chy trzci­no­wej miał być ob­ło­żony, roz­my­ślił się jed­nak. Dach wió­rem osi­ko­wym za­miast strze­chy miał być wy­ło­żony – i tu się roz­my­ślił. Z igla­stych dra­nic, co wsie pol­skie pięk­nie zdo­bią, też zre­zy­gno­wał i za­miast tego wszyst­kiego wy­brał wresz­cie roz­wią­za­nie po­spo­lite, acz­kol­wiek trwałe – dach gon­to­wany, w de­seczki na za­kładkę ukła­dany. Myśl w kółko krą­żyła i zde­cy­do­wać się nie mógł, ale w końcu się po­wio­dło i cie­szył się go­spo­darz świeżo upie­czony z wy­boru swego.

Z da­chu ko­min wy­cho­dził. Szło o to, by kon­trast w oczy nie ra­ził. Dla­tego ce­gły wa­pien­nymi pły­tami za­stą­pił i tak to ko­min ka­mienny za­miast mu­ro­wa­nego sta­nął. Skoro ko­min... to i piec gdzieś wszak być musi! Je­den że­liwny, tam w ką­cie stoi, na pa­liwo stałe, bo jak­żeby ina­czej? Taki to oby­czaj, taki to wśród la­sów gę­stych zwy­czaj, że zimą drewno co rano no­sić trzeba, w piecu na­pa­lić, drwa spa­lić. A zbior­nik bu­fo­rowy cie­pła nad­miar ra­czył od­pro­wa­dzić.

Kom­po­zy­cji cie­płow­ni­czej domku nad je­zio­rem umiej­sco­wio­nego, wśród tych gór ni­skich, lub wy­so­kich, miej­sce zaj­mu­ją­cego (za­leży kto pa­trzy, kto sąd wy­daje) do­peł­niała pompa cie­pła wod­nego – w czy­stym, szkli­stym je­zio­rze sub­stan­cje ki­pią, biesy i ener­gie na lu­dzi ły­pią, wie­dział o tym i chciał to wy­ko­rzy­stać dla ce­lów cie­płow­ni­czych. Jed­nakże za dro­gie to się już wszystko ro­biło, więc na OZE ja­kieś do­fi­nan­so­wa­nie w swym zwy­cza­jo­wym szczę­ściu zgar­nął. Woda bie­żąca z je­ziora, bo skąd by in­dziej, wszyst­kim krę­ciła i tu­ma­niła; ni­czego mu tam w Be­ski­dzie nie bra­ko­wało, a i tak wszystko to skromne i nie­mal pu­stel­ni­cze się wy­da­wało.

Po­wie­dzieć też wy­pada – zda­nie ja­kieś zmon­to­wać, do je­sio­no­wej ściany wier­tarką je przy­mo­co­wać – na te­mat ca­ło­ści ar­chi­tek­to­nicz­nego planu, na te­mat działki układu: je­den do­mek miesz­kalny, je­den do­mek go­spo­dar­ski, je­den do­mek na drewno, z za­pa­sem na trzy wolno prze­mi­ja­jące, po so­bie na­stę­pu­jące, pory roku, i sauna tam z boku, na lasu skraju, mię­dzy dwoma świa­tami za­wie­szona, ta­jem­nicą tak gę­stą ob­wie­szona (nią za­kryta), że nic mi o niej nie wia­domo; co się tam dzieje i kto lub co (po­dobno) w niej mieszka. Już zimą 2020/2021 roku wszystko było ukoń­czone i można było za­cząć przy­go­to­wa­nia...

– Przy­znasz chyba, Kon­rad, że kli­mat tu nie byle jaki? – spy­tał Ignacy, pa­trząc nie­spo­koj­nie na spo­kojny kra­jo­braz. – Udało mi się umiej­sco­wić cały drew­niany am­ba­ras dość bli­sko je­ziora, dość bli­sko gór, nie dość bli­sko nieba. Pewny je­stem, że doj­dziemy tam... Dzi­siaj – za­pew­nił i wska­zał na (ja­kąś dziwną) tym­cza­so­wość tego ca­łego, tego wszyst­kiego. Tam coś szkli­stego, mgłą spo­wi­tego. Dzień szybko się koń­czy, a noc...

– Roz­mowa jest czymś dziw­nym. Mam wra­że­nie, że ro­zu­miem, co mó­wisz, ale nie mogę być pe­wien, że ro­zu­miem, co chcia­łeś prze­ka­zać. Ko­nieczne jest, że twoje in­tu­icje są two­imi in­tu­icjami, w ogóle myśl, że masz ja­kie­kol­wiek in­tu­icje, za­leży od mo­ich in­tu­icji, al­bo­wiem to my oso­bie oso­bo­wość na­da­jemy, zda­rze­nia men­talne za przy­czyny zda­rzeń fi­zycz­nych uzna­jemy, pod­stawy ubo­gie, wnio­ski bło­gie, coś czu­jemy, to i in­nym przy­da­jemy – od­po­wie­dział Kon­rad ja­kimś dziw­nym, wy­łą­czo­nym, odłą­czo­nym, nie stąd gło­sem. Gło­sem jakby spoza. Spoza świata, czy cze­goś in­nego. Z in­nego kon­tek­stu wy­rwany.

– Nie mo­żesz prze­wi­dzieć biegu dal­szych wy­pad­ków, nie je­stem wy­two­rem two­jej wy­obraźni. – Ignacy na­stro­szył się dziw­nie jak je­leń za­pę­dzony w kozi róg przez wilka (czy biesa), który nie chciał od­pu­ścić strawy. I wtedy po­my­ślał: „bo to ty je­steś wy­two­rem mo­jej”. Kon­ty­nu­ował jed­nak wy­mianę, o do­kład­nie jedną zmianę tej dziw­nej roz­mowy, ni­co­ści chyba sa­mej za­bra­nej.

– Tak być może. Tak być nie musi. Nie jest pewne, że tak nie jest. Być może je­dy­nie pewne jest, że moje do­świad­cze­nia, moje świetlne przy­wi­dze­nia są pro­ste, nic za nimi nie ma i to ja do­da­tek do­daję w prze­ko­na­niu po­staci, że za tymi oto na­ocz­no­ściami po­wyż­szymi stoi umysł po­dobny do mo­jego. – „Czy też czai się zło­śli­wie” – w my­ślach do­dał. Ze swo­jej gry wyjść nie chciał, a to już o wyj­ście za­kra­wało. – Z da­le­kich krain wró­ci­łem, wśród śnie­gów w mo­krej ko­szuli sam cho­dzi­łem, a do­piero co przy­schnąć zdą­ży­łem. Śnieg ja­kiś taki czer­wony mi się przy­wi­dział, lub zwi­dział, al­bom ja na­prawdę go wi­dział. Skądś ty wró­cił? Gdzieś był, gdy cię nie było? – po­wie­dział Kon­rad.

– Za­pro­si­łem resztę. Zja­wią się nie­ba­wem – od­po­wie­dział Ignacy, tamto mil­cze­niem zby­wa­jąc, jak się oka­zuje, sku­tecz­nie. „Gdzie by­łem, tam by­łem” – po­my­ślał i za­raz w my­ślach do­dał – „ale tak, być może tam­ten ma­ne­ki­nem. Niech się dwoi i troi. Jemu głębi nie mieć nie przy­stoi; być może u niego wszystko na wierz­chu...”.

Stary płaszcz za­ło­żył i wy­szedł na ze­wnątrz, nie oglą­da­jąc się za sie­bie. Drogi miał tylko ka­wa­łek, ale cią­żyła mu bar­dzo. Nad je­zio­rem snuła się mgła w po­świa­cie księ­życa. Świa­tło, które prze­szło już przez wodny dym, od­bi­jało się gło­śno od do­piero co za­mar­z­nię­tej szyby ta­fli je­ziora. Wkoło nie było ni­kogo, na­gle przy­je­chał sa­mo­chód. Otwo­rzyły się drzwi i wy­ło­niły się zeń dwie czarne po­staci w płasz­czach: jedna z la­ską przy boku, druga z to­rebką u boku. Pierw­sza za­ma­szy­ście przy­wi­tała się z go­spo­da­rzem (uty­ka­jąc nie­znacz­nie, acz za­uwa­żal­nie na prawą nogę); druga gdzieś wo­koło, mię­dzy róż­nymi sta­nami sku­pie­nia była, w ni­cość się wpa­trzyła. Wśród uśmie­chów sły­chać i wi­dać słowa było po­uf­nie i z dziwną ma­nierą wy­po­wia­dane. Otóż wła­śnie przy­je­chał Sta­ni­sław z żoną Kry­styną. Prze­szli dum­nie wy­pro­sto­wani pod próg domu go­spo­da­rza i przy­wi­tali się tymi sło­wami: „Do­brze cię wi­dzieć. Po co nas tu ścią­gną­łeś aż z War­szawy?”

TO­AST

– Wresz­cie przy­szli – oznaj­mił Ignacy i zwró­cił się do przy­jezd­nych. – Dłu­go­śmy na was cze­kali.

W sa­lo­nie domku pa­lił się świecz­nik. Go­spo­darz chciał, aby była to sied­mio­ra­mienna me­nora. Ale, znak cza­sów, nie mógł jej ar­ty­sta zna­leźć w żad­nym war­szaw­skim an­ty­kwa­ria­cie. Zna­lazł je­dy­nie po­spo­li­tego ro­dzaju świecz­nik pię­cio­ra­mienny. Jed­nak sklep, w któ­rym do­ko­nał za­kupu, już nie był taki zwy­czajny (co to w ogóle zna­czy, że co­kol­wiek jest zwy­czajne?!). Na­zy­wał się „Pod Po­ła­maną Rzeźbą”; przy Placu Trzech Krzyży miej­sce swe zaj­mo­wał, po­śród wielu ukry­tych tam ta­jem­nic nie­sa­mo­wi­to­ści, on swoje też miał, nie­raz tamte swo­imi obej­mo­wał. Ignacy wszedł do środka. Nie bę­dzie prze­cież gór­ski azyl ciemny i zimny w środku stał, po­śród pust­ko­wia, jak co nie­je­den czło­wiek dzi­siaj, w tychże cza­sach.

– Po­trze­buję świecz­nika! – oznaj­mił na wstę­pie, od­chy­la­jąc stare, mi­ster­nie flo­re­sami zdo­bione drzwi, które za kilka lat będą miały sto lat. Wsta­wił je wła­ści­ciel przy­bytku (a wła­ści­wie jego dziad) jesz­cze przed prze­wro­tem ma­jo­wym chwil parę, ma­jo­wych kwie­ci­stych dni ulot­nych po­nad miarę. Oto rok dwu­dzie­sty szó­sty, oto Po­lak do Po­laka strzela, Po­lak jesz­cze sza­blą ma­cha. Czyny wiel­kie, choć zdrożne. Czyny od­ważne, choć nie­zbożne. Tam Wi­tos i w wie­lo­ści jed­ność. Tam Pił­sud­ski i w jed­no­ści wie­lość. Wi­tos do Wi­la­nowa się prze­nosi, Woj­cie­chow­ski urząd składa. Li­twin w War­sza­wie dyk­ta­turę głosi, na Bel­we­de­rze wła­dzą się ob­nosi, le­gio­nowe po­siłki z Wilna ściąga, po uli­cach je roz­kłada, w ułań­skim boju zdo­bytą wła­dzę roz­ciąga. Li­twin z Zu­łowa na War­szawę urzą­dził na­jazd, taki to ostatni na Li­twie za­jazd. Ostatni (?) ro­kosz na ty­ra­nii usłu­gach... Za lat trzy­na­ście mo­der­nizm, no­wo­cze­sność to­ta­li­tarna z za­chodu i wschodu się tu do nas wtasz­czy, do na­szej Pol­ski ka­ta­stro­ficz­nie wleje, ułana zgnie­cie, stary pol­ski świat z wierz­chu za­leje, z po­wierzchni ziem­skiej zmie­cie, ale się nie uwłasz­czy – wszystko tak samo od­wiecz­nie pły­nie i my­śmy tacy sami. Nowe w ręku za­bawki, ekrany za­miast hu­lanki, ale my w cza­sie za­wie­szeni, my nie­zmie­nieni. Pro­ste dia­gnozy, nie­wy­szu­kane re­cepty, osta­teczne roz­wią­za­nia, to­porne escha­to­lo­gie, szo­wi­ni­styczne fan­ta­sma­go­rie i wielka nie­moc w tym na­sza, ale to za lat trzy­na­ście...

– Naj­pierw opo­wiem ci hi­sto­rię pew­nego pu­stel­nika – od­po­wie­dział Skle­pi­karz, który aku­rat cze­goś szu­kał na gór­nych pół­kach. Ką­tem oka klienta po­ten­cjal­nego przy­uwa­żył wcho­dzą­cego, czy in­nego ja­kie­goś na­tręta. Z dra­biny zszedł i od­wró­cił się. – Wi­dzisz, ostat­nimi czasy, kiedy wena za­brała nie­sa­mo­wi­tość ze sobą, a niebo okryło się tą dziwną osnową, nikt już tu pra­wie nie przy­cho­dzi spra­gniony istoty; na do­da­tek epi­de­mia wzmo­gła wrze­nie, pro­cesy przy­śpie­szyła. Za­raz bę­dzie prze­wra­cała po­mniki. Może wtedy znów ktoś za­pra­gnie po­ła­ma­nych rzeźb? – Pod­su­mo­wał Skle­pi­karz.

– Ga­dasz od rze­czy chyba, czy jest w tym ja­kaś me­toda? – Ignacy się za­nie­po­koił.

– Me­tody szu­kaj przy Ba­na­cha, tam ją mają, chcą ją zna­leźć przy Kra­kow­skim za to – po­wie­dział Skle­pi­karz.

– Jakże to? – za­py­tał Ignacy.

– Wi­dzisz – Skle­pi­karz naj­wy­raź­niej miał ma­nierę za­czy­nać w ten spo­sób – był u mnie kie­dyś pew­nego razu taki je­den zu­peł­nie jak ty. Chciał ku­pić pewną książkę pew­nego pi­sa­rza czy fi­lo­zofa, jak mu tam, za­po­mnia­łem. Nie­ważne. Mó­wił coś o po­ko­na­niu, prze­ła­ma­niu i po­rzu­ce­niu sie­bie. Traf za­wiódł go w góry. Po­dobno szedł wiele dni przez las, aż zna­lazł po­lanę mię­dzy wie­lo­ki­lo­me­tro­wym szpa­le­rem drzew, tam, gdzie by­stra rzeka pły­nęła i ptaki śpie­wały. Roz­bił obóz, sza­łas po­sta­wił, ogni­sko roz­pa­lił. I po­dobno coś nim tak wstrzą­snęło, ja­kaś naj­czul­sza sprę­żyna jego du­szy wy­strze­liła, prze­su­wa­jąc głowę i serce nie tam, gdzie trzeba, nie tam, gdzie po­winno. I zo­stał tam na dłu­żej, nie ba­cząc na kon­se­kwen­cje. Żyła tam, al­bo­wiem, pewna piękna ko­bieta, ale nic o niej nie wiem. Wiem je­dy­nie, że pew­nego dnia wszedł w las i nikt go już nie wi­dział – po­wie­dział Skle­pi­karz, do­kład­nie ba­da­jąc wzro­kiem Igna­cego. Za nim ja­kieś po­jazdy pę­dziły, w górę i w dół się uno­siły, mimo że ulica pu­sta taka, w pełni dnia stała. Lu­dzi brak.

– Do­brze, ale co to ma do świecz­nika? – Po raz ko­lejny się za­nie­po­koił, ale było to inne za­nie­po­ko­je­nie, już in­nego ro­dzaju niż to po­przed­nie.

– To, że nie mam ta­kiego, jak chcesz. Mam taki pię­cio­ra­mienny, tam w rogu przy ścia­nie. Za­brał go ten je­go­mość, co ci mó­wi­łem.

– Coś jesz­cze mó­wił, za­nim wy­szedł z „Po­ła­ma­nej Rzeźby”?

– „Trzeba mi świa­tła i woli, żeby sie­bie po­ko­nać, dużo wscho­dów słońca mu­szę sam oglą­dać, za­nim zejdę z gór”.

– Wi­dzę – Ignacy pod­chwy­cił ma­nierę – że chciał być Bo­giem, choć, jak mnie­mam, pew­nie są­dził, że wszy­scy oni po­marli w tych ciem­nych cza­sach.

– Chciał du­cha ścią­gnąć z gwiazd – od­po­wie­dział Skle­pi­karz.

– Tacy to chcą ob­da­rzyć wszyst­kich świa­tłem. Ale co się sta­nie, je­śli to wszystko zej­dzie z gwiazd na zie­mię? Cała to dziw­ność. Czyż ten lud tu­tej­szy, do zwy­kło­ści przy­wy­kły, do by­le­ja­ko­ści na­wy­kły, zdolny jest roz­ko­szo­wać się tym, co rzad­kie, tym, co piękne, tym, co nie jest zwy­kłe? Na­wet je­śli na­gle od­wi­nie się dzie­jów karta, to i tak wszy­scy na­sy­cimy się tym prędko. „Wszystko dziwne, ta­kie roz­myte, ta­kie nie­ja­sne i nie­sa­mo­wite. Wyjść chcę stąd i nie o sklep ten wcale cho­dzi” – po­wie­dział do sie­bie w my­ślach Ignacy i po­my­ślał jed­no­cze­śnie (co nie jest wcale tym sa­mym). Tamto zaś na głos wy­po­wia­da­jąc.

– Warto pró­bo­wać. Warto swoją ło­dzią w wir wpły­nąć, prze­ko­nać się, czy jest coś pod spodem. Może pod wi­rem wo­do­spad leży, gdzie woda z im­pe­tem spada do sta­ro­żyt­nej pie­czary i w pod­ziemną rzekę się za­mie­nia, co wy­ła­nia się na po­wierzch­nie tak rzadko, że tylko wy­brańcy mogą się jej na­pić – od­po­wie­dział Skle­pi­karz.

– Moż­liwe też, że pod wi­rem tylko zimna szara skała trzesz­czy groź­nie, wielu śmiał­ków głowę so­bie roz­biło o nią. Prze­pra­szam, że prze­ry­wam roz­mowę, ale mój drugi naj­lep­szy wróg już nad­gryza, już goni, drąży i cią­gnie, nie wiem, gdzie, ale nie na­zy­wał­bym się Ignacy, gdyby i gna­nie jego było mi straszne: czas to jego imię, po­pro­szę świecz­nik! – za­or­dy­no­wał Ignacy.

Skle­pi­karz pod­szedł do za­py­zia­łego rogu „Po­ła­ma­nej Rzeźby”, który jesz­cze nie był oglą­dany od czasu ma­jo­wych walk. Po pra­wej stro­nie wiły się kręte schody. Nie­prze­czy­tane książki, nie­przej­rzane mapy i nie­ude­rzone bębny z ko­ziej skóry ota­czały z dwóch stron drobną po­stać dum­nego wła­ści­ciela „Po­ła­ma­nej Rzeźby”. Były tam jesz­cze inne dziwy i cuda na kiju, mar­mury na ścia­nach i lam­pe­ria mar­mu­rowa u ścian dołu, an­tyki ze wszyst­kich stron świata ze­brane w jed­nym skrom­nym miej­scu przy Placu Trzech Krzyży. A było tego tak dużo, że nie­wpra­wiony w an­ty­kwa­riac­kie kli­maty czło­wiek rzekłby: „tego jest cała me­na­że­ria!”. Wszystko czeka na swój szczę­śliwy traf, aż ktoś zaj­rzy, uiści od­po­wied­nią sumkę i za­nu­rzy się w do­świad­cze­nia, do któ­rych prze­wo­dzą te przed­mioty. Był tam też go­be­lin mi­ster­nie tkany. Przez ar­ty­stę w cza­sach za­mierz­chłych na pio­no­wym kro­śnie utkany. Ta­pi­se­ria szkar­łatna ze ściany zwisa.

– Pro­szę, oto i on, kuł go znany ko­wal z oko­lic Po­zna­nia, gdzieś w oko­li­cach po­łowy dzie­więt­na­stego stu­le­cia – po­wie­dział Skle­pi­karz. Nie na­szego wy­zna­nia – do­dał, i dziw­ność w tym była ol­brzy­mia.

Z mo­sięż­nej pod­stawy wy­sta­wała nóżka świecz­nika, z niej zaś pięć ra­mion. Każde za­koń­czone lwem z otwartą pasz­czą, na niej do­piero znaj­do­wało się sto­sowne miej­sce na świece. Igna­cemu od razu rzu­cił się w oczy de­tal: spod czar­nej grzywy lwów wy­sta­wały złote pasy.

– Kim chcesz być, do­kąd chcesz się udać? – za­py­tał Skle­pi­karz. – Czy tak jak on chcesz się za­szyć w gór­skich ostę­pach, tam, gdzie las ro­śnie, gdzie by­stra rzeka pły­nie, a ptaki śpie­wają?

– Je­stem kom­po­zy­to­rem. Pra­gnę z ca­łej du­szy two­rzyć i, com za­czął, skoń­czyć – ano sym­fo­nię so­bie kom­po­nuję... Nie zno­szę po­chła­niać, choć kie­dyś to ko­cha­łem. Le­piej nowe da­wać, niźli stare brać i tak w nie­wcze­snym trwać. Wciąż ja­kieś nowe tre­ści, nowe in­for­ma­cje. Jak mam da­wać, skoro cały czas biorę? A gdzieżby się udać, je­śli nie wła­śnie tam? Lecz nie po to się tam udaję. Al­bo­wiem mu­szę roz­strzy­gnąć klu­czową i istotną sprawę czło­wieka, więc świata – po­wie­dział Ignacy w to­nie ja­kiejś pom­pa­tycz­nej i ma­toł­ko­wa­tej pro­kla­ma­cji czy orę­dzia ja­kie­goś przy­jem­niaczka ze wcze­snego dwu­dzie­stego pierw­szego wieku. Lata na­sze dwu­dzie­ste...

– Tam­ten był pro­ro­kiem czy sza­ma­nem, ty zaś je­steś kom­po­zy­to­rem? Ale nu­mer! To do­piero dziwy! To do­piero cuda! To­ast za cie­bie wznie­siemy! – zdzi­wił się Skle­pi­karz bar­dzo, wi­dział, jak od­cho­dzi ko­lejny dziwny czło­wiek w dziw­nych cza­sach. Sam zaś do nor­mal­nych by­naj­mniej nie na­le­żał...

NIE­WCZE­SNE PRZY­WI­DZE­NIA

„Może bę­dzie coś z tego, może znowu od­wi­nie się dzie­jów karta” – po­my­ślał Skle­pi­karz, ły­ka­jąc łap­czy­wie łyki dziw­nej brą­zowo-słom­ko­wej her­batki. Na­stęp­nie za­padł w głę­boki sen przy cięż­kim szu­mie strug desz­czu, co tam­tego wie­czoru naj­wy­raź­niej ani my­ślał prze­stać pa­dać. Chmury za­szły nad War­szawą, wielka ener­gia sto­czyła się na Skle­pi­ka­rza i ob­ja­wiły mu się dzi­wa­dła i mary, świa­tła i ko­lory, sze­le­sty i szumy. Na­gle zna­lazł się w ło­dzi na rzece.

– Spójrz! Za­raz je­ste­śmy, tam za win­klem, za szu­wa­rami jest przy­stań!

– Głup­stwa! Pły­niemy tak już trzeci dzień, bez je­dze­nia i bez na­dziei – po­wie­dział Alojzy.

– Wi­dzę ja­sno, że tam przy­cu­mu­jemy.

– Co zro­bimy? Koń­czy się amu­ni­cja i wola walki – po­wie­dział Alojzy. Kula ka­ra­bi­nowa w tej chwili tra­fiła w prawą burtę ło­dzi. – Ściąga nas, nie wy­ha­mu­jemy. – Za li­śćmi coś czyha. Za tra­wami i szu­wa­rami coś zerka na nich. Od­głos wy­stra­szył ptaki. Ule­ciały w zimne nie­bie­skie niebo, co raz się zło­tem mie­niło, raz zie­le­nią, co aż wska­ki­wała w oczy. A po­tem znów się nie­bie­skie wy­da­wało.

– Spójrz w niebo! Spójrz w górę! Co wi­dzisz?

– Wi­dzę błę­kitną plamę otu­loną w zie­leń – od­po­wie­dział Alojzy.

– Ja też! – upew­niło ich to, że wi­dzą to samo.

– Dla­czego tak ule­ciały prędko? Alojzy! Od­po­wiedz!

Wtedy znów od­zy­skał świa­do­mość. Aloj­zego ni­g­dzie nie było. A łódź pę­dziła do­okoła roz­ju­szo­nej masy wody. Sły­szał, jak szumi i dudni. Czuł, że to za­raz może być ko­niec. Wszystko, co prze­żył, wszystko, co ko­chał i nie­na­wi­dził, prze­le­ciało mu przez świa­do­mość, był go­towy. Łódź co­raz bli­żej okrą­żała cen­trum rzecz­nego cy­klonu. Im bli­żej się znaj­do­wała, tym więk­szy spo­kój czuł.

Wir wcią­gał drobne ga­łę­zie i li­ście do środka, za­raz miał wcią­gnąć i łódź z czło­wie­kiem w środku. Aż ostat­nie ga­łę­zie, co były przed nim w ko­lejce po za­tra­ce­nie, znik­nęły w por­talu do­ni­kąd, na środku rzeki. Wtedy przy­szła jego ko­lej. Pew­ność i nie­ugię­tość roz­pły­nęły się jak po­ranna mgła w cie­pły letni dzień i ustą­piły miej­sca nie­pew­no­ści

– Dzię­kuje za wszystko! – krzyk­nął na ostatku, że­gna­jąc się ze świa­tem. Woda za­le­wała już po­kład ło­dzi, z im­pe­tem wy­star­cza­ją­cym na wy­bi­cie szyb w sta­rym sta­teczku. Za­parł się i moc­niej chwy­cił ba­lu­strady roz­cią­gnię­tej wo­kół burt. Me­ta­lowa rura, z dość szpet­nego ma­te­riału, spra­wiła się do­brze. Łódź znik­nęła pod wodą, a rzeka, zmę­czona już po­że­ra­niem co­raz to no­wych obiek­tów, za­spo­ko­iw­szy swój ape­tyt, uspo­ko­iła się.

Zie­lona plama znik­nęła, od­sła­nia­jąc bez­brzeż­nie bez­chmurne nie­bie­skie niebo; wy­rów­nał się po­ziom wód i wszystko wró­ciło do normy. Ptaki znów śpie­wać za­częły swą pio­senkę, jakby nic się nie stało przed chwilą, a ro­ślin­ność znów za­częła fa­lo­wać nie­win­nie po­nad nur­tem rzeki. Nie­które drzewa le­żały prze­wa­lone przy brzegu; po jed­nej stro­nie ro­sły jo­dły rzadko, tak że wi­dać było słońca prze­świty prze­la­tu­jące prze­zeń, przez prze­strzeń.

Po dru­giej stro­nie las był gę­sty, tak że słońca cie­płe pro­mie­nie nie miały jak prze­le­cieć na drugą stronę. Nie mo­gły roz­pro­szyć buj­nych je­sio­no­wych ga­łęzi. Nie mo­gły po­ko­nać wierz­bo­wego pła­czu, tej plą­ta­niny wście­kłej. A rzeka bez­czyn­nie tylko przy­pa­try­wała się tej nie­spra­wie­dli­wo­ści, nic nie ro­biąc so­bie z tego. Nie ma­jąc wstydu ani chęci po­mocy przy­ja­cie­lowi. Za to je­sion! Ten ban­dyta! Szumi i trzesz­czy, nie ro­biąc so­bie z tego nic, że aku­rat to jemu dane było za­kieł­ko­wać na tym skrawku ziemi, a nie na in­nym. Ra­zem z wierzbą tań­czą na wie­trze.

Jak spoj­rzeć na wy­nio­słość je­sionu, tak nie­mal się nie koń­czy. Owoce swe roz­rzuca wo­kół. Ru­dym wie­wió­rom i czarno-bia­łym bor­su­kom na­jeść się przy­zwala, tak od­płaca się tym z dołu, któ­rym słońce za­sła­nia.

Wtedy mszyc do­pa­dły go mi­liony, młode ga­łązki mu ob­gry­zają. No­wiową nocą, gdy gwiazd iskrzą się try­liony, słod­kie sub­stan­cje na po­szy­cie spa­dają. Mszyce psz­czo­łom spadź zo­sta­wiają, im to na­tury nie­zmien­nym pra­wem dane: do ula za­nieść, prze­żuć, pla­stry wo­skowe za­kleić, miód ule­pić. Jemu zaś przy­wi­le­jem nadane ro­bacz­ków uczty mieć pod kon­trolą. Ga­łązki już tward­nieją, wnet się skoń­czy uczto­wa­nie, a z nią – psz­czele słod­ko­ści pod­bie­ra­nie, to psz­czele wi­no­bra­nie. Wła­dać – ta­kie je­sionu prawo. Strze­li­sta ko­rona drzewa wbija się w zimne nie­bie­skie niebo. Jest roz­ło­ży­sta i wy­nio­sła, bo za­prawdę wy­nio­sły jest wła­ści­ciel.

Ma jed­nak nie­do­sko­na­łość. Nie­do­sko­na­łość i trwoga dla czło­wieka, nie­bez­pie­czeń­stwo i za­gro­że­nie dla niego, dla na­tury zaś tylko za­dra­pa­nie, które i tak nie na­ru­szy do­sko­na­ło­ści wszyst­kiego. Tylko do­sko­na­łość wy­nika z do­sko­na­ło­ści, każde uchy­bie­nie szybko je ni­we­czy. Na pniu, gdzieś na wy­so­ko­ści czło­wieka, może po­wy­żej, głę­bo­kie szramy głę­boko po­ra­niły le­śnego ary­sto­kratę. Coś go zra­niło. Coś go w bok ugo­dziło. Bruzdy były jesz­cze świeże.

A krew? Prze­zro­czy­ste soki ary­sto­kraty ka­pały z ran(y), jedna kro­pla po dru­giej. Za­raz na biało za­sty­gną, kro­ple je­sio­no­wej krwi zie­mię sło­dzą. Ło­pa­ta­cze wkoło zaś cho­dzą, w młod­ni­kach gra­sują, młod­niki we­soło so­bie sku­bią, po tor­fo­wi­skach na ka­czeńce po­lują, z ło­pat o drzewa scy­puł zdra­pują, to już pra­wie czas – na sa­mice się szy­kują, już za­raz do walki mię­dzy sobą się go­tują. Ale to nie one, to nie ło­sia sprawa, że je­sionu rany tak głę­bo­kie. Niedź­wie­dzie tam też gra­sują, w gę­stwi­nie czy­hają, klępy ło­szaki przed nimi stra­szą, a jak co do czego przyj­dzie, mała wojna lasy naj­dzie, to rzecz ja­sna, cel­nym ko­ści ła­mią­cym i stawy wy­ry­wa­ją­cym kop­nię­ciem dzieci swe obro­nią. Ale to nie niedź­wiedź, on au­to­ry­tetu nie śmiałby na­ru­szyć, a za­dra­pa­nia i pa­zu­rów ślady też nie te. Wilki zaś chyżo mię­dzy drze­wami prze­my­kają. Białe kły, biała para z py­sków ula­tuje, za nimi się snuje; szału i amoku żad­nego w nich nie ma, jest or­ga­ni­za­cja, jest za­pla­no­wa­nie. Ale to nie one rzecz ja­sna – inne mają in­te­resy. Du­chów lasu pla­nów po­znać nam nie­dane. To, co zo­sta­wiło je, za nic miało po­wagę i au­to­ry­tet ary­sto­kraty, jaką cie­szy się wśród drzew, je­dy­nie jego roz­ło­ży­stość za­pew­nia nie­chęć wśród tych, któ­rym za­sła­nia słońce.

To, co zo­sta­wiło te rysy, nie mo­gło być stąd, tu­taj nikt by się nie od­wa­żył i nie ośmie­lił. Może to ona go po­słała, aby zmą­cił i wy­trą­cił to, co zmą­cone i wy­trą­cone być miało. Po­le­ce­niem na­tury, które skło­niło rzekę do ta­kiego, a nie in­nego po­sta­wie­nia sprawy. Pew­nie po­ra­dzi so­bie. Już nie­je­den ka­prys wod­nej są­siadki prze­żył, a było ich sporo w ciągu ostat­nich trzy­stu czter­dzie­stu pię­ciu lat, lecz ani je­den nie po­ła­mał wy­so­ko­ści i nie stłam­sił jego wy­nio­sło­ści. Nie rósł już w górę, zdą­żył się już ustat­ko­wać, li­ście wciąż nowe, co rok od­ra­stają, je­dy­nie pień po­dra­pany.

Ten wiatr! Ach ten wiatr! Do­kąd pę­dzi? Z jed­nego brzegu na drugi. Tam, gdzie las rzadki dzieli się słoń­cem z rzeką. Przez ga­łę­zie! Przez krzaki! Na prze­łaj! Już prze­bija się po dru­giej stro­nie. Tam, gdzie las gę­sty z ni­kim nie chce dzie­lić się świa­tłem. Je­dy­nie wiatr może przejść z jed­nego brzegu na drugi. On wi­dział wszystko z góry! Wi­dzia­łem to i ja. To pierw­sza ofiara w tym stu­le­ciu. I jak się zdaje, ostat­nia. Nie prze­jął się tym za bar­dzo. Ot, tylko łódka z de­li­kwen­tem do rzecz­nego wpa­dła wiru. Tylko wiatr zna me­an­dry rzeki. Tylko wiatr wie, do­kąd pro­wa­dzi i skąd pły­nie. Po­dobno pły­nie pod prze­wa­lo­nymi, zmur­sza­łymi zie­le­nią drze­wami, tam, gdzie rzeka, ta długa nić, co łą­czy zie­mię z nie­bem, dzieli się na dwa nurty.

– Gdzie by­li­ście? – za­py­tał Sta­ni­sław.

– Cze­ka­li­śmy na was! – po­wie­działa ra­do­śnie Kry­styna. Kon­rad też tam był i swoje my­ślał.

– By­li­śmy obej­rzeć niebo nad sta­wem – od­po­wie­dział Ignacy.

Wy­szli przed sie­bie w nocy z za­mia­rem uj­rze­nia drogi mlecz­nej, która tu­taj, dzięki zna­mie­ni­tym wa­run­kom przy­rod­ni­czym, w ca­łej oka­za­ło­ści jest wi­doczna. Al­bo­wiem brak tu­taj świa­tła cy­wi­li­za­cji, co by od gwiazd od­cią­gało. Wy­szli z domku w nocy, skie­ro­wali się w stronę je­ziora, na­stęp­nie od­bili w lewo na pierw­sze wznie­sie­nie przed co­raz po­waż­niej­szymi wy­so­ko­ściami. Nie było sensu iść da­lej. Gruby Se­we­ryn i tak już le­dwo szedł, a pod grubą kurtką zi­mową wy­sta­wała mu swo­bod­nie prze­my­ka­jąca su­tanna. Nie było wia­tru, mróz nie więk­szy niż pięć stopni, wa­runki zna­ko­mite, obaj po­ku­sili się na wyj­ście, aby uj­rzeć te nad nami rze­czy zna­mie­nite – gwiazdy w peł­nej wy­nio­sło­ści i oka­za­ło­ści.

– Po co się tu prze­nio­słeś? Nic ci w War­sza­wie nie prze­szka­dzało kom­po­no­wać, mo­głeś two­rzyć, ile chcia­łeś, a fil­har­mo­nia spi­jała każdą no­winkę, co spod two­jego wy­szła pióra, każdy łuk i każdą kropkę, co na­pi­sa­łeś, jest dla nich – i nie po­wiem, że rów­nież nie dla mnie – i dla ich sceny cu­dem jak dzieła mi­strzów wie­deń­skich.

– Wi­dzisz, drogi Se­we­ry­nie – znów ta ma­niera – kiedy brat mnie za­brał w te góry, znasz Krzy­sia, star­szą i biel­szą ko­ścią jest ode mnie, był prze­wod­ni­kiem, z dzie­sięć lat temu to było. Nie chciało mi się za żadne skarby w za­ścian­kach go­ścić, uczy­łem się wtedy pil­nie har­mo­nii i kon­tra­punktu, nie mia­łem czasu i chęci na żadne gór­skie wy­cieczki. Jed­nakże Krzy­siowi się nie od­ma­wia, więc po­szli­śmy, a ra­czej ja po­sze­dłem z nim.

W ogóle nie ro­zu­mia­łem ca­łego tego za­mie­sza­nia z wcho­dze­niem na szczyty. Po co całe to zmę­cze­nie, po co tyle wy­siłku, żeby zo­ba­czyć to samo tylko z góry. Są­dzi­łem, że na pewno moja sztuka bę­dzie rów­nie żywa, a duch wy­soki i na ni­zi­nie tego świata. Ale idziemy, idziemy, ko­lejne me­try po­ko­nu­jemy, aż wi­dać wierz­cho­łek z krzy­żem. Po dro­dze, rzecz ja­sna, pier­siówka trzy­mała mnie w ist­nie­niu (jesz­cze). Mój duch może być wy­soko, na­wet je­śli ciało jest ni­sko, to jest ja­sne. Acz­kol­wiek rześ­kie po­wie­trze i prze­błysk słońca o wscho­dzie to atry­buty du­cha wol­nego, do wol­no­ści na­wy­kłego, do tu­łaczki wiecz­nej bez końca ni celu przy­wy­kłego. I nie ma więk­szej mu­zyki od tego. Ciało chce, by du­sza osią­gnęła całą swoją moc, czyli dąż­ność. Mię­dzy skały przejdę. W las wejdę. Z du­chami prze­by­wać mu­szę...

– Nie! To du­sza chce cia­łem się po­słu­żyć, żeby osią­gnąć swoją peł­nię, jaką jest zjed­no­cze­nie z Bo­giem – gwał­tow­nie prze­rwał ksiądz Igna­cemu, któ­remu wola po­częła przy­ra­stać z każ­dym ru­chem wska­zówki ze­gara, jakby an­ty­cy­pu­jąc wy­padki przy­szłe.

– Drzewa cią­łem, bale z gór zno­si­łem, ży­cia tu uży­łem, wszyst­kie prze­szkody po­ko­na­łem, ko­siarką z po­se­sji wy­cią­łem, jak te chwa­sty miłe, świerki i so­senki małe. Nie­mal we fra­mu­dze się już nie miesz­czę. Ciało wzra­sta, to i duch przy­ra­sta; ciało na spraw­czo­ści wy­żyny się wznosi, to i duch się unosi. Acz­kol­wiek ani pierw­sze nie okre­śla dru­giego, ani dru­gie nie okre­śla pierw­szego. Są to nie­za­leżne od sie­bie po­rządki ist­nie­jące jako dwa z nie­skoń­cze­nie wielu wła­sno­ści Boga. Du­sza nie może cia­łem kie­ro­wać, ciało zaś nie może du­szą kie­ro­wać, wła­sność roz­cią­gło­ści nie jest toż­sama z wła­sno­ścią my­śle­nia, oba ist­nieją rów­no­le­gle jako prze­jaw tego sa­mego, tej sa­mej wiecz­nej istoty Boga – po­wie­dział Ignacy, choć nie wia­domo, czy po pro­stu drzwi za wą­skich tam w Be­ski­dzie nie skle­cił.

– Bóg jest czym in­nym niż roz­cią­głość, a roz­cią­głość czym in­nym niż Bóg. Bóg jest przy­czyną roz­cią­gło­ści i my­śle­nia, po­mimo że sam jest my­śle­niem czy­stym i naj­do­sko­nal­szym. Wola i ro­zum Jego istotą – od­po­wie­dział Se­we­ryn.

– Je­śli Bóg nie byłby roz­cią­gły, to nie byłby bez­względ­nie nie­skoń­czony, więc nie byłby do­sko­nały. Ujmę by miał i cze­goś by w twych chmu­rach bra­kło. Twój Bóg musi być tak jak ja i ty, tak jak to drzewo i góra, tak jak las i ten łań­cuch gór­ski, tak jak gwiazda i ga­lak­tyka roz­cią­gły. Uzna­jesz za naj­więk­szą cnotę czło­wieka my­śle­nie i wolę, więc ope­ro­wa­nie ide­ami, i czynną dąż­ność nie­spo­żytą. Naj­więk­szą do­sko­na­łość czło­wieka we­dle twego mnie­ma­nia w nie­skoń­czo­ność po­tę­gu­jesz i hi­po­sta­zu­jesz. Oto Boga two­rzymy na nasz ob­raz. Co za słuszne uznamy, tym Go ob­da­rzymy, o zda­nie ob­da­ro­wa­nego nie py­ta­jąc. Ko­muś mi­ło­ści trzeba – niech więc Bóg bę­dzie mi­ło­ścią; ko­muś tro­ski i opieki trzeba – niech więc Bóg bę­dzie tro­skliwy i opie­kuń­czy; ko­muś prze­ba­cze­nia trzeba – niech więc Bóg prze­ba­cza i w nie­bie­skim no­te­sie z li­sty tych, co na za­tra­ce­nie prze­zna­czeni wy­kre­śli; ko­muś spra­wie­dli­wo­ści trzeba – niech więc Bóg bę­dzie sę­dzią spra­wie­dli­wym; ko­muś zaś władcy trzeba, bo sam nie umie wła­dać sa­mym sobą i jeno słu­żyć musi – niech więc Bóg bę­dzie pa­nem – w kon­tu­szu, czy o ko­zich no­gach, niech bę­dzie ca­rem! Oczy­wi­ście wszystko to do­bre, ale le­piej by było, gdy­by­śmy sami mieli te ce­chy niż ko­muś in­nemu czło­wie­czeń­stwo – skarb nasz – od­da­wali. Sami bądźmy do­brzy, prze­ba­cza­jący, mi­ło­sierni, spra­wie­dliwi, tro­skliwi i opie­kuń­czy, a i służmy, kiedy słu­żyć trzeba, ale bez ma­ski tra­gicz­nej, bez sług czcze­nia. Po­świę­ce­nie samo dla sie­bie nie jest ni­czym do­brym, chyba że ro­zum i do­bro pu­bliczne, po­spo­lite tego wy­maga. Do­bro Rze­czy­po­spo­li­tej i w niej rze­czy po­spo­li­tych, ale cóż ja wiem o tych spra­wach? Słu­żyć ni­komu nie będę, a i nie chcę, by mi kto­kol­wiek słu­żył. Je­stem wolny, szcze­gól­nie tu.

Nie po­trze­bu­jemy two­rzyć Boga ani prawa, żeby być w pełni ludźmi. Wszyst­kie war­to­ści są tu na ziemi – to my je stwo­rzy­li­śmy. W nie­bio­sach szu­kać ich nie trzeba. Je­ste­śmy do­brzy nie dla­tego, że mamy De­ka­log. Mamy De­ka­log dla­tego, że je­ste­śmy do­brzy. Sami wiemy, co do­bre, a co złe, bo do­bro i zło to ludz­kie twory, na po­spo­li­tej zgo­dzie za­sa­dzone, na po­spo­li­tej zgo­dzie wy­ro­słe, po­spo­litą zgodą ukon­sty­tu­owane. Zaś rze­czą po­spo­litą, że po­spo­lita zgoda zmia­nie ulega i by­naj­mniej nic ta­kiemu do­bru nie do­lega – wraz z ro­zum­nym po­stę­pem istot ro­zum­nych i po­spo­lita zgoda na­przód po­stę­puje i w bramy wiecz­no­ści wstę­puje. W od­wiecz­nym roz­woju się nie za­trzy­muje do­póty, do­póki istot ro­zum­nych wspól­nota – Rzecz­po­spo­lita trwa i by­tuje.

Ka­to­li­cyzm czyni z istoty do­sko­na­łej jar­mark ludz­kich za­chcia­nek. Bar­dziej Bóg do nas po­dobny niż my do Niego, al­bo­wiem stwo­rzy­li­śmy na wła­sne po­do­bień­stwo ob­raz Jego. I w tym za­imku, w tym „Jego” cała mi­to­twór­czość na­sza, cała nie­wola na­sza i po­tęga cała w tym na­sza. Cóż to za po­mysł Bogu płci przy­da­wać. Na­sze skoń­czone po­rządki nie­skoń­czo­no­ści nada­wać? Wła­dzę ziem­ską nie­bie­ską uspra­wie­dli­wiać? Bar­dziej czło­wie­kiem ma­łym i skoń­czo­nym jest twój Bóg, niźli Bo­giem nie­skoń­czo­nym i do­sko­na­łym. Oj­ciec wład­czy i po­tężny, syn ule­gły i ofiarny, żona po­słuszna i usłużna... Czyż my tych wzor­ców skądś nie znamy? Gdzieś z tyłu głowy my je wszy­scy mamy. Od cza­sów ple­mion lu­dzie wła­dzy rządni, do­mi­no­wać się za­chciało. Po­tem sche­mat pod­dań­stwa rzu­to­wać za­częli na or­ga­ni­za­cję pań­stwa. I tak to, mimo woli, pod­da­nymi się sta­li­śmy. Istota do­sko­nała musi być wszyst­kim, je­śli jest do­sko­nała. Czy­stym ist­nie­niem jest Bóg. Nie ist­nieje nic poza Bo­giem, a ca­łość tego, co ist­nieje, jest Bo­giem –po­wie­dział Ignacy w pro­ro­czym unie­sie­niu, acz­kol­wiek nie we wrze­niu, gdyż ten Ignacy pro­ro­kiem (ani szlach­ci­cem) nie był.

– Ale jest coś jesz­cze – roz­po­czął na nowo Ignacy – nie bę­dąc czym in­nym za­ra­zem. Bóg, Duch, Na­tura – „Głu­poty mówi, ale jest w tym ja­kaś kul­tura” – po­my­ślał Se­we­ryn. – Ab­so­lut, Świat, Ma­te­ria, Przy­roda – „Ję­zo­rem kła­pie, ale jest w tym ja­kaś... hmm, co w tym jest? Tak... ja­kaś rześka, nie­bie­ska gwiezdna uroda, ja­kaś uro­cza, nie­wy­mu­szona, nie­za­fał­szo­wana, nie stąd po­goda. I nie my­ślę tak wcale w na­dziei, że rym tu coś doda, choć kto wie, struk­tura w ję­zyku nie na darmo za­pi­sana, za­prawdę struk­tura nie po nic w ję­zyk wpi­sana” – raz drugi po­my­ślał Se­we­ryn. – a wszystko jedno i to samo. Duch i ma­te­ria też tym sa­mym, za­leży, skąd pa­trzymy. Świat niech się roz­pada na świa­tów nie­skoń­czoną wie­lość, i tak... sta­nowi jed­ność. Byt niech się dzieli, w ni­cość ob­raca, mnoży, su­muje i róż­ni­cuje, jak chce układa, i tak... jed­ność wie­lo­ścią włada. A to samo wciąż wraca. Choćby nie wiem co, byt jest je­den i sta­nowi ca­łość. – „To jed­nak wy­wo­łuje u mnie ja­kiś zgrzyt. Trudno, tak już ja żyć mu­szę mię­dzy ja­sno­ścią a ciem­no­ścią. Na oce­anie tylko sa­mych sie­bie mamy. I nic się nie li­czy” – raz trzeci po­my­ślał Se­we­ryn. – Wszystko inne jest ilu­zją, w by­cie przerw nie ma, byt jest je­den, poza nim nic nie ma. Byt ist­nieje i jest wszyst­kim, co ist­nieje, nie­byt zaś nie ist­nieje, to ja­sne, ale do­dać wszak mi tu też trzeba, że wszystko, co ist­nieje, jest po­zna­walne, w czu­ciu do­stępne, ina­czej stwier­dzić by nie spo­sób, że coś ist­nieje. Po­zna­nie cze­goś jest wa­run­kiem ko­niecz­nym ist­nie­nia cze­goś. Co jest więc nie­po­zna­walne, nie ist­nieje; byt w ca­ło­ści po­zna­walny, sen zaś cza­sem re­alny. Wszystko, co ist­nieje, jest po­zna­walne. Ina­czej nie można po­wie­dzieć, że ist­nieje. Ka­to­licki Bóg nie jest po­zna­walny. Al­bo­wiem jest nie­do­okre­ślony do­świad­cze­niem. Ka­to­licki Bóg więc nie ist­nieje – po­wie­dział Ignacy.

– Co­kol­wiek tej nocy nie po­wie­cie, choćby z późna wcze­śnie się ro­biło, choćby do­bro złem na­zwie­cie, choć­by­ście chrze­ści­jań­stwo on­to­lo­gicz­nym i epi­ste­mo­lo­gicz­nym cho­cho­łem ogło­sili i to udo­wod­nili, na­wet je­śli bó­stwa chrze­ści­jań­skie są po­stu­lo­wa­nymi abs­trak­cjami, a nie re­al­nie ist­nie­ją­cymi kon­kre­tami, to na grun­cie etycz­nym chrze­ści­jań­stwo jest naj­lep­szym, co czło­wiek ma: mi­łość bliź­niego, życz­li­wość i mi­ło­sier­dzie dla słab­szego, po­świę­ce­nie i ofiar­ność dla do­bra więk­szego; dla Dru­giego jest skar­bem, istotą praw­dzi­wego czło­wie­czeń­stwa. I co­kol­wiek nie po­sta­no­wi­cie i cze­go­kol­wiek choćby do­wod­nie nie po­wie­cie, nie ma to żad­nego zna­cze­nia, Bóg jest, a Chry­stus jest Zba­wi­cie­lem, czy tego chce­cie, czy nie. Nic od was nie za­leży – po­wie­dział Se­we­ryn.

– Nie po­trze­buję cie­bie, księże, ni nauk two­ich, by być do­brym czło­wie­kiem, by być Po­la­kiem – od­po­wie­dział Ignacy.

– Ale przy­ja­ciela po­trze­bu­jesz, przy­ja­ciela mieć nie szko­dzi, do­brego przy­ja­ciela mieć nie ciąży – po­wie­dział ksiądz.

– Ano... – rzekł kom­po­zy­tor war­szaw­sko-be­skidzki, prze­rwę czy­niąc, w za­spę ja­kąś wpa­da­jąc. – Oczy­wi­ście masz ra­cję Se­we­ry­nie. Ale etyka na au­to­ry­te­cie oparta nic jest nie­warta, choćby i naj­szla­chet­niej­sza i naj­zac­niej­sza jak twoja (choć zda­nia są po­dzie­lone – mi na przy­kład Ma­rek Au­re­liusz święt­szym niż Je­zus Chry­stus się wy­daje, a jego na­uki lep­sze mi się zdają). Au­to­ry­tarna etyka au­to­ry­te­tów w nie­skoń­czony re­gres wpada: słowo księży na au­to­ry­te­cie pa­pieża się wspiera, słowo pa­pieża na au­to­ry­te­cie Chry­stusa, słowo Chry­stusa na au­to­ry­te­cie Boga, a słowo Boga na czyim?

– Na swoim wła­snym – po­wie­dział Se­we­ryn.

– Wła­śnie nie. Etyka au­to­ry­te­tów za­wsze na czymś ze­wnętrz­nym się wspiera, to jest już wprzód za­ło­żone przed-za­ło­że­nie w zna­cze­niu słowa „au­to­ry­tet”, że jest ze­wnętrzny au­to­ry­tet dla każ­dego au­to­ry­tetu, za­wsze ist­nieje ze­wnętrzne od­nie­sie­nie. Więc słowo Boga musi się wspie­rać na au­to­ry­te­cie ja­kiego in­nego, jesz­cze więk­szego bó­stwa i tak w nie­skoń­czo­ność.

Oprócz tego wiele wska­zuje na to, że w ka­to­li­cy­zmie – i w re­li­giach w ogóle – jest głęb­szy po­ziom etycz­no­ści od jego wła­snych do­gma­tów, z któ­rego ka­to­li­cyzm czer­pie i wzglę­dem któ­rego jest za­leżny, wy­biór­czo bo­wiem czer­pie z ogól­nego spo­sobu ży­cia lu­dzi, z prak­tyki spo­łecz­nej, bie­rze, co mu się po­doba ze zbioru zdań zdro­wego roz­sądku. Spra­wie­dli­wość, ro­zum­ność, do­bro – to wszystko od nas, od wol­nych lu­dzi ka­płani wzięli, za swoje uznali i na oł­ta­rzach jako prawdę ob­ja­wioną ma­som ogło­sili, co sami od tych mas wzięli, z ich wła­snego na­tu­ral­nego spo­sobu ży­cia bat na nich ukrę­cili, by w ry­zach, po­słu­szeń­stwie i pod­dań­stwie Po­la­ków trzy­mać, aby Ko­ściół wła­dze miał nad umy­słem, cia­łem i port­fe­lem Po­lki i Po­laka. Poza tym wszystko wska­zuję na to, że Trójca Święta ze­wnętrz­nemu fa­tum jest pod­le­gła, od ze­wnętrz­nej de­ter­mi­na­cji jest za­leżna, Bóg musi by do­bry, mi­ło­sierny i spra­wie­dliwy, więc nie od niego za­leży, co pre­dy­katy te zna­czą, ina­czej bo­wiem by­łaby to pro­sta tau­to­lo­gia, że Bóg musi dzia­łać po Bo­żemu, co jed­nak prze­czy wol­nej woli i zu­peł­nemu nie­zde­ter­mi­no­wa­niu Boga. Bóg ka­to­licki od ze­wnętrz­nych war­to­ści jest za­leżny, a jako że te war­to­ści są na­szym, czło­wie­czym spo­so­bem ży­cia, to Bóg ka­to­licki jest za­leżny od czło­wieka, co przy ca­łej mej sym­pa­tii, tu­dzież życz­li­wo­ści, nie wy­daje się roz­sądne, poza tym twier­dzi­cie, że Bóg jest czło­wie­kiem i jako czło­wiek się na­ro­dził, a to już jaw­nie nie jest roz­sądne, i na­wet ten szumny wiatr, co hula po do­li­nie tego nie za­głu­szy i wraz z mgłą nie za­słoni – po­wie­dział z we­wnętrz­nym spo­ko­jem, życz­li­wo­ścią dla roz­mówcy i opa­no­wa­niem Ignacy (jed­nak gdzieś tam się snuło we­wnętrzne po­tężne prze­ko­na­nie, że na głu­po­tach czas mar­nuje jak zwy­kle, za­miast kom­po­no­wać).

– Ale chwila, nie zmie­niaj te­matu, na grun­cie etycz­nym je­ste­śmy, na grun­cie etycz­nym po­zo­stańmy. Na­wet je­śli do­gmaty ka­to­lic­kie same w so­bie sensu nie mają i uznamy je za echo ja­kichś de­spo­ty­zmów za­mierz­chłych, które po do­li­nach zni­kąd hu­lają, ja­kichś wład­ców su­ro­wych ab­so­lut­nego pa­no­wa­nia, i z lu­dzi i zwie­rząt ofiar skła­da­nia, to i tak na grun­cie etycz­nym chrze­ści­jań­stwo jest bez za­rzutu, jest ła­two osią­gal­nym dla spo­łe­czeń­stwa pol­skiego skarb­cem przy­zwo­ito­ści i praw­dzi­wych, nie­prze­mi­jal­nych war­to­ści. Masz ra­cję – bez­sens i ab­surd jak te bez­czelne biesy po do­li­nach, z każ­dej strony wy­glą­dają i się dur­nie na nas szcze­rzą i się z nas śmieją, ale zważ na jedno Ignacy: nie każdy jest w sta­nie od­na­leźć spo­kój w fi­lo­zo­ficz­nym Bogu ca­ło­ści ist­nie­nia, w na­tu­rze, w przy­ro­dzie, w sa­mym so­bie i spe­cy­ficz­nie ro­zu­mia­nej pol­sko­ści. Zmę­czony ro­bot­nik po pracy po­trze­buje ko­goś po­dob­nego do sa­mego sie­bie, po­trze­buje zwró­cić się do czło­wieka – do Syna Czło­wie­czego, by zna­leźć mi­łość, spo­kój, ła­skę, szczę­ście i od­pusz­cze­nie win, na­wet je­śli od­pusz­cza winy, które sam na­ło­żył, i na­wet je­śli przed­mio­tem tego wes­tchnie­nia, tego no­stal­gicz­nego zwró­ce­nia się w stronę cze­goś wyż­szego jest Żyd sprzed dwóch ty­sięcy lat. Nie ma to żad­nego zna­cze­nia – mó­wił ksiądz w przy­pły­wie szcze­ro­ści i tego, co na­prawdę my­ślał, jed­nak już był go­tów po­now­nie za­mknąć się w ob­lę­żo­nej twier­dzy. – Nie za­bi­jaj, nie krad­nij, nie oszu­kuj, na­wet je­śli my, Po­lacy, nie po­trze­bu­jemy ka­to­li­cy­zmu do tego wszyst­kiego i sami wiemy to wszystko, i wiemy na­wet le­piej jak żyć, to jest to ła­twe dla mas, dla ludu do przy­swo­je­nia (być może dzięki stu­le­ciom in­dok­try­na­cji) i przy­ję­cia, ogól­no­do­stępne na wy­cią­gnię­cie ręki re­po­zy­to­rium obiek­tyw­nych war­to­ści etycz­nych i ogól­no­ludz­kiej mo­ral­no­ści, jest to bo­wiem rów­nież spo­sób ży­cia – rzekł rów­nie spo­koj­nie Se­we­ryn, ale bez we­wnętrz­nego po­czu­cia, że czas traci.

– Tak, tak, obiek­tywne war­to­ści, obiek­tywna mo­ral­ność i tak da­lej, ja­sne, zgoda. Ale po co ka­to­li­cyzm Pol­sce i spo­łe­czeń­stwu pol­skiemu, je­śli swój ro­zum mamy i sami wiemy, co do­bre, co złe i jak żyć do­brze. Do du­cho­wo­ści, do uczu­cia me­ta­fi­zycz­nego – do bez­brzeż­nego uczu­cia ist­nie­nia, do po­czu­cia by­cia czę­ścią więk­szej ca­ło­ści świata, do po­czu­cia by­cia na spo­koj­nie ko­ły­szą­cym się statku wśród fal i świetl­nych od­bla­sków błę­kitu re­li­gia jest jesz­cze bar­dziej zbędna niźli do etyki i mo­ral­no­ści; god­ność czło­wieka jest nie­za­leżna od uzna­nia Je­zusa Chry­stusa, czy ja­kie­go­kol­wiek in­nego Boga, a bo­gów są ty­siące, czemu aku­rat twój Ży­dow­ski i ła­ciń­ski ma być praw­dziwy, a nie na przy­kład pol­ski Pe­run? Lub Bóg jako ca­łość oce­anu ist­nie­nia, na któ­rego nie­bie­skich fa­lach białą pianą my je­ste­śmy? Ro­zum swój mamy, cu­dzo­ziem­skich, ob­cych i ze­wnętrz­nych dok­tryn nam nie trzeba, po­mimo że zro­sły się z nami i za wła­sne je uzna­jemy, po­mimo że z po­wo­dów po­li­tycz­nych, przed nie­miec­kimi na­jaz­dami się bro­niąc, pe­wien książę pia­stow­ski przy­jął tę re­li­gię, knu­tom że­la­znym z za­chodu z ręki wy­trą­ca­jąc ar­gu­ment do na­wra­ca­nia, to zna­czy do pa­le­nia i gra­bie­nia. Sami swoje stwórzmy! Na wła­sne mity za­słu­gu­jemy! Wła­sny Pol­ski Ko­ściół Na­ro­dowy za­łóżmy, spod wła­dzy Rzymu wyjdźmy (przy­naj­mniej), ku so­bie sa­mym, ku pol­sko­ści się zwróćmy, nie­pod­le­głość du­cha miejmy, nie­pod­le­głość du­cha osią­gnijmy, a sto­lica bę­dzie w War­sza­wie! Po­wiedz mi księże, co jest ła­twiej do­stępne: wła­sny ro­zum, czy in­sty­tu­cjo­nalna re­li­gia? Przy­chy­lam się ku pierw­szemu. Es­toń­czycy i Czesi po­twier­dzą...

– Ano, ja też, ale to się nie wy­klu­cza. Wszystko można zro­bić i to do­słow­nie: stare w bez­brzeżne mo­rze wy­rzu­cić, nowe, lep­sze stwo­rzyć, na nie­zba­da­nych księ­ży­cach pol­ską flagę po­sta­wić. Atoli po co się si­lić i wy­si­lać, po co nowe two­rzyć, kiedy go­towe na tacy po­dane leży; do­dać też na­leży: stare, spraw­dzone, tra­dy­cją z na­ro­dem pol­skim ze­spo­lone, kość­cem pol­skiej toż­sa­mo­ści bę­dące. Ka­to­li­cyzm to ła­two do­stępny i przy­swa­jalny wy­raz obiek­tyw­nych war­to­ści etycz­nych, wy­raz po­wszech­nych ludz­kich uczuć, speł­nie­nie po­trzeb re­li­gij­nych. Je­dyny po­wszechny w Pol­sce spo­sób ży­cia, wo­kół któ­rego gro­ma­dzić się może wspól­nota, gdzie zwy­kły, szary czło­wiek, wal­czący co dzień o godne ży­cie i utrzy­ma­nie dla sie­bie i swo­jej ro­dziny, może zna­leźć trans­cen­den­cję, po­kój i na­dzieję, nie taki wa­riat i zu­pełny in­dy­wi­du­ali­sta jak ty w swo­ich świa­tach ży­jący, w zu­peł­nym ode­rwa­niu od smut­nej ka­pi­ta­li­stycz­nej rze­czy­wi­sto­ści, od ka­pi­ta­li­stycz­nej po­goni i wy­ścigu szczu­rów, od zgry­zoty walki o byt, od co­dzien­nego nisz­cze­nia lu­dzi w Trze­ciej Rze­czy­po­spo­li­tej... – prze­rwę ksiądz Se­we­ryn uczy­nił, a Ignacy spo­waż­niał. – Wiesz Ignacy, nie każdy zwy­kły Po­lak ma przy­wi­lej być tobą, ode­rwa­nym od rze­czy­wi­sto­ści świ­rem sku­pio­nym na wła­snym tylko świe­cie, do tego nie pła­cą­cym za to żad­nej ceny. Co prawda nie szko­dzisz ni­komu i dla ol­brzy­miej więk­szo­ści twoja sa­mot­ność by­łaby cię­ża­rem nie do znie­sie­nia ani unie­sie­nia, a dla cie­bie ona jest ni­czym ła­godna mor­ska bryza, ale je­steś bar­dzo uprzy­wi­le­jo­wany, mało kto może po­zwo­lić so­bie na ta­kie ży­cie...

– Do­brze. Po­roz­dzie­lam, coś na­mie­szał. Wspól­nota gro­ma­dzić się może wo­kół czego in­nego, a zwy­kła Po­lka i zwy­kły Po­lak zna­leźć mogą uj­ście na­tu­ral­nych po­trzeb re­li­gij­nych, uczuć me­ta­fi­zycz­nych, po­trzeby trans­cen­den­cji w czym in­nym niż Ko­ściół, w czymś pol­skim, w czymś wspól­nym, ale jed­no­cze­śnie pry­wat­nym i in­dy­wi­du­al­nym, ode­rwa­nym od to­ta­li­tar­nego fun­da­men­ta­li­zmu, od mo­der­ni­zmu i wszel­kiego ab­so­lut­nego, ca­ło­ścio­wego my­śle­nia, które Po­lkom i Po­la­kom do łó­żek za­gląda. Je­śli to twoje re­po­zy­to­rium mo­ral­no­ści opre­sję wspiera, tu za cia­sne, tam za luźne, to uszyć je od nowa wy­pada, a na­wet na­leży!

Ale wiesz co, Se­we­ry­nie, przy­ja­cielu, który być może słusz­nie mnie, kom­po­zy­tora, mnie ar­ty­stę, czło­wieka in­tu­icji i w Ca­łość in­tu­icyj­nego wczu­cia wa­ria­tem i świ­rem na­zy­wasz. Wiesz co? To nie­prawda, że twoja re­li­gia, że ten twój Ko­ściół pry­mat etyczny dzierży i nim dys­po­nuje. Al­bo­wiem cóż to za ab­so­lutna etyka bez niu­an­sów i sub­tel­no­ści, mar­twa skała wo­bec płyn­nej i nie­zmien­nej rzeki czło­wie­czeń­stwa na dno opada, nurt jej nie nie­sie. Cóż to za bez­czelna i fun­da­men­ta­li­styczna etyka, która przy­własz­cza so­bie miano pierw­szej spo­śród etyk, miano tej sta­no­wią­cej o czło­wie­czeń­stwie, poza którą ja­koby ciemna pustka być miała, bez któ­rej w ra­miona ni­hi­li­zmu Po­lacy mie­liby wpa­dać; na za­tra­ce­nie i po­tę­pie­nie iść, jak już dawno cały zgniły za­chód, który wy­parł się pra­wo­wi­tej ła­ciń­skiej wiary; jakby Pol­ska, jakby ten na­ród, co przed hi­tle­row­ską i so­wiecką nie ugiął się na­wałą, ro­zumu swego nie miał i ob­cego po­wier­nic­twa po­trze­bo­wał, jak­by­śmy nie byli w pełni ludźmi bez ka­to­li­cy­zmu.

Głod­nego na­kar­mić, spra­gnio­nego na­poić, go­łego przy­odziać, smut­nego po­cie­szyć, sła­bego wes­przeć i wzmoc­nić, win­nemu prze­ba­czyć, ko­muś da­ro­wać winę, za in­nego się po­świę­cić, stru­dzo­nemu po­móc w po­trze­bie, ko­chać in­nego jak ko­cha się sie­bie sa­mego, z mi­ło­ścią na świat pa­trzeć – my to sami z sie­bie wiemy i ni­czego in­nego do tego nie po­trze­bu­jemy. Haha! – za­śmiał się Ignacy. – Na­uki Je­zusa Chry­stusa i Ko­ścioła to pro­ste ba­nały etyczne – rze­czy oczy­wi­ste dla każ­dego przy­zwo­itego czło­wieka, po­łą­czone z au­to­pro­mo­cją i we­zwa­niami do pod­dań­stwa. Pod­dań­stwa wo­bec sie­bie sa­mego, a w przy­padku Ko­ścioła wo­bec hie­rar­chii ko­ściel­nej i ak­tu­al­nego układu wła­dzy, prze­zeń wspie­ra­nego. Który mę­drzec za pod­sta­wową mą­drość uznaje uzna­nie sie­bie sa­mego za au­to­ry­tet? Który fi­zyk za pod­sta­wową prawdę fi­zyki uznaje uzna­nie sie­bie sa­mego za naj­lep­szego fi­zyka? Jak do­brze rze­kłeś, jest to echo sa­tra­pii sta­ro­żyt­nych, ale też pe­wien opaczny hu­ma­nizm – opaczny, al­bo­wiem na­wet naj­lep­sze war­to­ści i za­sady do skraj­no­ści i ab­so­lu­ty­zmu do­pro­wa­dzone w naj­lep­szym ra­zie bu­dzą śmiech i po­li­to­wa­nie jako nie­ro­zumne. W naj­gor­szym ra­zie uza­sad­nie­niem opre­sji się stają.

Tak to bo­wiem etyka ka­to­licka opre­sję uza­sad­nia, mó­wiąc na przy­kład o świę­to­ści ży­cia. Oczy­wi­ście tak – ży­cie każ­dego czło­wieka jest święte z de­fi­ni­cji, al­bo­wiem świę­tość tkwi w czło­wie­czeń­stwie, jed­nak to do skraj­no­ści do­pro­wa­dzone pro­stą jest drogą do uza­sad­nie­nia opre­sji i praw­dzi­wego za­ne­go­wa­nia świę­to­ści ży­cia, al­bo­wiem ta­kie mó­wie­nie uza­sad­nia ubez­wła­sno­wol­nie­nie i nie­wolę po­nad po­łowy na­rodu pol­skiego – pol­skich ko­biet. Abs­trak­cyjna i we­wnętrz­nie sprzeczna idea dzieci nie­na­ro­dzo­nych uspra­wie­dli­wia nisz­cze­nie kon­kret­nych, re­al­nych lu­dzi; jakby pol­skie ko­biety, Po­lki ro­zumu nie miały i dzieci swoje za­bi­jać chciały. Cóż jest cen­niej­szego niż wła­sność swo­jego ciała, i wolne nim dys­po­no­wa­nie? Cóż jest bar­dziej świę­tość ży­cia ła­mią­cego i ne­gu­ją­cego niż pań­stwowe zmu­sza­nie Po­lek do roz­rodu? Byty po­ten­cjalne trak­tuje się jak ak­tu­alne, abs­trak­cje wy­żej się ceni niż kon­krety, co do ab­surdu pro­wa­dzi. Se­we­ry­nie, ja się na­prawdę oba­wiam, że któ­re­goś dnia każdy włos, który co dzień przy pi­sa­niu mej sym­fo­nii z głowy so­bie rwę, oby­wa­tel­stwo pol­skie bę­dzie mu­siał do­stać i do ko­ściel­nego re­je­stru bę­dzie mu­siał być wpi­sany. A nie wspo­mnia­łem jesz­cze o ma­so­wym mor­der­stwie mo­ich ob­gry­za­nych pa­znokci. Ni­gdy nie skoń­czę tego dzia­do­stwa, tej mo­jej sym­fo­nii, chyba gó­ra­lem zo­stanę i na Gu­ba­łówce w prze­bra­niu bia­łego niedź­wie­dzia ce­pry z go­tówki będę kroił. Co do mor­derstw i tu ko­lejną nie­ro­zum­ność mamy, bo­wiem ab­so­lu­ty­styczne mó­wie­nie o świę­to­ści ży­cia mor­der­ców chroni, skoro każde ży­cie jest święte, to ich też. Karą za mor­der­stwo jest śmierć, karą za ode­bra­nie ży­cia nie­win­nemu czło­wie­kowi jest ode­bra­nie ży­cia win­nemu. Kara śmierci po­winna być oczy­wi­sto­ścią każ­dego cy­wi­li­zo­wa­nego pań­stwa. I tak to bo­wiem coś pięk­nego i oczy­wi­stego jak świę­tość ży­cia czło­wieka do skraj­no­ści do­pro­wa­dzona uza­sad­nie­niem opre­sji i nie­ro­zum­no­ści się staje. Wła­dza Po­lek nad wła­snym cia­łem ode­brana, a mor­dercy się śmieją i żyją na koszt ro­dzin ofiar w wię­zie­niach. Ab­so­lu­tyzm i ide­olo­gia nie­win­nych krzyw­dzi, win­nych zaś ho­łubi, sła­bych nisz­czy, a sil­nych umac­nia.

Wiesz, co ci po­wiem na ostatku pa­nie bratku, bom już się tro­chę zmę­czył oczy­wi­sto­ści mó­wie­niem, a kto skraj­no­ści pod­waża, sam za­zwy­czaj w skraj­no­ści wpada, a ja, kom­po­zy­tor po­czciwy, chcę tylko kom­po­no­wać i nie ob­cho­dzi mnie, kto ma ra­cje, czy pra­wica, czy le­wica, czy te­iści, czy ate­iści, bo­wiem za­cie­trze­wie­nie mi nie w smak, nie­chęć ide­olo­giczna mi nie po dro­dze, ja chcę tylko żyć so­bie w moim ma­łym, sa­mot­nym, le­śnym, gór­skim świe­cie, w mo­jej ma­łej drew­nia­nej cha­cie i ni­komu przy tym nie szko­dzić. Swoje atoli my­ślę. I wiesz, co ci po­wiem, Se­we­ry­nie? Sens i szczę­ście cze­kają tylko w pod­mio­to­wo­ści, w su­biek­tyw­nym, pry­wat­nym do­świad­cze­niu, w sa­mot­no­ści... Ale nie tej zwy­kłej, można bo­wiem być i w tłu­mie, i wśród przy­ja­ciół ro­ze­śmia­nych sa­mot­nym, a tu, że tak się ro­bo­czo wy­rażę, o sa­mot­ność nie­bie­ską cho­dzi. Żadna spo­łeczna ma­szyna do za­pew­nia­nia szczę­ścia i sensu ży­cia nie jest w sta­nie ich za­pew­nić; one są ukryte, nie ma­sowe. W tłu­mie, w zba­wien­nych dok­try­nach i mo­der­ni­stycz­nych ide­olo­giach ich czło­wiek nie znaj­dzie; lecz idąc gór­ską drogą na po­ło­ni­nach, z otwartą głową i otwar­tym ser­cem, poza wszel­kimi ab­so­lut­nymi dok­try­nami, sens ży­cia jest tak oczy­wi­sty jak to, że War­szawa jest sto­licą Pol­ski. Trudno dla mno­go­ści i róż­no­rod­no­ści jedne na sens ży­cia czy­nić prze­pisy, mar­nych igno­ran­tów to do­meną, ale je­śli­bym wy­kon­cy­po­wał je­den spo­sób, prze­pis na sens ży­cia dla Po­la­ków to oto tak bym rzekł: wy­cho­wać się i trwać w pol­sko­ści, w praw­dzi­wie pol­skim spo­so­bie ży­cia, w pol­skim ko­dzie kul­tu­ro­wym i cy­wi­li­za­cyj­nym, obiek­tywne za­sady mo­ralne po­znać, co tym sa­mym, co po­znać za­sady współ­ży­cia spo­łecz­nego i, po­znaw­szy to wszystko sa­memu, sa­mot­nie i pry­wat­nie wyjść w nie­znane. Do­świad­czyć nie­sa­mo­wi­to­ści i mi­ło­ści Świata, przy po swo­jej my­śli po­myśl­nym ży­cia biegu, ku idei, ku ide­ali­zmu zwy­cię­stwu. Zna­leźć sens ży­cia, swój sens ży­cia... A ten bo­wiem na prze­cię­ciu „ja”, „ty”, „my” leży, ale w żad­nym z nich nie jest, a że ko­nieczna jest per­spek­tywa pierw­szo­oso­bowa i do sa­mych sie­bie tak na­prawdę je­dy­nie mamy do­stęp, to za­wsze wy­cho­dzimy od „ja”; je­śli ja­kieś „nie-ja” w ogóle ist­nieje, to sens ży­cia jest na prze­cię­ciu się „ja” z „nie-ja”. W pew­nym zna­cze­niu je­dy­nie w so­bie sa­mych mo­żemy zna­leźć tenże ląd przez wielu że­gla­rzy z na­dzieją wy­glą­dany, po­śród fal bez­brzeż­nego nie­bie­skiego oce­anu, ten sens ży­cia, sam ocean bo­wiem sen­sem.

Nasi przod­ko­wie przed lat ty­sią­cami z na­dzieją, trwogą i me­ta­fi­zycz­nym nie­po­ko­jem pa­trzyli się w roz­gwież­dżone nie­bie­skie niebo, a śnieg im skrzy­piał pod sto­pami; do­świad­czali nie­skoń­czo­no­ści, Ta­jem­nicy... Naj­czul­sze, naj­de­li­kat­niej­sze i naj­wyż­sze sprawy czło­wie­czeń­stwa od­by­wają się w nie­wie­dzy i braku osta­tecz­nych, „z góry” za­ło­żo­nych, od­po­wie­dzi... – po­wie­dział Ignacy, łzę ro­niąc. Tym­cza­sem Se­we­ryn wi­dząc sła­bość sze­re­gów prze­ciw­nika, po­sta­no­wił roz­strzy­gnąć bi­twę na otwar­tym polu, nie dać się wziąć gło­dem w ob­lę­żo­nej twier­dzy i wy­dać otwartą bi­twę wro­gowi. Wy­szedł więc z ob­lę­żo­nej twier­dzy, by jak Hek­tor ze swej Troi bić się z Achil­le­sem.

– Po cóż włosa na czworo roz­dzie­la­nie, po cóż szat nie­po­trzebne roz­dzie­ra­nie, po cóż Boga ob­ra­ża­nie, po cóż bluź­nier­stwa, czyś ty się aby w kozi róg nie za­pę­dził? Czyś ty aby wła­śnie w skraj­ność nie wcho­dzisz, skraj­ność pod­wa­ża­jąc?

Wszak w spo­tka­niu z in­nym, w ka­to­lic­kim apo­stol­skim Ko­ściele po­wszech­nym, w uzna­niu Zba­wi­ciela, Jego na­uki po­koju, mi­ło­ści, życz­li­wo­ści i ła­god­no­ści i za nas wszyst­kich Jego ofiary naj­więk­szej, w mi­ło­ści Bo­żej sens ży­cia, wraz z praw­dziwą pol­sko­ścią leży i żadna opre­sja z tego nie wy­nika, a wręcz prze­ciw­nie – praw­dzi­wej wol­no­ści jest to źró­dłem, praw­dzi­wej, bo­wiem prawda jej wa­run­kiem ko­niecz­nym, prawda jej źró­dłem.

My­ślę, że można wiele wię­cej i o wiele go­rzej wy­ra­zić się, czy to o Ko­ściele, czy to o chrze­ści­jań­stwie, ale po co? – Za­śmiał się ksiądz Se­we­ryn na otwar­tym polu, roz­po­zna­nie bo­jem czy­niąc. – Trzeba wyjść poza uprze­dze­nia, nie­chęć i wza­jemne po­działy, rękę so­bie po­dać mimo róż­nic, a te róż­nice są po­zorne, a po­działy sztuczne. Wyjść poza ca­ło­ściowe, to­talne nar­ra­cje i ab­so­lutne ide­olo­gie. Pójść w stronę nor­mal­no­ści. Wiesz co, Ignacy? Też ci coś po­wiem. Tu i te­raz (nie wiem wcale, czy póź­niej też) – Do po­wrotu do ob­lę­żo­nej twier­dzy szy­ko­wał się Se­we­ryn, a wróg już dawno w roz­sypce i mi­ze­rii roz­pierzchł się po polu bi­twy, od ob­lę­że­nia od­stą­pił. – niech rze­czy na swoje miej­sce wrócą, w tej jed­nej ma­lut­kiej chwili, niech rze­czy nie­pewne prze­staną być trak­to­wane jak pewne, niech sprawy wiary prze­staną mie­szać się do spraw ro­zumu, a sprawy ro­zumu do spraw wiary, nie­szczę­ście bo­wiem z obu wy­nika. Co­kol­wiek wy­da­rzy się tej nocy, ty i ja wiemy czym jest nor­mal­ność, a nor­mal­ność wo­bec spraw to­tal­nych, spraw ab­so­lut­nych zna­czy tyle, co neu­tral­ność, wie­rzący nie­prak­ty­ku­jący to naj­wła­ściw­sza po­stawa wo­bec tych spraw, wo­bec stanu Ko­ścioła dzi­siej­szego, lub prak­ty­ku­jący, ale wąt­piący, prak­ty­ku­jący nie­wie­rzący, rze­czy nie­pewne za rze­czy pewne nie­uzna­jący. Je­śli w na­wias weź­miemy wszystko, co po­wie­dziane zo­stało, i wszystko, co po­wie­dziane bę­dzie, to być może nic z ka­to­li­cy­zmu się nie osta­nie, ale ja je­stem prze­ko­nany, że coś po­zo­sta­nie – po­czciwa tra­dy­cja, spo­kojna prak­tyka spo­łeczna, nie wy­ma­chu­jąca ka­rzą­cym pal­cem w stronę Po­la­ków i nie­pi­sząca prawa wspól­nie z po­li­ty­kami. Je­śli od­su­niemy ca­ło­ściowe, to­ta­li­tarne ide­olo­gie i ka­rzące au­to­ry­tety, Po­la­kami bę­dziemy i sprawy tu na ziemi zmie­nimy, to zo­sta­nie prak­tyka spo­łeczna, w któ­rej wiele osób sens eg­zy­sten­cji od­naj­duje, która ważną rolę w kształ­to­wa­niu się pol­sko­ści ode­grała, zo­sta­nie tra­dy­cja w ci­cho­ści i ta­jem­nicy, tra­dy­cja spo­kój Po­la­kom da­jąca po­śród tru­dów ży­cia. A kiedy po­daż spada, to po­pyt wszak wzwyż się unosi, i tym spo­so­bem, kiedy Ko­ściół z prze­wod­niej roli w pol­skim spo­łe­czeń­stwie zre­zy­gnuje, na bok się osu­nie, to ka­to­li­cyzm z ogromną siłą bę­dzie pa­no­wał, haha! – Za­śmiał się ksiądz Se­we­ryn, wie­dząc, że prze­ciw­nik na ło­pat­kach leży, był wtedy jak So­bie­ski pod Wied­niem, jak Ba­tory pod Psko­wem, jak Żół­kiew­ski pod Kłu­szy­nem i w Mo­skwie, i za­prawdę nie­wiele go wtedy od nich dzie­liło. Ale do ob­lę­żo­nej twier­dzy w jego gło­wie znów chciał wejść...

– Ano... – kiw­nął głową na zgodę Ignacy, wzrok w dół spusz­cza­jąc, a nad nimi skrzy­dlate ptaki prze­la­ty­wały, w klu­czu le­ciały – Ale jest coś jesz­cze, co czym in­nym nie jest za­ra­zem. Ale jest coś jesz­cze... Zaś wola i ro­zum tak się mają do istoty Boga jak mil­cze­nie i mó­wie­nie do istoty czło­wieka, zda­rzyć się może, lecz by­naj­mniej nie musi – po­wie­dział Ignacy, gosz­cząc się w mo­dal­no­ści pew­nej dość szcze­gól­nej eks­pre­sji, lecz po­rzu­ciłby ją chęt­nie na rzecz ja­kiejś im­pre­sji. Ale on te­raz tu w kon­tekst uwi­kłany, w świat ten wtło­czony; tak wyjść te­raz po pro­stu... Nie­dy­plo­ma­tycz­nie. „Niech czas się do­pełni, co chce spełni. Wszystko za­bawa – mej pełni sprawa. Pa­nuję, czy nie, wszystko jedno. Je­stem bez­pieczny...”, po­my­ślał Ignacy.

– To­bie mil­cze­nie naj­wy­raź­niej by się przy­dało. Może i mnie by się na coś zdało. Czło­wiek wi­nien dwa razy wię­cej słu­chać ni­źłi mó­wić. Nie po to Bóg dał nam dwoje uszu i jedne usta, aby­śmy wię­cej mó­wili, niż słu­chali. Obaj za­tem milczmy. Ale tak, Bóg nie musi być roz­cią­gły, żeby być nie­skoń­czony, nie musi być wszyst­kim, co ist­nieje, żeby być Bo­giem. Je­śli stwo­rzył ma­te­rię, to ko­niecz­nie nie może być ma­te­rią. Al­bo­wiem przy­czyna ist­nie­nia cze­goś jest za­wsze różna i więk­sza od tego cze­goś i jest czym in­nym niż jej sku­tek – po­wie­dział Se­we­ryn.

– Musi być też roz­cią­gły, żeby być nie­skoń­czony, ina­czej ma gra­nicę, więc jest coś in­nego, czym on nie jest, a to prze­czy bez­wględ­nej nie­skoń­czo­no­ści, więc rów­nież do­sko­na­ło­ści Boga, Ina­czej ro­zu­miesz nie­skoń­czo­ność, je­śli uwa­żasz ina­czej, a że to, co ozna­cza słowo „nie­skoń­czo­ność”, jest do­brze unor­mo­wane i po­wszech­nie znane, to my­lisz się, Se­we­ry­nie. Lecz mniej­sza z tym­ziś naj­waż­niej­sza sprawa zo­sta­nie raz na za­wsze roz­strzy­gnięta. A ta gwiaź­dzi­sta noc bę­dzie je­dy­nym świad­kiem końca po­szu­ki­wań ludz­ko­ści od­po­wie­dzi na od­wieczne py­ta­nie, oprócz na­szego zgro­ma­dze­nia, rzecz ja­sna – „i tego biesa bez­czel­nego, tego dra­nia nik­czem­nego, gdzieś tam po do­li­nach hu­la­ją­cego, na lu­dzi zza szyb ły­pią­cego. »Choć, cho­lera, nie je­stem wcale pe­wien, czy tylko stam­tąd...«” – po­my­ślał, tamto koń­cząc, Ignacy, a dru­gie z dru­giego my­śli po­ziomu do pierw­szego wtrą­cił. Do tam­tego – tę myśl Dru­giego do my­śli Pierw­szego wtło­czył.

– Nie mniej­sza, al­bo­wiem i nie­skoń­czo­no­ści jest wiele, czemu i ja, i święty Ko­ściół mój swo­jej mieć nie mo­żemy? Ja twier­dzę, że Bóg nie na­leży do sa­mego sie­bie, nie jest ele­men­tem sa­mego sie­bie, al­bo­wiem różny jest od dzieła swego, w sie­dem dni stwo­rzo­nego. Dzieło Boga nie jest wszak Bo­giem, więc do Niego nie na­leży. Ty masz ja­kie inne po­ję­cie, przy­ja­ciel cię na­wra­cać nie bę­dzie. Do­syć pró­bo­wało. Wszyst­kim na nic się to zdało. U cie­bie stwo­rzone ele­men­tem stwa­rza­ją­cego, twórca za­leżny od dzieła swego. Świat mógł nie zo­stać stwo­rzony, a Bóg i tak by ist­niał. Stwórca z nie­bios ze stwo­rze­nia swego się śmieje: On ko­nieczny, ono zaś li przy­god­nie ist­nieje.