Bez planu B - Lee Child, Andrew Child - ebook + audiobook

Bez planu B ebook i audiobook

Lee Child, Andrew Child

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

15 osób interesuje się tą książką

Opis

Jedno tragiczne zdarzenie. Dwóch świadków. Dwa sprzeczne zeznania.

Wścibskość? Niektórzy mogliby powiedzieć o Jacku Reacherze, że jest wścibski. No bo jak inaczej określić kogoś, kto pcha się w kłopoty i jest gotów dać się zamknąć za kratkami, byle zaspokoić swój „głód wiedzy”? On pewnie by się z tym nie zgodził – powiedziałby, że jest spragniony prawdy, a może także sprawiedliwości.

Podczas swojej wędrówki przypadkiem dowiaduje się, że w Gerrardsville w Kolorado można obejrzeć wystawę uzbrojenia z okresu wojny secesyjnej. A że znajduje się niedaleko, postanawia odwiedzić miasteczko. I jak to zwykle u niego bywa, już pierwszego dnia dzieje się coś, co sprawia, że szybko tego miejsca nie opuści.

Jeden ze świadków widział, jak kobieta rzuciła się pod autobus, i nie ma wątpliwości, że to samobójstwo. Drugi zobaczył, co wydarzyło się naprawdę: mężczyzna w szarej bluzie z kapturem i w dżinsach, ulotny i cichy niczym cień, wepchnął kobietę pod pojazd i niepostrzeżenie oddalił się z jej torebką.

Tak się składa, że drugim świadkiem jest Jack Reacher. Podąża za zabójcą, nie wiedząc jednak, że nie był to przypadkowy akt przemocy, lecz część znacznie większej sprawy – złowrogiego skomplikowanego spisku, w którym uczestniczą bardzo wpływowi ludzie. W ich zbrodniczym przedsięwzięciu nie ma miejsca na błąd. Mają swój plan B, w myśl którego są gotowi usunąć wszelkie zagrożenia.

Szykując się na nie, najwyraźniej nie przewidzieli, że jedno z nich będzie się nazywało Jack Reacher.

Doskonale nakreślona intryga, ze zwrotami akcji, jakich w powieściach Lee Childa dotąd nie było. Nic dziwnego, że czytelnicy uwielbiają buntowniczego Jacka Reachera.

Karin Slaughter

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 389

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 49 min

Lektor: Mateusz Drozda

Oceny
4,3 (1068 ocen)
578
315
123
48
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Miron74

Nie oderwiesz się od lektury

Czy gdybym zaczął przygodę z Reacherem od tej czesci, czekałbym na każdą kolejną? Z pewnością nie. To już nie jest ten Jack. Brak tej pewnej lekkości, tego przymrużenia oka, gdy dawał łomot i podejmował się pomocy każdemu na swej drodze. Nie ma żadnych bon motóe które tak kochaliśmy, tej precyzji matematycznej w ustalaniu co gdzie i kiedy. To facet, który nawet nie musi wyslic swojej głowy, by jakoś to wszystko razem sie połączyło. Jeden słowem albo on sie zestarzał albo ja. Może obaj. I niestety razem tez już sie tak nie bawimy jak w naszych początkach.
solo81

Nie oderwiesz się od lektury

Legimi zrobiliście mi dzien ☺️ DZIĘKUJE , długo wyczekiwana , w końcu jest 💪🏻❤️
50
jolao1

Nie polecam

A gdzie audiobook?
95
ulrika
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Tylko błagam, niech to czyta normalny lektor, najlepiej Janusz Zadura! Ci wszyscy inni, którzy czytali Reachera (może poza Hausnerem) tylko psują każdą książkę :P
40
Kiecka61

Całkiem niezła

chyba najsłabsza powieść z serii Jack Reacher./ocena subiektywna/
10

Popularność




JAK NAJLEPIEJ ŚCIĄGNĄĆ REACHERA DO JAKIEGOŚ MIEJSCA? ZABRONIĆ MU TAM JECHAĆ!

Spokojne miasteczko w Kolorado, idealne dla Jacka Reachera na krótki przystanek w wędrówce po Ameryce. Tyle tylko, że kiedy tam się pojawia, przestaje być spokojne… Coś, co wszystkim wydaje się wypadkiem – śmierć kobiety pod kołami autobusu – dla niego jest zabójstwem. Widział, jak ofiara została celowo pchnięta, i nie był to przypadkowy akt przemocy, lecz część większego planu. A ci, co pociągają za sznurki, znajdują się w Winson w stanie Missisipi.

Skoro Reacher i tak miał ruszyć w drogę, to dlaczego nie wybrać się właśnie tam? Może dlatego, że pewni ludzie nie chcą go w Winson i są gotowi na wszystko, by przeszkodzić mu w przyjeździe, nawet na wprowadzenie Planu B.

Nie tylko on zmierza do tego miejsca w Missisipi. W drodze jest również piętnastoletni chłopak, którego życie nauczyło, jak przetrwać, a także żądny zemsty biznesmen, który uwielbia ogień. Aż strach pomyśleć, co będzie, jeśli wszyscy trzej się spotkają.

LEE CHILD

Brytyjski pisarz, od 1998 r. mieszkający w Nowym Jorku. W 2009 r. wybrany na prezesa stowarzyszenia Mystery Writers of America, a w 2020 r. zasiadał w kapitule Nagrody Bookera. W Wielkiej Brytanii studiował prawo, potem pracował w teatrze i telewizji Granada. Zwolniony po 18 latach w wyniku restrukturyzacji, zainwestował w karierę literacką. W 1997 r. ukazała się jego pierwsza powieść – Poziom śmierci. Zdobyła Anthony Award za najlepszy debiut kryminalny i zapoczątkowała serię thrillerów ze wspólnym bohaterem, byłym żandarmem wojskowym Jackiem Reacherem, która stała się najpopularniejszą serią sensacyjną na świecie. Dwie jego książki zostały sfilmowane, a na podstawie jednej z nich, Poziomu śmierci, nakręcono pierwszy sezon serialu Reacher, dostępny na platformie Amazon Prime Video. Scenariusz drugiego sezonu jest oparty na Elicie zabójców.

ANDREW CHILD

Brytyjski pisarz, brat Lee Childa, również mieszkający w USA, w rezerwacie dzikiej przyrody w Wyoming. Ma za sobą karierę aktorską, którą porzucił dla pisania. Sławę przyniosły mu powieści sensacyjne, przede wszystkim seria o działającym pod przykrywką agencie Paulu McGracie. Andrew Child naprawdę nazywa się Andrew Grant.

jackreacher.com

Tego autora

Jack Reacher

POZIOM ŚMIERCI

UPROWADZONY

WRÓG BEZ TWARZY

PODEJRZANY

ECHO W PŁOMIENIACH

W TAJNEJ SŁUŻBIE

SIŁA PERSWAZJI

NIEPRZYJACIEL

JEDNYM STRZAŁEM

BEZ LITOŚCI

ELITA ZABÓJCÓW

NIC DO STRACENIA

JUTRO MOŻESZ ZNIKNĄĆ

61 GODZIN

CZASAMI WARTO UMRZEĆ

OSTATNIA SPRAWA

POSZUKIWANY

NIGDY NIE WRACAJ

SPRAWA OSOBISTA

ZMUŚ MNIE

STO MILIONÓW DOLARÓW

ADRES NIEZNANY

NOCNA RUNDA

CZAS PRZESZŁY

ZGODNIE Z PLANEM

STRAŻNIK

LEPIEJ JUŻ UMRZEĆ

BEZ PLANU B

Tytuł oryginału:

NO PLAN B

Copyright © Lee Child and Andrew Child 2022

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2023

Polish translation copyright © Łukasz Praski 2023

Redakcja: Joanna Kumaszewska

Projekt graficzny okładki oryginalnej: Stephen Mulcahey

Zdjęcia na okładce © Stephen Mulcahey (postać)

© Agencja BE&W (więzienie)

Opracowanie graficzne okładki polskiej: Plus 2 Witold Kuśmierczyk

ISBN 978-83-6775-752-2

Wydawca

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.comwydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Aneta Vidal-Pudzisz

JACK REACHER

Imię i nazwisko: Jack Reacher

Narodowość: amerykańska

Urodzony: 29 października 1960 roku w Berlinie

Charakterystyczne dane: 195 cm, 99–110 kg, 127 cm w klatce piersiowej

Kolor włosów: ciemny blond

Kolor oczu: niebieski

Ubranie: kurtka 3XLT, długość nogawki mierzona od kroku 95 cm

Wykształcenie: szkoły na terenie amerykańskich baz wojskowych w Europie i na Dalekim Wschodzie, Akademia Wojskowa West Point

Przebieg służby: 13 lat w Żandarmerii Armii USA, w 1990 roku zdegradowany ze stopnia majora do kapitana, zwolniony do cywila w randze majora w roku 1997

Odznaczenia służbowe: Srebrna Gwiazda, Medal za Wzorową Służbę, Medal Żołnierza, Legia Zasługi, Brązowa Gwiazda, Purpurowe Serce

Ostatni adres: nieznany

Czego nie ma: prawa jazdy, dokumentu ze zdjęciem, osób na utrzymaniu

Dla wszystkich, których straciliśmy za wcześnie

1

Spotkanie odbywało się w sali bez okien.

Miała kształt prostokąta, a powodem braku okien był brak zewnętrznych ścian. Pomieszczenie znajdowało się wewnątrz większego, kwadratowego. A to kwadratowe mieściło się w jeszcze większym pomieszczeniu o kształcie ośmiokąta. Ta złożona struktura sal tworzyła centrum kierowania oddziału S2 w zakładzie karnym prowadzonym przez firmę Usługi Penitencjarne Minerva w Winson w stanie Missisipi. Wraz z siostrzanym oddziałem izolacyjnym, S1, centrum było najlepiej zabezpieczonym miejscem w całym kompleksie. Układ ścian przypominał średniowieczny zamek z koncentrycznie ułożonymi kręgami. Centrum kierowania zaprojektowano tak, by było nie do zdobycia. Z zewnątrz, nawet w przypadku ataku skrajnie zdeterminowanych wybawców. A także od środka, nawet podczas najbardziej gwałtownego buntu więźniów.

Kwestia bezpieczeństwa nie była bez znaczenia, ale centrum wybrano przede wszystkim ze względu na odizolowanie od reszty kompleksu, by zachować spotkanie w całkowitej tajemnicy. Dlatego że reszta oddziału S2 była pusta. Ani strażników. Ani personelu administracyjnego. Dzięki metodom zarządzania więzieniem przez obecne kierownictwo nie byli potrzebni. I żadna ze stu dwudziestu izolatek nie była zajęta. Progresywne podejście stanowiło powód do wielkiej dumy. I wielki atut dla PR-u.

Sześciu mężczyzn obecnych w sali uczestniczyło w potajemnym spotkaniu, trzecim w ciągu tego tygodnia. Siedzieli przy długim, wąskim stole, a pod białą ścianą bez żadnych ozdób stały dwa zapasowe krzesła. Meble zrobiono z jasnoniebieskiego poliwęglanu. Każdy został odlany w jednej formie, więc nie miały złączy i spoin. Kształt i materiał utrudniały ich zniszczenie. Kolor utrudniałby ukrycie w nich jakichś przedmiotów. Meble były praktyczne. Ale niezbyt wygodne. Zostały po poprzedniej administracji.

Połowa mężczyzn w pomieszczeniu była w garniturach: Bruno Hix, dyrektor generalny i współzałożyciel Minervy, który zajmował miejsce u szczytu stołu; Damon Brockman, dyrektor operacyjny i drugi współzałożyciel firmy, siedzący po prawej ręce Hixa; i Curtis Riverdale, naczelnik więzienia, obok Brockmana. Mężczyzna obok Riverdale’a, ostatni z siedzących po tej stronie stołu, był w mundurze. Nazywał się Rod Moseley i pełnił funkcję komendanta policji w Winson. Naprzeciw nich, po lewej stronie Hixa, siedzieli dwaj faceci pod trzydziestkę. Obaj w czarnych T-shirtach i dżinsach. Jeden miał złamany nos, podbite oczy i całe czoło we wściekle fioletowych siniakach. Drugi nosił lewą rękę na temblaku. Obaj starali się unikać wzroku czterech pozostałych mężczyzn.

– Czyli jest problem czy go nie ma? – Brockman wzruszył ramionami. – Czy ktoś może stwierdzić z całą pewnością, że jest? Nie. Dlatego powinniśmy działać zgodnie z planem. Zbyt wiele możemy stracić, żeby się bać własnego cienia.

– Nie. – Riverdale pokręcił głową. – Ja widzę to tak: jeżeli nie można wykluczyć problemu, to znaczy, że jest problem. Bezpieczeństwo na pierwszym miejscu. Powinniśmy…

– Powinniśmy się upewnić – przerwał mu Moseley. – I podjąć decyzję na podstawie faktów. Najważniejsza rzecz to ustalić, czy facet zaglądał do koperty. Musimy to wiedzieć.

Nikt się nie odezwał.

– No? – Moseley wyprostował nogę pod stołem i kopnął tego z temblakiem. – Pobudka. Odpowiedz na pytanie.

– Dajcie mi spokój. – Facet z temblakiem stłumił ziewnięcie. – Musieliśmy jechać całą noc, żeby się dostać do Kolorado. A potem znowu całą noc jechaliśmy tutaj.

– Tylko nam się tu nad sobą nie użalaj. – Moseley znowu trącił go stopą. – Po prostu nam powiedz. Zaglądał?

Ten z temblakiem wbił wzrok w ścianę.

– Nie wiemy – rzucił.

– Zaglądanie do koperty jeszcze o niczym nie przesądza – zauważył Riverdale. – Jeżeli zajrzał, musimy wiedzieć, czy zrozumiał, co zobaczył. I co zamierza z tym zrobić.

– Nie ma znaczenia, czy zaglądał – powiedział Brockman. – Gdyby nawet, to co z tego? Nie znajdzie tam zupełnie nic, co naprowadziłoby go na trop.

Riverdale pokręcił głową.

– Wymienia się tam dziesiątą rano w piątek. Bardzo wyraźnie. Jest godzina, data i miejsce.

– I co z tego? – Brockman uniósł ręce. – Piątek to okazja do świętowania i radości. Nie ma w tym absolutnie nic podejrzanego.

– Ale w środku była fotografia. – Riverdale akcentował każdą sylabę ruchem palca w powietrzu. – Osiem na dziesięć. Nie da się jej nie zauważyć.

– To też jeszcze nic nie oznacza. – Brockman odchylił się na oparcie krzesła. – Przynajmniej dopóki facet tu nie przyjedzie. Jeżeli w ogóle pojawi się w piątek. Ale nawet wtedy nic nam nie grozi. Wybraliśmy bardzo starannie.

– Wcale nie. Przecież to niemożliwe. Mogliśmy wybierać tylko z dziewięciu.

Przez twarz Moseleya przemknął uśmiech.

– Paradoks, nie? Że wybraliśmy naprawdę niewinnego człowieka.

– Nie nazwałbym tego paradoksem. – Riverdale zmarszczył czoło. – I wcale nie mieliśmy dziewiątki. Była tylko piątka. Reszta miała rodziny. To było kryterium wykluczające.

– Dziewiątka? – powtórzył Brockman. – Piątka? Co za różnica? Cyfra nie ma znaczenia. Liczy się tylko wynik. A wynik jest całkiem dobry. Nawet jeśli ten facet się pojawi, to jak blisko może podejść? Będzie w odległości co najmniej dwudziestu pięciu metrów.

– Nie musi się wcale pojawiać. Może zobaczyć to w telewizji. W internecie. Przeczytać o tym w gazetach.

– Naczelnik ma rację – wtrącił się Moseley. – Byłoby chyba lepiej tym razem nie budzić aż takiego zainteresowania. I cofnąć zgodę na obecność mediów. Można wstawić jakiś kit o poszanowaniu prawa osadzonych do prywatności albo coś w tym rodzaju.

– Nie ma potrzeby. – Brockman pokręcił głową. – Przypuszczacie, że ten facet ma telewizor? Komputer? Prenumeruje „New York Timesa”? Przecież to nędzarz, na litość boską. Przestańcie szukać kłopotów, bo ich nie ma.

Hix zabębnił palcami o blat.

– Obecność w mediach jest dobra dla marki. Nigdy niczego nie zatajamy. Od zawsze. Jeżeli teraz to zmienimy, wzbudzimy tylko większe zainteresowanie. Ludzie pomyślą, że coś jest nie tak. Wydaje mi się jednak, że musimy wiedzieć, czy zajrzał do środka. – Hix odwrócił się do mężczyzn w T-shirtach. – Gdybyście mieli zgadywać… Nie ma złych odpowiedzi. Stało się, co się stało. Rozumiemy. Powiedzcie nam tylko, co wydaje się wam najbardziej prawdopodobne.

Ten ze złamanym nosem nabrał haust powietrza przez usta.

– Chyba zajrzał.

– Chyba? – powtórzył Hix. – Czyli nie jesteś pewien.

– Nie na sto procent.

– Okej. Gdzie była koperta?

– W torebce.

– A torebka?

– Na ziemi.

– Ty ją tam postawiłeś?

– Chciałem mieć wolne ręce.

– Gdzie była, kiedy przyjechał samochód? – spytał Hix.

– Na ziemi – odpowiedział ten z temblakiem.

– W tym samym miejscu?

– Skąd mamy wiedzieć? Nie było mnie tam, kiedy Robert ją postawił. A gdy ją wziąłem, Robert był nieprzytomny.

Hix milczał przez chwilę.

– No dobrze – rzucił w końcu. – Jak długo ten facet był sam z torebką?

– Nie wiemy. Chyba niedługo. Najwyżej parę minut.

– Czyli nie można wykluczyć, że zaglądał – zauważył Hix. – W każdym razie miał czas, żeby przynajmniej zerknąć.

– Zgadza się – przyznał ten ze złamanym nosem. – No i trzeba pamiętać, że torebka była rozerwana. Jak to się stało? I dlaczego? Myśmy tego nie zrobili.

Brockman pochylił się nad stołem.

– Z tego, co mówiliście, było straszne zamieszanie. Wszędzie szczątki. Totalny chaos. Torebka pewnie została rozdarta przypadkiem. Nie wydaje mi się, żeby to był istotny trop. Dwaj pozostali nie informowali nas, że zaglądał do koperty.

– W ogóle się nie odezwali – oznajmił ten z temblakiem. – Nie wiemy, gdzie są.

– Pewnie jeszcze w drodze – powiedział Brockman. – Prawdopodobnie mają kłopoty z telefonem. Ale gdyby było się czym martwić, znaleźliby sposób, żeby się z nami skontaktować.

– A facet ani słowem nie wspomniał o tym policji – dodał Moseley. – Kilka razy rozmawiałem z porucznikiem. To musi coś oznaczać.

– Mimo to wydaje mi się, że zaglądał – upierał się ten ze złamanym nosem.

– Powinniśmy to wstrzymać – wyraził swoje zdanie Riverdale.

– W życiu nie słyszałem głupszej propozycji – odparł Brockman. – To nie my ustaliliśmy datę, nie my wybraliśmy godzinę. Zrobił to sędzia, kiedy podpisał nakaz zwolnienia. Przecież wiecie. Jeżeli zaczniemy kretyńsko grać na zwłokę, zaraz będziemy mieli na karku stado inspektorów. Wiecie, czym to się dla nas skończy. Równie dobrze możemy tu i teraz strzelić sobie w łeb.

Riverdale spojrzał na niego spod zmarszczonych brwi.

– Nie chodzi mi o zwłokę. Mówię o tym, żebyśmy wrócili do pierwotnego planu. Ta zamiana od początku była błędem.

– Rozwiązałby się problem piątku. Jeżeli w ogóle jest z tym jakiś problem. Nadal jednak pozostałby problem Carpentera.

– Od początku uważałem, że rozwiązanie jest proste. Kulka w tył głowy. Sam to zrobię, jeżeli jesteście zbyt wrażliwi.

– Wiesz, jaka byłaby cena? Ile straciłby na tym biznes?

– Jeżeli ten facet skojarzy fakty, stracimy znacznie więcej niż pieniądze.

– Jak mógłby to powiązać?

– Przyjeżdżając tu. Sam to powiedziałeś. Mógłby powęszyć. Był żandarmem wojskowym. Ma to we krwi.

– Skończył służbę w żandarmerii lata temu – zauważył Moseley. – Tak mi mówił porucznik.

Hix zabębnił w blat.

– Co jeszcze wiemy?

– Niewiele. Nie ma prawa jazdy. Według urzędu skarbowego nie ma historii zatrudnienia. W każdym razie odkąd odszedł do cywila. Nieobecny w serwisach społecznościowych. Nie istnieją żadne ostatnie zdjęcia. Jest teraz włóczęgą. Smutne, ale do tego się to sprowadza. Chyba nie ma się czym przejmować.

– Włóczęga czy milioner, wszystko jedno – rzucił Brockman. – Ale chyba tylko wariat jechałby przez pół kraju dlatego, że przeczytał parę dokumentów i zobaczył jakieś niewinne zdjęcie?

– Możecie sobie teoretyzować, ale mnie to martwi – oświadczył Riverdale. – Na każdym spotkaniu uznawaliśmy, że problem jest opanowany. I za każdym razem nie mieliśmy racji. A jeżeli tym razem znowu się mylimy?

– Nie myliliśmy się. – Brockman trzasnął otwartą dłonią w stół. – Radziliśmy sobie z każdą trudną sytuacją, gdy tylko zaistniała. W dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach przypadków.

– W dziewięćdziesięciu dziewięciu. Nie stu.

– Życie nie jest idealne. Czasem trzeba pozamiatać rozbite szkło. I zrobiliśmy to. Dowiedzieliśmy się o przecieku. Zlikwidowaliśmy go metodą, którą uzgodniliśmy. Dowiedzieliśmy się o zaginionej kopercie. Odzyskaliśmy ją metodą, którą uzgodniliśmy.

– A teraz ten dziwny facet do niej zajrzał.

– Być może. Tego nie wiemy. Ale musicie przyznać, że to mało prawdopodobne. Nie powiedział o niej glinom. To wiemy. Nie pisnął też słowa FBI ani Departamentowi Więziennictwa. Wiedzielibyśmy. Powiedzmy, że domyślił się wszystkiego po tym, jak na parę sekund został sam na sam z kopertą. Dlaczego miałby zachować tę wiedzę dla siebie? Co by z nią zrobił? Szantażował nas? Sądzicie, że będzie się tłuc dwa tysiące kilometrów, żeby zdążyć na piątek? Bądźmy poważni.

– Panowie! – Hix znowu zabębnił w blat. – Wystarczy. No dobrze. Oto moja decyzja. Nie wiadomo, czy facet zaglądał do koperty. Wydaje się to mało prawdopodobne, więc nie powinniśmy wpadać w panikę. Zwłaszcza jeżeli pomyślimy o konsekwencjach. Z drugiej strony, warto zachować ostrożność. Łatwo go rozpoznać, tak?

Ten ze złamanym nosem skinął głową.

– Na pewno. Trudno go nie zauważyć. Sto dziewięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Sto dziesięć kilo. Niechlujny.

– No i nie zapominajmy, że jest mocno poobijany – dorzucił ten z ręką na temblaku. – Już o to zadbałem.

– Powinieneś go zabić – wytknął mu Brockman.

– Myślałem, że to zrobiłem.

– Powinieneś się upewnić.

– Jak? „To ma wyglądać na wypadek”. Takie polecenie wydaliśmy tamtym dwóm. Wydawało mi się, że zastosowali je do tego faceta. Trudno byłoby sprzedać taką wersję, gdybym wpakował mu kulkę w łeb.

– Dość! – Hix zaczekał, aż zapadnie cisza. – Plan jest taki. Zorganizujemy obserwację. Całodobową. Od teraz aż do soboty. Jeżeli postawi stopę w naszym mieście, będziemy na niego czekać. A tu już nie musimy się przejmować, jak co będzie wyglądać.

2

Jack Reacher przyjechał do Gerrardsville w stanie Kolorado w poniedziałek przed południem, dwa dni przed trzecim tajnym spotkaniem ludzi z Minervy. Dotarł na miejsce autostopem, ciężarówką, która wiozła bele lucerny na farmę na południe od miasta, więc ostatni półtorakilometrowy odcinek drogi pokonał pieszo. Spacer sprawił mu przyjemność. Było ciepło, ale nie gorąco. Rozległym błękitnym niebem płynęły strzępki chmur. Powietrze było rzadkie i przejrzyste. Jak okiem sięgnąć, wszędzie płaski, zielony i żyzny krajobraz. Na niekończących się połaciach pól widać było z oddali deszczownie, między którymi do słońca wyciągały się łodygi i liście w przeróżnych kolorach i kształtach. Po lewej horyzont zamykał łańcuch gór. Wyrastały z ziemi nagle, niezapowiedziane żadnym wzniesieniem terenu ani łagodnym pogórzem, a ich zaśnieżone szczyty wrzynały się w niebo jak zęby piły.

Reacher szedł, dopóki nie dotarł do głównej drogi miasteczka. Ciągnęła się przez prawie kilometr i po jej obu stronach biegły nieprzerwane szeregi sklepów i biur, a dalej domy mieszkalne. Budynki handlowe były jednakowej wielkości. Podobnie zaprojektowane, wszystkie miały po dwie kondygnacje i były w podobnym wieku – według dat wyrzeźbionych w niektórych nadprożach drzwi pochodziły z końca dziewiętnastego wieku – więc miasteczko sprawiało wrażenie czegoś w rodzaju kapsuły czasu. Z epoki, gdy jeszcze ceniło się kunszt rzemieślniczy. Nie było wątpliwości. Fasady wykonano z kamienia, marmuru albo granitu. Stolarkę drzwiową i okienną zdobiły misternie rzeźbione motywy, bogato udekorowane płatkami złota. Budynki były doskonale utrzymane ze wszystkich stron. Reacher potrafił docenić to, co widział, ale nie przyjechał do tego miasta, by podziwiać architekturę. Przyjechał zwiedzić tutejsze muzeum.

Poprzedniego dnia w gazecie zostawionej przez kogoś w restauracji znalazł artykuł o wykrywaczu metali i pewnym dentyście, który odchodził na emeryturę i z tej okazji dostał ten gadżet w prezencie od kolegów. To miał być żart związany z historiami, które opowiadali o nim inni stomatolodzy: u nowych pacjentów znajdował plomby założone przez innych dentystów i upierał się, że należy je wymienić. W każdym razie, szukając sposobu wypełnienia wolnego czasu, którego nagle miał aż nadto, bohater artykułu został archeologiem amatorem. Od dawna żywo interesował się wojną secesyjną, więc postanowił odwiedzić całą serię miejsc bitew. Dużych i małych. Słynnych i mało znanych. Pod Pea Ridge w stanie Arkansas znalazł masę odłamków artyleryjskich i innych artefaktów. Z jego znalezisk stworzono objazdową wystawę na temat ewolucji taktyki wojsk Unii i wzbudziło to zainteresowanie Reachera. Jednym z miejsc, w których pokazywano ekspozycję, było Gerrardsville. A że akurat znalazł się kilka kilometrów od miasteczka i wystawa wciąż tu była, postanowił ją obejrzeć.

Wypił kawę w kawiarence, którą mijał po drodze, i dotarł do muzeum przed południem. Został tam aż do zamknięcia. Dopóki nie wygoniła go jedna z kustoszek. Miała na imię Alexandra. Reacher zagadnął ją na temat wystawy. Potem rozmowa zeszła na restauracje w miasteczku i skończyło się na tym, że poszli razem na hamburgera. Alexandra wybrała obskurną knajpkę. Przy stołach z chropowatymi drewnianymi blatami stały długie ławy. Podłogi skrzypiały. Wszystkie ściany były udekorowane okładkami starych płyt. Ale na jedzenie nie trzeba było długo czekać. Porcje były kopiaste. Ceny niskie. Wszystko to bardzo przypadło Reacherowi do gustu.

Podczas jedzenia zaczęli rozmawiać o muzyce i skończyło się na tym, że trafili do baru. Niewielkiego. Kameralnego. Ciemnego. Grał zespół bluesowy. Przede wszystkim covery Magic Slima plus parę piosenek Howlin’ Wolfa. Reacher był zadowolony. Alexandra zamówiła dwa piwa i kiedy je pili, znowu zmienił się temat rozmowy. Tym razem zaprowadził ich w zupełnie inną stronę. A potem aż do Alexandry.

Miała mieszkanie nad sklepem niedaleko głównego skrzyżowania w miasteczku. Niewielkie. Urządzone w minimalistycznym stylu. Niewiele mebli i innych sprzętów. Ale była lodówka, więc wypili jeszcze po piwie. I odtwarzacz CD, więc posłuchali jeszcze muzyki. No i była w nim sypialnia. A gdy do niej trafili, właściwie nie potrzebowali już niczego więcej.

3

Muzeum otwierano na drugi dzień o dziesiątej rano, więc Reacher i Alexandra zostali w łóżku do ostatniej chwili.

Zostali w łóżku, ale nie poświęcili tego czasu wyłącznie na sen. Alexandra wiedziała, że może nie zdążyć, mimo to wzięła krótki prysznic. Uznała, że po wzmożonej aktywności, jakiej się oddawali, tak będzie rozsądniej. Reacher zaparzył kawę. Potem pocałowała go na pożegnanie i popędziła do swojego wybranego kawałka przeszłości. Reacher wziął dłuższy prysznic, po czym wyszedł na ulicę. Myślał o swojej najbliższej przyszłości. Na moment przystanął, by przyjrzeć się górom. Potem zobaczył idącą w ich stronę kobietę. Była po drugiej stronie ulicy, prawie na skrzyżowaniu, i kierowała się na zachód. Na przejściu paliło się czerwone światło. Na przeciwległym rogu stał mężczyzna czekający na zielone. Na północ zmierzał autobus, który miał przejechać między nimi.

• • •

Kobieta za kierownicą autobusu dostrzegła tylko ruch.

Nic więcej prócz niewyraźnej plamy. Nisko, po swojej prawej stronie. Jakiś kulisty przedmiot. Zakreślił ćwierć równiutkiego okręgu. Jak zawieszony na sznurku melon, powiedziała następnego dnia psychologowi, z którym rozmowa była obowiązkowa. Tyle że to nie był melon, ale głowa. Ludzka głowa. Kobiety. Zaledwie parę centymetrów od przedniej szyby. Jasna i blada w blasku słońca, jakby już należała do ducha. A potem zniknęła. Ale nie dlatego, że kobieta za kierownicą to sobie wyobraziła. Nie dlatego, że to było złudzenie, choć bardzo tego pragnęła. Lecz dlatego, że głowa dalej zakreślała łuk. Do samej ziemi. Przed autobus.

A potem pod jego koła.

Skręciła ostro w lewo. Całym ciężarem ciała wcisnęła hamulec. Bez wahania. Bez paniki. Zadziałało dobre wyszkolenie. Miała wieloletnie doświadczenie. Było jednak za późno. Usłyszała pisk opon. Wrzask pasażerów. I poczuła uderzenie. Na kierownicy. Wytłumione lekkie drgnienie obręczy z twardego plastiku. Łagodniejsze od wstrząsu przy najechaniu koła na głęboki wybój. Albo przy uderzeniu w kłodę drewna. Ale asfalt nie ma przecież kości, które można zmiażdżyć i roztrzaskać. Drewno nie ma organów wewnętrznych, które pękają i krwawią.

Kobieta za kierownicą autobusu zamknęła oczy i siłą woli opanowała falę mdłości. Wiedziała, jaki widok czeka ją na ulicy. Już kiedyś mimo woli stała się wspólniczką samobójstwa nieznajomej osoby. To było ryzyko wpisane w jej zawód.

• • •

Człowiek stojący na przeciwległym rogu skrzyżowania widział znacznie więcej.

Widział jadący na północ autobus. Widział, jak kobieta pojawiła się na południowo-wschodnim rogu skrzyżowania. Nic nie przesłaniało mu widoku. Stał na tyle blisko, że jego relację można było uznać za wiarygodną. Zeznał, że ofiara wyglądała na zdenerwowaną. Rozedrganą. Widział, jak patrzy na zegarek. Z początku przypuszczał, że kobieta się spieszy. Przypuszczał, że chce zdążyć przebiec przez ulicę, zanim nadjedzie autobus. Ale nie przebiegła. Zatrzymała się. Stała i niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę, dopóki autobus nie znalazł się prawie tuż przy niej. Gdy nie miał już szansy zwolnić ani skręcić.

Wtedy rzuciła się pod koła.

Kobieta rzuciła się pod autobus. Świadek był tego pewien. Nie potknęła się. Nie upadła. To był zamierzony krok. Wskazywał na to wybrany moment. Prędkość, z jaką ruszyła przed siebie. Łuk zakreślony przez jej ciało. Precyzyjnie wybrany cel. To z pewnością nie mógł być wypadek. Ona zrobiła to celowo. Świadek sądził, że nie ma innego wyjaśnienia.

• • •

Tylko Reacher widział całą scenę.

Stał około piętnastu metrów od skrzyżowania. Jemu też nic nie zasłaniało widoku, ale miał szersze pole widzenia. Znaleźli się w nim kobieta i facet czekający na zielone światło, by przejść na drugą stronę. Reacher zauważył też trzecią osobę. Mężczyznę. Jakieś sto osiemdziesiąt centymetrów. Muskularny. W szarej bluzie z kapturem i dżinsach. Po tej samej stronie ulicy co kobieta. Dwa i pół metra od niej. Ćwierć metra od krawężnika. Stał zupełnie nieruchomo.

Bardzo starannie wybrał miejsce. To było jasne. Znajdował się w pobliżu przejścia dla pieszych, więc nie budził takiego zainteresowania jak ktoś wałęsający się bez celu po ulicy. Był na tyle daleko od kobiety, by nie nasunęło się podejrzenie, że cokolwiek go z nią łączy. Ale na tyle blisko, że gdy nadjechał autobus, wystarczyły mu dwa kroki, by znalazł się tuż obok niej. Wykonał ten ruch zręcznie. Płynnie. Bardziej przypominał cień niż człowieka z krwi i kości. Ofiara nie zauważyła, kiedy znalazł się obok niej. Nie zauważyła, jak jego stopa niepostrzeżenie zakleszczyła jej kostki.

Położył dłoń między łopatkami kobiety i pchnął ją. To był nieznaczny ruch. Ekonomiczny. Zupełnie pozbawiony dramatyzmu. Nie na tyle widoczny, by zwróciła na niego uwagę większość obserwatorów. Ale wystarczający do osiągnięcia celu. Bezsprzecznie. Nie było ryzyka, że kobieta zatoczy się do przodu i odbije od maski autobusu. Nie było ryzyka, że upadek skończy się dla niej złamaniem kości i wstrząśnieniem mózgu. Sprawę rozwiązała jego stopa, która unieruchomiła kobietę. Zablokował jej nogi, więc obróciła się wokół własnej osi, wymachując rękami. W rezultacie musiała runąć poziomo na ziemię.

Uderzenie wycisnęło powietrze z jej płuc. To był jej ostatni oddech. Bo pół sekundy później przednie koło autobusu rozpłaszczyło jej brzuch jak złożoną gazetę.

4

Autobus zatrzymał się ukosem do krawężnika, jakby został skradziony przez pijanego dowcipnisia, a potem porzucony, gdy kawał przestał go bawić. Przód pojazdu częściowo blokował skrzyżowanie. Reacher zobaczył, że numer trasy wyświetlany na elektronicznej tablicy nad drzwiami wejściowymi zastąpił komunikat alarmowy WEZWAĆ POLICJĘ. Zobaczył też nogi martwej kobiety. Wystawały spod autobusu, mniej więcej w połowie odległości między przednimi a tylnymi kołami. Z jednej stopy spadł sportowy but. Mężczyzna, który ją popchnął, z tylnej kieszeni dżinsów wyjął worek na śmieci. Potrząsnął nim, by go otworzyć. Kucnął obok gołej stopy. Sięgnął wyprostowaną ręką pod autobus. Złapał coś i wyciągnął. Reacher zorientował się, że to torebka kobiety. Tamten wrzucił ją do worka na śmieci. Wyprostował się. Poprawił kaptur. I odszedł wolnym krokiem, kierując się na południe, a po chwili zniknął.

Reacher przeciął na skos ulicę, biegnąc w stronę autobusu. Na chodniku gromadzili się już ciekawscy. Wychodzili ze sklepów, kafejek i biur i gapili się na zwłoki. Jakiś mężczyzna w garniturze zatrzymał samochód i wysiadł, żeby się lepiej przyjrzeć. Nikt jednak nie zwracał uwagi na faceta w bluzie z kapturem, który wtapiał się w tłum, żeby rozpłynąć się na jego obrzeżach. Reacher przebijał się przez ciżbę, odpychając na bok ludzi; kogoś uderzył w tyłek. Ten w kapturze przedarł się przez ostatni rząd gapiów. Przyspieszył kroku. Reacher przeciskał się coraz mocniej. Roztrącił dwoje ostatnich ludzi i puścił się biegiem. Tamten był już dwadzieścia metrów od niego. Reacher zmniejszył tę odległość do piętnastu metrów. Dwunastu. Wtedy ścigany usłyszał za sobą tupot nóg. Obejrzał się przez ramię. Zobaczył depczącego mu po piętach Reachera i ruszył biegiem, wciąż ściskając w ręce worek na śmieci z torebką ofiary. Drugą rękę wsunął do kaptura. Dźgnął palcem urządzenie, które tkwiło w jego prawym uchu. Rzucił ostrym tonem parę zdań, a potem skręcił w lewo w boczną uliczkę.

Reacher biegł dalej, dopóki nie znalazł się metr od wylotu uliczki. Wtedy przystanął. Zaczął nasłuchiwać. Nie złowił żadnego dźwięku, więc ukląkł, podkradł się bliżej rogu i ostrożnie zza niego wyjrzał. Zakładał, że jeżeli ten w kapturze ma broń, będzie mierzył na wysokości głowy. Gdyby miał nóż, szykowałby się do ciosu w brzuch. Ale Reacher nie natrafił na żadne zagrożenie. Nie spotkał się z jakąkolwiek reakcją. Wyprostował się i zrobił krok naprzód.

Nigdy nie był w tak czyściutkim zaułku. Mury budynków po prawej i lewej stronie były z jasnej cegły. Schludne i gładkie. Bez śladu graffiti. Żadne okno na parterze nie było wybite. Zewnętrzne schody pożarowe wyglądały na niedawno odmalowane. Po obu stronach stały w szeregu pojemniki na śmieci, rozstawione w równych odstępach. Niektóre zielone. Inne niebieskie. Wszystkie miały pokrywy. Żaden nie wyglądał na przepełniony, na ziemi nie walały się śmieci.

Mężczyzna w kapturze stał dziesięć metrów dalej. Zwrócony plecami do muru po lewej stronie. Stał w zupełnym bezruchu, a worek na śmieci leżał u jego stóp. Reacher ruszył w jego stronę. Zmniejszył dystans do sześciu metrów. I w tym momencie tamten uniósł brzeg bluzy. Za paskiem tkwił czarny kanciasty pistolet.

– Stać – powiedział. – Ani kroku dalej.

Ale Reacher szedł dalej. Zmniejszył dystans do trzech metrów.

Facet trzymał dłoń tuż nad rękojeścią pistoletu.

– Stop – rzucił. – Ręce na widoku. Nikomu nie musi się stać krzywda. Możemy po prostu pogadać.

Reacher zmniejszył dystans do półtora metra.

– Nikomu więcej – uściślił.

– Co?

– Komuś już się stała krzywda. Kobiecie, którą popchnąłeś pod autobus. To się musiało stać?

Ten w kapturze otworzył usta i zamknął, ale nie padło z nich ani jedno słowo.

– Na ziemię – rozkazał Reacher. – Ręce splecione za głową.

Facet nie zareagował.

– Może nikomu więcej nie musi się stać krzywda – dodał Reacher. – I mówiąc „nikomu”, mam na myśli ciebie. Wszystko zależy od tego, co teraz zrobisz.

Tamten sięgnął po broń. Był szybki. Ale nie dość szybki. Reacher chwycił go za nadgarstek i szarpnął w prawo, tak że przeciwnik obrócił się wokół własnej osi, twarzą do muru.

– Nie! – Jego głos nagle zabrzmiał piskliwie. – Zaraz. Co robisz?

– Chcę zobaczyć, jak ci się to spodoba – odparł Reacher. – Nie ma autobusu, ale są cegły, muszą wystarczyć.

Puścił nadgarstek mężczyzny. Przesunął dłoń wyżej i położył między jego łopatkami. I pchnął. Z całej siły. Brutalnie. Zwierzęco. Znacznie mocniej, niż musiał. Tamten próbował się ratować, ale nie miał szans w zderzeniu z przytłaczającą siłą. Uderzył twarzą w mur i zwalił się na ziemię, jakby nagle zanikły mu kości w nogach. Z ran ciętych na czole spływała krew. Miał złamany nos. Istniało poważne niebezpieczeństwo, że się udusi. Albo utopi.

Żadna z tych możliwości nie zmartwiłaby Reachera.

5

Reacher miał zamiar zgarnąć faceta w bluzie z kapturem i zaciągnąć z powrotem do autobusu. I tam poczekać na przyjazd policji. Ale zawahał się, gdy sięgnął po worek na śmieci. Wewnątrz była torebka kobiety. A coś, co kryło się wewnątrz, było warte zabójstwa. Reacher przez trzynaście lat był śledczym w wojsku. Trudno pozbyć się dawnych przyzwyczajeń. Choć nie słyszał jeszcze żadnych syren, wiedział, że ma niewiele czasu.

Podniósł upuszczony pistolet i wetknął sobie za pasek. Następnie położył faceta w bezpiecznej pozycji pod murem i zaczął od przeszukania mu kieszeni. Tak jak się spodziewał, nie znalazł niczego z nazwiskiem ani adresem, ale mężczyzna miał przy sobie pęk kluczy. Reacher wybrał najostrzejszy i odciął nim dwa nierówne, szerokie paski z górnej części worka. Owinął nimi dłonie i wyjął torebkę. Kwadratową, o boku długości około czterdziestu centymetrów, zrobioną ze sztucznej skóry w beżowym kolorze, z długim paskiem na ramię i dwoma półokrągłymi uchwytami. Po jednej stronie torebki zobaczył cętki krwi. Była zamykana na suwak. Reacher rozpiął go i przetrząsnął zawartość. Najpierw wyjął portfel kobiety. Znalazł w nim prawo jazdy wydane w stanie Missisipi dla Angeli St. Vrain zamieszkałej w Winson. Oprócz dokumentu w portfelu były trzy jednodolarówki. Plik paragonów z supermarketu i drogerii. Oraz zdjęcie Angeli z małą dziewczynką. Może trzyletnią. Podobieństwo od razu rzucało się w oczy. Matka i córka. Reacher nie miał wątpliwości.

Położył portfel na ziemi i znowu sięgnął w głąb torebki. Wyjął zalaminowaną kartę na jasnoniebieskiej smyczy. Identyfikator służbowy. Wynikało z niego, że Angela pracowała w więzieniu. W zakładzie karnym Minerva, który też znajdował się w Winson w stanie Missisipi. Znalazł jeszcze szczotkę do włosów, sporo kosmetyków do makijażu i innych przedmiotów osobistych. Trzy klucze na kółku. Oraz kopertę. Szarą, taką, w jakich przesyła się pisma urzędowe. Była zaadresowana do niejakiego Danny’ego Peela, który również mieszkał w Winson w stanie Missisipi. Koperta była otwarta.

Tkwiła w niej czarno-biała fotografia – pochodzące sprzed szesnastu lat zdjęcie z kartoteki policyjnej – oraz plik papierów. Fotografia przedstawiała młodego mężczyznę. Miał wymizerowaną, ściągniętą twarz i niewiele krótko ostrzyżonych włosów. Spod tych rzadkich włosów prześwitywała blada skóra, Reacher domyślił się więc, że zostały obcięte niedawno. Jego uwagę przyciągnęły też oczy chłopaka. Osadzone blisko siebie i szeroko otwarte, malowała się w nich mieszanina zdziwienia i strachu. Chłopak miał jeszcze jedną nietypową cechę: brakowało mu kawałka małżowiny usznej. Lewej. Wyglądało na to, że został obcięty. Brzeg był prosty i zaczerwieniony, a na szyi biegła blizna aż na tył głowy. Reacher przypuszczał, że to ślad po brzytwie. Ktoś musiał go zaatakować i próbował poderżnąć mu gardło, ale chłopakowi udało się odwrócić, pochylić i odskoczyć. Nie na tyle szybko, by uniknąć zranienia. Ale na tyle szybko, by przeżyć. A to już było wiele, pomyślał Reacher. Może.

Papiery można było podzielić na dwa rodzaje. Pierwszy zestaw, z nagłówkiem stanowego Wydziału Więziennictwa Missisipi, opowiadał historię życia niejakiego Antona Begovica. W każdym razie przebieg jego dorosłego życia. Opisywał, jak osiemnastoletni Begovic wpakował się w kłopoty. Był zamieszany we włamanie. Powiązano go też z wieloma innymi przestępstwami. Ciężar zarzutów rósł, aż w końcu mężczyzna trafił za kratki. Tak to się kończy. W więzieniu jego sytuacja jeszcze się pogorszyła. Po trzech latach znalazł się w izolatce. I pozostał tam przez następne siedem. Drugi zestaw dokumentów świadczył jednak o diametralnej zmianie w życiu Begovica.

Przełom zbiegł się w czasie z przejęciem placówki przez Minervę. Pracodawcę Angeli. Begovic wrócił do reszty populacji więzienia. Odnotowano poprawę w jego zachowaniu. Firma prowadząca zakład karny sponsorowała wniesienie przez niego apelacji. Prywatny detektyw ujawnił zeznanie byłego więźnia, który na łożu śmierci przyznał się do przestępstw zarzucanych Begovicowi. Okazało się, że detektyw policji, który zebrał dowody przeciwko niemu, dziesięć lat temu popełnił samobójstwo, ponieważ tkwił po uszy w długach karcianych. Sędzia nakazał więc zwolnić Begovica. Miało to nastąpić niebawem. Według ostatniego dokumentu więzień powinien wyjść na wolność w przyszły piątek o dziesiątej rano.

Reacher wsunął zdjęcie i dokumenty z powrotem do koperty. Schował ją do torebki, po czym włożył na miejsce pozostałe rzeczy Angeli. Zasunął zamek błyskawiczny i wrzucił torebkę do worka na śmieci. Następnie odwinął z dłoni plastikowe paski i wcisnął do kieszeni.

Myślał o zawartości koperty. O tragicznej historii niesłusznie skazanego człowieka. Zastanawiał się, co wspólnego mogła z tym mieć Angela. A to przywiodło mu na myśl inną tragedię. Tę, która właśnie się rozpoczynała. Dla dziewczynki z fotografii w portfelu. Córki Angeli. Dziecka, które od teraz będzie wychowywać się bez matki.

6

U wylotu uliczki pojawił się samochód. Czarny sedan. Lśniący. Elegancki. Bmw. Reacher rozpoznał markę po niebiesko-białym logo na masce. Symbol miał przedstawiać niebo i chmury. Reacher gdzieś o tym czytał. Że logo nawiązuje do początków firmy jako producenta silników lotniczych. Nie miał jednak pojęcia, co to za model. Nie bardzo interesował się samochodami.

Bmw podjechało naprzód. Jego kierowca też był w szarej bluzie z kapturem. Zwolnił, zatrzymał się, opuścił szybę i powiedział:

– Ręce na widoku. I odsuń się.

Reacher ani drgnął.

Kierowca wrzucił luz i zwiększył obroty silnika. Wcisnął do deski pedał gazu dwa, trzy razy i czekał, aż wściekły ryk ucichnie.

– Odsuń się, powiedziałem.

Reacher nadal stał bez ruchu.

Samochód stał w odległości trzech metrów od Reachera i dwóch i pół od muru. Mężczyzna, którego popchnął na mur, leżał nieprzytomny na ziemi, piętnaście centymetrów od obcasów Reachera. Prawdopodobnie był kumplem kierowcy. Właśnie dlatego ten w bmw kazał Reacherowi się przesunąć. Nie chciał uszkodzić ich obu.

Reacher stał bez ruchu.

Bmw ruszyło. Kierowca obrócił kierownicę i jechał wolno. Dopiero gdy Reachera i przedni błotnik dzieliło niewiele więcej niż metr, tamten wyprostował koła i wcisnął gaz. Autem szarpnęło do przodu. Facet trzymając kierownicę prawą ręką, lewą chwycił klamkę. Otworzył drzwi na oścież i przytrzymał, jakby był rycerzem na koniu, który próbuje uderzyć przeciwnika tarczą. Zwalić go na ziemię. Albo przynajmniej zmusić do porzucenia bezpiecznej pozycji.

Reacher nie zamierzał się cofać. Zrobił krok naprzód. W stronę samochodu. Uniósł kolano i śródstopiem uderzył w drzwi bmw. Włożył w ten cios całą siłę. Cały ciężar ciała. Trafił w sam środek metalowej tafli. Blacha zgrzytnęła, wgniotła się i drzwi się zatrzasnęły. Samochód śmignął obok Reachera, a potem gwałtownie skręcił w prawo. Mężczyzna w bmw siłował się z kierownicą. Ostro zahamował, ale o ułamek sekundy za późno. Samochód zahaczył prawą stroną przodu o pojemnik na śmieci po drugiej stronie zaułka. Stłukł się reflektor. Kierowca wrzucił wsteczny i znowu wcisnął gaz. Szarpnął kierownicę. Bmw obróciło się tak, że tylny lewy błotnik znalazł się w jednej linii z nogami Reachera. Temu leżącemu na ziemi nic nie groziło. Było widać, że cały zmieści się pod tylnym zwisem samochodu. Ale Reacher nie mógł uniknąć uderzenia. Nie przy takim kącie. Bmw za moment miało przygwoździć go do muru.

Dał nura w kierunku wylotu uliczki, przetoczył się i zerwał na nogi. Samochód rąbnął w ścianę. Znowu trzasnęło szkło. Odłamki posypały się na klatkę piersiową i brzuch nieprzytomnego mężczyzny. Nie były jednak na tyle ostre, żeby przeciąć mu ubranie. A uderzenie w mur nie było tak mocne, by unieruchomić pojazd.

Mimo to kierowca został w środku, co wydawało się zrozumiałe. Rozsądniej było uniknąć walki na pięści. Ale nie próbował strzelać. Reacher doszedł do wniosku, że zależało mu przede wszystkim na tym, by wyglądało to na wypadek. Wprawdzie wypadek też mógłby wzbudzić pewne podejrzenia – zwłaszcza tak blisko miejsca, gdzie autobus zmiażdżył Angelę St. Vrain – ale i tak byłoby to mniej podejrzane niż pozostawienie zwłok ze śmiertelną raną postrzałową.

Reachera nie krępowały ograniczenia tego rodzaju. Wyjął broń odebraną leżącemu pod murem facetowi i wyszedł zza samochodu. Zamierzał strzelić przez szybę od strony pasażera, lecz kierowca zobaczył, co się święci, i z impetem ruszył naprzód, samym środkiem zaułka. Reacher posłał więc trzy pociski przez tylną szybę. Pierwszy zmienił ją w gęstą siateczkę matowych kryształków. Drugi posłał ją na tylne siedzenie. A trzeci trafił w coś w środku. Reacher nie miał co do tego wątpliwości. Nie wiedział tylko, czy to był kierowca. Czy zagłówek. A może inny przypadkowy element wnętrza.

Samochód stanął. Na moment zastygł w bezruchu. Potem zapaliło się jedno ocalałe światło cofania. Rozległ się pisk opon. Wóz pomknął do tyłu. Reacher strzelił jeszcze trzy razy. Wszystkie pociski utkwiły w fotelu kierowcy. Ale samochód wciąż jechał. Prosto na Reachera. Nic nie wskazywało na to, by zamierzał zwolnić. Albo skręcić. Kierowca musiał się bardzo nisko pochylić. Może do połowy zjechał pod siedzenie, jeżeli był aż tak drobny. Reacher przypuszczał, że mężczyzna widzi, dokąd jedzie, dzięki kamerze cofania. Uniósł broń, zastanawiając się, gdzie może być obiektyw. Ale dał sobie spokój. Nie było na to czasu. Rzucił się w lewo, a po chwili w prawo. Chciał jeszcze raz spróbować strzelić w szybę od strony pasażera. Niewiele brakowało. Jeszcze parę sekund i miałby idealną pozycję. Załatwiłby gościa. Na bank.

Kierowca ostro skręcił w prawo. Po jednej stronie na drodze Reachera stał mur. Gdyby ruszył w przeciwnym kierunku, uderzyłoby w niego bmw. Lub gdyby ruszył naprzód. Albo do tyłu.

Samochód pędził w jego stronę. Spojler z tyłu był już bardzo blisko.

Reacher nie miał dokąd uciec.

Chyba że w górę. Gdyby udało mu się to zrobić w idealnym momencie.

Wepchnął pistolet za pasek. Odczekał ułamek sekundy. A potem skoczył na bagażnik samochodu i odbił się od niego. Mocno. Obiema nogami. Wyciągnął ręce nad głowę, by skoczyć jeszcze wyżej. Opuszkami palców musnął metal. Szorstkie, zimne żelazo. Element schodów pożarowych. Najniższy szczebel, jak w drabinkach na placu zabaw. Reacher chwycił się go i mocno zacisnął dłonie, podciągając nogi, by nie potrącił ich dach samochodu.

• • •

Prawie mu się udało. Czubki butów zahaczyły o górną krawędź pustej ramy po tylnej szybie. Poczuł potężne szarpnięcie. Łupnęło w kostkach, kolanach, potem fala bólu przetoczyła się przez resztę ciała, ramiona, dłonie i palce. Które się rozluźniły. Odrobinę. Ale Reacher nie puścił szczebla. Napiął mięśnie. Patrzył, jak przesuwa się pod nim maska bmw. Wyprostował nogi, gotowy zeskoczyć na ziemię, wykonać obrót i oddać następny strzał. Tym razem przez przednią szybę. Prosto w przednią część kabiny. Tam, gdzie kierowca nie miał się gdzie schować.

Nagle usłyszał jakiś hałas. Nad sobą. Metalowy zgrzyt, jęk i szczęk. Coś huknęło. To był ostry, ogłuszający odgłos, jak wystrzał z pistoletu. Potem rozległ się drugi dźwięk. I trzeci. Dobiegały z góry schodów pożarowych. Coś się odrywało. Może pod wpływem ciężaru Reachera. Może pod wpływem jego ciężaru zwielokrotnionego przez szarpnięcie samochodu. A może dlatego, że zestaw szczebli i platform nie był tak zadbany, jak wyglądał z dołu. Być może kilka warstw błyszczącej farby maskowało wady konstrukcyjne. Ale bez względu na przyczynę, rozpórki łączące drabinę i podest z ramą na następnym poziomie nie wytrzymywały obciążenia. Cały segment konstrukcji wibrował. Dygotał. Zaczął się odchylać od muru budynku. O dziesięć stopni. Piętnaście. Na chwilę się ustabilizował. Znieruchomiał przechylony w dół. Mocowania nie były przeznaczone do utrzymania konstrukcji pod takim kątem. Śruby zaczęły puszczać. Zatrzęsły się, zgrzytnęły i wyrwały gniazda z kruchej zaprawy między cegłami.

Reacher zobaczył, co się dzieje. Puścił szczebel i wylądował stopami na ziemi. Zrobił pół kroku. I wtedy spadła na niego skręcona masa żelaza.

7

Przez pierwsze piętnaście lat życia Jed Starmer niewiele uwagi poświęcał pojęciu prawa.

Zdawał sobie sprawę, że przepisy prawa istnieją. Rozumiał, że w jakiś sposób kształtują i regulują świat wokół niego, ale w niewidocznym, abstrakcyjnym sensie, jak siła grawitacji albo pola magnetyczne. Wiedział, że złamanie prawa grozi konsekwencjami. Grzywną. Karą. Szeregiem nieprzyjemnych rezultatów. Widział grupki ludzi w pomarańczowych kombinezonach, którym kazano zbierać śmieci przy autostradzie. Słuchał ostrzeżeń rodziców zastępczych o poprawczaku. I o więzieniu. I ostatecznie o piekle. Mimo to niewiele trafiało mu do serca. Wydawało mu się, że to nie ma związku z jego życiem. Nie zamierzał obrabować banku. Ani ukraść samochodu. Nawet nie tak często urywał się ze szkoły. Przejmował się innymi sprawami. Znacznie ważniejszymi, na przykład jak nie dać się wywalić z domu, żeby nie zamieszkać na ulicy. I jak uniknąć kuli albo ciosu nożem za każdym razem, gdy chciał się dokądś wybrać.

Perspektywa Jeda zupełnie zmieniła się w jego piętnaste urodziny. Czyli dwa tygodnie i dwa dni temu. Była niedziela, więc gdy rodzice zastępczy byli w kościele, wsiadł do autobusu i pojechał prawie dziesięć kilometrów w głąb południowego Los Angeles, gdzie zabroniono mu w ogóle zaglądać. Ostatnie dwieście metrów pokonał pieszo, idąc popękanym chodnikiem, starając się nie okazywać strachu, ze wzrokiem wbitym w ziemię, by za wszelką cenę uniknąć kontaktu wzrokowego z kimkolwiek. Dotarł do niskich wytartych kamiennych schodków prowadzących do budynku, w którym mieszkała jego biologiczna matka. Wspiął się po nich i popchnął drzwi – zamek był zepsuty, jak za każdym razem, gdy zakradał się tu w ciągu ostatnich dwóch lat. Wszedł do holu i skręcił na schody. Dwa piętra. Potem korytarzem do końca. Wiedział, że nie ma sensu naciskać dzwonka, więc zapukał. Czekał. Miał nadzieję. Że matka będzie w środku. Że będzie trzeźwa. I że nawet jeśli nie będzie pamiętać, jaki jest dzień, przynajmniej przypomni sobie jego.

Okazało się, że matka pamięta. I dzień, i jego. Była najzupełniej przytomna. A nawet ubrana. Otworzyła drzwi z papierosem w dłoni i poprowadziła go przez błękitną mgiełkę do głównego pomieszczenia w mieszkaniu. Rolety były opuszczone. Wszędzie walały się rzeczy. Ubrania. Buty. Torebki. Książki. Czasopisma. Płyty CD. Listy. Rachunki. Wszystko w stertach bez ładu i składu, jakby ktoś bez większego przekonania zabrał się do porządkowania, choć kompletnie nie miał pojęcia, na czym to polega. Na moment przystanęła pośrodku bałaganu, westchnęła, po czym wskazała na kanapę. Jed przecisnął się obok niej i przycupnął na rogu. Matka usiadła naprzeciwko i rozgniotła papierosa w popielniczce stojącej na bocznym stoliku. Już pełnej niedopałków. Na dywan wysypywała się z niej kaskada popiołu. Matka znowu westchnęła i obróciła się twarzą do Jeda. Powiedziała, że spodziewała się jego odwiedzin. Oczywiście nie miała dla niego żadnego prezentu, ale cieszyła się, że przyszedł, bo chciała mu coś powiedzieć. Ściślej rzecz biorąc, dwie rzeczy.

Po pierwsze, że jest chora. Ma raka trzustki. W czwartym stadium. Jed nie bardzo znał się na biologii człowieka. Nie wiedział, co to jest trzustka. Nie był pewien, co oznacza liczba cztery. Z łez matki wyczytał jednak, że ta informacja jest zła. Oznaczała, że zostało jej niewiele życia. Prawdopodobnie parę miesięcy. Może tygodni. Na pewno nie więcej.

Drugą rzeczą, którą matka chciała mu przekazać, była prawda o jego ojcu. A przynajmniej sądziła, że to prawda.

• • •

Słysząc pierwszą wiadomość, Jed poczuł wyrzuty sumienia. To była niespodziewana reakcja. Z jego obserwacji wynikało, że gdy ludzie dowiadują się, że ich bliscy są umierający, zazwyczaj się tym martwią. Ale gdy prawda do niego dotarła, uświadomił sobie, że nie jest smutny. Ani nieszczęśliwy. Poczuł ulgę. Wiedział, że nie powinien. Nic jednak nie mógł na to poradzić. Czuł się tak, jakby przez całe życie płynął pod prąd z uwiązanym u pasa ciężarem. Ciążył mu niepokój. Ciągły strach, że do domu zapuka policja. Z wiadomością o matce. Że przedawkowała. Albo została zamordowana. Albo znaleziono jej gnijące zwłoki w jakimś obrzydliwym squacie. Że będzie musiał jechać z nimi i zidentyfikować ciało. Albo jeszcze gorzej, że matka pojawi się na progu. W nie wiadomo jakim stanie. Jego rodzice zastępczy potępiali ją. Ostro. Dawali mu to wyraźnie do zrozumienia. Przy każdej okazji. Nie miał najmniejszej ochoty ponosić odpowiedzialności za matkę tylko dlatego, że był jej synem. Teraz jednak mógł się przestać zamartwiać. Wiedział, jak skończy się jej historia. I kiedy. Niebawem sznur zostanie odcięty. Nareszcie Jed będzie mógł popłynąć swobodnie.

• • •

Druga rzecz, której się dowiedział, wywarła na niego inny wpływ. Słowa matki podziałały jak światło, które rozjaśniło ukryty dotąd zakamarek jego przeszłości. Wydobyły z mroku punkty łączące jego życie z prawem. Pokazały związek, którego dotąd nie widział. Bardzo osobisty. Relację, która ukształtowała całe jego istnienie. Dzięki niej zobaczył wszystko z zupełnie nowego punktu widzenia. Poprzysiągł sobie, że sam nigdy nie złamie prawa. I przerwie cykl. By historia już się nie powtórzyła.

Jed wytrwał w swoim postanowieniu dokładnie dwa tygodnie. Potem przeniósł je na zupełnie nowy poziom. Z powodu tego, co znalazł w sieci, gdy w tamtą niedzielę rodzice zastępczy poszli na mszę. W oparciu o to, co w dniu jego urodzin matka opowiedziała mu o ojcu, zaczął poszukiwania od Google’a. Wyniki zaprowadziły go do pewnego artykułu w jednym z serwisów informacyjnych. Długiej, złożonej relacji ze zdarzeń, które toczyły się przez wiele lat. Jed uważnie przeczytał tekst. Zwracał uwagę na każdy szczegół. Na każdą sprzeczność. A gdy skończył, miał wrażenie, że w jego głowie rozbłysnął silny reflektor. Milion watów oślepiającego objawienia. W porównaniu z tym wersja matki wydawała się żałośnie blada. Jakby matka oświetlała najważniejsze detale świeczką. Albo robaczkiem świętojańskim. W ogóle nie dotknęła sedna. Teraz zdał sobie sprawę nie tylko z potęgi prawa. Ujrzał też niebezpieczeństwo, jakie się z nim wiąże.

Nowa wiedza Jeda rzuciła światło nie tylko na jego przeszłość. Rozjaśniła mu też drogę, wskazując, co powinien zrobić. I dokąd pojechać. Na początek do miejsca znajdującego się daleko od jego domu zastępczego. Potem miał w ogóle opuścić Kalifornię.

Przez dwa dni układał plan. Gromadził informacje. Zbierał się na odwagę. Właśnie dlatego, gdy Reacher wszedł do bocznej uliczki w Gerrardsville w stanie Kolorado, Jed stał przed komodą w sypialni rodziców zastępczych. Górna szuflada była wysunięta. Sfatygowana i rozciągnięta bielizna matki zastępczej była odsunięta na bok. Odsłaniała plik banknotów dwudziestodolarowych. A Jed przeżywał rozterkę. Potrzebował tych pieniędzy. Bardzo. Ale nie chciał ich kraść. Za nic w świecie nie zamierzał łamać prawa. Dlatego próbował przekonać sam siebie, że jeśli je weźmie, nie będzie tego można uznać za kradzież. Nie, jeżeli te pieniądze już zostały skradzione, a uważał, że w pewnym sensie tak się stało. Rodzice zastępczy dostali je od władz – za jedzenie i dach nad głową, jego i trojga innych dzieci mieszkających z nim tutaj. Mimo to forsa wciąż tu leżała, niewydana, a oni nosili za małe ubrania i kładli się spać głodni.

Jed nie chciał popełnić przestępstwa. Z drugiej strony nie chciał też głodować. Ani pokonywać autostopem ponad połowy kraju. Bo bez względu na to, czego chciał, trzy rzeczy nie ulegały wątpliwości. Czekała go długa droga. Miał na nią niewiele czasu. I za nic nie mógł się spóźnić.

8

Kiedy Reacher się ocknął, dzwoniło mu w uszach. W głowie pulsował przenikliwy ból. Ciężar metalu na klatce piersiowej utrudniał oddychanie. Dopiero po chwili zorientował się, co przygniata go do ziemi. Przez następne pięć minut pchał, dźwigał i szarpał, aż wreszcie udało mu się wyswobodzić z pułapki.

U wylotu zaułka zebrał się mały tłumek. Reacher rozpoznał niektóre osoby. To one gapiły się na autobus, który zmiażdżył Angelę St. Vrain. Widocznie tamta scena straciła na atrakcyjności. Ci ludzie wyszli z założenia, że incydent w zaułku okaże się ciekawszy. Ale najwyraźniej woleli się przyglądać, niż uczestniczyć. Dopiero gdy Reacher już prawie wydobył się spod sterty żelastwa, z gromady gapiów wysunęli się dwaj młodsi mężczyźni i próbowali wziąć go pod ręce.

Odepchnął ich od siebie.

– Nic ci nie jest, kolego? – spytał jeden z nich.

Nie odpowiedział.

– Bo zdawało się nam, że słyszeliśmy strzały. – Facet wzruszył ramionami. – Pewnie to był łomot metalu.

Czekając, aż tłum się rozejdzie, Reacher nabrał kilka haustów powietrza, a potem uważnie rozejrzał się po uliczce. Zobaczył ślady opon. Na murach w kilku miejscach pozostały resztki lakieru. W najbliższym pojemniku na śmieci było widać spore wgniecenie. Tu i ówdzie walały się odłamki szkła. Ale nie było broni. Ani człowieka w bluzie z kapturem. Ani samochodu. Nie było worka na śmieci. Ani torebki. I nie było koperty.

• • •

Gdy Reacher wrócił na główną ulicę, na miejscu zjawiły się już tłumnie służby ratownicze. Ruch we wszystkich kierunkach został zablokowany przez cztery pary radiowozów z migającymi kogutami na dachu. Przy boku autobusu, gdzie leżały zwłoki Angeli St. Vrain, rozstawiono namiot. Reacher pomyślał, że chodzi bardziej o to, by osłonić miejsce zdarzenia przed helikopterami telewizyjnymi i dziennikarzami uzbrojonymi w długie obiektywy niż przed warunkami atmosferycznymi. Nietrudno było odpowiedzieć na pytanie, co zabiło kobietę. Zupełnie inaczej przedstawiała się natomiast kwestia, kto to zrobił. I dlaczego.

Zobaczył czterech umundurowanych funkcjonariuszy wypytujących ostatnich maruderów z tłumu gapiów. Rozglądał się dalej, dopóki nie dostrzegł mężczyzny w garniturze, który wyłonił się zza autobusu. Miał nitrylowe rękawiczki, a w lewej dłoni trzymał niewielki czarny notes. Reacher pomyślał, że to sporo mówi o poziomie przestępczości w miasteczku, skoro wysyłają detektywa do zdarzenia, które w wielu miejscowościach zostałoby uznane za zwykły wypadek drogowy. Nie miał jednak powodów do narzekań. W ten sposób mógł zaoszczędzić trochę czasu, który musiałby poświęcić na znalezienie posterunku.

Ocenił, że detektyw z włosami ostrzyżonymi na jeżyka jest tuż po trzydziestce. Miał jakieś metr osiemdziesiąt wzrostu i było widać, że jest w dobrej formie. Jego spodnie z przodu i z tyłu miały kanty ostre jak brzytwy. Koszula była świeżo wyprasowana. Krawat starannie zawiązany. A buty wyglansowane na błysk.

Gdy gliniarz poczuł na sobie wzrok Reachera, podszedł do niego i wyciągnął rękę.

– Detektyw Harewood. Mogę w czymś pomóc?

Reacher opowiedział mu, co zobaczył na skrzyżowaniu i co potem wydarzyło się w zaułku. Mówił powoli, dzieląc informacje na łatwo przyswajalne porcje. Harewood zapisywał wszystko w notesie. Niczego nie opuścił. Nie skrócił. No i nie tracił czasu na zbyteczne pytania o jego adres zamieszkania czy zawód.

Kiedy skończyli formalności, Reacher wziął od detektywa wizytówkę i obiecał zadzwonić, gdyby przypomniał sobie jeszcze jakieś szczegóły. Po czym odszedł. Był pewien, że sprawa trafiła w dobre ręce. Wahał się, czy nie poszukać transportu i nie wyjechać z miasta, ale po chwili zrezygnował z tego pomysłu. Bolała go głowa. Ciało miał sztywne i obolałe. Uznał, że lepiej będzie porządnie się wyspać. I że to pomoże mu dojść do siebie. Chodziło o coś jeszcze. Faceci w bluzach z kapturem mogli wrócić. Oczywiście musieliby wymienić pojazd. I prawdopodobnie chcieliby przekazać komuś kopertę. Albo zabezpieczyć ją w jakimś miejscu. Chociaż pewnie niepokoił ich świadek, którego tu zostawili. Być może będą chcieli coś z tym zrobić.

Reacher oczywiście liczył, że spróbują.

• • •

Miasteczko nie było duże. Reacher przez całe popołudnie starał się być widoczny dla wszystkich. Krążył po ulicach, oglądał witryny sklepów, przechodził przez jezdnię i przesiadywał przed knajpkami, popijając kawę. Z początku był to przyjemny sposób zabijania czasu. W centrum miasteczka było mnóstwo deptaków, zieleni i miejsc do spacerowania. Na miejscową społeczność składali się studenci, świeżo upieczeni rodzice z wózkami oraz hipsterzy i młodzi przedstawiciele klasy średniej w przesadnie luzackich garniturach. Ale im dłużej Reacher wystawiał się na widok, tym głębszą czuł frustrację. Musiał spojrzeć prawdzie w oczy. Jeśli był przynętą, to ryba najwyraźniej nie brała. Dał sobie spokój z wabieniem i ruszył za miasto, na południe, w stronę dwóch hoteli, które zapamiętał z poprzedniego dnia, gdy tu przyjechał.

• • •

Był w błędzie.

Zorientował się, zanim dotarł do następnego skrzyżowania. Ktoś go śledził. Miał go na oku. Reacher czuł to. Chłód promieniujący od podstawy karku w górę. Pierwotna reakcja. Mechanizm ostrzegawczy integralnie wtopiony w jego jaszczurczy mózg. Wyjątkowo czuły. Mógł na nim polegać. Nie powinien go ignorować.