Piekło i Niebo. Północ i Południe. Tom 3 - John Jakes - ebook

Piekło i Niebo. Północ i Południe. Tom 3 ebook

Jakes John

4,5

Opis

5 milionów sprzedanych egzemplarzy!

Losy dwóch dynastii na przestrzeni trzech pokoleń.

Powieść, która zachwyci fanów trylogii "stulecie” kena folletta, a także miłośników "przeminęło z wiatrem”.

Saga rodzinna, na podstawie której nakręcono głośny serial "północ–południe” z patrickiem swayzem.

Poruszająca historia o podzielonym narodzie, o przyjaźni i lojalności, o miłości, która może przetrwać wiele, i namiętnościach, które mogą mieć niszczycielską siłę.

Dramatyczna opowieść o straconych złudzeniach i czasie, który bezpowrotnie przeminął.

Koniec wojny wcale nie musi oznaczać końca konfliktu między jej uczestnikami. Zwłaszcza jeśli jedna ze stron czuje się skrzywdzona i są tacy, którzy marzą o zemście.

Ani Mainowie z Karoliny Południowej, ani Hazardowie z Pensylwanii nie czują euforii, kiedy Północ wygrywa wojnę secesyjną. Bo choć wojna się zakończyła, nie może być mowy o pokoju. Triumfują tylko łajdacy, którzy zbili na niej fortunę lub wykorzystali ją do zrobienia kariery, jak Stanley, brat George’a Hazarda. Radykalni politycy w Waszyngtonie wprowadzają ostre sankcje dla przegranych. Na zniszczonym Południu Ku-Klux-Klan rozpoczyna zbrodniczą działalność i jednym z jego celów staje się Madeline, wdowa po Orrym Mainie. Tymczasem zdemoralizowani wojną generałowie rozpoczynają brutalną pacyfikację Indian.

Gdzie w takim świecie może być miejsce na odbudowywanie przyjaźni, na szczęście rodzinne i miłość? A jednak…

"Idealizm i zepsucie, czułość i brutalność, niewinność i szaleństwo – wszystko to pojawia się w tej powieści, która jest barwnym amalgamatem nieba i piekła… z przewagą tego drugiego. Finał trylogii "Północ i Południe” to wspaniała lektura!" Publishers Weekly

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1081

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (23 oceny)
15
6
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Antwerpen

Nie oderwiesz się od lektury

Ok
00

Popularność




POWIEŚĆ, KTÓRA ZACHWYCI FANÓW TRYLOGII „STULECIE” KENA FOLLETTA, A TAKŻE MIŁOŚNIKOW „PRZEMINĘŁO Z WIATREM”.

SAGA RODZINNA, NA PODSTAWIE KTÓREJ NAKRĘCONO GŁOŚNY SERIAL „PÓŁNOC-POŁUDNIE” Z PATRICKIEM SWAYZE.

Poruszająca historia o podzielonym narodzie, o przyjaźni i lojalności, o miłości, która może przetrwać wiele, i namiętnościach, które mają niszczycielską siłę.

DRAMATYCZNA OPOWIEŚĆ O STRACONYCH ZŁUDZENIACH I TĘSKNOCIE ZA ŚWIATEM, KTÓRY BEZPOWROTNIE PRZEMINĄŁ...

Koniec wojny wcale nie musi oznaczać końca konfliktu między jej uczestnikami. Zwłaszcza jeśli jedna ze stron czuje się skrzywdzona i są tacy, którzy marzą o zemście.

Ani Mainowie z Karoliny Południowej, ani Hazardowie z Pensylwanii nie czują euforii, kiedy Północ wygrywa wojnę secesyjną. Bo choć się zakończyła, nie może być mowy o pokoju. Triumfują tylko łajdacy, którzy zbili na niej fortunę lub wykorzystali ją do zrobienia kariery, jak Stanley, brat George’a Hazarda. Radykalni politycy w Waszyngtonie wprowadzają ostre sankcje dla przegranych. Na zniszczonym Południu Ku-Klux-Klan rozpoczyna zbrodniczą działalność i jednym z jego celów staje się Madeline, wdowa po Orrym Mainie. Tymczasem zdemoralizowani wojną generałowie rozpoczynają brutalną pacyfikację Indian.

Gdzie w takim świecie może być miejsce na odbudowywanie przyjaźni, na szczęście rodzinne i miłość? A jednak...

JOHN JAKES

Urodzony w 1932 roku w Chicago, jest uznawany za jednego z najlepszych amerykańskich autorów powieści historycznych.

Ukończył literaturoznawstwo na Uniwersytecie Stanu Ohio. Pierwsze opowiadanie opublikował, kiedy był na pierwszym roku studiów, a potem posypały się następne: łącznie ukazało się ich ponad dwieście. Sławę przyniosły mu jednak powieści – sensacyjne, historyczne, fantastyczne, zarówno dla dorosłych, jak i młodszych czytelników – oraz książki non-fiction. Niektóre z nich wydał pod pseudonimem Jay Scotland.

W Polsce zyskał popularność dzięki trylogii Północ i Południe oraz nakręconemu na jej podstawie serialowi, a także cyklowi Kronika rodziny Kentów, na który składa się osiem powieści.

W młodości John Jakes marzył o tym, by zostać aktorem, czego owocem stały się cztery sztuki oraz teksty do pięciu musicali.

Trylogia Północ i Południe

PÓŁNOC I POŁUDNIE

MIŁOŚĆ I WOJNA

PIEKŁO I NIEBO

Tytuł oryginału:

HEAVEN AND HELL

Copyright © The 1987 by John Jakes

All rights reserved

Published by arrangement with the author, clo REMCUR, LLC, P.O. Box 908, Croton Falls, New York l 0519, USA

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2023

Polish translation copyright © Zbigniew Białas

Projekt graficzny okładki: Agnieszka Drabek

Ilustracje na okładce: Frame Art/Shutterstock (ornamenty); IrinaKorsakova/Shutterstock (postać kobiety)

ISBN 978-83-6775-768-3

Wydawca

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.comwydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Aneta Vidal-Pudzisz

Dla wszystkich moich przyjaciół w HBJ

Z wyjątkiem postaci historycznych wszystkie osoby występujące w tej powieści są wytworem wyobraźni, a wszelkie podobieństwa do osób żyjących, teraz bądź dawniej – przypadkowe.

Utrata nieba jest największym bólem w piekle.

Pedro Calderón de la Barca

PROLOG

Wielka parada1865

…mówiąc beztrosko „Pokój, pokój”, a tymczasem nie ma pokoju.

Jr 6,14

Tej nocy w Waszyngtonie padał deszcz. We wtorek dwudziestego trzeciego maja George Hazard obudził się tuż przed świtem w apartamencie w hotelu Willard. Oparł rękę na ciepłym ramieniu żony, Constance, i zaczął nasłuchiwać.

Przestało padać.

Cisza była dobrym znakiem przed zbliżającym się uroczystym dniem. Tego ranka miała się rozpocząć nowa epoka – epoka pokoju w ocalonej Unii.

Skąd więc przeczucia, że nadchodzą nieszczęścia?

George cicho wstał z łóżka. Flanelowa koszula nocna plątała się między jego owłosionymi łydkami, kiedy wymykał się z pokoju. Miał czterdzieści jeden lat. Był krępym mężczyzną o silnych ramionach. Koledzy z West Point nadali mu przydomek Pniak, ze względu na atletyczną budowę i niewielki wzrost. Włosy i starannie utrzymywaną żołnierską bródkę przyprószyła mu siwizna.

Przeszedł do salonu i zobaczył porozrzucane gazety i czasopisma. Nie poskładał ich wieczorem, ponieważ był zbyt zmęczony. Zaczął je porządkować. Starał się to robić możliwie jak najciszej, bo w drugiej i trzeciej sypialni spały jego dzieci. Syn, William Hazard III, skończył w styczniu szesnaście lat. Patricia będzie miała szesnaste urodziny pod koniec roku. Młodszy brat George’a, Billy, zajmował z żoną, Brett, czwartą sypialnię. Choć Billy miał brać udział w dzisiejszej paradzie, otrzymał zezwolenie na spędzenie nocy poza obozem saperów w Forcie Berry.

Sądząc z tonu prasy, złe przeczucia George’a były bezpodstawne. „New York Times”, „Tribune”, „Washington Star” oraz najświeższy numer „Army and Navy Journal” uderzały w tę samą triumfalną nutę. George ułożył gazety na stoliku w przyzwoity stos. Pierwsze strony wykrzykiwały:

 

Mimo że wojna zakończyła się zaledwie przed paroma dniami, już teraz rozpoczęliśmy zwalnianie ludzi z wielkiej Armii Unii.

 

To oni zdławili rebelię, to oni ocalili Unię i zdobyli kraj dla siebie i dla nas.

 

Departament Wojny wydał rozkaz wydrukowania na papierze pergaminowym sześciu tysięcy formularzy zwolnień z wojska.

 

Nasza niezależna republika rozwiązuje armie, wysyła do domu wiernych żołnierzy, zamyka punkty rekrutacyjne, wstrzymuje kontrakty na wszelkie dostawy i zamierza porzucić ponurą ścieżkę wojny na rzecz szerokiej i świetlistej drogi pokoju.

 

Tego dnia i następnego miało się odbyć kilka uroczystości: wielka parada Armii Potomacu Granta i Armii Zachodniej Wuja Billy’ego Shermana. Ludzie Granta pomaszerują dzisiaj; nieustępliwe i nieokrzesane oddziały Shermana jutro. Ci drudzy, z Zachodu, drwili sobie z tych ze Wschodu, nazywając ich „papierowymi kołnierzykami”. Być może ludzie Shermana przedefilują z krowami, kozami, mułami i walczącymi kogutami, które przywieźli do obozów rozlokowanych wzdłuż rzeki Potomac.

Nie wszyscy mężczyźni, którzy poszli na wojnę, wezmą udział w defiladzie. Niektórzy już nigdy nie spotkają najbliższych; na przykład najlepszy przyjaciel George’a, Orry. Poznali się jako kadeci w West Point w 1842 roku. Służyli razem w Meksyku. Ich przyjaźń przetrwała nawet kapitulację Fortu Sumter, kiedy to niezależnie od ich woli znaleźli się po dwóch stronach konfliktu. Śmierć dosięgnęła Orry’ego w ostatnich dniach wojny w pobliżu Petersburga. Nie zginął w walce. Stał się ofiarą głupiej, niepotrzebnej, mściwej kuli rannego żołnierza Unii, któremu usiłował pomóc.

Z wielu młodych ludzi wojna zrobiła starców. Nadal włóczyli się po drogach Południa, wracając do domu, do nędzy, ziemi spustoszonej i spalonej przez walczące armie. Inni podróżowali pociągami na Południe, okaleczeni na ciele i duchu po pobycie w kloakach, które nazywano więzieniami dla rebeliantów. Jeszcze inni konfederaci uciekali do Meksyku, zaciągali się do armii kedywa Egiptu albo znikali gdzieś na Zachodzie i próbowali zapomnieć o ranach zadanych nie tylko ciałom. Młodszy kuzyn Orry’ego, Charles, wybrał tę ostatnią drogę.

Byli też tacy, dla których wojna zakończyła się hańbą – na czele z Jeffem Davisem, prezydentem Konfederacji, schwytanym w pobliżu Irwinville w stanie Georgia. Gazety na Północy donosiły, że próbował uniknąć aresztowania, uciekając w kobiecym przebraniu. Nie wiadomo, czy była to prawda, ale niektórym Jankesom więzienie nie wydawało się dostateczną karą dla Davisa. Domagano się szubienicy.

George zapalił drogie kubańskie cygaro i podszedł do okna wychodzącego na Pennsylvania Avenue, z którego byłoby doskonale widać dzisiejszą defiladę. Otrzymał jednak specjalne bilety wstępu na trybunę ustawioną naprzeciw trybuny prezydenta. Ostrożnie otworzył okno.

Niebo było bezchmurne. Wychylił się tak, by wydmuchiwać dym z cygara na zewnątrz. Dostrzegł patriotyczne dekoracje na trzy- i czteropiętrowych budynkach ciągnących się wzdłuż alei. Szarfy w radosnych barwach zastąpiły w końcu tę żałobną krepę, która wisiała wszędzie po zamachu na Lincolna. Jasnoczerwona wstęga światła nad Potomakiem wyznaczała horyzont.

Na zabłoconych ulicach pojawiły się pierwsze powozy, kawalerzyści na koniach i przechodnie. George obserwował czarną rodzinę – ojca, matkę i pięcioro dzieci – podążającą w kierunku Parku Prezydenckiego. Dla nich zakończenie wojny nie było jedynym powodem do radości; dostali też trzynastą poprawkę do konstytucji, na zawsze znoszącą niewolnictwo. Poszczególne stany miały ją jeszcze ratyfikować i dopiero wtedy nabierze mocy prawnej.

Rozjaśniło się. Coraz wyraźniej rysowały się czerwień, biel i błękit. Koniec z deszczem. Dlaczego nękają mnie złe przeczucia, skoro wszystkie znaki są tak pomyślne? – zastanawiał się George.

To przez nasze rodziny, uznał w końcu. Mainów i Hazardów. Przeżyli wojnę, ale okaleczyła ich psychicznie. Siostra George’a, Virgilia, była stracona dla rodziny z powodu swojej radykalnej postawy. Smuciło go to tym bardziej, że teraz przebywała właśnie tutaj, w Waszyngtonie. Nie znał jednak jej adresu.

Był też Stanley, starszy brat, pozbawiony jakichkolwiek kompetencji człowiek, który na wojnie dorobił się wielkiego majątku. Mimo tego sukcesu – lub może z jego powodu – za dużo pił.

U Mainów sprawy nie toczyły się lepiej. Ashton, siostra Orry’ego, przepadła gdzieś na Zachodzie po tym, jak uwikłała się w nieudany spisek w celu obalenia rządu Davisa i zastąpienia go jeszcze bardziej ortodoksyjnym. Brat Orry’ego, Cooper, który pracował w Liverpoolu dla Departamentu Marynarki Wojennej Konfederacji, stracił jedynego syna, Judaha, gdy statek przemytniczy, którym płynęli do Karoliny Północnej, został zatopiony przez eskadrę Unii w pobliżu Fortu Fisher.

Była wreszcie wdowa po najlepszym przyjacielu George’a, Madeline. Czekała ją walka o odbudowanie swojego życia i spalonej plantacji nad rzeką Ashley w pobliżu Charlestonu. George wręczył jej list kredytowy na czterdzieści tysięcy dolarów wystawiony przez bank, w którym posiadał większość udziałów. Miał nadzieję, że Madeline poprosi go jeszcze o pomoc finansową, bo większość pieniędzy, które od niego dostała, musiała przeznaczyć na spłacenie dwóch hipotek i uregulowanie podatków federalnych, by uniknąć konfiskaty majątku przez agentów skarbowych szalejących już na Południu. Madeline na razie nie poprosiła jednak o więcej i to go niepokoiło.

Nawet o tak wczesnej porze ruch konny na ulicach był duży. Gdyby zaufać niebu i łagodnemu wietrzykowi, ten ważny dzień powinien być piękny. Czemu więc George, nawet gdy odegnał smutne wspomnienia, nie mógł oprzeć się uczuciu, że nadchodzą kłopoty?

* * *

Hazardowie szybko zjedli śniadanie. Brett robiła wrażenie szczególnie szczęśliwej i podekscytowanej, co napawało George’a pewną dozą zazdrości. Za parę tygodni Billy zamierzał zrezygnować ze służby w oddziałach inżynieryjnych i wsiąść z żoną na statek płynący do San Francisco. Ani on, ani Brett nigdy nie widzieli Kalifornii, ale pociągały ich opisy klimatu, krajobrazów i perspektyw tego regionu. Billy pragnął założyć własną firmę inżynieryjną. Podobnie jak jego przyjaciel, Charles Main, z którym studiował w West Point – gdzie znaleźli się, idąc za przykładem George’a i Orry’ego – chciał odjechać jak najdalej od świeżo zabliźnionych pól, na których Amerykanin walczył z Amerykaninem.

Billy i jego żona powinni wypłynąć jak najszybciej, ponieważ Brett spodziewała się pierwszego dziecka. Billy wyznał to George’owi w sekrecie, bo zgodnie z konwenansami o ciąży nie powinno się w ogóle wspominać, nawet w gronie rodzinnym. Gdy zbliżał się termin rozwiązania i brzuch kobiety wydymał się, ludzie udawali, że niczego nie dostrzegają. Kiedy przychodziło na świat drugie dziecko, rodzice często tłumaczyli pierworodnemu, że lekarz przyniósł niemowlę w butelce. George i Constance dostosowywali się do większości tych głupich zasad, ale nigdy nie posunęli się do opowiadania swoim dzieciom historyjki z butelką.

George wraz z rodziną dotarł do sektora specjalnego o ósmej piętnaście. Zajęli miejsca wśród reporterów, kongresmenów, sędziów Sądu Najwyższego, oficerów armii i marynarki wojennej. Na lewo od nich Pennsylvania Avenue biegła wokół gmachu Departamentu Skarbu stojącego przy Piętnastej Ulicy, dlatego też duża jej część, aż do Kapitolu, była niewidoczna.

Po prawej, w odległości czterech przecznic, ludzie tłoczyli się za ustawionymi wcześniej zaporami, stali w oknach, siedzieli na dachach, a nawet wspinali się na wyginające się pod ich ciężarem gałęzie drzew. Po przeciwnej stronie stała zadaszona trybuna dla prezydenta Johnsona i honorowych gości. Zasiedli na niej generałowie Grant i Sheridan oraz szef Stanleya Hazarda, sekretarz wojny Stanton. Wzdłuż dachu trybuny wisiały transparenty z wypisanymi nazwami miejsc zwycięstw Unii – ATLANTA, ANTIETAM, GETTYSBURG, SPOTSYLVANIA – ozdobione małymi chorągiewkami i zielonymi gałązkami.

Za kwadrans dziewiąta wciąż nie było prezydenta. Ten toporny człowiek stał się ostatnio ofiarą wielu plotek. Ludzie twierdzili, że brakuje mu taktu, pije nałogowo i jest pospolity. To ostatnie przynajmniej było prawdą. Johnson, krawiec, a później senator, syn tragarza, stałego bywalca tawern Tennessee, samouk, nie miał talentu Lincolna: nie potrafił obrócić na swoją korzyść niskiego pochodzenia. George spotkał kiedyś Johnsona. Uznał go za obcesowego, pełnego uprzedzeń człowieka, który przejawiał niemal religijny szacunek dla konstytucji. Już samo to wystarczało, by kłócił się z radykalnymi republikanami, którzy chcieli tak rozszerzyć interpretację konstytucji, by odpowiadała ich wizji narodu.

George zgadzał się z wieloma punktami programu radykałów – na przykład w kwestii równych praw oraz prawa wyborczego dla mężczyzn obu ras – nie był jednak zachwycony ich motywami i metodami. Wielu z nich nie ukrywało nawet, że głosy czarnych wyborców są im potrzebne, by uzyskać większość mandatów parlamentarnych i zburzyć tradycyjną dominację demokratów w kraju. Radykałowie okazywali wrogość zarówno pokonanym przeciwnikom, jak i tym, których uważali za „ideologicznie skażonych”.

Między nimi a prezydentem Johnsonem rozgorzała walka o kontrolę nad sprawami odbudowy państwa. Nie był to konflikt nowy. Już w 1862 roku Lincoln zaproponował plan Louisiana, a później przerobił go tak, by każdy stan, który ogłosił secesję, mógł na powrót przystąpić do państwa, o ile „znaczący rdzeń” wyborców – wystarczało dziesięć procent obywateli z prawem wyborczym przysługującym im do 1860 roku – złożył przysięgę lojalności i zorganizował prounijny rząd.

W odpowiedzi na ten plan radykalni republikanie przedstawili w lipcu 1864 roku ustawę przygotowaną przez senatora Bena Wade’a z Ohio i członka Izby Reprezentantów, Henry’ego Davisa z Marylandu. Ustawa proponowała znacznie surowsze warunki powrotu do Unii. Znalazł się w niej zapis o rządach wojskowych nad pokonaną Konfederacją. Dawała Kongresowi kontrolę nad odbudową państwa. Na początku 1865 roku stan Tennessee utworzył rząd zgodnie z planem Louisiana. Na jego czele stanął wig i zwolennik Unii, niejaki Brownlow. Radykałowie w Kongresie odmówili jednak uznania tego rządu.

Prezydent Andrew Johnson wprawdzie oskarżył Jeffersona Davisa o „inspirowanie” i „poparcie” zamachu na Lincolna w Teatrze Forda i wygłosił obowiązkowe oskarżenia pod adresem Południa, ale upierał się przy umiarkowanym planie Louisiana. Ostatnio George słyszał, że Johnson zamierza latem i jesienią odpowiednimi dekretami wprowadzić ten plan w życie. Kongres zawiesił obrady i miały zostać wznowione dopiero pod koniec roku, a że Johnson z całą pewnością nie zwoła sesji nadzwyczajnej, pokrzyżuje tym samym plany radykałów.

Plotki mówiły o przygotowywanych akcjach odwetowych republikanów. George zamierzał porozmawiać w Waszyngtonie z wpływowym politykiem z Pensylwanii i powiedzieć mu, co o tym wszystkim sądzi. Wystarczająco dużo łożył co roku na partię, by mieć do tego prawo. Może z takiej dyskusji wyniknie coś dobrego.

– Tato, tam jest ciocia Isabel – odezwała się z tyłu Patricia.

George dostrzegł żonę Stanleya, machającą z prezydenckiej trybuny. Skrzywił się, odwzajemniając pozdrowienie.

– Chce, żebyśmy koniecznie ją zobaczyli – powiedział.

Brett uśmiechnęła się. Constance poklepała męża po ręce.

– George, nie bądź złośliwy. Przecież nie zamieniłbyś się ze Stanleyem.

Wzruszył ramionami i dalej obserwował ludzi po swojej stronie ulicy. Chciał przycisnąć do muru kongresmena ze swojego stanu i szukał go w tłumie. W tym czasie Constance sięgnęła do torebki po landrynkę. Jej rude loki wysypywały się spod modnego słomkowego kapelusza. Wciąż mogła się szczycić białą irlandzką karnacją, mimo że od ślubu, pod koniec wojny meksykańskiej, przybyło jej piętnaście kilogramów. George twierdził, że mu to nie przeszkadza; uważał trochę więcej ciała za oznakę zadowolenia.

Punktualnie o dziewiątej gdzieś w okolicy Kapitolu huknęły armaty. Kilka minut później Hazardowie usłyszeli z daleka, że orkiestra zaintonowała When Johnny Comes Marching Home. Potem niewidoczne tłumy ludzi za zakrętem Pennsylvania Avenue zaczęły wiwatować na cześć defilujących jednostek. Wkrótce pierwsi żołnierze wyłonili się zza gmachu Departamentu Skarbu. Przywitały ich radosne okrzyki i burzliwe oklaski.

Defiladę prowadził generał erudyta George Meade; wśród owacji podjechał do prezydenckiej trybuny. Chłopcy, którzy zwisali z drzew, wychylali się i tak klaskali, że omal nie pospadali z gałęzi. Meade zasalutował szablą dygnitarzom – ani Grant, ani Johnson jeszcze się nie pojawili – po czym oddał konia kapralowi i usiadł wśród zebranych na trybunie.

Kobiety wiwatowały, mężczyźni płakali bez zażenowania, chór młodych uczennic śpiewał. Dziewczęta zasypywały ulicę bukietami kwiatów. Słońce odbijało się żywym ogniem w białej jak alabaster kopule Kapitolu, gdy w polu widzenia ukazał się generał Wesley Merritt z Trzecią Dywizją. Jej dowódcę, Małego Phila Sheridana, już oddelegowano do nowych zadań nad Zatoką Meksykańską. Gdy maszerowała Trzecia Dywizja, nawet William, który przechodził właśnie młodzieńczy okres buntu przeciw całemu światu, zerwawszy się z miejsca, gwizdał i klaskał w dłonie.

Kawaleria Sheridana przejechała w kolumnach szwadronów, po szesnaście osób w szeregu. Szable lśniły w słońcu, żołnierze ewidentnie wyszli prosto od fryzjera i nie okazywali zbytniego zmęczenia wojaczką. Wielu z nich wetknęło w lufy karabinów bukieciki stokrotek i fiołków.

Każdy szereg salutował szablami przed prezydentem, który wreszcie pokazał się na trybunie w towarzystwie generała Granta. Johnson miał niezbyt pewną minę. George usłyszał, jak jakaś kobieta z tyłu zastanawia się głośno, czy prezydent już jest pijany.

W powietrzu unosił się kurz. Odór końskich odchodów był coraz intensywniejszy. Z Piętnastej Ulicy dobiegły okrzyki:

– Custer! Custer! Custer!

I oto pojawił się na dumnie kroczącym pięknym gniadoszu, Don Juanie, Generał Chłopiec o bujnych pszenicznych włosach opadających na ramiona, z zarumienioną twarzą, czerwoną chustką na szyi, ze złotymi ostrogami i z kapeluszem o szerokim rondzie. Zdjął go, żeby podziękować tłumom za owacje. Niewielu oficerów Unii cieszyło się taką sympatią społeczeństwa i prasy. George Armstrong Custer wlókł się w ogonie swojego rocznika w West Point, a jednak w wieku dwudziestu trzech lat został dowódcą brygady, a rok później generałem majorem. Padło pod nim dwanaście koni. Nieustraszony albo lekkomyślny, w zależności od punktu widzenia. Mówiło się, że pragnął zostać prezydentem po Ulyssesie Grancie. Jeśliby naprawdę tego chciał, to gdyby dopisało mu słynne „custerowskie szczęście”, a ludzie wciąż by o nim pamiętali, zapewne mógłby osiągnąć cel.

Młody generał przewodził oddziałowi kawalerzystów z czerwonymi chustkami na szyjach, a pułkowa orkiestra głośno grała Garry’ego Owena. W chórze uczennic nastąpiło poruszenie. Dziewczęta znów były gotowe do śpiewu. Rzucały kwiaty. W pobliżu trybuny prezydenckiej Custer wyciągnął rękę, by chwycić bukiet…

Lecz nagły ruch spłoszył jego konia. Gniadosz rzucił się w kierunku Siedemnastej Ulicy i George ujrzał wściekłą twarz generała. Zanim Custer odzyskał panowanie nad Don Juanem, było za późno, by przedrzeć się pod prąd przez szereg ludzi i koni i oddać honory prezydentowi. Rozjuszony oficer pojechał więc dalej.

Tego dnia „custerowskie szczęście” nie zadziałało, pomyślał George, zapalając cygaro. Droga do spełnienia ludzkich ambicji rzadko bywa prosta. Dzięki Bogu, on nie miał apetytu na wysokie stanowisko.

Zgodnie z wydrukowanym programem pozostawało jeszcze trochę czasu do pojawienia się saperów. Przeprosił więc towarzystwo i rozpoczął raz jeszcze poszukiwanie polityka, którego miał nadzieję odnaleźć w tłumie.

* * *

Zobaczył go między drzewami za trybuną honorową, rozmawiającego z kimś. Kongresmen Thaddeus Stevens, republikanin z Lancaster i być może czołowy radykał, miał ponad siedemdziesiąt lat. Niezmiennie wytwarzał wokół siebie atmosferę niedostępności i siły. Ani jego szpotawa stopa, ani rzucająca się w oczy brzydka ciemnobrązowa peruka nie umniejszały jego potęgi. Nie nosił brody i wąsów, przez co jeszcze bardziej uwydatniały się ostre rysy.

Właśnie zakończył rozmowę. Dwaj jego wielbiciele ukłonili się i odeszli. George wyciągnął rękę na powitanie.

– Witaj, Thad.

– George. Miło cię widzieć. Słyszałem, że zrzuciłeś mundur.

– Tak. I wracam do Lehigh Station, by pokierować rodzinnymi interesami. Masz chwilkę? Chciałbym z tobą porozmawiać jak republikanin z republikaninem.

– Oczywiście – odparł Stevens. W tym momencie jego oczy straciły blask. George wiedział, że jest to znamienne dla polityków, którzy usiłują ukryć swoje prawdziwe uczucia.

– Chcę tylko powiedzieć, że według mnie powinno się dać szansę programowi pana Johnsona.

Stevens zacisnął usta.

– Rozumiem powód twojego zaniepokojenia. Wiem, że masz przyjaciół w Karolinie Południowej.

Boże, jak ten człowiek potrafił prowokować szczerością! George żałował, że nie jest kilkanaście centymetrów wyższy, bo nie musiałby wtedy podnosić wzroku.

– Tak, to prawda, chodzi o rodzinę mojego najlepszego przyjaciela, który nie przeżył wojny. W obronie tej rodziny muszę powiedzieć, że nie uważam ich ani za arystokratów, ani za przestępców.

– Są nimi, jeśli trzymali czarnych w niewoli.

– Thad, proszę, pozwól mi skończyć.

– Tak, oczywiście. – Stevens odrzucił już pozory życzliwości.

– Parę lat temu uważałem, że nadgorliwi politycy po obu stronach niepotrzebnie podżegali do wojny. Przemyślałem tę sprawę i doszedłem do wniosku, że nie miałem racji. Mimo całej potworności ta wojna była nie do uniknięcia. Stopniowa i pokojowa emancypacja czarnych nigdy by się nie powiodła. Ci, którzy zainwestowali w niewolnictwo, nie zrezygnowaliby z niego.

– To prawda. Przy ich współpracy i poparciu handlarze sprowadzali i sprzedawali niewolników z Kuby i innych karaibskich wysp nawet po tym, jak w tysiąc osiemset siódmym roku Kongres zakazał handlu.

– Bardziej mnie interesuje teraźniejszość. Wojna się skończyła i nie możemy sobie pozwolić na następną. Nasze życie i majątki są zbyt cenne. Wojna niszczy każdą próbę materialnego postępu.

– Ach, tak. – Stevens uśmiechnął się lodowato. – Nowe credo biznesmena. Słyszałem o nurcie ekonomicznego pacyfizmu na Północy. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego.

George się oburzył.

– Dlaczego nie? – spytał. – Czy nie powinieneś reprezentować swoich republikańskich wyborców?

– Reprezentować, tak. Być posłusznym, nie. Moim jedynym przewodnikiem jest sumienie. – Położył rękę na ramieniu George’a i spojrzał na niego z góry; samo pochylenie głowy było sygnałem jego poczucia wyższości. – Nie chciałbym cię źle traktować, George. Wiem, że nie szczędzisz sporych sum na państwo i jego instytucje. Słyszałem także o twojej nieskazitelnej postawie podczas wojny. Niestety, w niczym nie zmienia to mojego stanowiska wobec posiadaczy niewolników z Południa. Członkowie tej klasy oraz ich poplecznicy są zdrajcami naszego narodu. Nie mieszkają już w wolnych stanach, lecz w podbitych prowincjach. Zasługują na surową karę.

W oczach pod krzaczastymi brwiami George ujrzał blask ślepej wiary i ogień świętej wojny.

Cynicy często podejrzewali takich fanatyków o niskie pobudki. Twierdzono, że Stevens stał się orędownikiem praw Murzynów dlatego, że związał się ze swoją gospodynią Mulatką, niepozbawioną uroku wdową, Lydią Smith. Przyczyny nienawiści Stevensa do wszystkiego, co przychodziło z Południa, dopatrywano się w tym, że żołnierze konfederackiego generała Jubala Early’ego podpalili jego hutę w Chambersburgu. George nie bardzo wierzył w tę teorię. Sądził raczej, że Stevens jest uczciwym idealistą, tyle że o skrajnych poglądach. I nie dziwił się, że jego siostra, Virgilia Hazard, i kongresmen są przyjaciółmi.

Poglądy Stevensa nie były jednak w żadnym wypadku reprezentatywne dla republikanów. Raz jeszcze George stwierdził stanowczo:

– Sądziłem, że to prezydent odpowiada za ponowne włączenie Południa do Stanów Zjednoczonych.

– Nie, mój drogi. To przywilej Kongresu. Johnson zrobił głupio, zapowiadając, że wyda dekrety. Wzbudził olbrzymią wrogość wśród moich kolegów. I możesz być pewny, że kiedy się ponownie zbierzemy, naprawimy jego błąd. Nikt nie będzie sobie zawłaszczał praw należących do Kongresu. – Stevens uderzył okuciem laski w ziemię. – Nie pozwolę na to.

– Ale przecież Johnson robi tylko to, co Abraham Lincoln…

– Lincoln nie żyje – przerwał mu Stevens.

George zaczerwienił się.

– W porządku – rzucił. – Jakie chcecie wprowadzić zarządzenia?

– Całkowita zmiana południowych instytucji i obyczajów poprzez okupację, konfiskatę i oczyszczający ogień prawa. Taki program może przerazić słabe umysły i wstrząsnąć tymi, którzy się boją, ale jest konieczny i uzasadniony.

George zaczerwienił się jeszcze bardziej.

– A dokładniej – ciągnął Stevens – żądam surowych kar dla zdrajców, którzy zajmowali wysokie stanowiska. Wcale mnie nie satysfakcjonuje, że Jeffa Davisa zakuto w kajdany w Forcie Monroe. Żądam jego egzekucji. Domagam się, by amnestia nie objęła żołnierzy, którzy zdezerterowali z unijnej armii lub marynarki wojennej i poparli rebelię.

George ze smutkiem pomyślał o Charlesie.

– Żądam równych praw i pełnego obywatelstwa dla wszystkich czarnych i stanowczo domagam się prawa wyborczego dla czarnych mężczyzn – dodał kongresmen.

– Za coś takiego obrzucą cię kamieniami nawet w Pensylwanii. Biali po prostu nie wierzą, że czarni im dorównują. Może to źle, pewnie tak, ale taka jest prawda. Twój program nie ma szans powodzenia.

– Sprawiedliwość nie ma szans powodzenia, George? Równość nie ma szans powodzenia? Nie dbam o to. Takie są moje zasady i będę o nie walczył. W kwestiach sumienia nie może być kompromisów.

– Do cholery, nie zgadzam się z tym. I wielu ludzi z Północy podziela moje zdanie.

Stevens już jednak odszedł, by spotkać się z trzema innymi wielbicielami.

* * *

Batalion Korpusu Inżynieryjnego i Armia Potomacu maszerowały Pennsylvania Avenue ku prezydenckiej trybunie. Osiem kompanii sunęło w nowych eleganckich mundurach, które zastąpiły brudne i postrzępione łachy z ostatnich dni kampanii w Wirginii. Połowa maszerujących przypasała saperki, oznakę niebezpiecznych obowiązków, jakie pełnili. Saperzy budowali mosty i naprawiali drogi pod nieprzyjacielskim obstrzałem. Zajęci pracą, nie mogli się nawet odwzajemniać.

W gorącym słońcu kroczył dumnie Billy Hazard. Miał przystrzyżoną bródkę i maszerował z saperami; już prawie nie czuł bólu gojącej się na piersi rany. Rzucił spojrzenie w kierunku trybuny, gdzie powinna stać jego rodzina. Jego śliczna żona pomachała do niego. Potem odnalazł wzrokiem brata i omal nie stracił rytmu. George robił wrażenie człowieka roztargnionego i ponurego.

Orkiestra dęta huczała. W deszczu kwiatów saperzy zniknęli za trybuną honorową.

Constance zauważyła, że coś jest nie w porządku. Gdy Billy zniknął im z oczu, zapytała męża, o co chodzi.

– Och, znalazłem w końcu Thada Stevensa.

– Przecież widzę, że to nie wszystko. Powiedz mi.

George spojrzał na żonę. Znów gnębiło go przeczucie nadchodzącego nieszczęścia. Nie wiązało się ono bezpośrednio ze Stevensem, choć kongresmen był niewątpliwie istotną częścią układanki.

Podobną wizję George ujrzał w kwietniu 1861 roku, gdy na jego oczach spłonął dom w Lehigh Station. Kiedy wpatrywał się w ogień, zobaczył naród pogrążony w wojnie. Okazało się, że jego obawy były uzasadnione. Stracił Orry’ego, Mainowie stracili rezydencję w Mont Royal, a wojna kosztowała życie setek tysięcy ludzi i niemal zniszczyła więzy między Hazardami i Mainami. Od tego czasu bał się przyszłości. A dzisiejsze przeczucie bardzo przypominało tamto.

Wzruszeniem ramion usiłował uspokoić Constance.

– Wyraziłem tylko swoje poglądy, a on złośliwie je zlekceważył. Chce, żeby Kongres nadzorował zjednoczenie, i domaga się krwi Południa. – George bezskutecznie próbował nie dać się ponieść emocjom. – Stevens chce wojny z Johnsonem, by przeforsować swoje rozwiązania. A ja myślałem, że nadszedł czas, by wzmocnić Unię. Jakby nasza rodzina niewystarczająco ucierpiała na tej wojnie, podobnie jak bliscy Orry’ego.

Constance westchnęła; zastanawiała się, jak poprawić mężowi nastrój. Wreszcie powiedziała z wymuszonym uśmiechem na pulchnej twarzy:

– Kochanie, przecież to tylko polityka…

– Nie. To znacznie więcej. Wydawało mi się, że świętujemy dzisiaj zakończenie wojny, ale Stevens wyprowadził mnie z błędu. Wojna dopiero się zaczyna.

Nie wiedział, czy dwie rodziny, osłabione przez cztery lata jednej wojny, będą miały dość sił, by przeżyć następną.

KSIĘGA PIERWSZA

Stracone pozycje

Wszyscy zgadzamy się co do tego, że tak zwane oderwane stany praktycznie utraciły więź z Unią oraz że jedynym celem rządu, cywilnego i wojskowego, jest ponowne zapewnienie tym stanom tej więzi. Wierzę, że jest to nie tylko możliwe, ale też w gruncie rzeczy łatwe, jeśli nie będzie się decydować, a nawet w ogóle rozważać, czy stany te kiedykolwiek znalazły się poza Unią. Jeśli bezpiecznie wrócą do domu, okaże się zupełnie nieistotne, czy kiedykolwiek go opuszczały.

Ostatnie przemówienie Abrahama Lincolna z balkonu Białego Domu, 11 kwietnia 1865 roku

Zetrzeć zdrajców. Zetrzeć zdrajców w proch.

Kongresmen Thaddeus Stevens po zamordowaniu Lincolna, 1865 rok

Rozdział 1

Kolumny ognia strzeliły w niebo. W trakcie bitwy zapaliło się suche poszycie lasu, a następnie stanęły w płomieniach drzewa. Dym wdzierał się do oczu i niemal nie było widać wrogich strzelców.

Charles Main pochylił się nad karkiem swojego siwka, Sporta, i zaczął wymachiwać słomkowym kapeluszem, wołając: „Hah! Hah!”. Przed nim galopowało z rozwianymi grzywami dwadzieścia pięknych kawaleryjskich koni. Pędziły to w jedną, to w drugą stronę, usiłując skryć się przed ogniem i upiornym blaskiem.

– Nie pozwól im kręcić się w kółko! – krzyknął Charles do Aba Woolnera, którego nie mógł dostrzec w gęstym dymie. Zaklekotały karabiny. Niewyraźna sylwetka z lewej strony zwaliła się z siodła.

Czy uda im się wyrwać? Muszą to zrobić. Ich armia desperacko potrzebowała tych skradzionych wierzchowców.

Krzepki sierżant w błękitnym mundurze Unii wyskoczył zza pnia. Wymierzył i strzelił w łeb klaczy na czele stada. Zarżała i upadła. Kasztanek biegnący za nią potknął się i runął na ziemię. Charles, galopując obok, usłyszał trzask kości. Usmarowana kurzem twarz sierżanta z Północy rozpromieniła się w uśmiechu. Kasztanek też dostał kulę w łeb.

Żar parzył twarz Charlesa. Dym niemal go oślepił. Ab Woolner i pozostali członkowie ubranej w szarości grupy prawie całkowicie zniknęli z pola widzenia. Tylko konieczność dostarczenia zwierząt generałowi Hamptonowi zmuszała Charlesa do brnięcia przez to piekło, w którym światło słońca wymieszało się z ogniem.

Zaczęły go boleć płuca, z trudem łapał powietrze. Zdawało mu się, że w miejscu, gdzie kończył się pożar lasu, ujrzał umożliwiającą ucieczkę lukę. Ostrogami ponaglił konia. Sport zareagował właściwie.

– Ab, tam, z przodu. Widzisz to?

Jedyną odpowiedzią był wzmożony ostrzał karabinów, głośniejsze krzyki, więcej jęków ludzi i koni padających na płonące liście, które zaścielały ziemię. Charles mocniej wcisnął kapelusz na głowę i wyrwał z kabury wojskowego colta kalibru .44. Odciągnął kurek. Przed nim, na drodze ucieczki, stało trzech żołnierzy Unii. Podnieśli bagnety. Ustawili się bokiem do pędzących koni. Jeden z nich wepchnął bagnet w brzuch srokacza. Trysnął gejzer krwi. Raniony śmiertelnie koń zarżał przeraźliwie i upadł.

Ta brutalność wobec zwierzęcia rozwścieczyła Charlesa. Wystrzelił dwa razy, ale Sport pędził po tak nierównym terenie, że nie istniała szansa trafienia. Nadbiegło całe stado i trzej żołnierze Unii wymierzyli. Jedna z kul trafiła Sporta między oczy. Krew bryznęła Charlesowi w twarz. Zawył jak szalony, gdy przednie nogi siwka się ugięły. Runął na ziemię przez łeb konia.

Wylądował twardo; chwiejnie uniósł się na rękach i kolanach. Jeszcze jeden uśmiechnięty chłopiec z Unii wymachiwał bagnetem. Charles miał wrażenie, że oślepia go pomarańczowe światło, a żar był tak intensywny, że niemal palił skórę. Unionista przekroczył Sporta konającego na ziemi i wepchnął bagnet w brzuch Charlesa, po czym ciągnąc ostrze w górę, otworzył mu ciało od pępka po żebra.

Drugi żołnierz przyłożył mu karabin do głowy. Charles usłyszał huk, poczuł uderzenie, po czym las pociemniał…

– Panie Charles…

– Naprzód, Ab! To jedyna droga.

– Panie Charles, proszę się obudzić.

Otworzył oczy, ujrzał kobiecą sylwetkę skąpaną w szkarłatnej poświacie. Z wysiłkiem wciągnął powietrze. Szkarłat. Las płonął…

Nie. Światło wydobywało się z czerwonych abażurów lamp gazowych wokół salonu. Nic nie płonęło, nie było gorąco.

– Augusta? – zapytał, wciąż niezbyt rozbudzony.

– Och, nie, proszę pana – odparła ze smutkiem. – To ja, Maureen. Strasznie pan krzyczał. Myślałam, że może ma pan jakiś atak.

Charles usiadł i odrzucił ciemne loki ze spoconego czoła. Od jakiegoś czasu nie obcinał włosów. Opadały mu teraz na kołnierz wyblakłej błękitnej koszuli. Chociaż miał zaledwie dwadzieścia dziewięć lat, za sprawą cierpień i rozpaczy stracił wiele ze swojej urody.

W salonie apartamentu chicagowskiego hotelu Grand Prairie dostrzegł na fotelu swój pas. W kaburze spoczywał colt z 1848 roku, z wygrawerowaną sceną walki Indian z dragonami. Na oparciu fotela leżało jego wykonane na wzór cygański poncho z resztek beżowych spodni, zwierzęcych futerek, mundurów Unii, żółtych i czerwonych szalików. Zszył je sztuka po sztuce podczas wojny, by nie marznąć. Wojna…

– Zły sen – powiedział. – Obudziłem Gusa?

– Nie, pański synek mocno śpi. Tak mi przykro, że miał pan złe sny.

– Mogłem się domyślić, że to tylko koszmar. Śnił mi się Ab Woolner. I mój koń, Sport. Obaj, człowiek i koń, już nie żyją. – Przetarł oczy. – Wszystko w porządku, Maureen. Dziękuję.

– Tak, proszę pana – powiedziała z powątpiewaniem w głosie i cicho wyszła.

W porządku? – pomyślał. Czy w ogóle kiedykolwiek coś jeszcze będzie w porządku?

Podczas wojny, tracąc Augustę Barclay, stracił wszystko. Zmarła podczas porodu. Dała mu syna, o którym dowiedział się dopiero po jej śmierci.

Wciąż nie mógł wyrwać się spod władzy snu. Widział i czuł płonący las. Tak właśnie poszła z dymem puszcza Wilderness. Miał wrażenie, że żar zagotował mu krew. Bardzo odpowiedni sen. Był przecież wypalonym człowiekiem, a gdy nie spał, trapiły go dwa pytania. Gdzie znaleźć spokój? Gdzie znaleźć dla siebie miejsce w kraju, w którym już nie trwa wojna? Jego jedyna odpowiedź na oba pytania brzmiała: nigdzie.

Znów odgarnął włosy z czoła. Podszedł do komody i nalał do szklanki mocnego alkoholu. Zachodzące czerwone słońce barwiło dachy domów na Randolph Street, widoczne z narożnego okna.

Charles właśnie kończył drinka, wciąż usiłując otrząsnąć się z koszmaru, gdy wuj Augusty, generał brygady Jack Duncan, przemaszerował przez korytarz hotelowy.

– Charlie, mam złe wieści – oznajmił na wstępie.

Duncan był krzepkim mężczyzną o siwych pofalowanych włosach i rumianych policzkach. W galowym stroju prezentował się wspaniale: kurtka, pas, pendent, szarfa z włożonymi za nią rękawicami. Pod pachą trzymał kapelusz z czarną jedwabną kokardą. Na nowym stanowisku w sztabie dywizji Missisipi w Chicago otrzymał stopień kapitana. Większość wojennych mianowań cofnięto, ale tak jak inni, Duncan miał prawo do używania wyższego tytułu.

Nosił jedną srebrną gwiazdę generalską na epoletach, ale narzekał, że w powojennej armii nastał straszny bałagan w stopniach, tytułach, insygniach i mundurach.

Charles czekał, aż usłyszy coś więcej. Zapalił cygaro. Duncan odłożył kapelusz i nalał sobie drinka.

– Byłem dzisiaj całe popołudnie w sztabie dywizji. Bill Sherman ma zostać dowódcą w miejsce Johna Pope’a.

– Czy to są te złe wieści?

Duncan skinął głową.

– Mamy wciąż milion ludzi pod bronią, ale za rok będziemy szczęśliwi, jeśli zostanie dwadzieścia pięć tysięcy. W ramach redukcji zwalnia się wszystkich od Pierwszego do Szóstego Ochotniczego Pułku Piechoty.

– Wszystkich galwanizowanych Jankesów? – Chodziło o konfederackich jeńców, których podczas wojny wcielono do armii Unii i darowano im więzienie.

– Co do jednego. Mimo że dobrze się nam przysłużyli. Uniemożliwili Siuksom wybicie osadników w Minnesocie, odbudowali linie telegraficzne zniszczone przez Indian, obsadzali forty, chronili dyliżanse i pocztę. Lecz już po wszystkim.

Charles podszedł do okna.

– Cholera, Jack, przebyłem taki szmat drogi, żeby wstąpić do któregoś z tych pułków.

– Wiem. Niestety, te drzwi zostały zamknięte.

Charles odwrócił się. Z jego twarzy bił taki smutek, że Duncan był poruszony. Ten żołnierz z Karoliny Południowej, ojciec dziecka jego siostrzenicy, był porządnym człowiekiem, lecz podobnie jak wielu innych zupełnie stracił orientację i boleśnie odczuwał koniec wojny, która przez ostatnie cztery lata niepodzielnie panowała nad jego życiem.

– Trudno – rzucił Charles. – Chyba będę musiał zmywać podłogi. Albo kopać rowy…

– Jest inna droga, jeśli masz ochotę spróbować.

Charles czekał.

– Zawodowa kawaleria.

– Do diabła, to niemożliwe. Amnestia nie obejmuje absolwentów West Point, którzy przyłączyli się do Konfederacji.

– To się da obejść. – Charles nie zdążył zapytać, w jaki sposób, bo Duncan mówił dalej: – Wojna zostawiła nadmiar oficerów, ale brakuje wykwalifikowanych żołnierzy. Jesteś dobrym jeźdźcem i świetnym żołnierzem. Zresztą nic dziwnego, skoro byłeś w West Point. Przyjmą cię prędzej niż jakiegoś imigranta z Irlandii, jednorękiego kalekę czy zbiegłego recydywistę.

Charles zastanawiał się, żując końcówkę cygara.

– A co z moim synem?

– Cóż, obowiązywałaby ta sama umowa co wcześniej. Maureen i ja zajmiemy się Gusem, dopóki nie zakończysz szkolenia i nie wyjedziesz gdzieś na placówkę. Przy odrobinie szczęścia… jeśli wylądujesz na przykład w Forcie Leavenworth albo Riley… będziesz mógł nająć jakąś żonę podoficera na niańkę. Jeśli nie, Gus może z nami zostać na czas nieograniczony. Kocham tego chłopca. Zastrzeliłbym każdego, kto by na niego krzywo spojrzał.

– Ja też. – Charles wciąż rozmyślał. – Niewielki mam wybór, prawda? Zostać rekrutem albo wracać do domu, żyć na łaskawym chlebie żony kuzyna, Madeline, i siedząc na beczce, opowiadać do końca życia wojenne historyjki.

Zaczął znów żuć cygaro. Wreszcie spojrzał na Duncana z ukosa i zapytał:

– Jesteś pewien, że mnie przyjmą?

– Charlie, setki byłych reb… hm… konfederatów wstępują do armii. Po prostu musisz robić to co oni.

– To znaczy?

– Łgać ile wlezie.

* * *

– Następny! – zawołał sierżant w biurze poborowym.

Charles zbliżył się do poplamionego stołu, pod którym znajdowała się śmierdząca spluwaczka. Za drzwiami wrzeszczał mężczyzna, gdy cyrulik wyrywał mu ząb.

Podoficer cuchnął ginem, wyglądał tak, jakby już dwadzieścia lat temu miał przejść na emeryturę, i robił wszystko powoli. Charles czekał godzinę, ponieważ sierżant załatwiał sprawy dwóch mężczyzn o dzikim wzroku, niemówiących po angielsku. Jeden na każde pytanie reagował, bijąc się w piersi i wołając: „Budapeszt, Budapeszt!”. Drugi również bił się w piersi i wykrzykiwał: „Zjednoczone Stany Meryki. Niech Bóg ma w opiece Armię Wielkich Równin!”.

Gdy Charles wszedł do pomieszczenia, sierżant zatkał palcami pokryty siatką żyłek nos.

– Zanim zaczniemy, zróbcie mi przysługę, człowieku. Ściągnijcie te cholerne szmaty, czy cokolwiek to jest, i wyrzućcie je na zewnątrz. Wyglądają okropnie i śmierdzą jak owcze łajno.

Charles z trudem się opanował. Zdjął cygańskie poncho, złożył je i zostawił na podłodze z desek w korytarzu za drzwiami. Wrócił do stołu i patrzył, jak sierżant zanurza pióro w kałamarzu.

– Wiecie, że kontrakt jest na pięć lat…?

Charles skinął głową.

– Piechota czy kawaleria? – spytał sierżant.

– Kawaleria.

To jedno słowo zdradziło Charlesa.

– Południowiec? – rzucił wrogim tonem mężczyzna za stołem.

– Karolina Południowa.

Sierżant sięgnął po plik kartek spiętych metalową klamrą.

– Nazwisko?

Charles wszystko dokładnie przemyślał. Chciał mieć nazwisko zbliżone do prawdziwego, by móc reagować w naturalny sposób, gdy ktoś się będzie do niego zwracał.

– Charles May.

– May, May… – Sierżant przewertował kartki, po czym odłożył je na bok. W odpowiedzi na pytające spojrzenie Charlesa wyjaśnił: – Spis absolwentów West Point. Sporządzony w sztabie dywizji. – Przyjrzał się zniszczonemu ubraniu Charlesa. – Ale wy się chyba nie musicie martwić, że was pomylą z kimś takim. Służyliście już w wojsku?

– Legion kawalerii Wade’a Hamptona. Potem…

– Wade Hampton wystarczy. – Sierżant zapisał coś. – Wasz najwyższy stopień?

– Kapral – skłamał Charles zgodnie z radą Duncana, chociaż nie czuł się szczególnie pewnie.

– Możecie to udowodnić?

– Niczego nie mogę udowodnić. Moje dokumenty spłonęły w Richmond.

Sierżant pociągnął nosem.

– Cholernie wam z tym wygodnie, rebelianci. No cóż, nie mamy wyboru. Odkąd Chivington załatwił w zeszłym roku Szejenów Czarnego Kotła, te cholerne plemiona z Wielkich Równin zupełnie poszalały.

Charles znał tę historię. W okolicy Denver Indianie wybili grupę emigrantów. Były kaznodzieja, pułkownik J.M. Chivington, zebrał ochotnicze oddziały z Kolorado i w odwecie napadł na szejeńską osadę nad Sand Creek, chociaż nie istniały dowody, że wódz tej wioski, Czarny Kocioł, czy jego ludzie byli winni tamtych zabójstw. Oddział Chivingtona wymordował około trzystu osób, w tym ponad dwieście kobiet i dzieci. Napad ten oburzył wielu ludzi w kraju, ale widocznie sierżant do nich nie należał.

Mężczyzna, któremu za drzwiami wyrywano ząb, znów krzyknął.

– Nie, nie możemy być wybredni – dodał sierżant, skrobiąc na papierze. – Trzeba brać wszystkich jak leci. – Zerknął na Charlesa. – Nawet zdrajców.

Charles poskromił wściekłość. Podejrzewał, że jeśli wstąpi do armii – a musiał to przecież zrobić, bo na niczym innym się nie znał – usłyszy jeszcze podobne uwagi na temat zdrajców. Lepiej się zawczasu przyzwyczaić do znoszenia ich bez reakcji.

– Umiecie czytać albo pisać?

– Jedno i drugie.

Sierżant nawet się uśmiechnął.

– To dobrze, choć za cholerę niczego to nie zmienia. Macie wszystko, co trzeba. Minimum jedną rękę, jedną nogę i oddychacie. Podpiszcie tutaj.

* * *

Zadźwięczał dzwonek lokomotywy. Maureen wzdrygnęła się.

– Proszę pana… panie generale… wszyscy pasażerowie muszą już wsiadać.

Obłok pary zasłaniał peron. Charles przytulił zawiniątko z okutanym synkiem. Sześciomiesięczny Gus wiercił się i marudził, bo męczyła go kolka. Maureen wciąż go karmiła i dziecko nie zawsze dobrze na to reagowało.

– Nie chcę, żeby mnie zapomniał, Jack – powiedział Charles.

– Dlatego kazałem ci pozować do dagerotypu – wyjaśnił Duncan. – Jak chłopak trochę podrośnie, będę mu pokazywał fotografię i mówił: „Tatuś”.

Charles delikatnie przełożył synka w ramiona gospodyni, która była zarazem, jak podejrzewał, niepoślubioną żoną starszego pana.

– Opiekuj się dobrze tym młodzieńcem.

– Jeśli sądzi pan, że mogłoby być inaczej, to się obrażę – odparła Maureen, kołysząc dziecko.

Duncan ujął jego dłonie.

– Niech cię Bóg prowadzi… I pamiętaj, trzymaj język i nerwy na wodzy. Masz przed sobą kilka ciężkich miesięcy.

– Dam sobie radę, Jack. Wszędzie mogę służyć w wojsku, nawet u Jankesów.

Zadźwięczał gwizdek. Konduktor dał sygnał z ostatniego wagonu i zawołał do maszynisty:

– Odjazd! Odjazd!

Pociąg ruszył. Charles wskoczył na stopień wagonu drugiej klasy i machał na pożegnanie. Był zadowolony, że wokół kłębi się para, bo dzięki temu nikt nie widział jego oczu.

* * *

Charles usadowił się wygodnie na siedzeniu. Pewnie przez jego ponurą minę nikt nie usiadł obok niego. Nasunął na oczy zniszczony słomkowy kapelusz, a cygańskie poncho położył obok siebie. Na kolana rzucił nieprzeczytany egzemplarz „National Police Gazette”.

Ciemne strugi deszczu pełzały ukośnie po szybie. Burza i noc ukrywały wszystko na zewnątrz. Charles przeżuwał nadpsutą bułkę. Kupił ją od handlarza przechodzącego między rzędami siedzeń. Poczuł nieobcą mu pustkę samotności.

Przerzucał stronice „New York Timesa” zostawionego przez pasażera, który wysiadł na poprzedniej stacji. Jego wzrok przykuły kolumny z ogłoszeniami: fantastyczne reklamy okularów, gorsetów, wygód przybrzeżnych parowców. Jedno ogłoszenie proponowało nawet lekarstwo dla cierpiących. Odrzucił gazetę. Cholerna szkoda, że to nie jest takie łatwe.

Nieświadomie zaczął pogwizdywać melodyjkę, która przyszła mu do głowy przed paroma tygodniami i nie chciała się odczepić. Pogwizdywanie zaintrygowało tęgą kobietę siedzącą po drugiej stronie przejścia. Jej równie pękata córka trzymała głowę na matczynych udach. Kobieta pokonała nieśmiałość i odezwała się do Charlesa:

– To piękna melodia, proszę pana. Czy to może piosenka panny Jenny Lind?

Charles uniósł kapelusz.

– Nie. Sam ją sobie ułożyłem.

– Och, myślałam, że to może jej. Zbieramy słynne melodie i spisujemy w nutach. Ursula pięknie je gra.

– Nie wątpię. – Mimo dobrych intencji słowa Charlesa zabrzmiały zdawkowo.

– Proszę pana, jeśli mogę się wtrącić… – wskazała „Gazette” na jego kolanach – to, co pan czyta, nie jest chrześcijańską literaturą. Proszę, niech pan weźmie moją broszurę. Bardziej podnosi na duchu.

Wręczyła mu książeczkę przypominającą te, które pamiętał z obozów w czasach wojennych. Religijna publikacja Amerykańskiego Towarzystwa Szlaku.

– Dziękuję – odparł i zaczął czytać: Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Ujrzycie niebiosa otwarte i aniołów Bożych wstępujących…1.

Rozgoryczony, znów spojrzał w okno. Nie dostrzegł aniołów ani niebios, nic, oprócz nieskończonej mrocznej prerii Illinois oraz deszczu – prawdopodobnie zwiastującego przyszłość równie ponurą jak przeszłość. Duncan miał bez wątpienia rację, gdy mówił, że nadchodzą ciężkie czasy. Charles przywarł do oparcia siedzenia i obserwował, jak ciemność umyka.

Zaczął cichutko nucić melodyjkę, która wyczarowywała cudowne pastelowe obrazy Mont Royal – czystszego, ładniejszego i większego niż przed spaleniem. Melodyjka opowiadała o straconym domu i straconej miłości, i wszystkim, co stracił podczas czterech krwawych lat purpurowego snu o Konfederacji. Opowiadała o uczuciach i szczęściu, którego on prawdopodobnie nigdy już nie zazna.

* * *

Ogłoszenie

DO CIERPIĄCYCH

Wierzyć się dosłownie nie chce, że ludzie wciąż cierpią, gdy w zasięgu ręki jest specyfik taki jak GORZKIE KROPLE PLANTACYJNE. Osoby cierpiące na ból głowy i żołądka, przygnębienie, zgagę, ból w boku lub plecach, skurcze, nieprzyjemny oddech i inne symptomy tego strasznego potwora – zaburzeń trawiennych – szczerze namawiamy do sprawdzenia tego lekarstwa.

* * *

Dziennik Madeline

Czerwiec 1865. Mój najdroższy Orry, zaczynam te zapiski w starym zeszycie, ponieważ muszę z tobą rozmawiać. Jeśli powiem, że bez ciebie całkowicie straciłam orientację i że dręczy mnie ból, to nawet w małej części nie wyrażę tego, co czuję. Postaram się zbytnio nie użalać nad sobą, ale wiem, że nie uda mi się to do końca.

Jakaś malutka cząstka mnie cieszy się, że cię tu nie ma i nie musisz oglądać ruiny ukochanej ojczyzny. Powoli zaczynamy ogarniać rozmiary zniszczeń. Karolina Południowa poświęciła tej obrzydliwej wojnie około siedemdziesięciu tysięcy mężczyzn, z czego jedna czwarta zginęła. Mówi się, że to najwyższa liczba ofiar ze wszystkich stanów.

Wyzwoleni czarni – około dwustu tysięcy – włóczą się teraz swobodnie. Stanowią połowę ludności naszego stanu albo i więcej. W zeszłym tygodniu spotkałam na drodze przy rzece Maum Ruth, która dawniej należała do Francisa LaMotte’a. Tak ściskała stary worek po mące, że aż zapytałam, co tam ma.

„Mam tu wolność i już jej nie wypuszczę”, odparła.

Odeszłam pełna smutku i gniewu. Jakiż popełniliśmy błąd, nie zapewniając naszym czarnym wykształcenia. Nie potrafią sobie dać rady w nowym świecie, wrzuceni na siłę w ten dziwny pokój.

„Naszym czarnym”… Zatrzymałam się nad tym odruchowym sformułowaniem. Czasami zapominam się i traktuję ich z góry. A przecież jestem jedną z nich. W Karolinie Południowej Murzyn w jednej ósmej jest po prostu Murzynem.

Słowa twojej siostry, Ashton, dotarły już do wszystkich w całym hrabstwie, ale w ostatnich tygodniach nikt mi niczego nie wypominał. Zawdzięczam to tobie. Darzą cię tu ogromnym szacunkiem i bardzo żałują…

Obsadziliśmy cztery poletka ryżu. Powinniśmy się doczekać zbiorów na sprzedaż. Miejmy nadzieję, że ktoś będzie mógł w ogóle cokolwiek kupić. Andy, Jane i ja pracujemy codziennie na poletkach.

Pastor Afrykańskiego Kościoła Metodystów udzielił w zeszłym miesiącu ślubu Andy’emu i Jane. Przyjęli nowe nazwisko. Andy chciał się nazywać Lincoln, ale Jane odmówiła – zbyt wielu byłych niewolników przyjmuje to nazwisko. Są więc Shermanami, co raczej nie nastawi do nich przychylnie białych! Lecz są wolnymi ludźmi. Mogą mieć takie nazwisko, jakie im się podoba.

Pobieliliśmy sosnowy dom, zbudowany w miejsce tego spalonego przez Cuffeya, Jonesa i ich motłoch. Jane przychodzi wieczorami, a Andy pracuje jako murarz i stawia ściany ich nowej chaty; rozmawiamy albo cerujemy łachy, które zastępują nam porządne ubrania – czasami zagłębiamy się w naszej „bibliotece”. Jest w niej jeden egzemplarz magazynu Godeya „Lady’s Book” z 1863 roku i dziesięć ostatnich stronic „Southern Literary Messenger”.

Jane często mówi o otwarciu szkoły, zamierza nawet napisać prośbę do nowo powstałego Biura Wyzwoleńców, by pomogło nam znaleźć nauczycielkę. Chciałabym jej pomóc – myślę, że jest to mój obowiązek, mimo że na pewno nie przysporzy mi to przyjaciół. Gorycz z powodu porażki doprowadziła do tego, że niewielu białych ma ochotę pomagać ludziom wyzwolonym piórem Lincolna i szablą Shermana.

Zanim jednak zacznę myśleć o szkole, muszę zastanowić się nad tym, jak przetrwać. Ryż nie wystarczy, żeby nas utrzymać. Wiem, że drogi George Hazard dałby nam nieograniczony kredyt, ale proszenie go o to byłoby oznaką słabości. Pod tym względem jestem bez wątpienia typową przedstawicielką Południa – butną i niechętnie zginającą kark.

Może udałoby się sprzedawać drewno sosnowe i cyprysowe z naszych lasów. Drzew w Mont Royal nie brakuje. Nic nie wiem o działaniu tartaku, ale przecież mogę się nauczyć. Potrzebny byłby sprzęt, a więc kolejna pożyczka. Może wkrótce ruszą banki w Charlestonie – zarówno George Williams, jak i nasz stary przyjaciel, wig Leverett Dawkins, spekulowali podczas wojny brytyjską walutą, trzymali ją w zagranicznych bankach, a teraz wykorzystają fundusze, by tchnąć życie w gospodarkę Karoliny Południowej. Jeśli Leverett otworzy bank, zwrócę się do niego z prośbą o pożyczkę.

Będę musiała zatrudnić robotników, zastanawiam się tylko, czy to w ogóle możliwe. Wszyscy są zmartwieni, ponieważ czarni wolą upajać się wolnością, niż pracować dla byłych właścicieli, nawet tych najłagodniejszych. Palący problem całego Południa.

Muszę ci jednak, kochanie, opowiedzieć o moim nieprawdopodobnym marzeniu, które postanowiłam zrealizować przede wszystkim. Narodziło się przed paroma dniami z miłości do ciebie, z tęsknoty i dumy, że jestem twoją żoną…

* * *

Po północy tego dnia Madeline wciąż nie mogła zasnąć. Wyszła z bielonego domu; miał teraz skrzydło z dwoma pokojami. Wdowa po Orrym Mainie zbliżała się do czterdziestki, lecz miała wciąż pełne biodra i wąską talię, jak wtedy, gdy ocalił ją na drodze przy rzece. Wiek i troski zaczęły jednak być widoczne na jej twarzy.

Płakała przez godzinę; wstydziła się tego, lecz nie potrafiła przestać. W świetle księżyca przebiegła przez rozległy trawnik. Księżyc błyszczał oślepiającą bielą ponad drzewami nad brzegiem Ashley. Madeline wypłoszyła wielką białą czaplę z miejsca, gdzie kiedyś stało molo. Ptak uniósł się ciężko i poszybował w mrok.

Odwróciła się i spojrzała w kierunku domu. Budynek wznosił się wśród dębów ze zwisającym hiszpańskim mchem. W umyśle Madeline zrodziła się wizja, wizja rezydencji, w której Orry i ona żyli jako małżeństwo. Dojrzała zgrabne kolumny i oświetlone okna. Zajeżdżały karety. Roześmiani panowie i damy przybywali z wizytą.

I w tym momencie narodził się pomysł. Serce zaczęło jej bić tak mocno, że prawie poczuła ból. Tam, gdzie teraz wznoszą się smętne bielone ściany, wybuduje nowe Mont Royal. Elegancką rezydencję, która przetrwa na zawsze jako pomnik jej męża i jego wspaniałomyślności oraz wszystkiego, co było dobre w przeszłości Mainów.

Wśród kłębiących się myśli przyszło jej do głowy, że dom nie może być dokładną repliką spalonej rezydencji. Tamto piękno było skażone – w niewidoczny sposób – zbyt wielką dawką zła. Chociaż Mainowie traktowali przyzwoicie niewolników, bez wątpienia uznawali ich za swoją własność i w ten sposób sankcjonowali system, który oznaczał również kajdany, biczowanie i śmierć lub kastrację tych, co ośmielili się próbować uciec. Pod koniec wojny Orry właściwie wyparł się tego systemu, a jego brat Cooper w młodości otwarcie go potępiał. Tak czy owak, nowe Mont Royal musi być rzeczywiście nowe, nadeszły bowiem inne czasy. Nowa epoka.

Jej oczy napełniły się łzami. Złożyła dłonie i uniosła je ku księżycowi.

– Jakoś to zrobię. Na twoją cześć…

Wyraźnie ujrzała dom, który stanie jak feniks powstały z popiołu. Jak pogańska kapłanka uniosła głowę i dłonie do jednego z bogów spoglądających na nią z gwiezdnego łuku karolińskiej nocy. Przemówiła do męża, który znajdował się gdzieś tam, wśród gwiazd.

– Przysięgam na niebo, Orry. Zbuduję ten dom. Dla ciebie.

* * *

Dziennik Madeline

Mieliśmy dziś niespodziewanego gościa. Generał Wade Hampton wracał z Charlestonu do domu. Mówi się, że z powodu jego wysokiej rangi i zaciekłości miną lata, zanim obejmie go amnestia.

Zdumiały mnie jego krzepkość i zdrowy wygląd. Tak wiele przeszedł – brat Frank i syn Preston zginęli w bitwach, stracił trzy tysiące niewolników, a wróg spalił obie jego posiadłości: Millwood i Sand Hills. Generał mieszka teraz w chałupie nadzorcy w Sand Hills i nie może uwolnić się od oskarżeń, że to on, a nie Sherman, spalił Columbię, bo chciał zniszczyć bele bawełny, by nie dostały się w ręce jankeskich łupieżców.

A on, zamiast zająć się własnymi kłopotami, interesuje się losem innych…

* * *

Na tyłach sosnowego domu Wade Hampton usiadł na pniaku służącym za krzesło. Najstarszy dowódca kawalerii generała Lee miał teraz czterdzieści siedem lat i chodził sztywno. Pięć razy odniósł rany na polu bitwy. Po powrocie do domu zgolił długą brodę; zostawił tylko kępkę pod ustami. Pozostawił jednak wielkie sumiaste wąsy i bokobrody. Pod starym popelinowym płaszczem trzymał w kaburze rewolwer inkrustowany kością słoniową.

– Pańska kawa, generale – powiedziała Madeline i wynurzyła się z cienia z dwoma parującymi cynowymi kubkami. – Z cukrem i kukurydzianą whiskey. Chociaż kawa jest, niestety, tylko wywarem z prażonych żołędzi.

– Nic nie szkodzi. – Hampton uśmiechnął się i chwycił kubek.

Madeline usiadła na skrzynce obok krzewu żółtego jaśminu. Uwielbiała te kwiaty.

– Przyjechałem zapytać, jak się pani miewa. Mont Royal należy teraz do pani…

– W pewnym sensie. Nie jestem właścicielką.

Hampton uniósł brwi, więc wyjaśniła, że Tillet Main zostawił plantację obu synom, Orry’emu i Cooperowi. Zrobił to mimo długotrwałego konfliktu z Cooperem w kwestii niewolnictwa; w końcu więzy krwi i tradycja okazały się u Tilleta silniejsze niż gniew i różnice poglądów. Jak większość ludzi tamtej epoki, ceniących swój majątek, liczył tylko na synów. Do handlowych i finansowych umiejętności kobiet odnosił się nieufnie. W testamencie zapisał córkom, Ashton i Brett, jedynie symboliczne sumy w gotówce, przekonany, że zaopiekują się nimi mężowie. Testament stanowił dalej, że w razie śmierci jednego z synów jego część przechodziła automatycznie na drugiego.

– Tak więc Cooper jest teraz jedynym spadkobiercą. Ale z szacunku dla Orry’ego wspaniałomyślnie pozwolił mi tu zostać. Dopóki on będzie właścicielem, ja zarządzam plantacją, pod warunkiem że będę spłacać dług hipoteczny. Na mnie spadają koszty prowadzenia plantacji, ale nie narzekam. To są godziwe warunki.

– I czujesz się bezpieczna w takim układzie? Chodzi mi o to, czy ten układ został jakoś zalegalizowany.

– Całkowicie. Kilka tygodni po tym, jak przyszła wiadomość o śmierci Orry’ego, Cooper sporządził umowę na piśmie i jeżeli nie złamię jej warunków, on nie może jej zerwać.

– Wiem, jak mieszkańcy Karoliny Południowej cenią więzy familijne i rodzinny majątek, więc sądzę, że Mont Royal na zawsze zostanie w rękach Mainów.

– Tak. Jestem o tym przekonana. – Tylko w tej kwestii miała całkowitą pewność. – Niestety, obecnie nie mamy ani dochodów, ani żadnych na nie perspektyw. W odpowiedzi na pana pytanie, jak się miewam, mogę więc tylko powiedzieć, że jakoś sobie daję radę.

– Sądzę, że nikt z nas nie może się spodziewać niczego więcej. Pod koniec miesiąca moja córka Sally wychodzi za pułkownika Johnny’ego Haskella. To mi nieco rozprasza chmury. – Łyknął kawy. – Wspaniała. Czy masz jakieś wiadomości od Charlesa?

– Dostałam od niego list w ubiegłym miesiącu. Pisał, że zamierza wrócić do armii, na Zachodzie.

– Zdaje się, że bardzo wielu konfederatów tak robi. Mam nadzieję, że potraktują go uczciwie. Był jednym z moich najlepszych zwiadowców. Nazywaliśmy ich Zwiadowcami z Żelaza. Zasłużył na ten przydomek, chociaż muszę przyznać, że pod koniec wojny czasami dziwnie się zachowywał.

Madeline skinęła głową.

– Też to zauważyłam, gdy wiosną przyjechał do domu. Wojna go zraniła. W Wirginii zakochał się w pewnej kobiecie, która zmarła przy porodzie. Synek jest teraz z nim.

– Rodzina to jeden z niewielu balsamów na ból – mruknął Hampton. Znów się napił. – Powiedz mi, co u ciebie naprawdę słychać.

– Tak jak mówiłam, panie generale, jakoś ciągnę. Nikt nie podnosił kwestii mojego urodzenia, więc przynajmniej z tym nie muszę się użerać.

Spojrzała na niego z uwagą, ciekawa, jak zareaguje. Czerstwa twarz Hamptona nawet nie drgnęła.

– Oczywiście słyszałem plotki. Ale to bez znaczenia.

– Dziękuję.

– Madeline, oprócz tego, że chciałem zapytać o Charlesa, przyjechałem z pewną propozycją. Wszyscy zmagamy się z trudnościami, ale ty zmagasz się z nimi samotnie. Po tym stanie włóczą się pozbawieni skrupułów ludzie obu ras. Gdybyś w którymś momencie chciała się przed nimi schronić albo gdyby z jakiegoś powodu walka okazała się za ciężka i zapragnęłabyś odpocząć, przyjedź do Columbii. Nasz dom jest zawsze dla ciebie otwarty.

– To bardzo uprzejme. Ale czy nie sądzi pan, że chaos w Karolinie Południowej wkrótce się skończy?

– Na pewno nie wkrótce. Ale możemy przyspieszyć ten dzień, stając po stronie słusznej sprawy.

Westchnęła.

– Co to za sprawa?

Wpatrywał się w błyszczącą taflę rzeki.

– Kilku dżentelmenów z Charlestonu zaproponowało mi dowództwo nad ekspedycją, która ma założyć kolonię w Brazylii. Niewolniczą kolonię. Odmówiłem. Oświadczyłem, że mój dom jest tutaj i nie myślę już kategoriami Północy i Południa, tylko Ameryki. Walczyliśmy, przegraliśmy, sprawa odrębnego kraju upadła. Stoimy w Karolinie Południowej przed bardzo poważnym problemem. Status czarnego człowieka się zmienił. Jak powinniśmy się zachować? Cóż, byli nam wierni jako niewolnicy, więc uważam, że powinniśmy ich potraktować uczciwie jako wolnych ludzi. Zagwarantować im sprawiedliwość w sądach. Dać prawo wyborcze, jeśli spełnia warunki, tak samo jak dajemy je białym. Jeśli to zrobimy, wędrujące tłumy osiądą i czarni znów uznają Karolinę Południową za swój dom, a białych za przyjaciół.

– Naprawdę pan w to wierzy, generale?

Lekko zmarszczył brwi, być może się zdenerwował.

– Tak. Tylko pełna sprawiedliwość i współczucie mogą przynieść ulgę temu stanowi.

– Muszę przyznać, że jest pan bardziej liberalny w stosunku do czarnych niż większość białych.

– To nie jest tylko kwestia moralna, ale też praktyczna. Nasze ziemie są zniszczone, domy spalone, pieniądze i obligacje są bezwartościowe, a w naszych domach kwaterują żołnierze. Czy powinniśmy jeszcze pogarszać sytuację, udając, że nasza sprawa nie jest stracona? Że może jakoś przetrwa? Myślę, że była stracona od samego początku. Nie brałem udziału w konwencji w tysiąc osiemset sześćdziesiątym roku, ponieważ uważałem, że secesja jest nieprawdopodobną głupotą. Czy mamy znów żyć iluzjami? Prowokować akcje odwetowe tylko dlatego, że chcemy się odciąć od godnego podziwu wysiłku odnowienia Unii?

– Bardzo wielu ludzi się temu sprzeciwia – zauważyła.

– Jeśli dżentelmeni pokroju pana Stevensa i pana Sumnera spróbują mnie zmusić do zrównania mojego statusu społecznego ze statusem czarnych, sam będę się sprzeciwiał. Lecz jeśli w Waszyngtonie zachowają rozsądek… i my również… odbudowa okaże się całkiem realna. Jeżeli jednak naszym ludziom znów przyjdą do głowy stare głupie pomysły, zacznie się po prostu nowa wojna.

Znów westchnęła.

– Mam nadzieję, że zwycięży zdrowy rozsądek, chociaż nie jestem o tym przekonana.

Hampton wstał i ujął jej dłonie.

– Nie zapomnij o mojej propozycji. Azyl, kiedykolwiek zapragniesz.

Pod wpływem impulsu ucałowała go w policzek.

– Jest pan dobrym człowiekiem, generale. Niech pana Bóg błogosławi.

Odjechał na swoim pięknym rumaku aleją wysadzaną dębami i zniknął tam, gdzie łączyła się z drogą biegnącą wzdłuż rzeki.

* * *

O zmroku Madeline szła przez leżące odłogiem poletko i zastanawiała się nad tym, co usłyszała od Hamptona. Jak na dumnego pokonanego człowieka prezentował zdumiewająco wielkoduszne poglądy. I miał rację w swoich przewidywaniach co do przyszłości Karoliny Południowej. W razie powrotu Południa do starego systemu radykalni republikanie z Północy uznają to za pretekst do odwetu.

Jej sandał, uszyty z resztek skóry i rzemyka, trafił na coś ostrego. Rozgarnęła piach i odkryła skałę, mniej więcej wielkości dwóch dłoni. Wraz z Shermanami znajdowała wiele podobnych głazów podczas prac na czterech obsianych poletkach. Zastanawiało ich to, bo na nizinach rzadko trafiały się skały.

Oczyściła znalezisko z ziemi. Było żółtawe z ciemniejszymi pasmami i wydawało się porowate. Łatwo dało się przełamać je na pół. A przecież skały nie kruszą się w taki sposób. Ale jeśli to nie była skała, to co?

Podniosła obie połówki do twarzy. Oczy z wiekiem coraz bardziej ją zawodziły. Ponieważ nigdy wcześniej nie rozłupywała takich dziwacznych głazów, nie była przygotowana na smród. Zatkała nos. Odrzuciła kawałki ze wstrętem i pospieszyła do sosnowego domu. Cień sunął przed nią po ziemi szkarłatny jak rozlana krew.

* * *

Dziennik Madeline

Chciałabym mieć wiarę gen. H., że ludzie w Karolinie Południowej dostrzegą mądrość i praktyczność uczciwej gry wobec wyzwolonych czarnych. Chciałabym wierzyć, że zachowają się rozsądnie, uznają porażkę i zniosą jej konsekwencje. Lecz nie wierzę w to. Dopadł mnie znów mroczny nastrój.

Stało się to tego wieczoru, gdy rozłupałam jedną z tych dziwnych skał, które mi pokazywałeś przed wojną. Co za smród! Nawet nasza ziemia zgorzkniała i przegniła. Odebrałam to jako znak. Ujrzałam przyszłość spływającą żółcią i trucizną.

Przebacz mi, Orry, nie wolno mi tak pisać.

1 J 1,51.

Rozdział 2

O zmierzchu w dniu wizyty Hamptona w Mont Royal młoda kobieta pospiesznie skręciła w nowojorską Chambers Street. Jedną ręką podtrzymywała czepek, w drugiej ściskała pokryte podpisami kartki papieru.

Zaczęło mżyć. Szybko wetknęła papiery pod pachę, by nie zmokły. Z przodu majaczył namiot należącego do Wooda teatru New Knickerbocker. Tam właśnie zmierzała. Teatr był chwilowo zamknięty, bo aktorzy przygotowywali premierę, a młoda kobieta spóźniła się na nadzwyczajną próbę zwołaną przez właściciela na wpół do ósmej.

Spóźniła się z ważnego powodu. Zawsze miała jakiś powód i za każdym razem był równie istotny jak jej kariera zawodowa. Tak wychował ją ojciec. Odkąd ukończyła piętnaście lat, działała aktywnie na rzecz zniesienia niewolnictwa. Teraz miała dziewiętnaście i walczyła o prawa dla kobiet, o prawo do głosowania i sprawiedliwsze prawa rozwodowe, choć sama była niezamężna. Ale powodem, dla którego teraz całe popołudnie zbierała podpisy, byli Indianie, a szczególnie plemię Szejenów, podstępnie zdziesiątkowane podczas ubiegłorocznej masakry nad Sand Creek. W petycji adresowanej do Kongresu i Biura do spraw Indian przy Departamencie Spraw Wewnętrznych domagano się odszkodowań za Sand Creek i całkowitego zerwania z tak zwanym planem Chivingtona.

Skręciła w lewo w mroczny korytarz prowadzący do drzwi na scenę. Pracowała dla Claudiusa Wooda zaledwie od półtora tygodnia, ale już poznała jego straszliwy temperament. W dodatku pił. Prawie na każdej próbie można było wyczuć od niego alkohol.

Wood po raz pierwszy zobaczył ją w roli Rozalindy w teatrze Arch Street w Filadelfii i zaoferował jej dużo pieniędzy. Miał jakieś trzydzieści pięć lat. Oczarował ją wyszukanymi manierami, przepięknym głosem i miną zblazowanego światowca. Zaczynała już jednak żałować, że opuściła trupę pani Drew i podpisała kontrakt z Woodem na cały sezon.

Choć Louisa Drew ponaglała ją do przyjęcia tej oferty i tłumaczyła, że to olbrzymi krok naprzód, przestrzegała ją jednak przed tym, co może ją czekać w Nowym Jorku.

– Jesteś dojrzałą i utalentowaną młodą kobietą, Willo. Ale pamiętaj, że tam roi się od brutalnych mężczyzn. Masz tam jakichś przyjaciół? Kogoś, do kogo mogłabyś się zwrócić w razie potrzeby?

Willa zastanawiała się przez chwilę.

– Eddiego Bootha – powiedziała w końcu.

– Znasz Edwina Bootha?

– Tak. Kiedy byłam mała, występował razem z moim ojcem na złotonośnych polach. Mieszkaliśmy w St. Louis. Od tamtego czasu widziałam Eddiego kilkakrotnie. Teraz spędza czas samotnie, odkąd jego brat, Johnny, zabił prezydenta. Nigdy nie zaprzątałabym mu głowy błahostkami.

– Oczywiście, że nie. Grunt, że jest ktoś na wypadek nagłej potrzeby. – Pani Drew zawahała się. – Uważaj na tego Wooda.

Mimo pytań starsza kobieta nie chciała wdawać się w szczegóły.

– Wkrótce zrozumiesz, co mam na myśli – rzuciła jedynie. – Nie lubię mówić źle o kolegach po fachu, ale niektóre aktorki… te ładniejsze… miały z Woodem problemy. Nie powinnaś jednak z tego powodu zmarnować szansy. Po prostu bądź ostrożna.

* * *

Młodą kobietą idącą spiesznie korytarzem była Willa Parker. Wysoka, długonoga, wystarczająco szczupła, by grać męskie role, jednocześnie obdarzona miękkimi, pełnymi kształtami idealnymi dla Julii. Miała szeroko rozstawione, lekko skośne oczy, które nadawały jej twarzy egzotyczny wygląd, i włosy tak jasne, że błyszczały srebrzyście, gdy stała na scenie w świetle reflektorów. Pani Drew z czułością nazywała Willę „łobuziakiem”. Jej mąż, John Drew, pochodzący z Irlandii, nazywał ją „jasnowłosym duszkiem”.

Miała gładką skórę, pełne usta, a zarys podbródka nadawał jej twarzy wyraz siły. Czasami wydawało jej się, że przeżyła już czterdzieści lat. Matka zmarła, gdy Willa ukończyła trzy lata, ojciec, kiedy miała czternaście, a w teatrze występowała od szóstego roku życia. Była jedynym dzieckiem kobiety, której nie mogła pamiętać, i ciężko pracującego mężczyzny o liberalnych poglądach. Kochała ojca z całkowitym oddaniem. Pewnego dnia atak serca powalił go podczas sceny burzy w Królu Learze.

Peter Parker należał do aktorów, którzy oddają się temu, co robią, z żarliwością i entuzjazmem. Już jako młody człowiek uświadomił sobie jednak, że jego talent zapewni mu tylko środki do życia i jego nazwisko nigdy nie znajdzie się jako pierwsze na afiszu. Zaczynał od dziecięcych ról w rodzinnej Anglii, po czym dorastał do dorosłych ról wykonywanych w klasycznym, napuszonym stylu Johna Philipa Kemble’a i Sarah Siddons. Gdy ukończył dwadzieścia lat, zaczął występy ze wspaniałym Keanem i porzucił klasycyzm dla jego naturalizmu. Aktor miał robić wszystko, czego wymagała rola, w razie potrzeby nawet krzyczeć i czołgać się po podłodze.

To właśnie po pierwszym angażu u Keana porzucił na zawsze swoje rodowe nazwisko Potts. Zbyt wielu przezwisk dorobił się wśród aktorskiej braci – Doniczka, Nocnik2 – i to skłoniło go do przyjęcia nazwiska Parker, które, jak sądził, było praktyczniejsze i budziło większy szacunek. Willa znała rodowe nazwisko ojca i ta historia ją bawiła, ale od najmłodszych lat myślała o sobie jako o Parker.

Ojciec nauczył ją rozmaitych sztuczek technicznych, różnych stylów grania i wielu innych rzeczy, wśród których na czoło wysuwały się typowe dla aktorów energia, idealizm, encyklopedyczna znajomość teatralnych przesądów oraz optymizm, tak niezbędny, by przetrwać w tym zawodzie. Teraz, zbliżając się do sceny, Willa korzystała z tego optymizmu i przekonywała siebie, że pracodawca nie będzie się złościł.

W cieniu przy drzwiach podstarzały portier próbował naciągnąć gumowy płaszcz przeciwdeszczowy.

– Jest w biurze, panno Parker. Pyta o panią co pięć minut.

– Dziękuję, Joe. – To tyle, jeśli chodzi o optymizm.

Portier zadzwonił kluczami, szykując się do zamknięcia sceny. Wychodził wcześnie. Może pan Wood dał mu wolny wieczór.

Willa pędziła za kulisy, lawirując między wiązkami niepomalowanych gałęzi lasu Birnam, który ma przyjść do zamku Dunzynan w następnym spektaklu. Obszerne nadscenie pachniało świeżym drewnem, starymi kosmetykami i kurzem. Światło wlewało się przez na wpół otwarte drzwi. Willa usłyszała głęboki głos Wooda:

 

Dalej! czas nagli; już dzwonka wezwanie

Daje mi sygnał. Nie słysz go, Dunkanie

Bo tego dzwonka melodia straszliwa

Do nieba ciebie lub do piekła wzywa3.

 

Powtórzył do piekła wzywa, zmieniając modulację głosu.

Willa stała bez ruchu przy drzwiach biura i drżała z przerażenia. Gdzieś poza sceną jej pracodawca ćwiczył jedną z głównych partii bohatera Makbeta. Ta sztuka Szekspira zdaniem większości aktorów przynosiła pecha, chociaż niektórzy składali to na karb walk na scenie i raczej w tym dopatrywali się przyczyn rozpłatanych głów, niefortunnych upadków, złamanych rąk i nóg. Przesąd wciąż się jednak utrzymywał. Willa, jak wielu innych aktorów i aktorek, śmiała się z tego, a jednocześnie starała się zachowywać zgodnie z obowiązującymi przesądami. Unikała powtarzania wersetów za kulisami, w garderobie czy pokoju aktorów. Zawsze mówiła o Makbecie jako o „szkockiej sztuce”, bo wymówienie tytułu w teatrze gwarantowało nieszczęście.

Spojrzała za siebie w ciemność. Gdzie byli inni członkowie zespołu? Sądziła, że powinni być na próbie. W ciszy usłyszała jedynie leciutkie skrzypnięcie – może to teatralny kot wyruszył na łowy. Miała ochotę uciekać.

– Kto tam?

Najpierw cień, a potem Claudius Wood ukazał się w drzwiach, które z impetem otworzył na oścież. Prostokąt światła padającego z gazowej latarni powiększył się i objął zasięgiem Willę stojącą z papierami w ręce.

Wood miał rozwiązany krawat, rozpiętą koszulę i podwinięte rękawy. Spojrzał na nią spode łba.

– Miałaś być o wpół do ósmej. Spóźniłaś się o czterdzieści minut.

– Panie Wood, przepraszam. Trochę się przeciągnęło.

– Co się przeciągnęło? – Zauważył kartki z podpisami. – Jeszcze jedna z twoich radykalnych krucjat?

Przestraszyła się, gdy wyrwał jej petycję.

– Och, Chryste! – rzucił. – Biedni, nieszczęśliwi Indianie. Tylko, jeśli można, nie w czasie, za który płacę. Obetnę ci pensję. No, chodź! Zabierzmy się wreszcie do roboty.

Coś bliżej nieokreślonego ostrzegało ją, by uciekać z tego opustoszałego teatru, od tego postawnego mężczyzny, którego przystojna twarz zaczęła się już pokrywać na policzkach siatką żył, a nos stawał się porowaty i bulwiasty. Ale bardzo chciała zagrać tę trudną rolę, którą jej zaproponował, przeznaczoną dla bardziej doświadczonej aktorki i do tego utalentowanej. Gdyby Willa odniosła sukces, wpłynęłoby to korzystnie na jej dalszą karierę.

A jednak…

– Czy nikt więcej nie przyjdzie?

– Nie dzisiaj. Sądzę, że sceny, które gramy razem, wymagają szczególnej uwagi.

– Czy nie moglibyśmy ich ćwiczyć na scenie? Bądź co bądź to szkocka sztuka.

Wood ryknął śmiechem i poczuła się upokorzona.

– Chyba nie wierzysz w te bzdury. Ty, taka inteligentna i postępowa kobieta. – Przeciągnął palcem po kartkach i zwrócił je Willi. – Gramy Makbeta i będę próbował, gdzie zechcę. A teraz wchodź i zaczynamy.

Obrócił się i wszedł do biura. Willa podążyła za nim. Jakiś wewnętrzny głos mówił jej, że Wood ma rację, a przesądy to dziecinada. Ale jej ojciec na pewno by się martwił.

Gdzieś na górze, nad ich głowami, zagrzmiało. Burza przybierała na sile. Willa, wciąż ulegając zabobonom, była przekonana, że nad ulicą gromadzą się piekielne moce. Miała lodowate ręce, gdy szła za pracodawcą.