Maleńka - Anna H. Niemczynow - ebook + audiobook

Maleńka ebook i audiobook

Anna H Niemczynow

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

14 osób interesuje się tą książką

Opis

Zofia Wolant-Abramowicz, z zawodu tłumaczka, ma na koncie nieudane małżeństwo i córkę z tego związku. Kobieta wychodzi ponownie za mąż za mężczyznę będącym spełnieniem jej marzeń.

Sielanka jednak nie trwa długo, gdyż mąż nie do końca akceptuje pasierbicę i pomimo starań nie udaje mu się tego ukryć. Gdy córka Zofii kończy osiemnaście lat, ta postanawia zabrać ją w niezapomnianą podróż po Stanach Zjednoczonych. W wyprawę, która miała być przygodą tylko dla matki i córki, nieoczekiwanie wkracza Oliwer Prinz, przystojny młody kardiolog. Nie przeszkadza mu fakt, że Zofia jest od niego o dziesięć lat starsza i… jest mężatką.

Czy rzeczywiście życie zaczyna się po czterdziestce?
Czy drugie małżeństwa są bardziej udane od pierwszych?
Jak mocno można kochać dziecko i ile jest się w stanie dla niego poświęcić?
Jak silna jest potęga intuicji i czy powinniśmy jej bezgranicznie ufać?

Te i inne ważne pytania padają pomiędzy wierszami opowieści Anny H. Niemczynow. Autorka z właściwą sobie lekkością splata rozpięte między przeszłością a teraźniejszością ludzkie losy, portretując postaci po mistrzowsku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 432

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 35 min

Lektor: Magda Karel

Oceny
4,5 (261 ocen)
178
50
20
10
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sandrusia1651

Nie polecam

Nie da się czytać tej książki, przeczytałam 100 stron. Nie dam rady więcej.
DorotaForma

Nie polecam

Nudziła mnie
20
zaczytanakawa

Nie oderwiesz się od lektury

NAJLEPSZA KSIĄŻKA ANI! CZYTAJCIE ❤️❤️
20
Katarzyna0031

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, polecam 😊
00
KorneliaRio

Z braku laku…

strata czasu
00

Popularność




Co­py­ri­ght © by Anna Har­łu­ko­wicz-Niem­czy­now 2023 Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy 2023
Wy­dawca: NA­TA­LIA GO­WIN
Re­dak­cja: KA­TA­RZYNA WOJ­TAS
Ko­rekta: MAG­DA­LENA CE­GLARZ, ANNA GO­DLEW­SKA, KA­TA­RZYNA WOJ­TAS
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: Pa­weł Pan­cza­kie­wicz / PAN­CZA­KIE­WICZ.ART.DE­SIGN – www.pan­cza­kie­wicz.pl
Zdję­cie na okładce © Mag­da­lena Wa­si­czek / Tre­vil­lion Ima­ges
Skład i ła­ma­nie: JENA
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji: PAU­LINA KU­REK
W tek­ście wy­ko­rzy­stano tek­sty pio­se­nek: „Moja i twoja na­dzieja”, Hey, s. 25; „O czym ma­rzy dziew­czyna”, I. San­tor, s. 28; „Czter­dzie­ści lat mi­nęło”, A. Ro­sie­wicz, s. 147 i „San Fran­ci­sco”, Scott McKen­zie, s. 290.
War­szawa 2023
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67790-15-4
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11a 01-527 War­szawawww.wy­daw­nic­two­luna.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Re­mi­giu­sza.

Nie wiem, czym so­bie za­słu­ży­łam,że po­zwo­lono mi byćTwoją mamą.

CZĘŚĆ 1

Głosy, które sły­szymy w sa­mot­no­ści, cichną i zni­kają, gdy wcho­dzimy do świata.

Roz­dział 1

Nie wszyst­kie go­dziny two­jego ży­ciamu­szą przy­no­sić efekty.

Może za­dbaj naj­pierwo sub­telne tę­sk­noty swo­jego serca.

Po­czy­taj książkę.Och, tak! Po­czy­taj.Czy­ta­nie ksią­żek nas zmie­nia.Ich pi­sa­nie rów­nież.

Hisz­pań­ska ko­ronka i krój sy­renki ni­gdy nie wy­cho­dzą z mody – po­my­ślała, za­pa­trzyw­szy się na fo­to­gra­fię, która mimo upływu de­kady wy­glą­dała rów­nie do­brze, jak wów­czas gdy chwa­liła się nią przy­ja­ciół­kom. Jakże one jej za­zdro­ściły. Nie, nie tej su­kienki, cho­ciaż może i tro­chę też, ale w głów­nej mie­rze ich emo­cje kon­cen­tro­wały się na czymś in­nym. A ra­czej na kimś in­nym.

Wes­tchnęła, cho­ciaż obie­cała so­bie tego nie ro­bić, i jakby na za­wo­ła­nie przy­kle­iła do twa­rzy wy­stu­dio­wany uśmiech, dzięki wie­lo­let­nim ćwi­cze­niom wy­glą­da­jący na tyle na­tu­ral­nie, że bez trudu zo­sta­łaby za­trud­niona jako mo­delka do zdjęć re­kla­mu­ją­cych ga­bi­nety me­dy­cyny es­te­tycz­nej. Zmierz­wiła dłu­gie blond włosy, za­uwa­ża­jąc gdzie­nie­gdzie srebrne ko­smyki, i nie­mal rów­no­cze­śnie zła­pała za ka­len­darz, by wci­snąć gdzieś w na­pięty plan ży­cia wi­zytę u fry­zjerki. Zo­fia Wo­lant-Abra­mo­wicz, dla współ­pra­cow­ni­ków po pro­stu Wo­lant, nie na­le­żała do trwo­nią­cych czas. Dla niej zna­cze­nie miała każda se­kunda. Może wła­śnie dzięki dys­cy­pli­nie du­cho­wej, jaką na co dzień za­cho­wy­wała, uda­wało jej się go­dzić ży­cie oso­bi­ste z za­wo­do­wym? W każ­dym ra­zie nad tym za­sta­na­wiały się jej przy­ja­ciółki, któ­rych nie miała wiele.

– Mamo, mamo, zo­bacz! – Julka pod­ska­ki­wała obok okna, eks­cy­tu­jąc się tym, co wi­dzi na ze­wnątrz.

Zo­fia, po­chło­nięta pla­no­wa­niem, nie zwra­cała uwagi na córkę.

– Mamo, no chodź! – Dziew­czyna po­cią­gnęła ją do lśnią­cego czy­sto­ścią, mimo trwa­ją­cej w pełni zimy, okna.

Ka­len­darz Zo­fii upadł na pod­łogę. Wy­ćwi­czona, ni­czym naj­lep­sza ak­torka, zdo­łała ukryć swoje nie­za­do­wo­le­nie z tego po­wodu.

– Nie­zły, co? – po­wie­działa dziew­czyna z za­chwy­tem. W jej po­licz­kach po­ja­wiły się uro­cze do­łeczki za­wsze roz­czu­la­jące matkę. – Mamo! W ży­ciu nie wi­dzia­łam pięk­niej­szego. Po­doba ci się?

– Ale co ma mi się po­do­bać?

– Jak to co? Sa­mo­chód May­erów. Musi mieć z mi­lion pięć­set sto dzie­więć­set koni me­cha­nicz­nych. Jak taki przy­grzmoci z rury, to... Brr! – Nie­spełna osiem­na­sto­latka uda­wała, że sie­dzi za kół­kiem. Wy­da­wała z sie­bie dźwięki imi­tu­jące war­kot sil­nika, prze­miesz­cza­jąc się po po­łą­czo­nym z ja­dal­nią i kuch­nią sa­lo­nie.

Zo­fia pod­nio­sła z pod­łogi ka­len­darz i po­now­nie za­jęła się pla­no­wa­niem.

– Po­wiedz Le­onowi, żeby ci taki ku­pił. No po­wiedz, po­wiedz, pro­szę. – Na­sto­latka zło­żyła dło­nie jak do mo­dli­twy, jak miała to w zwy­czaju, gdy chciała uzy­skać coś z po­zoru nie­moż­li­wego.

Zo­fia prze­wró­ciła oczami.

Do­piero na­ro­bi­ła­bym so­bie wro­gów, jeż­dżąc czer­wo­nym po­rsche – po­my­ślała, lecz nie po­wie­działa tego na głos. Za­miast tego, naj­de­li­kat­niej jak tylko umiała, zwró­ciła Julce uwagę, że ta nie po­winna na­zy­wać jej męża Le­onem, lecz tatą. Wszak nie kto inny, jak wła­śnie on, był oj­cem dziew­czyny naj­bar­dziej.

Sama nie wie­działa, dla­czego to robi. Może z chęci za­cho­wa­nia po­zo­rów? Sta­no­wili prze­cież taką piękną i przy­kładną ro­dzinę. Ele­gancka ona, wpły­wowy on, ten ich dom za tak zwane mi­liony mo­net i dłu­go­noga ko­pia swo­jej matki, Ju­lia – ide­alny ob­ra­zek. Byli ni­czym kadr z ame­ry­kań­skiego filmu. Rysę na szkle sta­no­wiło tylko jedno drobne „ale” i wła­śnie to „ale” Zo­fia za­mra­żała w swo­ich my­ślach, nie chcąc spoj­rzeć praw­dzie w oczy.

Bo po co coś zmie­niać? Bo do­brze jest, jak jest. Bo inni mają go­rzej – my­ślała, uśmie­cha­jąc się pra­wie za­wsze i pra­wie do wszyst­kich. Uśmiech nic nie kosz­to­wał, a ma­sko­wał naj­le­piej. Wy­da­wało się, że Zo­fii nie prze­szka­dza to, że w grun­cie rze­czy za­mknięta jest w zło­tej klatce. Tylko cza­sami ła­pała się na tym, że czuje prze­ra­że­nie, iż za­czyna się w tej klatce ko­ko­sić, za­ko­pu­jąc gdzieś od­wagę, z któ­rej za­sły­nęła, gdy zmu­szona była ucie­kać tak, jak stała, od bio­lo­gicz­nego ojca swo­jej je­dy­nej córki. Dziś była inną Zo­fią niż po­nad de­kadę temu. Niż wtedy, kiedy po­wstało jej ślubne zdję­cie z „księ­ciem” Le­onem.

Kilka dni póź­niej

Dla­czego wolę cier­pieć, za­miast wy­ra­zić ja­sno i spo­koj­nie swoje zda­nie? – za­sta­na­wiała się Zo­fia, wpa­tru­jąc się śle­pym wzro­kiem w po­kaź­nych roz­mia­rów szafę, gdzie w rów­nych rzę­dach wi­siały jej mar­kowe, nie­po­trzebne do szczę­ścia su­kienki.

Zda­wało się, że kie­dyś, bez tych wszyst­kich do­dat­ków, miała w so­bie wię­cej ra­do­ści niż te­raz, a już na pewno była spo­koj­niej­sza. Nie po­trze­bo­wała tego wszyst­kiego, bo i po co? Jako tłu­maczka li­te­ra­tury i tak więk­szość czasu spę­dzała w domu po­chy­lona nad po­wie­rzo­nymi jej tek­stami. Była w niej pew­nego ro­dzaju dwo­istość. Cho­ciaż uwiel­biała swoje spo­kojne ży­cie z kub­kiem her­baty w dłoni, a je­śli miała do wy­boru huczną im­prezę albo wy­spa­nie się, to za­wsze wy­bie­rała to dru­gie, jed­nak gdzieś z dna jej serca wy­nu­rzała się tu­ła­cza du­sza, pra­gnąca od czasu do czasu wsiąść do byle ja­kiego po­ciągu i wy­ru­szyć da­leko, w siną dal, by z za­cie­ka­wie­niem ob­ser­wo­wać in­nych lu­dzi.

Leon, jej drugi mąż, znał jej pra­gnie­nia i speł­niał je ostat­nimi czasy z nie­zwy­kłą hoj­no­ścią. Tyle że... no wła­śnie. Po­trzą­snęła głową, roz­bu­dza­jąc wzrok, i sku­piła się na tym, aby wy­brać od­po­wied­nią na ten wie­czór su­kienkę. Naj­chęt­niej zo­sta­łaby w domu, zro­biła so­bie ku­bek go­rą­cego ka­kao i w ci­szy po­oglą­dała ja­kiś se­rial do­ku­men­talny, ale wie­działa, że je­śli od­mówi mę­żowi to­wa­rzy­stwa, ten jed­nym gry­ma­sem twa­rzy sprawi, że bę­dzie się czuła jesz­cze go­rzej.

IWatch za­wi­bro­wał na jej dłoni, rzu­ciła więc okiem na wy­świe­tlacz, po czym od­czy­tała wia­do­mość.

Cie­szę się, że bę­dzie­cie. Obie­ca­łam so­bie,

że tym ra­zem będę mó­wiła mniej☺

Na­pi­sała to Ju­styna Mayer.

Zo­fia nie uwie­rzyła w obiet­nicę są­siadki, Po­lki, któ­rej wy­star­czyło kilka lat na emi­gra­cji, aby z Ma­jew­skiej stać się May­erową. Cho­ciaż nie chciała jej oce­niać, bo prze­cież co jej do tego, to jed­nak ta zmiana na­zwi­ska z pol­skiego na nie­miec­kie po­wo­do­wała w niej nie­smak. Nie prze­pa­dała za są­siadką, lecz tę­sk­nota za oj­czy­stym kra­jem i moż­li­wo­ścią po­roz­ma­wia­nia w ję­zyku pol­skim była dla Zo­fii tak silna, że spo­ty­kała się ona z ludźmi, któ­rym w in­nych oko­licz­no­ściach z pew­no­ścią nie po­da­ro­wa­łaby swo­jego czasu.

– Je­steś go­towa, skar­bie? – za­py­tał Leon, wsu­nąw­szy głowę mię­dzy drzwi a fu­trynę. Wy­stra­szył ją. – Wszystko w po­rządku?

– Tak, tak. Po pro­stu za­my­śli­łam się.

– Ślicz­nie wy­glą­dasz.

– Dzię­kuję.

Mąż zmie­rzył ją od stóp do głów, po­dzi­wia­jąc brą­zową krótką su­kienkę z fal­ban­kami, która le­żała na niej jak na naj­lep­szej mo­delce.

Mimo zbli­ża­ją­cej się ma­gicz­nej czter­dziestki Zo­fia nie wy­glą­dała na swój wiek. Pro­wa­dziła bar­dzo hi­gie­niczny tryb ży­cia. Wy­sy­piała się, me­dy­to­wała, była ak­tywna fi­zycz­nie, zwra­cała uwagę na to, co i ile je, i wy­bie­rała tylko taką li­te­ra­turę, która jej zda­niem wzmac­niała ją od we­wnątrz. Gdyby po­pa­trzeć na Zo­fię z boku, ci­snęło się na usta tylko jedno słowo: „ideał”. A jak po­wszech­nie wia­domo, prze­by­wa­nie w oto­cze­niu tego typu lu­dzi nie na­leży do ła­twych. Cho­ciaż ni­gdy ni­komu nie po­wie­działa złego słowa i dla wszyst­kich sta­rała się być tak życz­liwa, jak to tylko moż­liwe, lu­dzie od­su­wali się od niej. Była jak słońce – ścią­gała bla­skiem, a po­tem pa­rzyła bi­ją­cym od sie­bie nad­mier­nym cie­płem. By­wały mo­menty, że nie mo­gła so­bie z tym po­ra­dzić. Wów­czas, jak więk­szość ko­biet, pła­kała w po­duszkę.

– Czy mogę cię o coś pro­sić, skar­bie? – rzu­ciła do męża, szczot­ku­jąc swoje dłu­gie włosy.

Wy­glą­dał na za­do­wo­lo­nego. Wło­żył błę­kitną ko­szulę i mu­siała przy­znać, że wraz z upły­wem czasu po­do­bał jej się co­raz bar­dziej. Fakt, że w ciągu ostat­nich mie­sięcy ubyło mu kilka ki­lo­gra­mów, z pew­no­ścią się do tego przy­czy­nił.

– Oczy­wi­ście, proś, o co tylko chcesz – za­chę­cił, wią­żąc kra­wat.

No już, już, od­wagi – po­pę­dzała sie­bie w du­chu. Czas zda­wał się dłu­żyć, gdy pa­trzyła na męża. Chciała mó­wić, a jed­nak słowa grzę­zły na ję­zyku, za żadne skarby nie chcąc opu­ścić bez­piecz­nej prze­strzeni gar­dła.

– Zo­siu? Wszystko w po­rządku?

Za­ci­snęła zęby, aby nie za­uwa­żył jej trzę­są­cej się brody. Splo­tła dło­nie za ple­cami, nie mo­gąc za­pa­no­wać nad pal­cami sku­bią­cymi skórki przy pa­znok­ciach.

– Cho­dzi o to, że... No do­brze, po­wiem wprost. Czy mógł­byś nie pić dzi­siej­szego wie­czoru? – wy­rzu­ciła z sie­bie, nie mo­gąc uwie­rzyć, że jed­nak jej się to udało. Strach przed za­da­niem py­ta­nia znikł, ustę­pu­jąc lę­kom zwią­za­nym z otrzy­ma­niem od­po­wie­dzi.

Leon za­stygł w bez­ru­chu. Zo­fia ob­lała się zim­nym po­tem.

– Ależ oczy­wi­ście, skar­bie – uśmiech­nął się sztucz­nie. – Prze­cież wiesz, że je­steś dla mnie naj­waż­niej­sza. Ja­sne, że nie będę pił – po­wie­dział, po czym pod­szedł do niej, by za­mknąć ją w peł­nym cie­pła uści­sku. Po­ca­ło­wał ją w szyję, po­li­czek, a na końcu w usta.

Pach­niał tak jak na pierw­szej randce albo jesz­cze pięk­niej. Przy­mknęła po­wieki, za­cią­ga­jąc się wo­nią jego per­fum, na któ­rych ni­gdy nie oszczę­dzał. Wez­brała w niej bło­gość.

Jest do­brze – po­my­ślała, czu­jąc pod po­wie­kami pa­lące łzy. – Jest do­brze.

– Wchodź­cie, wchodź­cie. Na­resz­cie je­ste­ście. Zo­siu, jak ty pięk­nie wy­glą­dasz. Co za fi­gura! Ty na­wet w zi­mo­wym płasz­czu masz wi­doczną ta­lię. Już wszy­scy są, cze­ka­li­śmy tylko na was. Wiesz, Zo­sieńko, tak jak ci na­pi­sa­łam, obie­ca­łam so­bie, że dziś nie będę się za wiele od­zy­wać. – Ju­styna ge­stem dłoni za­mknęła usta na nie­wi­dzialny klu­czyk i wy­rzu­ciła go za sie­bie.

Zo­fia uśmiech­nęła się do go­spo­dyni naj­cie­plej, jak to moż­liwe, po czym pu­ściła Julkę przo­dem.

– Jul­cia, daj kurtkę. Zresztą, po co wam kurtki, prze­cież tak bli­sko ma­cie do nas. Ino przez ulicę. Trzeba było przyjść w kap­ciach.

– Moja żona mia­łaby przyjść w kap­ciach? – zdzi­wił się Leon.

– Ach, tak, Leoś. Masz ra­cję. Zo­sia za­wsze taka per­fek­cyjna. Ona na­wet śmieci wy­nosi w peł­nym ma­ki­jażu.

Z me­lo­dii słów Ju­styny biło sar­ka­zmem, lecz zda­wało się, że je­dy­nie Zo­fia to za­uważa.

Go­spo­dyni za­pro­siła ich do sa­lonu, gdzie grała gło­śna mu­zyka wy­do­by­wa­jąca się z trzech elek­trycz­nych gi­tar.

– To nasi przy­ja­ciele z Pol­ski – po­wie­działa, wska­zu­jąc na gi­ta­rzy­stów. – A to nasi są­sie­dzi, rów­nież Po­lacy. – Mach­nęła w stronę Zo­fii, Julki i Le­ona.

Zo­fia uśmie­chała się, po­ta­ku­jąc głową i pró­bu­jąc za­pa­mię­tać imiona nowo po­zna­nych. Ju­lia, jak to zwy­kle ona, bu­jała w chmu­rach za­jęta wła­sną wy­obraź­nią. Na­to­miast Leon odłą­czył się od swo­ich pań, pod­szedł do męż­czyzn i ści­ska­jąc ich dło­nie, chi­cho­tał gło­śno. Zo­fia przy­glą­dała się mę­żowi z od­dali i na­wet cie­szyło ją, że jest w ich ro­dzi­nie ktoś, kto nie ma naj­mniej­szych pro­ble­mów z na­wią­zy­wa­niem kon­tak­tów.

– Usiądź, Zo­siu, o tu­taj może? – Ju­styna wska­zała wolne miej­sce.

Zo­fia usia­dła, a obok niej usa­do­wiła się Ju­lia, plą­dru­jąc wzro­kiem wszystko, co go­spo­dyni usta­wiła na stole. A było na co pa­trzeć. Śle­dzie w śmie­ta­nie, bi­gos, swoj­ska wę­dlina z praw­dzi­wej wę­dzarni, sa­łatka ja­rzy­nowa, ko­reczki i kilka ro­dza­jów cia­sta. Ser­nik, kar­patka, ja­błecz­nik, cia­sto cze­ko­la­dowe – jed­nym zda­niem: praw­dziwa uczta, jak przy­stało na pol­ską pa­nią domu z krwi i ko­ści.

– Wszystko wy­gląda pysz­nie, Ju­stynko. Na­pra­co­wa­łaś się – po­wie­działa Zo­fia, pró­bu­jąc za­tu­szo­wać za­cho­wa­nie córki, która jako pierw­sza rzu­ciła się na te sma­ko­wi­to­ści.

Ju­styna mach­nęła non­sza­lancko dło­nią, co miało ozna­czać, że to nic ta­kiego, a sie­dzący po dru­giej stro­nie stołu Leon zmie­rzył Ju­lię spoj­rze­niem peł­nym zło­ści.

Zo­fii zro­biło się go­rąco. Mu­snęła de­li­kat­nie ra­mię na­sto­latki i naj­ci­szej, jak tylko po­tra­fiła, oraz naj­dy­skret­niej, jak to tylko było moż­liwe, zwró­ciła córce uwagę.

– Nie ob­ja­daj się tak za­chłan­nie, sło­neczko, pro­szę. To nie wy­gląda do­brze.

Zdzi­wiona Julka odło­żyła sztućce na ob­rus, pla­miąc go ole­jem od śle­dzia i nie po­wie­działa nic, gdyż w za­sa­dzie nie ro­zu­miała, o co matce cho­dzi.

Po praw­dzie Zo­fia nie wi­działa pro­blemu w za­cho­wa­niu córki. Dziew­czyna była głodna, to ja­dła. Dało się wy­czuć, że jej ape­tyt na­wet spra­wiał przy­jem­ność go­spo­dyni. Ale wzrok Le­ona...

– Och – jęk­nęła bez­wied­nie.

Leon bez­gło­śnie nie­mal darł się na dziew­czynę: „Co ty wy­pra­wiasz? Dla­czego się ob­że­rasz, jak­byś je­dze­nia na oczy nie wi­działa?! Może byś tak po­cze­kała, aż inni za­czną. Nie myśl tylko o so­bie...” i tak da­lej, i tak da­lej.

Zo­fia znała wszyst­kie te za­rzuty na pa­mięć i po mi­strzow­sku żon­glo­wała wła­snym za­cho­wa­niem, sta­ra­jąc się unik­nąć nie­po­ro­zu­mień mię­dzy córką a mę­żem. Wciąż pod­sy­cała w so­bie na­dzieję na to, że w ich ro­dzi­nie za­go­ści w końcu upra­gniony spo­kój i nikt do ni­kogo nie bę­dzie miał bez­pod­staw­nych pre­ten­sji.

– Jul­cia, czemu nie jesz? No jedz, jedz – rzu­ciła Ju­styna przez stół, za­uwa­żyw­szy, że na­sto­latce jakby ode­brało ape­tyt.

Za­chę­cona przez nią Ju­lia po­now­nie zła­pała za sztućce i za­częła pa­ła­szo­wać. Leon znów pa­trzył na pa­sier­bicę ze zło­ścią, a znaj­du­ją­cej się mię­dzy mło­tem a ko­wa­dłem Zo­fii z ner­wów spły­nęła po ple­cach stróżka zim­nego potu. Chcąc uga­sić po­żar zło­ści, uśmiech­nęła się do męża. Chciała go ja­koś udo­bru­chać, lecz ni­jak jej to wy­szło. Męż­czy­zna na­wet nie spoj­rzał na żonę. Ot i tyle w kwe­stii na­wią­za­nia nici po­ro­zu­mie­nia. Zo­fia ode­pchnęła od sie­bie myśl o zmę­cze­niu na­stro­jem męża. Gdyby so­bie na nią po­zwo­liła, praw­do­po­dob­nie z wście­kło­ści wy­la­łaby mu na głowę go­rący barszcz, który wła­śnie po­ja­wił się na stole.

Im­preza za­częła na­bie­rać tempa. Pani domu nie do­trzy­mała słowa w spra­wie mil­cze­nia, ja­kie obie­cała na wstę­pie, i z mi­nuty na mi­nutę, wraz z ilo­ścią wy­so­ko­pro­cen­to­wego trunku, jaki w sie­bie wlała, za­ba­wiała sie­dzące obok ko­biety szcze­gó­łami ze swo­jego ży­cia oso­bi­stego. W trak­cie za­bawy w ka­ra­oke, gdzieś mię­dzy jedną a drugą próbą za­śpie­wa­nia bez fał­szu pio­senki Bo­skie Bu­enos, Ju­styna opo­wie­działa Zo­fii o tym, jak jej mąż, Be­nek, zdra­dził ją przed laty i jakże to ona, nie chcąc mu zo­stać dłużną, od­pła­ciła mu, jak to się mówi, pięk­nym za na­dobne.

– Ale wiesz, Zo­siu – wy­beł­ko­tała – w pew­nym mo­men­cie zro­biło mi się nas żal. Nie masz po­ję­cia, jak bar­dzo się kłó­ci­li­śmy. Raz to na­wet dy­wan chcia­łam no­życz­kami na pół prze­ciąć – za­chi­cho­tała ner­wowo.

– Dy­wan na pół? Ale dla­czego? – zdzi­wiła się Zo­fia.

– Jak to dla­czego? Aby za­brać swoją część. Nie my­ślisz chyba, że zo­sta­wi­ła­bym mu co­kol­wiek z na­szego ma­jątku. Tak ciężko na niego za­su­wa­łam. Spójrz tylko na moje ręce. – Za­ma­chała dłońmi przed oczami Zo­fii. Fak­tycz­nie były znisz­czone. Nie ra­to­wał ich na­wet świeżo wy­ko­nany bor­dowy ma­ni­kiur. W po­rów­na­niu z dłońmi Zo­fii, dla któ­rych naj­więk­szym brud­nym wy­zwa­niem było obie­ra­nie kar­to­fli i my­cie okien, dło­nie są­siadki wy­glą­dały tak, jakby więk­szość swo­jego ży­cia pra­co­wały w polu, grze­biąc się w gli­nia­stej ziemi.

– Kiedy on się szla­jał, ja na rynku sta­łam. W mro­zie, desz­czu i śniegu, dźwi­ga­łam cięż­kie kar­tony. Tylko Te­re­ska mi po­ma­gała. Moja mała Te­re­ska. Tak się cie­szę, że wy­ro­sła na lu­dzi – wes­tchnęła Ju­styna, rzu­ciw­szy okiem na sto­jące na ko­minku zdję­cie swo­jej wów­czas na­sto­latki, a dziś do­ro­słej już córki. – Ty wiesz, ile nas to kosz­to­wało? – kon­ty­nu­owała uża­la­nie się. – Gdy­bym go tak nie ko­chała. Ech... ale co, mia­łam ot tak zre­zy­gno­wać z wiel­kiej mi­ło­ści? My­śmy wszystko ra­zem prze­żyli. Jak przy­je­cha­li­śmy do Kulm­bach, nie mie­li­śmy nic. Kom­plet­nie nic, Zo­siu. Nie to, co te­raz. – Ro­zej­rzała się po pięk­nej, no­wo­cze­śnie urzą­dzo­nej willi.

Zo­fia wes­tchnęła, mu­snąw­szy spra­co­wane dło­nie są­siadki, chcąc do­dać jej otu­chy tym ge­stem. Ju­styna wy­piła za­le­d­wie kilka kie­lisz­ków, ale to wy­star­czyło, by Zo­fia po nie­spełna go­dzi­nie miała pe­łen prze­gląd sy­tu­acji ro­dzin­nej, za­wo­do­wej i fi­nan­so­wej ro­dziny May­erów.

A po­wo­dziło im się bar­dzo do­brze. Za­pra­co­wali na ten piękny sa­mo­chód, któ­rym nie tak dawno za­chwy­ciła się Ju­lia. Za­pra­co­wali też na po­wa­ża­nie, ja­kim, mimo iż byli ob­co­kra­jow­cami, cie­szyli się w mie­ście. Ich firma, zaj­mu­jąca się sprze­dażą odzieży, ro­sła w siłę, sta­jąc się po­ten­ta­tem na rynku eu­ro­pej­skim. Ni­kogo więc nie miał prawa dzi­wić luk­su­sowy styl ży­cia Ju­styny.

Mimo tego wszyst­kiego Zo­sia od­no­siła wra­że­nie, że cze­goś tu bra­kuje. Ale cóż, od ja­kie­goś czasu ona sama bo­ry­kała się z po­czu­ciem nie­moż­no­ści za­pa­no­wa­nia nad wła­snym ży­ciem.

Ko­chała swoją ci­chą pracę tłu­maczki i wy­da­wało jej się, że jest po­go­dzona z ży­ciem na emi­gra­cji. A jed­nak...

Spu­ściła głowę i wbiła wzrok we wła­sne stopy. Nie zda­wała so­bie sprawy z tego, że robi tak za­wsze, kiedy jest zde­ner­wo­wana.

Tym­cza­sem pa­no­wie, któ­rych imion mimo szcze­rych chęci Zo­fia jed­nak nie za­pa­mię­tała, ze­stro­ili swoje gi­tary i za­częli grać Au­to­bio­gra­fię ze­społu Per­fect. Krą­żący mię­dzy bie­siad­ni­kami mi­kro­fon tra­fił w ręce Le­ona i ten ni z tego, ni z owego przy­kleił się do urzą­dze­nia, pró­bu­jąc śpie­wać. Głu­pio było za­ty­kać uszy, więc Zo­sia pod­dała się tej sub­tel­nej tor­tu­rze, pra­gnąc znieść ją god­nie. Jed­nakże było to dla niej nie lada wy­zwa­niem.

Mia­łem dzie­sięć lat, gdy usły­szał o nim świat,

w mej piw­nicy był nasz klub.

Kum­pel ra­dio zniósł, usły­sza­łem „Blue Su­ede Shoes”

I nie mo­głem w nocy spać.

Pod­czas gdy Be­nek, mąż Ju­styny bę­dący jed­nym z gi­ta­rzy­stów, za­chwy­cał się barwą głosu Le­ona, Zo­fia miała wra­że­nie, że je­śli cze­goś za­raz nie zrobi, to po­pę­kają jej bę­benki. Leon fał­szo­wał. Tak fał­szo­wał, że nie mo­gła tego znieść. Cho­ciaż nie była znaw­czy­nią mu­zyki, to jed­nak po­tra­fiła grać na pia­ni­nie i cał­kiem ład­nie śpie­wać. W cza­sach li­ceum jej głos oce­niono na czte­ro­ok­ta­wowy i wró­żono wielką ka­rierę. Ze względu na mi­łość Zo­fii do bio­lo­gicz­nego ojca Ju­lii ko­bieta nie osią­gnęła suk­cesu w mu­zyce, cho­ciaż miała ku temu pre­dys­po­zy­cje. Gdy stała się mamą, śpie­wała je­dy­nie có­reczce, po­świę­ca­jąc jej cały swój czas. Ni­gdy nie ża­ło­wała swo­jej de­cy­zji. Jed­no­cze­śnie nie po­tra­fiła do­ce­nić sa­mej sie­bie za to, co ro­biła. Może dla­tego, że spo­łe­czeń­stwo re­gu­lar­nie da­wało jej od­czuć, że by­cie mamą nie jest wy­raź­nym suk­ce­sem? Te­raz to już nie było ta­kie istotne. Ju­lia do­ro­sła, a Zo­fia szybko za­po­mniała o tam­tych dość trud­nych cza­sach.

Ak­tu­al­nie sie­dząc w domu są­sia­dów, Zo­fia prze­ko­ny­wała sie­bie, że świet­nie się bawi i że ha­łas po­łą­czony ze śpie­wem męża wcale jej nie prze­szka­dza. Lecz po kilku mi­nu­tach po pro­stu nie wy­trzy­mała. Wstała od stołu, de­li­kat­nie po­gła­dziła włosy je­dzą­cej ser­nik Julki i po­szła do to­a­lety. W chwili, gdy opusz­czała sa­lon, mi­kro­fon prze­jęła Ju­styna i z gło­śni­ków po­pły­nął pi­skliwy ton jej głosu. Pre­zen­to­wała ko­lejną, jej zda­niem ulep­szoną, wer­sję Bo­skiego Bu­enos. Tego już było za wiele.

– Nie wiem, co gor­sze – mruk­nęła do sie­bie Zo­sia, sia­da­jąc na za­mknię­tej to­a­le­cie i cho­wa­jąc twarz w ma­łych dło­niach.

Nie miała po­ję­cia, ile czasu upły­nęło jej na sie­dze­niu, lecz wie­działa, że albo na­tych­miast wróci do domu, albo cały wie­czór roz­wi­nie się w kie­runku, w ja­kim zwy­kle ta­kowe się roz­wi­jały i szcze­rze nie chciała po raz ko­lejny tego prze­ży­wać.

Usły­szała pu­ka­nie do drzwi ła­zienki.

– Już wy­cho­dzę! – krzyk­nęła do­nio­śle, uda­jąc, że za­ła­twia swoje po­trzeby. Spu­ściła wodę, od­krę­ciła kran i umyła ręce z prze­sadną do­kład­no­ścią. Jakby ta czyn­ność miała jej w czym­kol­wiek po­moc.

– Wszystko okej? – za­py­tał ko­biecy głos zza drzwi ła­zienki.

Zo­fia ścią­gnęła brwi.

– Zo­siu, to ja, Gośka. Chcesz drinka?

– Nie, dzię­kuję.

– To może her­baty albo soku?

– Po­pro­szę her­batę.

– Już się robi, ko­chana. Wra­caj do nas, te­raz twoja ko­lej śpie­wa­nia. Cze­kamy.

Zo­sia wy­tarła dło­nie o ręcz­nik i po­now­nie usia­dła na to­a­le­cie, ro­biąc to samo, co przed pa­roma mi­nu­tami.

Nie chciała wy­cho­dzić z ła­zienki. A je­śli już, to tylko po to, aby się­gnąć po płaszcz i pójść do domu. Chciała zro­bić so­bie ku­bek ka­kao, za­szyć się pod ko­cem i po­czy­tać naj­now­szą po­wieść Kri­stin Han­nah. Uwiel­biała książki tej au­torki. Prze­czy­tała wszyst­kie, ja­kie do­cze­kały się tłu­ma­czeń na ję­zyk pol­ski, i gdy tylko na rynku po­ja­wiały się nowe, na­by­wała je jesz­cze w przed­sprze­daży.

Za­ci­snęła po­wieki, za­da­jąc so­bie py­ta­nie, dla­czego, do ja­snej cho­lery, znów robi coś, na co nie ma we­wnętrz­nej zgody. Dla­czego sta­wia Le­ona po­nad sie­bie, dla­czego po­zwala, by to on or­ga­ni­zo­wał jej czas, i dla­czego, co naj­istot­niej­sze, nie sprze­ciwi się, pod­czas gdy czuje, że jej mąż nie ak­cep­tuje Ju­lii?

Ju­lia, Julka, Ju­leczka... mała dziew­czynka, która w swoim krót­kim ży­ciu do­świad­czyła i wi­działa już tak wiele. Zbyt wiele. Zo­fia wsu­nęła dło­nie we włosy i z ner­wów za­częła dra­pać się po gło­wie dłu­gimi pa­znok­ciami. Na­brała po­wie­trza w płuca.

– Obym tylko była silna – wy­szep­tała le­d­wie sły­szal­nie.

Wstała, łyp­nęła wzro­kiem w lu­strzane od­bi­cie, pró­bu­jąc do­dać so­bie otu­chy nie­mra­wym uśmie­chem, od­wró­ciła się na pię­cie i wró­ciła, by czy­nić to, co na­leży. Tak, jak za­wsze.

Roz­dział 2

Nie je­steś je­dyną ko­bietą

prze­dzie­ra­jącą się przez re­alne ży­cie.

Nie tylko ty nie znasz od­po­wie­dzi na ważne py­ta­nia.

Nie tylko ty nie znasz na­wet py­tań.

Wró­cić do miej­sca, gdzie im­preza to­czyła się w naj­lep­sze i grać da­lej swoją rolę w tym ca­łym, na­zwijmy to, spek­ta­klu – to były za­da­nia Zo­fii. Nie, nie ubie­gała się o jedną z głów­nych ról, nie ubie­gała się na­wet o tę dru­go­pla­nową, a jed­nak zo­stała w niej ob­sa­dzona. Żo­łą­dek zwi­nął się jej w su­peł, cho­ciaż w grun­cie rze­czy, jak na pewno my­ślał te­raz jej mąż, nic się prze­cież nie stało.

Nic się nie stało.

Nic się nie stało.

Nic się nie stało.

Nie­na­wi­dziła tego tek­stu. Po pro­stu go nie­na­wi­dziła, cho­ciaż bar­dzo sta­rała się nie nie­na­wi­dzić. Uczu­cie nie­na­wi­ści nisz­czy, a ona, Zo­fia, nie chciała nisz­czyć. Chciała bu­do­wać, wzra­stać, czy­nić do­bro. Po to wy­szła po raz drugi za mąż. Ma­rzyła o peł­nej ro­dzi­nie dla swo­jej córki i o tym, że dziew­czynka wy­chowa się w domu peł­nym mi­ło­ści. Te­raz przy­po­mniała so­bie o swoim ma­rze­niu. Wciąż gdzieś na dnie swo­jego serca była tą samą dziew­czyną, która wie­rzy, że ma­rze­nia dają po­czą­tek zmia­nom. Aby nie zwa­rio­wać, spon­ta­nicz­nie wzięła w dło­nie mi­kro­fon, gdy struny gi­tar wy­gry­wały jej ulu­bioną pio­senkę z wcze­snych lat mło­do­ści. To przy tym ka­wałku po­znała smak praw­dzi­wego po­ca­łunku. Za­częła śpie­wać.

Mu­sisz od­na­leźć na­dzieję i nie­ważne,że na­zwą cie­bie głup­cem.

Mu­sisz po­zwo­lić, by sny spra­wiły, byś pa­mię­tał,

że nic, na­prawdę nic nie po­może, je­śli tynie po­mo­żesz dziś mi­ło­ści.

Nic, na­prawdę nic nie po­może, je­śli tynie po­mo­żesz dziś mi­ło­ści.

Głos Zo­fii wy­peł­nił po­miesz­cze­nie, zmie­nia­jąc cały do­tych­czas pa­nu­jący tam na­strój. Brzdęk obi­ja­ją­cych się o sie­bie kie­lisz­ków oraz ude­rza­ją­cych o ta­le­rze sztuć­ców ucichł, ustę­pu­jąc miej­sca prze­sła­niu słów, któ­rych sens tak do­brze ro­zu­miała wy­śpie­wu­jąca je ko­bieta. Przez tę krótką chwilę po­czuła się na­prawdę sobą. Trzy­mała mi­kro­fon obu­rącz, jakby bała się, że za chwilę go utraci i na po­wrót rze­czy­wi­stość sta­nie się bo­le­śnie od­czu­walna. A Zo­fia nie chciała jej czuć. Bro­niła się przed nią. Usi­ło­wała chro­nić sie­bie i swoje dziecko, tyle że... dziś, po la­tach, tych sił po­trzeb­nych do obrony miała jakby mniej. W końcu do­bi­jała do czter­dziestki.

Jak to jest mieć czter­dzie­ści lat? – du­mała, od­pły­wa­jąc my­ślami od wy­śpie­wy­wa­nego przez sie­bie tek­stu, co spra­wiło, że się po­my­liła.

– Sku­cha, sku­cha! – wrza­snęła Ju­styna, jakby ze­rwała się z przed­szkola, i wy­rwała Zo­fii mi­kro­fon. Wy­glą­dało to tak, jakby tylko cze­kała na oka­zję, która spa­dła jej te­raz z nieba. – Be­nio, da­waj Bu­enos, a nie ja­kieś tam smuty o na­dziei! Bez urazy, Zo­sia – za­chi­cho­tała z nie­ukry­waną sa­tys­fak­cją.

Zo­fii ode­brało głos. Do­brze, że sie­działa obok córki, bo przy­naj­mniej miała w niej ja­kieś du­chowe wspar­cie. Po­ło­żyła rękę na ko­la­nie dziew­czyny, by po­czuć się le­piej.

– Mamo, po­wiedz jej coś – bąk­nęła w zde­ner­wo­wa­niu Julka.

Zo­fia zmu­siła się do sztucz­nego uśmie­chu.

– Mamo, sły­szysz? – Julka szturch­nęła matkę łok­ciem – Prze­cież ona nie dała ci do­koń­czyć. Każdy śpiewa po jed­nej pio­sence, ta­kie są za­sady. Ty swo­jej nie do­śpie­wa­łaś, cho­ciaż szło ci...

Zo­fia ści­snęła udo Julki, za­nu­rza­jąc wzrok w jej oczach. Dziew­czyna za­mil­kła na ja­kąś mi­nutę, po któ­rej ode­zwała się znowu.

– Ma­muś, to nie­spra­wie­dliwe. Tak ład­nie śpie­wasz. Ko­cham, jak śpie­wasz. Wiesz, że je­steś w tym naj­lep­sza, prawda? – mi­ty­go­wała matkę.

Zo­fię do­pa­dło roz­cza­ro­wa­nie. To nie Ju­lia po­winna bro­nić jej ho­noru. Zresztą... czego tu bro­nić? To było prze­cież zwy­kłe są­siedz­kie spo­tka­nie, zwy­kłe ka­ra­oke, zwy­kły wie­czór u lu­dzi, na któ­rych za­le­żało Le­onowi. Za chwilę i tak miał się skoń­czyć, więc po co roz­krę­cać nie­po­trzebną aferę. Bo w su­mie o co? O nic?

Dzięki Bogu w swo­jej gło­wie Zo­fia mo­gła my­śleć, o czym tylko chciała. Tam, i póki co tylko tam, mo­gła czuć praw­dziwą wol­ność, za którą od pew­nego czasu tak bar­dzo tę­sk­niła i która uwi­dacz­niała się za każ­dym ra­zem, gdy ko­bieta usi­ło­wała dojść do po­ro­zu­mie­nia z Le­onem. Nie mieli do­brego czasu, co ob­na­żały ich na­zbyt gło­śne roz­mowy, w któ­rych trak­cie mąż bie­gał po domu i za­my­kał okna, by tylko są­sie­dzi nie usły­szeli, cóż ta­kiego się u nich dzieje. Zwłasz­cza pol­scy są­sie­dzi.

Zo­sia pa­trzyła na Ju­stynę i cho­ciaż jej oczy się śmiały, w sercu czuła żal po­py­cha­jący ją do skry­tego szy­der­stwa z są­siadki. Ko­bieta fał­szo­wała i co­raz bar­dziej było wi­dać ude­rza­jące jej do głowy pro­centy. Na­zbyt krótka su­kienka pod­wi­nęła jej się pod po­śladki, uka­zu­jąc nie­ide­alne uda, co uj­mo­wało jej klasy, którą, zda­niem Zo­fii, ta z wia­do­mych przy­czyn nie po­winna sza­stać. Tym, co mo­gło przy­cią­gać wzrok, był prze­piękny uśmiech Ju­styny, lecz w zde­rze­niu z opię­tym na brzu­chu od nad­miaru je­dze­nia ma­te­ria­łem, na­wet i on prze­gry­wał.

Nie od dziś wia­domo, że ludzki wzrok bie­gnie aku­rat w tę stronę, w którą nie po­wi­nien. Zo­fia to do­strze­gła. Do­strze­gła tę smutną prawdę w oczach wła­snego mał­żonka, który to, cho­ciaż miał w domu ko­bietę uzna­waną po­wszech­nie za piękną, te­raz nie mógł ode­rwać oczu od wi­ją­cej się przed nim pod­pi­tej pięć­dzie­się­cio­pa­ro­latki. Pi­kan­te­rii ca­łej sy­tu­acji do­dał sto­jący przed nim kie­li­szek wódki. Męż­czy­zna wy­chy­lił go, na­wet nie spoj­rzaw­szy na żonę, i nim się spo­strzegł, go­spo­darz uzu­peł­nił braki. Serce Zo­fii za­ko­ła­tało w piersi. Otarła nie­wi­doczne kro­ple potu z czoła i już miała się pod­nieść, by wyjść, lecz za­uwa­żyła córkę sza­mo­czącą się z czymś le­żą­cym w ką­cie.

– Mamo, mamo, zo­bacz! – krzyk­nęła Ju­lia, pró­bu­jąc prze­bić się przez Bo­skie Bu­enos go­spo­dyni.

Zo­fia po­de­szła do córki.

– Mamo, czy twój dzia­dek nie miał po­dob­nego? Zo­bacz, nie­sa­mo­wite, prawda? Nie­mal taki sam jak na tych zdję­ciach z two­jej szka­tułki.

Zo­fia stra­ciła od­dech. Wzru­sze­nie ści­snęło jej gar­dło. A jed­nak to prawda, że we wszyst­kim, co nas spo­tyka, można zna­leźć coś po­zy­tyw­nego – po­my­ślała, mu­snąw­szy pal­cami kla­wi­sze akor­de­onu marki Hoh­ner. Ten mo­ment wy­na­gro­dził jej wszyst­kie do­tych­cza­sowe nie­do­god­no­ści. Opła­cało się tu­taj przyjść, cho­ciażby po to, by na wła­sne oczy zo­ba­czyć coś, z czym wią­zały się naj­cu­dow­niej­sze mo­menty jej dzie­ciń­stwa. W wy­obraźni za­głu­szyła pisz­czącą Ju­stynę, sły­sząc te­raz głos dziadka wy­śpie­wu­jący:

O czym ma­rzy dziew­czyna,

gdy do­ra­stać za­czyna,

kiedy z pączka za­mie­nia się w kwiat?

Kiedy śpi, gdy się ock­nie,

za czym tę­skni naj­moc­niej,

czego chce, aby dał jej świat?

– Ma­muś, mogę spró­bo­wać po­grać? – spy­tała Julka.

Zo­fia spoj­rzała py­ta­jąco na Benka, który ski­nął głową w ak­cie przy­zwo­le­nia, i nie­wiele my­śląc, zła­pała za in­stru­ment, aby wy­jąc go z fu­te­rału. Ni­czego na świe­cie nie pra­gnęła w tej chwili bar­dziej, jak tylko po­ka­zać córce, jak pra­wi­dłowo trzyma się akor­deon i jak się na nim gra. Ży­wiła na­dzieję, że jesz­cze co nieco pa­mięta z cza­sów, gdy tenże in­stru­ment nie sta­no­wił dla niej ta­jem­nic, wszak świę­tej pa­mięci dzia­dek Wła­dek w na­ucza­niu gry nie miał so­bie rów­nych. Za­parło jej dech w pier­siach, kiedy po­czuła w ra­mio­nach słodki cię­żar hi­sto­rii wła­snego dzie­ciń­stwa. Hoh­ner, Hoh­ner, Hoh­ner. Chciała po­ło­żyć in­stru­ment na ko­la­nach córki. Hoh­ner, sy­no­nim wol­no­ści cza­sów wojny – tak mó­wił dzia­dek Wła­dek. Mo­gła słu­chać go­dzi­nami, gdy opo­wia­dał o tym, jak wów­czas wraz z in­nymi Po­la­kami sie­dzieli w bun­krach, grali i śpie­wali, uda­jąc, że wszystko jest w po­rządku. Jakże wszystko się zmie­niło, jakże świat te­raz wy­glą­dał ina­czej, jakże mocny czuła ścisk w gar­dle na myśl o dziadku. Ileż by dała, by móc z nim bo­daj przez kilka mi­nut po­roz­ma­wiać. Cie­kawe, co by po­wie­dział na obecną sy­tu­ację, w któ­rej to ona, jego uko­chana wnuczka, mieszka w kraju wroga. Łzy sta­nęły Zo­fii w oczach.

– A ty nie mo­żesz się ru­szyć, Julka, tylko matka dźwiga? No ru­szże się. – Zo­fia usły­szała za ple­cami sy­czący głos męża.

Usta roz­chy­liły się jej w zdzi­wie­niu. Chciała coś po­wie­dzieć, lecz tylko roz­glą­dała się na boki, spraw­dza­jąc, czy przy­pad­kiem nikt im się nie przy­gląda. Julka ze­sztyw­niała i po­bla­dła. Nie­mal na­tych­miast wy­rwała akor­deon z ra­mion Zo­fii, chcąc na­pra­wić rze­komy błąd i zy­skać w oczach oj­czyma.

– Wszystko matka za cie­bie robi – do­dał jesz­cze Leon, krę­cąc głową z nie­sma­kiem.

Zo­fia nie miała po­ję­cia, jak to się stało, że akor­deon nie upadł w tym ca­łym za­mie­sza­niu. Sprzęt tej klasy kosz­to­wał for­tunę. Nie, żeby nie było ich na niego stać, bo prze­cież oboje do­brze za­ra­biali. Zo­fia nie na­rze­kała na brak tłu­ma­czeń, a Leon, jako ar­chi­tekt obiek­tów prze­my­sło­wych, to już w ogóle za­ra­biał kro­cie.

Pro­blem tkwił ra­czej w tym, że in­stru­ment na­le­żał do za­byt­ko­wych. Nie trzeba było eks­perta, by do­strzec, że po­dob­nych cu­dów już się nie pro­du­kuje. Te współ­cze­sne, na­szpi­ko­wane ulep­sze­niami naj­now­szych tech­no­lo­gii może brzmiały le­piej, lecz na pewno nie wy­twa­rzały ta­kiej ma­gii. Ma­gia Hoh­nera... och, coś nie­sa­mo­wi­tego. Ta chwila z in­stru­men­tem mo­gła przejść do hi­sto­rii jako ide­alna. Mo­gła, lecz...

– Pro­si­łam, abyś nie pił, Leon. – Zo­fia wy­szep­tała pół­gęb­kiem, dba­jąc o po­zory.

Na szyi Julki po­ja­wiły się czer­wone plamy.

– I jak tam, fajny sprzę­cik, co? – nie­spo­dzie­wa­nie zza ple­ców Le­ona wy­chy­lił się Be­nek.

Może to i do­brze – po­my­ślała Zo­fia, cie­sząc się, że z po­wodu obec­no­ści go­spo­da­rza na­pię­cie jej ro­dzin­nych re­la­cji spad­nie.

– Nie­sa­mo­wity. Mój dzia­dek miał taki. Praw­dziwe cudo – po­wie­działa.

– No cudo, cudo. To po dziadku Jusi. Wzię­li­śmy go z po­łu­dnia Pol­ski. Le­żał w sza­fie i się ku­rzył. A u nas się nie ku­rzy. Brzdą­kam od czasu do czasu. To po­dobno uni­kat, pro­szę ja cie­bie.

– Nie po­dobno, tylko z pew­no­ścią. – Zo­fia, mimo dy­go­ta­nia w środku, sta­rała się brzmieć ła­god­nie. Czuła na po­liczku od­dech Le­ona. Cuch­nął wódą. Ra­nił jak brzy­twa. Obrzy­dzał.

– Jula, za­graj coś – za­chę­cił Be­nek.

– Nie umiem.

– E tam, nie umiesz. Cią­gnij har­mo­nijkę i na­ci­skaj kla­wi­sze. To nie jest trudne, pro­szę ja cie­bie.

Julka spoj­rzała na oj­czyma, a jemu, jak na za­wo­ła­nie twarz zmie­niła się w jed­nej chwili na pro­mienną.

– No spró­buj, Jul­cia. Śmiało – po­wie­dział Leon i uśmiech­nął się do Zo­fii.

Za późno. De­mony prze­szło­ści tań­czyły w ko­bie­cie żwawy ta­niec, dep­cząc jej z tru­dem bu­do­wane po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa i de­wa­stu­jąc je w jed­nej chwili.

Al­ko­hol.

Nie ak­cep­ta­cja dziecka.

Nie ak­cep­ta­cja dziecka.

Al­ko­hol.

Emo­cjo­nalna ka­ru­zela.

Zo­fia za­ci­snęła oczy, czu­jąc, że je­śli za chwilę nie usią­dzie, to się prze­wróci.

– Wszystko okej, Zo­sia? – spy­tał Be­nek.

Po­zo­stali graj­ko­wie skoń­czyli wła­śnie Bo­skie Bu­enos i Ju­sia prze­stała śpie­wać. Zo­sia okla­pła na krze­sło, pró­bu­jąc zła­pać po­wie­trze.

– Wszystko okej, dzię­kuję, Benku – po­wie­działa. – Po pro­stu za­krę­ciło mi się tro­chę w gło­wie. Ostat­nio mam tyle pracy, nie do­sy­piam – skła­mała, wy­krzy­wia­jąc usta w wy­stu­dio­wa­nym uśmie­chu.

Be­nek spy­tał, czy może na­lać jej cze­goś moc­niej­szego ot tak, dla roz­luź­nie­nia, ale mu od­mó­wiła.

– Ach, za­po­mnia­łem, ty nie pi­jesz. Ro­zu­miem, ro­zu­miem. – Po­ki­wał głową. – Ja też nie piję, pro­szę ja cie­bie. Od paru lat, nie­źle co? – Za­śmiał się. – Za to Ju­sia te­raz sza­leje. – Wska­zał wzro­kiem na żonę, która pod­ska­ki­wała, dys­ku­tu­jąc w naj­lep­sze z go­śćmi. Wy­glą­dało na to, że bawi się świet­nie.

Ju­lia nie­śmiało po­cią­gnęła har­mo­nijkę, na­ci­ska­jąc jed­no­cze­śnie kla­wi­sze in­stru­mentu. Ni­czym już nie przy­po­mi­nała tej we­so­łej dziew­czyny sprzed chwili.

Dla­czego na to po­zwa­lasz? – mó­wił głos w gło­wie Zo­fii. Uci­szyła go na­tych­miast, tak, jak za­wsze. W końcu lata prak­tyki uczy­niły z niej w tej dzie­dzi­nie mi­strzy­nię.

– Śmiało, Ju­leczko – po­wie­działa ła­god­nym gło­sem do córki. Wy­piła łyk wody i zmu­siła się do wy­krze­sa­nia sił, by sta­nąć za Julką i udzie­lić jej kilku prak­tycz­nych wska­zó­wek.

– O tak, po­wo­lutku – mó­wiła, po­ma­ga­jąc dziew­czy­nie tchnąć w in­stru­ment ży­cie.

Na twarz na­sto­latki wró­ciła ra­dość. Zo­fia tak bar­dzo ko­chała ten wi­dok. Te przy­mru­żone w szparki oczy i do­łeczki w po­licz­kach były naj­pięk­niej­szą na­grodą po trud­nym roku, mie­siącu, dniu, go­dzi­nie, mi­nu­cie. Były le­kiem na całe zło i dla nich go­towa była znieść wiele. Dla nich go­towa była znieść wszystko. Dla nich go­towa była wy­rzec się sa­mej sie­bie.

– Leoś, chodź do nas. No chodź, chodź, skar­beńku – po­wie­działa Ju­styna, wy­ma­chu­jąc kie­lisz­kiem wy­peł­nio­nym al­ko­ho­lo­wym trun­kiem.

Oho, za­czyna się – po­my­ślała Zo­fia, od­pro­wa­dza­jąc wzro­kiem męża, który zmie­rzał w stronę Ju­styny. Fi­zycz­nie stała za Ju­lią, po­ma­gała jej grać, wy­po­wia­dała do ucha córki ja­kieś wska­zówki, a men­tal­nie ob­ser­wo­wała to, co dzieje się po dru­giej stro­nie po­koju. A tam, jakby w zwol­nio­nym tem­pie jej mąż wraz z go­spo­dy­nią stu­kali się kie­lisz­kami i wzno­sili ja­kiś to­ast, któ­rego słów nie do­sły­szała. A może nie chciała do­sły­szeć? Całe szczę­ście, że za­jęta akor­de­onem Ju­lia nie pa­trzyła na oj­czyma.

Leon był w swoim ży­wiole. Ko­ły­sał się na boki, ge­sty­ku­lo­wał i zda­wało się, że opo­wiada ja­kiś dow­cip. Ju­styna May­erowa za­śmie­wała się do roz­puku, ko­kie­te­ryj­nie od­chy­la­jąc głowę i po­pra­wia­jąc so­bie włosy. Znisz­czone roz­ja­śnia­czem ko­smyki ko­biety nie­mal mu­skały twarz męża Zo­fii za­da­ją­cej so­bie te­raz py­ta­nie: „Czy tylko ja to wi­dzę, u li­cha?”.

– Zo­sia, Zoo­ooosia! – za­wo­łała Ju­styna, pró­bu­jąc się prze­bić przez gwar oto­cze­nia.

Zo­fia prze­łknęła ślinę. Po­chy­liła się nad córką i pró­bu­jąc się uspo­koić, wdy­chała za­pach skóry dziew­czyny.

– Zoo­oosia! Zośka!

Zo­fia wes­tchnęła. Nie­na­wi­dziła, gdy na­zy­wano ją Zośką. Nie cier­piała tego od cza­sów dzie­ciń­stwa. Okre­śle­nie „Zośka” dzia­łało na nią jak płachta na byka i de­ner­wo­wało chyba bar­dziej niż to, że Ju­sia po­zwala so­bie na ko­kie­to­wa­nie Le­ona w jej obec­no­ści.

– Zo­cha!

Julka spoj­rzała na są­siadkę.

– Pani May­erowa chyba cię woła, ma­muś.

Zo­fia nie­chęt­nie spoj­rzała na Ju­stynę. Ko­bieta była pi­jana. Tego nie dało się już nie za­uwa­żyć. Jej czer­wona szminka od­zna­czała się na trzy­ma­nej przez nią lampce z trun­kiem, a tusz do rzęs tan­det­nie roz­ma­zał się pod jej oczami.

– Ty, Zo­sia, głu­cha je­steś czy co? – po­wie­działa mi­łym gło­sem, chi­cho­cząc.

Zo­fia od­dy­chała z tru­dem.

– Ja ci chcia­łam tylko po­wie­dzieć, że masz wspa­nia­łego męża. Ja­kiż on za­bawny. Jak mnie roz­śmie­szył, prawda, Go­siu? – zwró­ciła się w stronę przy­ja­ciółki.

Go­sia przy­tak­nęła, wdzię­cząc się do Jusi. A ja­kie miała wyj­ście? Mu­siała przy­tak­nąć. Ju­sia prze­cież co roku przyj­mo­wała do wa­ka­cyj­nej pracy dwóch jej sy­nów. Chłopcy za­ra­biali na drobne przy­jem­no­ści – ubra­nia, ko­sme­tyki, randki z dziew­czy­nami. Gdyby ich matka nie oka­zy­wała Ju­sty­nie Mayer na­le­ży­tego sza­cunku, sy­no­wie Gosi mo­gliby stra­cić in­tratną pracę w Niem­czech.

– No nie mogę się na­dzi­wić, gdzieś ty go zna­la­zła, Zo­sia, co? Ty mi le­piej po­wiedz.

Zo­sia nie od­po­wie­działa. Spoj­rzała za to na Benka, który albo nic nie sły­szał z tej ich roz­mowy, albo uda­wał, że nie sły­szy.

– Taki jaj­carz. No uśmia­łam się, aż mnie brzuch boli. Zo­sia, ty to mu­sisz mieć z nim ży­cie. Ży­cie jak w Ma­dry­cie – za­rzu­ciła tan­det­nym tek­stem. – No sło­dziak, sło­dziak! Sło­oooodziak! – Trze­po­tała za­lot­nie rzę­sami.

Zo­fię zbie­rało na wy­mioty. Na­brała po­wie­trza w płuca, pró­bu­jąc się uspo­koić, i spoj­rzała na męża, ocze­ku­jąc, że i on na nią spoj­rzy. Nic z tego. Leon przy­glą­dał się Ju­sty­nie, ko­bie­cie star­szej od niego o po­nad de­kadę, i spi­jał z jej ust każde słowo. Jego oczy błysz­czały. Ten blask po­ra­żał. Dźgał serce Zo­fii, któ­rej mąż prze­cież obie­cał, że nie bę­dzie pił.

A ona znów mu uwie­rzyła...

Nie­stety.

– Zośka, a ty coś taka oso­wiała? Nie sły­szysz, co mó­wię?

– Sły­szę, Ju­stynko.

– No, to do­brze, że sły­szysz. Bo ten twój mąż to taki mo­del. Jaki fajny chło­pak, jaki fajny.

– Dzię­kuję.

– Ty wiesz, jaki ty masz skarb w domu?

Zo­fia za­ci­snęła bo­le­śnie szczękę.

Leon pod­szedł do Benka, za­ma­chał przed nim pu­stym kie­lisz­kiem, który po kilku se­kun­dach wy­peł­nił się whi­sky. Po­tem mąż Zosi usiadł na krze­śle i za­czął coś opo­wia­dać, lecz sensu jego słów żona nie po­tra­fiła wy­chwy­cić. Znów to samo. Znów flirt z ob­cymi ko­bie­tami. Znów by­cie w cen­trum uwagi. Znów pu­bliczne po­ni­ża­nie Ju­lii. A może mi się to tylko wy­daje? Nie, nie wy­daje mi się. Mam prawo czuć to, co czuję. Dla­czego on to robi? Dla­czego? Dla­czego znów pije, mimo że pro­si­łam, by tego nie ro­bił? Dla­czego pije z kie­liszka, ta­kiego obrzy­dli­wego, ma­łego, ja­snego kie­liszka, cho­ciaż obie­cał wie­lo­krot­nie, że ni­gdy, prze­nigdy tego nie zrobi? Wie­dział, ja­kie wspo­mnie­nia bu­dzi w jego żo­nie wi­dok kie­lisz­ków. Wie­dział, że oże­nił się z ko­bietą, która wcze­śniej za męża miała al­ko­ho­lika. Wie­dział, że Julka, bę­dąc małą dziew­czynką, na wi­dok kie­lisz­ków wo­łała „tata”. Wie­dział, jak to wszystko boli Zo­fię. Wie­dział. Obie­cał, że nie bę­dzie pił z kie­lisz­ków, by nie bu­dzić bo­le­snych wspo­mnień. A jed­nak...

Ko­lejny dow­cip opo­wia­dany przez Le­ona naj­wy­raź­niej do­biegł końca, a gło­śny śmiech Ju­styny i Gosi wy­rwał Zo­fię z roz­my­ślań.

– No nie wy­trzy­mam, Zo­cha, ja­aaaja ja­aak ber... berr... no wiesz co – pró­bo­wała po­wie­dzieć Ju­sia. Za­częła czkać.

Zo­fia miała tego dość. Chciała te­raz, za­raz, już, na­tych­miast, zna­leźć się jak naj­da­lej stąd. Za ja­kie grze­chy mar­no­wała czas na tych lu­dzi? Dla­czego znów uwie­rzyła, że tym ra­zem wszystko bę­dzie, jak na­leży?

– Na nas już chyba pora – zwró­ciła się do męża przez stół.

– Ależ oczy­wi­ście, skar­bie. Jak so­bie ży­czysz.

– No ideał! Zo­cha, ideał maszzzzz. Mój Be­nek, jak pił, to nie mo­głam go wyc... wyc... wy­cią­gnąć za żadne skarby. Ale te­raz nie pije. – Za­czkała. – Te­raz ja piję. Ja! – Dźgnęła pal­cem w swoją lewą pierś tak mocno, że aż po­ja­wiło się wgłę­bie­nie.

Leon wstał, skie­ro­wał się do wyj­ścia i usłuż­nie wy­cią­gnął dłoń w stronę Zo­fii, za­chę­ca­jąc ją ge­stem, by do niego po­de­szła. Znów zy­skał w oczach Ju­styny. „Ochom” i „achom” nie było końca.

– Ja­kiż Leoś wspa­niały, ja­kiż z niego dżen­tel­men, och, ta­kich męż­czyzn już nie ma na tym świe­cie. Toć to di­no­zaur! – piała z za­chwy­tem, czka­jąc od czasu do czasu, co wzbu­dzało w Zo­fii obrzy­dze­nie. Tym­cza­sem Leon, tak jak zwy­kle on, oto­czył żonę ra­mie­niem.

– Moja żona to ideał – po­wie­dział.

Zo­fia uśmiech­nęła się blado.

– I jesz­cze żonę do­ce­nia – rzu­ciła roz­anie­lona Go­sia.

Ju­sia zło­żyła dło­nie z za­chwy­tem jak do mo­dli­twy i jako że ję­zyk jej się plą­tał i nie zdo­łała wy­po­wie­dzieć nic, to tylko na­boż­nie pa­trzyła.

– To co, roz­chod­niaczka, Leoś? – po­wie­dział Be­nek, wzno­sząc bu­telkę.

Jak to moż­liwe, że ktoś, kto de­kla­ruje, że nie pije al­ko­holu, tak ocho­czo po­lewa go in­nym? – za­sta­na­wiała się Zo­fia. – Czy to jest tro­chę tak, jak z ano­rek­tyczką, która sama nie je, a spra­wia jej frajdę prze­by­wa­nie w oto­cze­niu je­dze­nia i wty­ka­nie go in­nym?

Be­nek wci­snął w rękę Le­ona kie­li­szek. Zo­fii sta­nęły przed oczami chwile, gdy z małą Jul­cią ucie­kała od pierw­szego męża, który w pi­jac­kim amoku nad sobą nie pa­no­wał. Było jej słabo. Nogi miała jak z waty i my­ślała, że osu­nie się na pod­łogę. Je­dy­nym, co trzy­mało ją w pio­nie, była świa­do­mość, że po jej pra­wej stro­nie stoi Ju­lia, Ju­leczka, jej có­ru­nia.

Be­nek wy­peł­nił kie­li­szek Le­ona i po­zo­sta­łych graj­ków, któ­rzy oto­czyli ich wia­nusz­kiem. Pod pre­tek­stem wło­że­nia płasz­cza Zo­fia wy­su­nęła się z ob­jęć męża. Nie chciała pa­trzeć, jak pije z kie­liszka. To było zbyt bo­le­sne.

– No to siup, pro­szę ja cie­bie, za tych, co nie mogą, pro­szę ja cie­bie, prawda, Zo­sia?

Roz­le­gły się brawa. Zo­fia za­pięła ostatni gu­zik płasz­cza, zmu­sza­jąc się do po­dzię­ko­wań za za­pro­sze­nie. Ju­lia stała spło­szona, a Leon za­czął się z wszyst­kimi że­gnać, każ­dego z osobna ob­da­ro­wu­jąc ser­decz­nym uści­skiem. Szcze­gól­nie długo trzy­mał w ra­mio­nach Ju­stynę, pisz­czącą, jaki on jest wspa­niały, za­bawny, mę­ski i przy­stojny. Aż dziw, że „pro­szę ja cie­bie Be­nek” pa­trzył na to z ta­kim spo­ko­jem. Ale może on, w prze­ci­wień­stwie do Zo­fii, nie wi­dział w ni­czym pro­blemu.

Cią­gle cze­goś mi bra­kuje. Czego? Nie wiem. To nie­moż­liwe, że tylko ja ko­nam ze zmę­cze­nia. Na pewno jest na świe­cie wiele ko­biet po­dob­nych do mnie.

Jakże chcia­ła­bym się z nimi spo­tkać, wy­mie­nić do­świad­cze­niami, wy­ża­lić.

Czy one też mają mę­żów błysz­czą­cych w to­wa­rzy­stwie? Albo part­ne­rów? Czy one czują się po­dob­nie do mnie? Bo je­śli tak, to... to wszystko ze mną w po­rządku.

Nie je­stem wa­riatką. Nie je­stem nią. Cho­ciaż Bóg mi świad­kiem, co­raz czę­ściej czuję się tak, jak­bym po­stra­dała zmy­sły.

Tak czę­sto by­wam za­zdro­sna o mo­jego męża. Może dla­tego, że w grun­cie rze­czy lu­bię czuć się po­krzyw­dzona?

Nie... nie lu­bię. Nie­na­wi­dzę tego uczu­cia. Nie­na­wi­dzę nie­na­wi­dzić. Nie chcę nie­na­wi­dzić. To złe, wiem, że to złe. To mnie nisz­czy, a ja nie chcę sie­bie świa­do­mie nisz­czyć.

Ale prze­cież tu mogę na­pi­sać wszystko. I tak nikt ni­gdy tego nie prze­czyta.

Żyć we­dług wła­snego świa­tła.

Żyć w sta­nie ła­ski.

Żyć tak, jakby wszystko miało zna­cze­nie i mo­gło się stać nie­ogra­ni­czo­nym źró­dłem re­flek­sji. Moje rów­niutko po­ukła­dane ubra­nia w sza­fie – re­flek­sja? Sama je­stem po­ukła­dana. Gówno prawda! Chcę ucho­dzić za po­ukła­daną, a w grun­cie rze­czy mam w so­bie ba­ła­gan.

Jak mam go po­sprzą­tać?

Wiem. Po­znam swoje po­trzeby i za­cznę żyć praw­dzi­wie. A przy­naj­mniej spró­buję. Za­cznę czy­tać wię­cej ksią­żek, ta­kich mą­drych, jesz­cze mą­drzej­szych od tych, które czy­tam.

Grunt to zna­leźć ja­kieś kon­struk­tywne za­ję­cie i od­cią­gnąć my­śli od tego, co mnie za­truwa. Tyle że... tyle że to ta­kie trudne.

Jest mi zwy­czaj­nie w świe­cie źle. Czy tylko ja czuję zbyt mocno? Czy tylko ja na tym świe­cie czuję za bar­dzo, pra­gnę za bar­dzo?

Sama już nie wiem.

– Ma­muś, co ro­bisz?

Zo­fia za­mknęła dzien­nik i od­wró­ciła się w stronę drzwi. Stała w nich Ju­lia. Blask pro­mieni sło­necz­nych wpa­da­ją­cych do domu przez okno opro­mie­niał ala­ba­strową twarz dziew­czyny, roz­le­wa­jąc się na ja­snych aniel­skich wło­sach. Ten wi­dok za­pie­rał dech w pier­siach i za­wsze dzia­łał na Zo­fię ko­jąco.

– Pi­sa­łam dzien­nik.

Ju­lia za­śmiała się, idąc w stronę matki.

– Książkę na­pisz – po­wie­działa, za­my­ka­jąc ją w uści­sku.

– To nie dla mnie.

– Dla­czego?

– Dla­tego że...

– Że co?

– Książki trzeba pi­sać tak, jakby nikt w ży­ciu miał ich nie prze­czy­tać.

– Nie ro­zu­miem.

– Trzeba po­zbyć się uczu­cia, że cze­goś nie wy­pada, że nie przy­stoi. Po­nad wszelką wąt­pli­wość trzeba wy­zbyć się stra­chu przed oceną. Wiem, co mó­wię. Prze­tłu­ma­czy­łam ich setki, je­śli nie ty­siące. Na­prawdę daje się wy­czuć, kiedy au­tor waży słowa. Przy­naj­mniej ja to czuję.

– Ma­muś, ale ty nie je­steś kimś, kogo ob­cho­dzi to, co my­ślą inni, prawda?

Zo­fia za­my­śliła się, oparł­szy głowę na piersi córki. Wła­śnie że była taka. Bała się tego, co po­wie­dzą inni, jak ją oce­nią. Chciała za wszelką cenę do­rów­nać Le­onowi. Bo­daj raz być w cen­trum uwagi. Bo­daj raz być za­py­tana o zda­nie i wy­słu­chana bez lęku o to, że mąż pod­waży w to­wa­rzy­stwie jej wy­po­wiedź. Tak bar­dzo nie lu­biła, gdy jej prze­ry­wał. Tyle razy usi­ło­wała de­li­kat­nie wal­czyć o swoje, lecz po­ko­ny­wał ją kil­koma gło­śniej wy­po­wie­dzia­nymi sło­wami. Nie chciała się kłó­cić przy in­nych. Prać w ob­cych do­mach wła­snych bru­dów, a po­tem tłu­ma­czyć, że nie to miała na my­śli.

To dla­tego mil­czała, pro­sząc je­dy­nie, by wró­cili do domu. Gdy już tam do­cie­rali, roz­po­czy­nało się ich pry­watne, oso­bi­ste pie­kło.

Wy­star­czyło wło­żyć wtyczkę do gniazdka, by klatkę scho­dową domu Zo­fii i Le­ona wy­peł­niła świą­teczna at­mos­fera. Ko­bieta za­pa­trzyła się na te ko­lo­rowe świa­tełka, przy­po­mniaw­szy so­bie, ile trudu wło­żyła w ich przy­mo­co­wa­nie. Za­du­mała się nad tym, jak z na­masz­cze­niem pa­ko­wała sło­dy­cze w małe, czer­wone to­re­beczki, które roz­pa­ko­wy­wali każ­dego dnia mi­ja­ją­cego ad­wentu.

Ko­chała święta, cho­ciaż zde­cy­do­wa­nie wo­lała, gdy spę­dzali je w Pol­sce. W tym roku jed­nak nie udało się tego za­pla­no­wać. Zbyt dużo mieli pracy, zbyt wiele pie­nię­dzy po­chła­niała zdalna tro­ska nad scho­ro­waną matką Le­ona. Trzeba było wy­ku­pić leki i opła­cić miesz­ka­jącą ze sta­ruszką opie­kunkę, a także za­glą­da­ją­cych od czasu do czasu le­ka­rzy i pie­lę­gniarki.

Jak do­brze, że cho­ciaż syl­we­stra spę­dzimy w kraju – cie­szyła się Zo­fia, przy­siadł­szy na scho­dach i za­pa­trzyw­szy się w sznur świą­tecz­nie mi­ga­ją­cych lam­pek.

Gdy była dziec­kiem, jej ro­dzi­ców nie było stać na taki luk­sus. Zresztą, na­wet je­śli by ich było stać, to z całą pew­no­ścią jej oj­ciec uznałby za­kup świe­ci­de­łek za zbędny.

Usta­lili z Le­onem, że noc wej­ścia w nowy, 2022 rok spę­dzą w ich ro­dzin­nym domu, któ­rego nie po­zbyli się, emi­gru­jąc z Pol­ski do Nie­miec. Nie, żeby Leon zgo­dził się od razu na tę pro­po­zy­cję, co to, to nie! On, w prze­ci­wień­stwie do Zo­fii, ko­chał za­bawę do bia­łego rana, huk pe­tard i gło­śną mu­zykę. Lecz... ja­kimś cu­dem zre­zy­gno­wał z tego. Zre­zy­gno­wał, gdy zgo­dziła się, by od­wie­dzili May­erów. Fi­fty, fi­fty – jak to okre­ślił.

Te­raz Zo­fia już sama nie wie­działa, czy ubiła do­bry in­te­res.

„Masz ta­kiego wspa­nia­łego męża, Zo­siu. Leoś, jaki ty je­steś su­per­chło­pak! Zo­siu, mu­sisz mieć z nim ży­cie jak w Ma­dry­cie”. Te i inne po­dobne tan­detne tek­sty Ju­styny wciąż hu­czały w gło­wie Zo­fii i cho­ciaż bar­dzo tego chciała, nie mo­gła się ich po­zbyć. Nie po­mo­gło dzie­sięć wy­bie­ga­nych o po­ranku ki­lo­me­trów, nie po­mo­gła me­dy­ta­cja, nie po­mo­gło pi­sa­nie pa­mięt­nika i wie­działa, że nie po­może także roz­mowa z Le­onem. Ileż to razy pró­bo­wała z nim roz­ma­wiać. Dla­czego więc te­raz łu­dziła się, że przy­nie­sie to ja­ki­kol­wiek sku­tek? Ty­siące razy py­tała, dla­czego pije, cho­ciaż obie­cał, że tego nie zrobi. Dla­czego pa­trzy na Julkę nie­na­wist­nym wzro­kiem, dla­czego de­pre­cjo­nuje dziew­czynę i dla­czego na nią samą, na Zo­fię, nie zwraca uwagi? Dla­czego ko­kie­tuje ko­biety? Opo­wiada im ka­wały, błysz­czy i dep­cze emo­cjo­nal­nie wraż­li­wość tych, z któ­rymi żyje? Dla­czego wszy­scy chwalą tylko jego, a na nią nikt na­wet nie pa­trzy?

Chyba to ostat­nie bo­lało ją naj­bar­dziej. Po­trze­bo­wała aten­cji ze strony oto­cze­nia, gdyż od dłuż­szego czasu sama nie po­tra­fiła jej so­bie ofia­ro­wać.

Łzy po­pły­nęły Zo­fii po po­licz­kach. Otarła je na­prędce, na­braw­szy po­wie­trza, pró­bu­jąc ja­koś się uspo­koić.

Z po­koju na pię­trze wy­szła Ju­lia.

– Wszystko w po­rządku, ma­mu­siu?

– Tak, skar­bie.

– To dla­czego pła­czesz?

– Już nie pła­czę.

– Ale pła­ka­łaś.

– No... tak. Pła­ka­łam. Pła­ka­łam, bo jest mi smutno. Mam wra­że­nie, że...

– Och, ma­muś, prze­stań już. Ja na­prawdę mam gdzieś to, że Leon...

– Już nic nie mów, do­brze? Pro­szę cię, ko­cha­nie.

Ju­lia usia­dła obok matki na scho­dach i wsu­nęła jej za ucho ko­smyk zwi­sa­ją­cych wzdłuż ciała dłu­gich do pasa wło­sów.

– Pro­szę, idź do sie­bie, Ju­leczko. Chcę zo­stać sama.

– Tylko pro­szę cię, ma­muś, nie roz­ma­wiaj z nim o tym.

– Mu­szę.

– Nie mu­sisz.

– Mu­szę, Ju­leczko.

– Ale co to da? – zde­ner­wo­wała się dziew­czyna. – Już tyle razy pró­bo­wa­łaś. Na­prawdę my­ślisz, że po­stę­pu­jąc wciąż tak samo, uzy­skasz inne efekty?

Jakże mą­dre były słowa wy­po­wie­dziane przez na­sto­latkę. Zo­fia była z niej taka dumna. Po­sie­działy jesz­cze chwilę ra­zem i Ju­lia wró­ciła do swo­jego po­koju. Wie­działa, co za chwilę się sta­nie. Na­ło­żyła więc na głowę wiel­kie słu­chawki, które do­stała w pre­zen­cie od bio­lo­gicz­nego ojca, i włą­czyła na cały re­gu­la­tor mu­zykę ze Spo­tify.

Matka znów pój­dzie jej bro­nić.

Zu­peł­nie nie­po­trzeb­nie.

Kie­dyś jesz­cze Julce za­le­żało na mi­ło­ści Le­ona, pra­gnęła, by był dla niej oj­cem, ja­kiego ni­gdy nie miała.

Kie­dyś... lecz nie te­raz.

– Mo­żemy po­roz­ma­wiać czy je­steś za­jęty?

Leon pod­niósł twarz znad lap­topa i uśmiech­nął się do żony.

– Już koń­czę, ko­teńku. Daj mi chwilę.

– W po­rządku.

Ze ści­śnię­tym gar­dłem po­drep­tała do po­łą­czo­nej z ogrom­nym sa­lo­nem kuchni.

Wsta­wiła wodę na her­batę, cho­ciaż wie­działa, że i tak nie zdoła jej wy­pić. Chciała po pro­stu czymś za­jąć ręce. Może wy­ko­ny­wa­nie me­cha­nicz­nych ru­chów ją uspo­koi i tym ra­zem jej dia­log z mę­żem bę­dzie wy­glą­dał ina­czej? Na pewno – łu­dziła się, z opty­mi­zmem za­le­wa­jąc to­re­beczkę Lip­tona wrząt­kiem. Od­cze­kała mo­ment, wy­cią­gnęła ją i wło­żyła do ma­łego, me­ta­lo­wego dzba­nuszka. Na po­tem. Na­uczona oszczęd­no­ści z jed­nej to­rebki ro­biła kilka her­bat, cho­ciaż Leon tak bar­dzo tego nie lu­bił.

– Skoń­czy­łem, ko­teńku. Co tam ro­bisz? Ale ślicz­nie wy­glą­dasz. Mó­wi­łem ci już, że je­steś naj­pięk­niej­sza na świe­cie?

Zo­fia na­wet się nie od­wró­ciła. Za­ci­snęła po­wieki i zo­ba­czyła pod nimi męża wy­chy­la­ją­cego kie­li­szek, pod­ry­wa­ją­cego obce ko­biety i po­ni­ża­ją­cego jej je­dyną córkę. Niby jak miała te­raz przy­jąć kom­ple­ment, po­dzię­ko­wać za niego i jesz­cze się cie­szyć.

– Wszystko w po­rządku, skar­bie? Do­brze się czu­jesz? – za­py­tał jesz­cze, po czym pod­szedł do żony i ob­jął ją w pa­sie, nur­ku­jąc no­sem w jej roz­pusz­czo­nych wło­sach. – Jak ty ślicz­nie pach­niesz. Po­wa­la­jąco! – za­chwy­cał się.

Wy­swo­bo­dziła się z jego ob­jęć.

– Zro­bi­łem coś nie tak? – spy­tał.

Zo­fia wie­działa, że to tylko kwe­stia czasu, jak po­świą­teczna at­mos­fera znik­nie. Już nie miała przed oczami mi­ga­ją­cych ra­do­śnie lam­pek na scho­dach. W za­mian za to mi­gały jej przed oczami ka­dry z Ju­styną w roli głów­nej okra­szone jej słod­kim, skie­ro­wa­nym do Le­ona gło­si­kiem.

– Dla­czego znów to zro­bi­łeś?

Po­trzą­snął głową, mru­żąc oczy.

Mil­czał.

– Py­tam, dla­czego znów to zro­bi­łeś? – po­wtó­rzyła.

Głos jej drżał.

– Ale co, ko­teńku? Przy­tu­li­łem cię tylko. Po­wą­cha­łem. Chyba mi wolno, prawda? Je­stem twoim mę­żem.

– Do­brze wiesz, że nie o to py­tam.

– A o co.

– Nie uda­waj, pro­szę. Nie po­gry­waj ze mną w ten spo­sób.

Zmarsz­czył czoło.

– Nie mam po­ję­cia, o czym mó­wisz. Mie­li­śmy taki wspa­niały dzień. Zje­dli­śmy ra­zem pyszne śnia­da­nie, obiad, a po­tem po­pra­co­wa­łem tro­chę. Mam tyle ro­boty, prze­cież wiesz. Za­sta­na­wiam się, czy do­brze zro­bi­łem, przyj­mu­jąc kon­trakt z Mer­ce­de­sem. Za­rzu­cają mnie ro­botą. Nic nie ro­bię, tylko na­no­szę zmiany w pro­jek­cie pod dyk­tando in­we­stora. Gość ocze­kuje nie­moż­li­wego. Prze­sta­wia mi ściany no­śne. Dasz wiarę? I jesz­cze się dziwi, że te jego zmiany kosz­tują sporo czasu i oczy­wi­ście pie­nię­dzy. Prze­cież nie będę prze­pro­jek­to­wy­wał tych fa­bryk za darmo. Ślę­czę nad tym no­cami – wes­tchnął.

Zo­fia za­gry­zała zęby. Jak zwy­kle Leon od­bie­gał w roz­mo­wie od tego, co na­prawdę ważne.

– Z dru­giej strony – cią­gnął, nie zwra­ca­jąc na żonę uwagi. – Je­śli ma nam na wszystko wy­star­czyć, mu­szę pra­co­wać. Ma­mie znów się po­gor­szyło, le­ka­rze stra­szą, że nie do­żyje Wiel­ka­nocy. No i je­śli chcemy wró­cić do kraju, to trzeba tro­chę przy­ci­snąć. Sama wiesz.

O czym, jak o czym, ale Zo­fia na pewno nie chciała te­raz roz­ma­wiać o te­ścio­wej.

– Znów pa­trzy­łeś na Ju­lię tym wzro­kiem – rzu­ciła oskar­ży­ciel­sko.

Leon po­trzą­snął głową zdzi­wiony.

– Ja­kim wzro­kiem?

– Do­brze wiesz, ja­kim. Za­wist­nym.

– Kiedy?

– Kiedy? Na przy­kład wczo­raj u May­erów i dziś przy śnia­da­niu.

Stęk­nął z nie­mocą.

– Zo­sia, nie na­krę­caj się, pro­szę. Ko­cham Jul­cię. To na­sza córka.

– To dla­czego mam wra­że­nie, że jej nie lu­bisz?

– Nie wiem. – Wzru­szył ra­mio­nami. – Może wciąż ży­jesz prze­szło­ścią, kiedy już na­prawdę pora ją za­mknąć.

Ko­bieta zła­pała się za głowę, usi­łu­jąc za­pa­no­wać nad na­ra­sta­jącą fu­rią. Jej to­le­ran­cja na tłu­ma­cze­nia Le­ona była co­raz mniej­sza. Kie­dyś, kiedy jesz­cze my­ślała, że coś wskóra, miała w so­bie wię­cej cier­pli­wo­ści. Ta jed­nak zda­wała się zni­kać z każ­dym dniem spę­dzo­nym u boku męża.

– Zo­sieńko... – za­czął cie­pło Leon. – Ko­cha­nie moje. Prze­cież wiesz, że ko­cham Ju­lię. Trak­tuję ją jak wła­sną córkę.

– To nie­prawda.

– Ależ oczy­wi­ście, że prawda. Nie da­lej, jak mie­siąc temu wsta­wi­łem się za nią w szkole, nie pa­mię­tasz? Już za­po­mnia­łaś, jak zła­pali ją na ścią­ga­niu? Chcieli ją za­wie­sić. I kto wów­czas za­dzia­łał? – Leon stu­kał się pal­cem w klatkę pier­siową, pe­łen wiary, że za­im­po­nuje żo­nie.

Na próżno.

– Po pro­stu mam wra­że­nie, że... – prze­łknęła ślinę – ...u May­erów tak nie­ład­nie się do niej od­no­si­łeś – po­wie­działa, si­ląc się na ła­god­ność.

– Co? Kiedy? U May­erów? Nie przy­po­mi­nam so­bie.

– Gdy wy­cią­gała akor­deon.

– A, wtedy. – Po­dra­pał się po gło­wie. – Nie od­no­si­łem się do niej źle, tylko zwró­ci­łem jej uwagę. Wy­rę­czasz ją, Zo­sia. To jest złe dla wy­cho­wa­nia.

– A co z cie­bie taki eks­pert, co? Co ty mo­żesz wie­dzieć o wy­cho­wa­niu? Ja­kie masz do­świad­cze­nie?

Po­czer­wie­niał. Pod­szedł do ku­chen­nego blatu, oparł się o niego i za­ci­snął na nim knyk­cie tak mocno, że aż po­bie­lały.

– Może miał­bym szansę, gdy­byś uro­dziła mi syna.

– Ale nie uro­dzi­łam! – wrza­snęła. – I wiesz co? Nie uro­dzę już. Jak pa­trzę na cie­bie i te twoje umi­zgi do ob­cych bab, to wszyst­kiego mi się ode­chciewa. A już naj­bar­dziej ro­dze­nia.

Prych­nął po­gar­dli­wie.

Roz­pła­kała się.

– Za­częło się. Su­per, Zośka. Gra­tu­la­cje. Jak zwy­kle afera z ni­czego.

Z ni­czego? Czyżby? Pa­trze­nie z od­razą na Ju­lię jej mąż na­zy­wał ni­czym. Od lat to ro­bił. Od lat. A ona, jak ta głu­pia, bła­gała, aby prze­stał. Tłu­ma­czyła, że rani to ją i jej dziecko.

– To na­sza córka, Zo­siu. Poj­mij to wresz­cie. Na­sza!

– Na­sza? Nie uła­twiasz mi my­śle­nia w ten spo­sób. Skoro uwa­żasz Julkę za swoją, to dla­czego ją de­pry­mu­jesz w to­wa­rzy­stwie. Dla­czego nie sza­nu­jesz mnie? Obie­ca­łeś, że nie bę­dziesz pił. I co? Pi­łeś z kie­liszka, cho­ciaż mia­łeś tego nie zro­bić. Znasz moją prze­szłość i wiesz, jak bar­dzo mnie to boli.

– Nie myl mnie z tym fiu­tem.

– No tak! Jesz­cze nie roz­ma­wia­li­śmy o moim by­łym mężu.

Prawdą było, że Szy­mon pił i że nie sza­no­wał Zo­fii, ale przy­naj­mniej po­tra­fił na­zwać Ju­lię có­reczką. Ko­bieta wy­gar­nęła to obec­nemu mę­żowi, na co ten znów prych­nął z od­razą i spy­tał, czy już za­po­mniała, jak wy­cią­gała ojca dziew­czynki z krza­ków. ZA­RZY­GA­NEGO!

– Nie wiem, które upo­ko­rze­nie gor­sze, Leon! – wrza­snęła. – Wy­cią­gać pi­jaka z krza­ków czy pa­trzeć, jak miz­drzysz się do przy­pad­ko­wych bab. Ja na­wet do sklepu się boję z tobą pójść. Wszę­dzie ja­kąś zwą­chasz, wszę­dzie!

Tusz do rzęs spły­wał Zo­fii po po­licz­kach. Mi­go­czące świa­tełka cho­inki od­bi­jały się te­raz na jej za­pła­ka­nej twa­rzy, która wy­glą­dała ni­czym ka­lej­do­skop roz­pa­czy.

– Ja­kie za­kupy? O czym ty mó­wisz? Ja­kie miz­drze­nie się do bab? Zo­sia? Zo­sieńka? Po­stra­da­łaś zmy­sły, skar­bie, uspo­kój się. – Leon mó­wił przy­ci­szo­nym to­nem, pró­bu­jąc się do niej zbli­żyć. Chciał za­mknąć ją w uści­sku, lecz im bar­dziej się do niej zbli­żał, tym bar­dziej zde­cy­do­wa­nie się od niego od­da­lała.

– Nie rób tego – po­pro­siła, kie­ru­jąc się w stronę scho­dów.

Szedł za nią.

– Nie idź za mną. Wi­dzę, że nie mamy o czym roz­ma­wiać.

– Zo­siu, wręcz prze­ciw­nie, mamy o czym. Nie mo­żesz tak my­śleć, nie wolno ci. Prze­cież wiesz, że to nie­prawda. Ko­cham Ju­lię i nie miz­drzę się do żad­nych bab. A ten al­ko­hol to... – za­wa­hał się przez uła­mek se­kundy – ...masz ra­cję, wy­pi­łem, ale to było za­le­d­wie kilka kie­lisz­ków, na mi­łość bo­ską!

– O kilka za dużo. Mia­łeś wcale nie pić.

– Je­steś prze­wraż­li­wiona. Wszy­scy pili, inne ko­biety nie miały z tym pro­blemu, tylko ty, jak za­wsze...

Zo­fii opa­dły ręce. Roz­sz­lo­chała się na ca­łego.

Od­wró­ciła się na pię­cie i po­bie­gła na pię­tro. Leon ru­szył za nią, lecz spra­wiało mu trud, by ją do­go­nić. W końcu jed­nak udało mu się ją zła­pać gdzieś w po­ło­wie scho­dów.

– Puść mnie! – wrza­snęła.

Ści­snął ją jesz­cze bar­dziej.

– Puść mnie!

– Zo­sieńko, ko­cha­nie, uspo­kój się.

Za­częła się sza­mo­tać, pró­bu­jąc wy­do­stać się z jego sil­nego uści­sku. Nie mo­gła zła­pać tchu.

– Zo­sieńko, ko­cham cię, po­ra­dzimy so­bie ze wszyst­kim, tylko się uspo­kój, ko­cha­nie moje. Sły­szysz?

– Puść mnie! Puść!

Leon nie ustę­po­wał. Im moc­niej się szar­pała, tym bar­dziej za­ci­skał na niej ra­miona. Miał nad nią po­nad trzy­dzie­sto­ki­lo­gra­mową prze­wagę. Wy­glą­dało to, jakby żaba wal­czyła z ko­niem. W końcu, nie wi­dząc dla sie­bie żad­nego ra­tunku, Zo­sia ugry­zła męża w ra­mię.

– Ożeż ku... mać! Co jest z tobą? Wa­riatka!

Zo­fia ru­szyła przed sie­bie za­ma­szy­stymi kro­kami i w mgnie­niu oka zna­la­zła się na gó­rze. Lampki zdo­biące po­ręcz scho­dów mi­go­tały ra­do­śnie, nic nie ro­biąc so­bie z at­mos­fery pa­nu­ją­cej mię­dzy mał­żon­kami. Pa­trząca na nie Zo­fia po­czuła, że ich blask ją razi, prze­nika do jej wnę­trza, pa­ląc je ży­wym ogniem. Zła­pała za ka­bel i po­cią­gnęła za niego sil­nie, zry­wa­jąc na­rę­cza mi­ga­ją­cych iskier. Wpa­dła w szał.

– Co ty ro­bisz?! – wrza­snął Leon.

Nie sły­szała go. W ataku fu­rii wy­ży­wała się na nie­ist­nie­ją­cych już świe­ci­deł­kach do mo­mentu, aż za­bra­kło jej tchu i sił, by czy­nić to da­lej. Zmę­czona i spła­kana po­bie­gła do ła­zienki, za­mknęła się od środka, oparła się o ścianę i osu­nąw­szy się po niej, okla­pła na pod­łogę.

– Co się stało? – spy­tała Ju­lia, wy­szedł­szy z po­koju. Zdjęła słu­chawki z uszu i spoj­rzała py­ta­jąco na oj­czyma.

Ko­ry­tarz wy­glą­dał jak kadr z filmu Ke­vin sam w domu. Ka­ble, lampki i wo­reczki ad­wen­towe wa­lały się te­raz, gdzie po­pad­nie, spra­wia­jąc, że dziew­czy­nie ode­brało mowę.

Leon pod­szedł do pa­sier­bicy i ob­jął ją z czu­ło­ścią.

– Mama miała atak, skar­bie – wy­szep­tał, gła­dząc ją po gło­wie.

Ju­lia za­częła dy­go­tać.

– Ciiii, już do­brze, do­brze, po­ra­dzimy so­bie. Je­ste­śmy ro­dziną – szep­tał.

Jego słowa mie­szały się z do­cho­dzą­cym zza drzwi ła­zienki pła­czem Zo­fii.

Ju­lia nie wie­działa, co ma my­śleć. To, na co pa­trzyła, spra­wiło jej nie­wy­obra­żalny ból. Wy­rwała się z ob­jęć oj­czyma i pod­bie­gła do drzwi ła­zienki.

– Ma­mu­siu? Ma­mu­siu, otwórz, pro­szę. Ma­mu­siu, sły­szysz? Ma­muś...

Zo­fia nie sły­szała córki. Wci­snęła so­bie w uszy palce wska­zu­jące i zwi­nięta w kłę­bek bu­jała się w przód i w tył, li­cząc na to, że ja­koś uko­ły­sze swoje emo­cje. Ona chciała tylko, aby ktoś ją ko­chał. Chciała dla swo­jej córki domu, ja­kiego sama ni­gdy nie miała. Chciała, by ktoś ko­chał Julkę tak, jak jej, Zo­fii, nie ko­chał ża­den męż­czy­zna.

Zo­fia nie miała ojca, na ja­kiego za­słu­guje każde dziecko.

Jej oj­ciec miał ją gdzieś. Wo­lał uga­niać się za prze­by­wa­ją­cymi w Pol­sce Ro­sjan­kami lek­kich oby­cza­jów, za­miast po­świę­cić czas jej wła­snej matce.

Zo­fia za­wio­dła się na pierw­szym mężu. Kiedy wal­czyła o wy­rwa­nie go ze szpo­nów al­ko­ho­li­zmu, śmiał się jej w twarz, uda­jąc, że nie wi­dzi w ni­czym pro­blemu.

Drugi mąż Zo­fii, Leon, męż­czy­zna bę­dący ma­rze­niem wielu ko­biet, prze­raź­li­wie ją ra­nił. Ra­nił ją do krwi. Ra­nił ją tak, że co­raz wię­cej trudu spra­wiało jej co­dzienne pod­nie­sie­nie się z łóżka. Od­no­siła wra­że­nie, że kona i że je­śli cze­goś nie zrobi, aby zmie­nić co­kol­wiek, pew­nego dnia po pro­stu z tego łóżka nie wsta­nie.

Co ze mną jest nie tak? Dla­czego? – py­tała sie­bie raz po raz. Co z tego, że sły­szała od­po­wie­dzi, skoro nie była go­towa na to, by za­cząć żyć zgod­nie z nimi. Znów po­trze­bo­wała ży­cio­wej od­wagi, pod­czas gdy ta zda­wała się z niej umy­kać. Na­raz, zu­peł­nie nie wia­domo dla­czego, na­szła ją po­cie­sza­jąca myśl, iż z pew­no­ścią nie jest je­dyną ko­bietą na świe­cie, usi­łu­jącą iść z pod­nie­sioną głową przez trudną do znie­sie­nia co­dzien­ność.