Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bestseller „New York Timesa” i „The Washington Post”
Stanley Tucci, uznany aktor i maniak kulinarny, przedstawia czarujący, osobisty pamiętnik swojego życia w kuchni i poza nią.
Zanim Tucci zdobył sławę dzięki rolom w Diabeł ubiera się u Prady czy Igrzyskach śmierci oraz internetowemu tutorialowi, w którym uczy, jak przyrządzić negroni, wychowywał się w amerykańskiej rodzinie o włoskich korzeniach i co wieczór siadał do rodzinnej kolacji. Magią tych posiłków podzielił się z czytelnikami w dwóch książkach kulinarnych, a teraz postanowił opowiedzieć historie, które kryją się za jego ulubionymi przepisami. Tucci snuje więc opowieści o dorastaniu w miasteczku w stanie Nowy Jork, o kręceniu poświęconych jedzeniu filmów Wielkie otwarcie oraz Julie i Julia, o zakochaniu przy obiedzie i o gotowaniu dla licznej rodziny. Smakowity jest każdy kąsek tej gastronomicznej podróży przez dobre i złe czasy, wspaniałe kolacje i przypalone dania.
Książka, napisana z typowym dla Tucciego cierpkim poczuciem humoru, spodoba się każdemu, kto docenia moc posiłku ugotowanego w domu.
Stanley Tucci dzieli się prywatnym życiem i uwielbieniem dla jedzenia, opowiadając o rodzinie oraz najróżniejszych smakach. Pisze o kanapkach z masłem orzechowym i homarach z Maine, o idealnym negroni i pieczonych ziemniakach po brytyjsku – i zaprasza nas do stołu. Siadajcie, jeśli macie ochotę na coś do zjedzenia, na drinka, na plotki i dobrą zabawę. Tylko niech wam nie przyjdzie do głowy kroić spaghetti.
Yotam Ottolenghi
Smak Stanleya Tucciego od razu trafi do kanonu. Ta książka jest jak najlepsze włoskie jedzenie – przyciąga, uwodzi i ciągle chcesz więcej. Weź ją do czytania w łóżku, a będziesz śnić o Włochach. A w kuchni będziesz jej używać równie często jak rondla i obieraczki do warzyw.
Stephen Fry
Tucci to nie tylko wszechstronny aktor i utalentowany pisarz – jego pasja gotowania, podróżowania i życia jest zaraźliwa.
Edith G. Tolchin, „New York Journal of Books”
Zabawna, wzruszająca, fascynująca, osobista i pięknie napisana.
Kate Mosse
Gatunek ludzki ukształtowała relacja z ogniem i pożywieniem, która w wyjątkowy sposób łączy nas też z nami samymi, naszymi bliskimi i piękną planetą, na której mieszkamy. Smak to wspaniała historia opowiedziana przez wspaniałego człowieka, przywołującego wspomnienia związane z jedzeniem. Jest smakowita, wciągająca, zabawna i skłania do refleksji. Odłożycie ją tylko po to, żeby wykorzystać któryś z przepisów i ugotować coś dobrego.
Heston Blumenthal
Nie da się czytać tej książki bez napadów wilczego głodu!
Nigella Lawson
Pyszna opowieść o apetycie, rodzinie i makaronie. I jeszcze o makaronie. W tych świetnie napisanych wspomnieniach Stanley Tucci, nigdy nie tracąc poczucia smaku, zaprasza nas do stołu i podaje same dobre rzeczy.
Jay Rayner
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 268
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla moich niesamowitych rodziców, za wszystko,co dali mnie i moim siostrom, oraz za to, że nauczyli mnie,jak i dlaczego kochać życie i jedzenie.
Dla mojej żony, Felicity, za jej wyjątkowy umysł,otwarte serce i apetyt.
I dla moich cudownych dzieci – oby zawsze znalazły szczęście,gdziekolwiek się znajdą, zwłaszcza przy stole.
Słowo na początek
Wychowałem się we włoskiej rodzinie, w której oczywiście przywiązywało się wielką wagę do jedzenia. Mama gotowała fantastycznie i na porządku dziennym były rozmowy o jakości składników, sposobach przyrządzania dań, rodzinnych przepisach i tradycjach kulinarnych. Jeszcze bardziej zagłębiłem się w tematykę jedzenia, gdy ponad dwadzieścia pięć lat temu nakręciłem z Campbellem Scottem Wielkie otwarcie, historię dwóch włoskich braci mieszkających w Ameryce, którzy walczą o przetrwanie swojej restauracji. Dzięki temu filmowi dotarłem do miejsc, do ludzi i doświadczeń, których się zupełnie nie spodziewałem. Wciąż zdarza mi się usłyszeć od kucharzy, właścicieli knajp i wielbicieli dobrej kuchni, jak bardzo podobał im się mój film i jak ich zainspirował. Pochlebia mi to uznanie i dobre słowa, a czasem też prawdziwa szczodrość, czuję się nimi niemal skrępowany. Takie chwile są bezcenne. Żywię wielki szacunek dla tych, którzy prowadzą dobre restauracje, ciężko pracują w kuchni albo po prostu podejmują wysiłek przygotowania smacznego obiadu dla bliskich.
Moja miłość do jedzenia i wszystkiego, co się z nim wiąże, rośnie z biegiem lat. Skłoniła mnie do pisania książek kucharskich, angażowania się w akcje dobroczynne związane z jedzeniem, nakręcenia serialu dokumentalnego o włoskiej kuchni, a wreszcie dzięki niej zakochałem się w mojej żonie Felicity.
Nie skłamię, jeśli powiem, że zajmuję się teraz kuchnią bardziej niż aktorstwem. Postanowiłem więc zrealizować tę pasję w nowej formie i upichciłem coś w rodzaju pamiętnika. Oto on. Mam nadzieję, że okaże się co najmniej strawny. (Mam pomysły na więcej kalamburów i nie zawaham się ich użyć).
S. Tucci
Londyn, rok 2021
HRABSTWO WESTCHESTER, STAN NOWY JORK,POŁOWA LAT SZEŚĆDZIESIĄTYCH XX WIEKU
Mam jakieś sześć lat. Jestem z mamą w dużym pokoju w naszym domu. Siedzę na podłodze i bawię się klockami, a mama prasuje. W telewizji pokazują program o gotowaniu.
JA: Co ta pani robi?
MAMA: Ona gotuje.
JA: Co?
MAMA: Ta pani gotuje.
JA: Ale ja się pytałem, co ona gotuje.
MAMA: Aha. Piecze kaczkę.
JA: Kaczkę?!
MAMA: Mhm.
JA: Taką z jeziora?
MAMA: Pewnie tak. Nie wiem.
Zapada milczenie. Ja buduję, mama prasuje.
MAMA: Jak się czujesz?
JA: Chyba lepiej.
Mama przykłada mi rękę do czoła.
MAMA: No tak, chyba spadła ci temperatura.
JA: Czy będę musiał iść jutro do szkoły?
MAMA: Zobaczymy.
W milczeniu patrzymy w telewizor.
MAMA: Jesteś głodny?
Kiwam głową.
MAMA: A co byś zjadł?
JA: Nie wiem.
MAMA: Kanapkę?
Nic nie mówię.
MAMA: Zjadłbyś kanapkę?
JA: Hmmmm...
MAMA: Może z masłem orzechowym i dżemem.
JA: Hmmm... Tak.
Mama podnosi brwi. Zauważam to i się poprawiam.
JA: Tak, proszę.
MAMA: Dobrze. Za dziesięć minut skończy się program i zrobię ci kanapkę.
JA: Ale ja już jestem głodny.
Mama tylko na mnie spogląda i podnosi brwi jeszcze wyżej. Wracam do układania klocków.
MAMA: Pamiętasz program, w którym ta pani robiła crêpes?
JA: Co?
MAMA: Crêpes. Takie francuskie naleśniki.
JA: Hmmm...
MAMA: Ja też czasem takie robię.
JA: Nie wiem.
MAMA: Mniejsza z tym, chciałbyś pomóc mi zrobić takie naleśniki w sobotę?
JA: Tak, pewnie.
Pauza.
JA: Dlaczego ona piecze kaczkę?
MAMA: Pewnie lubi kaczkę.
Milczenie. Patrzymy w telewizor.
JA: A ty lubisz kaczkę?
MAMA: Nigdy nie jadłam.
Pauza.
JA: A czy ja lubię kaczkę?
MAMA: Nie wiem. Lubisz?
JA: A jadłem?
MAMA: Nie.
JA: To pewnie nie lubię.
MAMA: Nie można wiedzieć, czy się coś lubi, dopóki się nie spróbuje. Trzeba spróbować. Trzeba próbować wszystkiego.
JA: Aha. Może później. Jak będę starszy.
Wpatruję się w telewizor, a mama patrzy na mnie i się uśmiecha.
Milczymy. Program dobiega końca i idziemy do kuchni.
Mama robi mi kanapkę z masłem orzechowym i dżemem, a ja ją łapczywie pożeram. Mama mi się przygląda.
MAMA: Naprawdę byłeś głodny.
Kiwam głową i po chwili, jeszcze z pełną buzią, odzywam się.
JA: Co będzie na obiad?
MAMA: Kotlety.
JA: Nieeee! Nie lubię kotletów.
Mama wzdycha.
MAMA: Może pójdziesz do sąsiadów i sprawdzisz, co u nich na obiad?
Wzdycham teatralnie i kończę kanapkę. Mama się uśmiecha i zaczyna sprzątać kuchnię.
„Czego się napijecie?”
Takie pytanie zadawał ojciec, gdy tylko zjawiali się u nas goście. Uwielbiał – i uwielbia nadal, mimo dziewięćdziesięciu jeden lat – dobre alkohole. Nie przepadał za wymyślnymi koktajlami, ale w domu zawsze był porządnie zaopatrzony barek z trunkami potrzebnymi do najróżniejszych drinków. Jesienią i zimą pijał whisky z lodem, a latem dżin z tonikiem albo piwo; oprócz tego oczywiście wino do posiłków, niezależnie od pory roku. Lubiłem patrzeć, jak przyrządza gościom drinki, i kiedy dorosłem, z dumą przejąłem tę zaszczytną funkcję.
Dzisiaj zadaję przyjaciołom to samo pytanie i bardzo się cieszę, przygotowując im koktajle, na które mają ochotę. Dla siebie też mieszam coś każdego wieczora, odpowiednio do pory roku i nastroju. Czasami Martini, czasami wódkę z tonikiem, bywa, że zimną sake, whiskey sour albo po prostu szkocką whisky z lodem. W zeszłym roku zapoznałem się bliżej z negroni i muszę przyznać, że ta znajomość rozwija się bardzo obiecująco.
Oto mój przepis.
Negroni bez lodu
NA 1 PORCJĘ
50 ml dżinu
25 ml campari
25 ml dobrego słodkiego wermutu
lód
plasterek pomarańczy
• Wlej cały alkohol do shakera napełnionego lodem.
• Dobrze wymieszaj.
• Przelej przez sitko do szerokiej szampanki.
• Udekoruj plasterkiem pomarańczy.
• Usiądź wygodnie.
• Wypij.
• Teraz masz w brzuchu słońce.
(Są tacy, którzy uważają, że podawanie tego drinka bez lodu to miksologiczna herezja. Spokojnie. I tak nie zamierzam ich zapraszać).
1
Dorastałem w Katonah w stanie Nowy Jork – pięknej miejscowości położonej około stu kilometrów na północ od Manhattanu. Gdy miałem trzy lata, przenieśliśmy się do Katonah z Peekskill, miasteczka nad rzeką Hudson, w którym mieszkało wielu Włochów. Rodzice mojego ojca osiedli tam po przyjeździe z Kalabrii. Rodzina matki, także wywodząca się z Kalabrii, osiedliła się w pobliskim Verplanck, zamieszkanym głównie przez imigrantów z Irlandii i Włoch. Moi rodzice, Joan Tropiano i Stanley Tucci Drugi, poznali się w 1959 roku na pikniku i kilka miesięcy później ojciec poprosił mamę o rękę. Pobrali się wkrótce, a ja przyszedłem na świat dziesięć miesięcy po ślubie. Najwyraźniej im się spieszyło! Trzy lata później urodziła się moja siostra Gina, a po kolejnych trzech latach – druga siostra, Christine. Mieszkaliśmy w domu z trzema sypialniami, na szczycie wzgórza, w zaułku, za którym rozciągał się las. Tata uczył w liceum w sąsiednim mieście, a mama pracowała tam w sekretariacie. Siostry i ja chodziliśmy do miejscowej podstawówki i takiegoż liceum.
W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych na północy hrabstwa Westchester mieszkało o wiele mniej osób niż teraz i było to wspaniałe miejsce dla dzieciaków. Mieliśmy paczkę przyjaciół z okolicy, z którymi bawiliśmy się codziennie, głównie na dworze. Nie było gier komputerowych ani smartfonów, a telewizję oglądaliśmy dość rzadko – zamiast tego biegaliśmy po lesie, polach i podwórkach. Łaziliśmy po drzewach, budowaliśmy „forty”, brodziliśmy w bagienkach, a kiedy zamarzały w zimie – jeździliśmy na łyżwach, wspinaliśmy się na kamienne mury z czasów wojny o niepodległość i zjeżdżaliśmy z górek na sankach w głębokim śniegu, który padał każdej zimy.
Dzisiaj, w jesieni żywota (właśnie skończyłem sześćdziesiąt lat, więc jest to jesień umiarkowanie zaawansowana), tęsknię za tamtymi czasami, tamtymi miejscami i dawnym, niewinnym, ciekawskim, energicznym mną. Cofnąłbym się chętnie w czasie, choćby po to, żeby odzyskać bujną czuprynę.
Zabawy na dworze były wspaniałe, ale jeszcze wspanialsze było to, co gotowano i jedzono w naszym domu.
Jedzenie, jego przygotowanie, podawanie i spożywanie były najważniejszymi czynnościami i najżywiej dyskutowanym tematem w naszej rodzinie. Mama twierdzi, że wychodząc za mąż, ledwie umiała ugotować wodę na herbatę – jeśli to prawda, przez kolejnych pięćdziesiąt lat nadrobiła wszystkie braki. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że na maszynce elektrycznej z czasów mojego dzieciństwa, zastąpionej później przez kuchenkę gazową, nie ugotowała ani jednego niesmacznego dania. Ani razu. Specjalizowała się w kuchni włoskiej, głównie w przepisach z rodzinnych stron, chociaż nie bała się też receptur z północy Włoch; jej risotto milanese należy do najlepszych, jakie jadłem.
Z czasem opanowała do perfekcji także kilka dań z innych części świata i weszły one do jej stałego repertuaru. Któregoś roku podała paellę, przyrządzoną i podaną w eleganckim duńskim naczyniu do zapiekania. Pełno było w niej małży, omułków, krewetek, kurczaka i homara (rzecz działa się w czasach, gdy homary były bardziej dostępne cenowo) i stała się naszym ulubionym daniem na długie lata. Na początku lat siedemdziesiątych pojawiły się u nas francuskie crêpes, z pewnością pod wpływem inspiracji programami kulinarnymi Julii Child. Były lekkie i puszyste, podawane z kurczakiem w sosie beszamelowym, i pożeraliśmy je wszyscy łakomie. Od czasu do czasu na stół wjeżdżało gęste, sycące chili con carne z zieloną i czerwoną papryką, oliwą z oliwek i mięsistymi pomidorami, dzięki którym mięso stawało się aksamitne. Często mama przyrządzała chili specjalnie na coroczne przyjęcie u sąsiadów z okazji rozgrywek Super Bowl. U nas w domu nikt się akurat nie interesował futbolem, więc nie organizowaliśmy takich imprez.
Nie da się ukryć, że w tamtych czasach mama spędzała większość czasu w kuchni, co zresztą robi do dzisiaj. Gotowanie jest dla niej jednocześnie działalnością twórczą i sposobem na godziwe nakarmienie rodziny. Tak jak wszyscy wielcy kucharze dowodzi, że praca w kuchni może być formą sztuki – pozwala wyrażać siebie, podobnie jak malowanie, komponowanie czy pisanie, a przy tym zaspokaja podstawową potrzebę odżywiania się. Sztuka, którą można się żywić – czy może być coś lepszego?
Mama gotowała tak dobrze, że jedzenie u kolegów z sąsiedztwa bywało dla mnie trudne. Ich obiady były nijakie albo zwyczajnie niesmaczne, nic więc dziwnego, że znajomi uwielbiali przychodzić do nas coś zjeść. Wszyscy wiedzieli, że u mamy jedzenie jest wyjątkowe: składniki starannie wybrane albo wyhodowane w ogródku, a każde danie wpisywało się w kulinarną tradycję i było przyrządzone z miłością.
Ale nie chodziło tylko o jedzenie – wrażenie robiło też zaangażowanie przy gotowaniu i podawaniu potraw oraz radość, z jaką nasza rodzina je spożywała. Jęki zadowolenia, które wydawaliśmy, przekonałyby każdego wątpiącego, o ile taki by się znalazł. Pomiędzy westchnieniami zachwytu analizowaliśmy zwykle, w jaki sposób i z jakiego powodu dany posiłek jest tak pyszny. Ojciec codziennie, przy każdym daniu, powtarzał: „Najlepsze, jakie kiedykolwiek zrobiłaś, Joan”, a siostry i ja zgadzaliśmy się z nim, podczas gdy mama mówiła skromnie, że niedosolone albo niedogotowane i w ogóle „wyszło trochę suche, nie wydaje się wam?”. I tak dalej.
Następowały opowieści o daniach przygotowanych dawniej oraz życzenia co do następnych i zanim się człowiek zorientował, obiad dobiegał końca, upłynąwszy głównie na rozmowie o jedzeniu. Dzięki Bogu polityka nie należała u nas do ulubionych tematów. Cokolwiek trafiało na stół, choćby kotlety na zimno i oliwki z delikatesów, w domu rodziców wzbijało się na wyższy poziom doświadczeń kulinarnych. Kumpel ze studiów zapytał mnie kiedyś, gdy jedliśmy chleb z szynką prosciutto i serem w moim pierwszym mieszkaniu w Nowym Jorku:
– Stan, jak to jest, że nawet jeśli kupuję to samo jedzenie w tym samym sklepie, to u ciebie smakuje znacznie lepiej?
– Powinieneś odwiedzić moich rodziców – odparłem.
We włoskich rodzinach o niczym się tak nie debatuje, nie rozmyśla i nie żartuje, jak o jedzeniu (może poza śmiercią, ale to temat na inną książkę). Mamy nawet sporo jedzeniowych powiedzonek przekazywanych z pokolenia na pokolenie, sam ich oczywiście używam.
Mój ojciec, zachłanny stołownik, delektując się podczas obiadu potrawami (po prawdzie to zjada je szybko i łapczywie, tak samo jak ja, bo obaj jesteśmy specjalistami od poobiedniego przeżywania smaków), zawsze wygłaszał retoryczne pytanie: „Mój Boże, czym się żywi reszta świata?!”.
Pytanie ze wszech miar uzasadnione, jeśli się wie, jak wspaniale gotowała mama. Na wiadomość, że obiad zaraz będzie na stole, pociągał łyk przedobiedniej whisky, odstawiał szklankę na drewniany blat kuchenny i głośno oznajmiał: Buono! Perché io ho une fame che parla con Dio!
Czyli: „Świetnie! Bo mój głód sięga samego Boga!”.
Bóg jakoś nie bardzo się przejmuje, bo głód o biblijnych rozmiarach nadal co wieczór powraca do ojca.
W dzieciństwie, jak wszystkie dzieci, pytał swoją mamę: „Co dziś na obiad?”. Na co ta przemiła kobieta (wiem to z opowieści, bo zmarła, gdy miałem siedem lat) odpowiadała często: Cazzi e patate, co oznacza ni mniej, ni więcej jak „fiuty z kartoflami”, czyli tyle co „zostaw mnie w spokoju”, a nawet „spadaj”. W dzisiejszych czasach poprawności politycznej sprawa kwalifikowałaby się do opieki społecznej. Jedyną nadzieją byłby kurator o włoskich korzeniach!
Kiedy w dzieciństwie zdarzało nam się z siostrami grymasić przy jedzeniu, mama proponowała cierpko, żebyśmy poszli do sąsiadów i zobaczyli, co u nich na obiad. Jak pisałem, to zwykle ucinało rozmowę – jadaliśmy czasem u kolegów i nie bardzo mieliśmy ochotę do tego wracać. W naszym domu codziennie na stole pojawiał się smaczny, zbilansowany posiłek, i choćbyśmy nie wiem jak kręcili nosami na brokuły, rybę, surówki albo kotlety, wiedzieliśmy, że dobrze nam się powodzi. Przy tym mama, choć pozornie niewzruszona naszymi fochami, pamiętała o indywidualnych upodobaniach i starała się je uwzględnić, tak by każdy znalazł dla siebie coś smacznego. Nasz obiad mógł wyglądać następująco: makaron z brokułami, panierowane kotlety cielęce z cukinią z patelni, a do tego zielona sałata. Dla każdego coś miłego. Moja siostra Christine uwielbiała mięso, Gina wolała makaron i warzywa, a ja zjadałem wszystko, co nie uciekało. Następnego dnia mama robiła na przykład kurczaka alla cacciatore z ryżem, podsmażoną endywię i surówkę z kapusty – i tak dalej. Jak dawała radę codziennie przygotowywać tak wspaniałe, zróżnicowane i zdrowe posiłki, pracując przy tym na cały etat? Nie mam pojęcia.
W piątek budżet domowy bywał już nadwyrężony, więc posiłki pod koniec tygodnia stawały się prostsze i mniej kosztowne. Na szczęście ratowała nas włoska umiejętność zrobienia smacznej potrawy praktycznie z niczego. Często w piątkowe wieczory gotowanie przejmował ojciec, żeby mama mogła odpocząć; ona brała na siebie rolę podkuchennej. Tak więc w piątki jadaliśmy kilka dań, które tata opanował najlepiej. Najprostszym był makaron z czosnkiem i oliwą, pasta con aglio e olio.
Oto przepis.
Pasta con aglio e olio
NA 4 PORCJE
3 ząbki czosnku, każdy przekrojony na 3 części
4 łyżki oliwy z pierwszego tłoczenia
500 g spaghetti
• Podsmaż czosnek na oliwie, aż lekko się przyrumieni.
• Ugotuj spaghetti al dente.
• Odlej wodę, wrzuć makaron na patelnię i wymieszaj z czosnkiem i oliwą.
• Dopraw solą, pieprzem i papryką wedle uznania.
• Posypywanie serem zabronione.
Drugim piątkowym daniem ojca były uova fra diavolo. Każdy, kto lubi jeść jajka tak jak my, pokocha tę pożywną potrawę o wspaniałym wyglądzie – wyobraźcie sobie głęboką patelnię z lekkim sosem marinara (z dodatkową cebulą, dla większej słodyczy), a w nim sześć do ośmiu jaj w koszulkach. Efekt, jak wskazuje nazwa, wręcz grzeszny. To danie ojciec podawał z lekko podpieczonym włoskim chlebem i zieloną sałatą. Proszę, oto przepis.
Jajka z pomidorami
NA 2 PORCJE
50 ml oliwy z oliwek
1 średnia cebula pokrojona w piórka
200 g pomidorów śliwkowych z puszki
4 duże jaja
sól morska i świeżo zmielony pieprz
• Podgrzej oliwę na sporej patelni na średnim ogniu. Wrzuć cebulę i smaż do miękkości, jakieś 3 minuty. Dodaj pomidory, rozgnieć je łyżką. Smaż na patelni, od czasu do czasu mieszając, aż zrobią się słodkie, co powinno zająć około 20 minut.
• Ostrożnie wbij jajka na patelnię i przykryj. Zmniejsz ogień i duś, aż białka się zetną, a żółtka będą półmiękkie, około 5 minut. Dopraw solą i pieprzem. Podawaj od razu.
Trzecim piątkowym daniem były pulpety. Rodzice przygotowywali je razem – mama wyrabiała masę, a ojciec smażył klopsiki na oliwie. Sporo ich robili, bo połowę zjadaliśmy na obiad, a reszta zostawała do niedzielnego ragù. W piątek jedliśmy pulpety „na goło”, bez sosu, tylko z sałatą i włoskim chlebem, za to na stole pojawiało się masło[1]. Rozsmarowane na chlebie stanowiło świetne uzupełnienie dla chrupiących z wierzchu pulpetów[2].
Wspominam nasze piątkowe obiady z wielką przyjemnością, bo w całym domu panowała wtedy swobodna atmosfera. Kończył się tydzień pracy i szkoły, siostry i ja cieszyliśmy się na perspektywę zabaw oraz sobotnio-niedzielnych nocowanek u przyjaciół, a rodzice szykowali się na spotkania ze znajomymi. Wiedzieliśmy, że niedzielny ranek oznacza nudy uroczystej mszy w katolickim kościele, ale pocieszała nas myśl o pysznym ragù przygotowanym przez mamę na obiad.
2
Jak większość dzieciaków dorastających na amerykańskich przedmieściach w latach sześćdziesiątych, codziennie zabierałem do szkoły drugie śniadanie. Naprawdę rzadko się zdarzało, żebym kupował posiłek w szkolnej stołówce – z dwóch powodów: po pierwsze, to zbyt dużo kosztowało, po drugie, jedzenie w stołówce było paskudne. Wszyscy, którzy pamiętają tamte czasy, wiedzą, o co chodzi, więc nie ma potrzeby się rozpisywać. (Muszę się jednak przyznać, że lubiłem kleisty biały ryż, nakładany łyżką do lodów w formie prawie idealnej kulki do melaminowych miseczek).
Oczywiście wielu uczniów wykupywało szkolne obiady, codziennie albo od czasu do czasu. Ja dostawałem pieniądze (pięć czy dziesięć centów) wyłącznie na szklankę mleka (nikt jeszcze wtedy nie wiedział, że mam nietolerancję laktozy).
Zawartość mojego pudełka z drugim śniadaniem różniła się znacznie od tego, co przynosili do szkoły koledzy. Mama pakowała do metalowego pojemnika z jakimś fajnym obrazkiem (na przykład z Batmanem albo zdjęciem serialowej rodziny Partridge’ów) coś w tym rodzaju:
Kanapka z jajecznicą, pieczonym ziemniakiem i podsmażoną zieloną papryką, z włoskiego chleba albo podłużnej bułki włoskiej.
Owoc: jabłko, gruszka albo pomarańcza.
Czekoladowy batonik prosto ze sklepu (zwykle nosiły nazwy w stylu Ring Ding albo Ho Ho, równie niestosowne co ich składniki).
Owoce i batonik nie były niczym wyjątkowym – to kanapki stanowiły atrakcję i często wzbudzały zazdrość wśród kolegów.
Z moim kumplem Rickym od czasu do czasu wymienialiśmy się kanapkami, ponieważ on każdego dnia, przez wszystkie lata w szkole, dostawał biały chleb przełożony piankowym kremem marshmallow. Dzisiaj uznano by to za znęcanie się nad dzieckiem, ale wtedy nikogo takie rzeczy nie obchodziły, a ja byłem szczęśliwy, mogąc przehandlować swoją kulinarnie zaawansowaną kanapkę za najbardziej niezdrowe smarowidło świata na byle jakim chlebie. Jestem pewien, że on był równie szczęśliwy, dostając od czasu do czasu posiłek, z którego mógł czerpać jakieś wartości odżywcze. Trzeba zauważyć, że moje egzotyczne drugie śniadania były ściśle powiązane z obiadami z poprzedniego dnia. Przykładowy tydzień w kanapkach wyglądał następująco:
PONIEDZIAŁEK: bułka włoska z pulpetami. Ponieważ w niedzielę jedliśmy pulpety w wolno duszonym sosie ragù z makaronem, takie drugie śniadanie było oczywiste.
WTOREK: kotlety z kurczaka na chlebie cienko posmarowanym masłem lub majonezem, z sałatą.
ŚRODA: bułka z bakłażanem po parmeńsku. Bakłażana smażyło się bez panierki, a następnie zapiekało w lekkim sosie pomidorowym z niewielką ilością sera i cienkimi plasterkami ziemniaka.
CZWARTEK: kanapka z kotletem cielęcym z masłem i sałatą. Działo się to w czasach, gdy na cielęcinę można było sobie pozwolić.
PIĄTEK: kanapka z jajecznicą, ziemniakiem i papryką. Pod koniec tygodnia rodzinny budżet topniał, więc w czwartkowy wieczór mama przygotowywała takie nieskomplikowane drugie śniadanie, po skromnym obiedzie złożonym z makaronu i sałatki.
W weekendy na lunch każdy jadł, na co tylko miał ochotę. Kiedy odwiedzali mnie koledzy albo ja byłem u nich, buszowaliśmy po lodówkach i robiliśmy sobie kanapki z masłem orzechowym i dżemem. Potem, gdy dorastaliśmy, kanapki stawały się bardziej urozmaicone: z tuńczykiem, z kiełbasą i musztardą, szynką i serem, z pasztetową i czerwoną cebulą, indykiem i majonezem, serem i majonezem – z każdym możliwym pieczywem (białym, włoskim, bajglami, kajzerkami i tak dalej). Pożeraliśmy ogórki konserwowe i całe torby czipsów, popijaliśmy to wszystko mlekiem, sokiem pomarańczowym, sokiem jabłkowym albo lemoniadą (czy w ogóle pijaliśmy wodę?). Na deser opróżnialiśmy zamrażalniki z lodów wodnych o najdziwniejszych kolorach i smakach. W zimie dochodziła do tego gorąca czekolada (z piankami).
Podczas letnich wakacji robiliśmy mniej więcej to samo, jak zwariowane mrówki w cukrze. Nie pamiętam, żeby ktoś w ogóle wyjeżdżał, więc bawiliśmy się razem przez dwa gorące miesiące, łażąc od domu do domu i objadając po kolei własnych i cudzych rodziców. Wakacje były fantastyczne. Dnie były długie i bawiliśmy się na dworze do dziewiątej wieczorem, na kiedy to już zdążyliśmy umówić się na wspólne nocowanie, żeby nie rozstawać się nawet podczas snu. Latem przychodziło też moje ulubione święto (poza Bożym Narodzeniem) – Dzień Niepodległości, czwarty lipca.
Kiedy byłem mały, obchodziliśmy Dzień Niepodległości bardzo uroczyście. Żyli jeszcze wszyscy członkowie rodziny, którzy przyjechali do Stanów podczas wielkiej fali włoskiej imigracji po wojnie. Pamiętali biedę na południu Włoch. Ameryka oferowała im wszystko, czego rodzinny kraj im nie dawał albo nie pozwalał zdobyć. Tutaj spełniali marzenia o sukcesach i nowym życiu, znajdowali pracę, ściągali rodziny i przyjaciół, tworząc włoskie enklawy w całych Stanach. Mieli przed sobą wiele możliwości, a jednocześnie mogli żyć w otoczeniu bliskich i dalszych krewnych. Rodziły się kolejne pokolenia, którym nowy kraj dawał szanse, o jakich nie mogliby marzyć w biednych, skorumpowanych miasteczkach włoskiego Południa. W Ameryce pracowali razem i dorastali razem, choć czasami ich drogi się rozchodziły.
Jedzenie było łącznikiem. To dzięki niemu spotykali się w domach, na podwórkach, werandach, kempingach, plażach. Zbliżało ich, pozwalało otwierać przed sobą serca, a wino dodatkowo ułatwiało kontakty (choć czasem działało jak oliwa dolana do ognia, tam gdzie tliły się różne trudne emocje).
Pamiętam wiele takich uroczystości obchodzonych w Dzień Niepodległości w naszym domu w Westchester. Przez kilka dni wcześniej przygotowywaliśmy się na zjazd rodzinny. Rodzice kleili dekoracje z papieru, od wiszących chorągiewek po kolorowe, czerwono-biało-niebieskie cylindry. Tata przygotowywał też małą architekturę ogrodową. Rozcinał wzdłuż dwustulitrową beczkę i obie połowy ustawiał na drewnianych kozłach. Następnie wsypywał do nich węgiel drzewny, a na wierzchu kładł stare metalowe półki z lodówki albo zamrażarki. Tak powstawały dwa ogromne grille, na których hamburgery i hot dogi piekły się obok włoskich kiełbas – prosty kulinarny symbol przenikania się dwóch kultur. Kiełbasę podawano z papryką i długo smażoną cebulą na podłużnych bułkach. Dorośli pili wino nalewane z dzbanków i piwo z chłodzonej beczki. W tamtych czasach lód kupowało się w blokach, nie w kostkach zapakowanych w plastikowy worek, i strasznie lubiłem rozbijać go na mniejsze kawałki zabójczym szpikulcem, by potem obkładać nimi pękatą beczułkę z piwem, czekającą na zainstalowanie kranika. Na deser były brzoskwinie nasączone winem, mama robiła też prostokątny biszkoptowy tort udekorowany na wzór amerykańskiej flagi: na wierzchu miał biały lukier, a na nim truskawki i jagody ułożone w pasy i gwiazdy.
Przed obiadem graliśmy w bocce i w rzucanie podkowami, a potem zaczynało się muzykowanie. Wujkowie, przygrywając na mandolinie albo na pianinie, śpiewali pieśni ludowe i włoskie wersje dawnych amerykańskich szlagierów. Do tego śpiewaliśmy amerykańskie klasyki w rodzaju Yankee Doodle i tak powstawał idealny akompaniament do spotkania trzech pokoleń wychowanych we włoskiej tradycji, obchodzących wspólnie najważniejsze święto Stanów Zjednoczonych.
W miarę jak odchodzili najstarsi imigranci, Dzień Niepodległości wydawał się coraz mniej doniosły. Nadal świętowaliśmy, ale nie tak licznie i już bez tego uroczystego nastroju. Kiedy moje pokolenie dorosło, wyrobiliśmy sobie własne poglądy polityczne, zwykle odmienne od przekonań konserwatywnej starszyzny, wierzącej, że Ameryka to najpotężniejszy kraj na świecie, choćby działo się nie wiem co. Te różnice jeszcze się pogłębiły po atakach terrorystycznych 11 września 2001 roku. Mnie i bardziej liberalnym członkom rodziny zaczęło się wydawać, że patriotyzm zagarnęli ci, którzy dyszą chęcią zemsty i amerykańską flagą wymachują niczym bronią, nie widząc w niej symbolu wolności, tolerancji i równych szans. Staliśmy się znowu państwem, w którym złym okiem patrzy się na imigrantów, a jeśli ktoś nie aprobował wojny wywołanej przez rząd na Bliskim Wschodzie, to traktowany był jak zdrajca. Kiedy Francuzi odmówili wysłania wojska do Iraku, ultrakonserwatyści przestali mówić na frytki french fries i zaczęli bojkotować francuskie wina, a nawet rozbijali butelki. Szkoda, mogli je wysłać do mnie. Mam nadzieję, że te czasy minęły i już nie wrócą.
Od kiedy mieszkam w Londynie, obchodzenie Dnia Niepodległości zrobiło się trochę kłopotliwe – co tu kryć, wygrana kolonistów była porażką Brytyjczyków. Wiem, że to wszystko historia, ale mam wrażenie, że świętowanie czwartego lipca w Anglii byłoby nietaktem wobec tubylców, zwłaszcza własnych teściów. Podczas prezydentury Baracka Obamy zostałem jednak zaproszony z rodziną na dwa przyjęcia w ambasadzie amerykańskiej w Regent’s Park. Były to przemiłe, swobodnie eleganckie imprezy dla ekspatów (ładniejsze określenie imigrantów) i ich rodzin, z orkiestrą wojskową, jazzem i tradycyjnym amerykańskim jedzeniem, jakie tylko można sobie wyobrazić.
Ciekawe, że właśnie w Anglii przy tych dwóch okazjach przypomniały mi się wartości związane z Dniem Niepodległości. Podczas radosnych obchodów święta amerykańskiej demokracji na obcej ziemi zatęskniłem za czasem, gdy kiełbaski i papryka włoskich imigrantów grillowały się obok amerykańskich hot dogów i hamburgerów.
Moja babcia ze strony mamy, Concetta, była jedną z najzabawniejszych i najbardziej szczodrych osób, jakie spotkałem w życiu. Była też wspaniałą kucharką. Jej rodzice przyjechali z Kalabrii do Verplanck, miasteczka w stanie Nowy Jork, gdy miała trzy lata. Gotowania nauczyła ją mama, a ona udoskonaliła każdy przepis. Podobnie jak moja matka, byłaby świetną szefową kuchni, gdyby wybrała taki zawód albo raczej gdyby ktoś dał jej możliwość wyboru. Bardzo rzadko widywałem ją gdzie indziej niż w kuchni, gotującą takie czy inne danie. Kiedy jej tam nie było, była w pomocniczej kuchni w piwnicy, oddawała się kulinarnym przygotowaniom. To właśnie tam, na starym zielono-żółtym stole przygotowywała leciutkie jak piórko i miękkie jak pupka niemowlęcia ciasto na pizzę. Na gazowej kuchence (bez żadnej wentylacji) gotowała sos albo makaron na posiłki w większym gronie, podawane właśnie na dole, gdy główna kuchnia okazywała się zbyt mała dla rozrastającej się rodziny.
Ta piwnica była dla mnie niczym kapsuła czasu albo świątynia. Podzielona na środku przez schody prowadzące z holu, z jednej strony miała pomocniczą kuchnię (w której stała nawet stara pralka z ręczną wyżymaczką, ciągle używana), a z drugiej – warsztat dziadka Vincenza. W warsztacie wzdłuż ściany biegł drewniany roboczy stół ze starymi narzędziami, a nad nim zwisały dziesiątki słoików wypełnionych śrubkami, gwoździami, nakrętkami, kołkami i podkładkami. Słoiki trzymały się dzięki temu, że ich pokrywki przybito od spodu do drewnianej półki. Bardzo rzeźbiarska pracownia majsterkowicza. Daleko w lewym rogu znajdowały się drzwi do mojego ulubionego pomieszczenia – piwniczki na wino.
Był to podobny do jaskini schowek z niskim sufitem, dwa i pół metra na trzy, do którego prowadziły pobielone drzwi z grubych desek, próchniejące od dołu z powodu wilgoci. Po prawej stronie, na grubo ociosanych półkach, leżały niezliczone butelki ze zrobionym w lecie domowym sosem pomidorowym. Zatrzymam się na chwilę, żeby opisać, z czego składał się ten eliksir i jak był wytwarzany.
Butelkowany sos pomidorowy rodziny Tropiano
SKŁADNIKI
parę wiader pomidorów (ile się da)
sól
świeża bazylia
POTRZEBNE WYPOSAŻENIE
miejsce ogniskowe albo palenisko z solidnym metalowym rusztem
ogień
dwie duże kadzie z galwanizowanego aluminium
biała poszewka na poduszkę
dużo szklanych butelek po napojach gazowanych
chochla
lejek
kapsle (dużo)
przyrząd do kapslowania
kawałek ceraty do przykrycia jednej kadzi
woda do napełnienia jednej kadzi
• Rozpal ognisko.
• Nalej wody do kadzi i ustaw ją nad ogniem na ruszcie.
• Weź dużo pomidorów, napakuj do poszewki i wyciśnij nad drugą kadzią, żeby sok wyciekał przez płótno (niech wygląda jak rekwizyt do filmu na Halloween). Wyciskaj, dopóki starczy pomidorów albo nie poczujesz się jak Makbet pod koniec swej błyskotliwej kariery.
• Wyciśniętym sokiem napełniaj butelki (chochlą, przez lejek), do każdej dodaj szczyptę soli i listek bazylii.
• Zakapsluj butelki.
• Wsadź je do kadzi z wodą.
• Przykryj ceratą.
• Gotuj przez jakiś czas. (Nie znam zaleceń sanitarnych dotyczących pasteryzacji, proszę mnie więc nie obciążać roszczeniami w razie ewentualnych zatruć).
• Wyjmij butelki.
• Zostaw do ostudzenia.
• Przechowuj w piwniczce mojego dziadka albo, jeśli to nie wchodzi w grę, w innym chłodnym, suchym miejscu.
Tego sosu babcia używała przez cały rok. Był lekki, słodki i można go było przyrządzać z oliwą, podsmażonym czosnkiem i cebulą albo z czym kto chciał. Jeden–dwa dni roboty, a potem całe miesiące radości z czerwonego złota. Dziadkowie przechowywali butelki na drewnianych półkach w piwnicy, obok słoików z marynowanymi zielonymi pomidorami albo pieczoną papryką w oliwie doprawionej solą i ząbkiem czosnku. Nad tymi zawekowanymi zapasami zwieszały się z belek pod sufitem jeszcze małe domowe kiełbasy salami i gruszkowate, połyskujące woskowo sery provolone.
Wróćmy do piwniczki z winem, gdzie niepodzielnie panowały wilgotna stęchlizna moszczu i lekka woń pleśni osiadającej w każdym zakamarku, również na starodawnej prasie do winogron, która stała dumnie w kącie. Po prostu czuło się, że nowe formy życia wylęgają się z zarodników unoszących się w powietrzu i wystarczy jeden wdech, a zadomowią się również w nosie i płucach oddychającego. Cóż z tego – duma, z jaką dziadek nalewał domowe wino ze starej dębowej beczki do porysowanej karafki, aby je darować ojcu albo wujkom (a potem mnie i kuzynom), warta była dysfunkcji układu oddechowego. Zaszczyt stanowiło zaproszenie do uczestnictwa w obrzędzie odprawianym w piwniczce. Pamiętam, że strasznie mnie złościło, gdy siostry też chciały pójść, bo uważałem nalewanie wina za szczególny męski rytuał przejścia. Szczęśliwcy, którzy mogli być blisko, puchli z dumy, gdy mętny alkohol w starej karafce wnoszono po schodach na górę, a potem przy stole rozlewano do szklanek i z upodobaniem spełniano toasty.
Czy było to najlepsze wino na świecie?
Nie.
Czy było najgorsze?
Tak lub prawie.
Czy to kogoś obchodziło?
Ani trochę.
To osobowość mojego dziadka, którego uwielbialiśmy, czyniła z tego sikacza najsłodszy trunek, jaki kiedykolwiek piliśmy.
Dom mieszczący tę piwnicę, kuchnię i te wspomnienia został dawno sprzedany, ale wszystkie aromaty, ostre, słodkie, stęchłe i świeże, czuję w nosie, w głowie i w sercu do dzisiaj.
Za domem dziadków Tropiano znajdował się spory ogródek, gdzie hodowali rozmaite warzywa, a do tego trzymali króliki, kury, a od czasu do czasu też kozę – wszystko na potrzeby rozrastającej się rodziny. W domu i w ogrodzie trwały najróżniejsze prace, zależne od pory roku i służące zapełnianiu spiżarni: sadzenie roślin, hodowla zwierząt, szczepienie drzew owocowych czy naprawianie paleniska, na którym pasteryzowano sos pomidorowy. Dziadkowie przybyli z bardzo biednej Kalabrii i podobnie jak ich rodzice przywykli do ciężkiej pracy, koniecznej do przeżycia. Nic się nie marnowało, o luksusach nikt nie myślał i nikt nie oglądał się na komfort. Ważne były tylko niezbędne rzeczy.
Na południu Włoch aż do początku XX wieku przetrwały resztki systemu feudalnego, a większość mieszkańców pracowała na ziemi bogatych obszarników. Ameryka dawała przybyszom, zarówno kobietom, jak i mężczyznom, szansę na pracę poza domem, ale większość imigrantów nie uznała bynajmniej, że powinni zrezygnować z przekazywanych z pokolenia na pokolenie umiejętności rolniczych czy rzemieślniczych. Jeżeli umiesz coś wyhodować, uprawiać, upolować, zbudować albo naprawić, to po co płacić komuś innemu, żeby to zrobił za ciebie? I tak działki na tyłach ich domów stały się miniaturami kraju, który opuścili.
Jeżeli byliście kiedyś we Włoszech, na pewno zauważyliście liczne ogródki i krzewy winogronowe rosnące dosłownie wszędzie: na tarasach, zboczach wzgórz, ścianach wąwozów, kamienistych wzniesieniach albo przy autostradach. Włosi mają prawdziwy talent do uprawiania fantastycznych jarzyn i owoców w najtrudniejszym terenie. Jak na kraj górzysty liczba winnic i małych gospodarstw rolnych jest tam zdumiewająca, podobnie jak rozmaitość tego, co wytwarzają. Na Sycylii ludzie ryzykują życie, uprawiając najlepsze w świecie warzywa i winogrona na wulkanicznej glebie u stóp ciągle aktywnej Etny. W Kampanii, zaraz za Neapolem, żyzna ziemia w pobliżu Wezuwiusza nadaje głęboki, słodki smak pomidorom San Marzano, także dzięki osadom wulkanicznym.
Tak więc gdy moi dziadkowie kupili dom w Ameryce, na tyłach posesji urządzili nie tylko wielki ogród warzywny, ale też małe gospodarstwo hodowlane, z kozami, kurami, królikami i innymi zwierzętami odpowiednich rozmiarów, użytecznymi bądź nadającymi się do zjedzenia. Te drugie spożywano do ostatniego kawałka. Gdy babcia piekła kurczaka, jego wątroba, serce i łapki także znajdowały zastosowanie, przyrządzane według starych rodzinnych przepisów, a kości używano do gotowania bulionu. Tak samo działo się z królikami, co, jak sobie wyobrażam, może być dla niektórych trudne do zniesienia. (W dzieciństwie chodziliśmy z siostrami do królików; mieszkały w klatkach, które dziadek zrobił z kawałków starych drzwi i blachy. Karmiliśmy je i pytaliśmy dziadka, jak mają na imię. Unikał odpowiedzi, bo pewnie wiedział, że lepiej nie nadawać imion stworzeniom, które trzeba będzie zabić. Pamiętam jednak, że kiedyś dał nam do zrozumienia, że najtłustszy osobnik długo nie pożyje).
Koza, której mleko dzieci piły wprost z wymienia, była w końcu sprowadzana do piwnicy i wieszana za tylne nogi. Podrzynano jej gardło, spuszczano krew i ćwiartowano.
Wiem z pierwszej ręki, że po zaręczynach rodziców mój ojciec uczestniczył w domu przyszłych teściów w takim właśnie zabijaniu i oprawianiu kozy. Niestety, akurat wtedy dziadek wziął tępy nóż. Widząc mękę biednej kozy, która z przerażenia oddała mocz na wszystkich obecnych, ojciec padł zemdlony. Babcia, spojrzawszy na przyszłego zięcia leżącego na podłodze, odwróciła się do mamy i spytała: „Naprawdę za niego chcesz wyjść?”.
Wiem, że moje opowieści mogą sprawiać wielu osobom przykrość, ale takie wydarzenia stanowiły wtedy część życia (chociaż nie mogę pojąć, czemu ktoś nie naostrzył porządnie noża). W sąsiedztwie działał oczywiście sklep spożywczy, gdzie dziadkowie robili od czasu do czasu zakupy, ale dawne nawyki były silniejsze, a do tego dobrze się sprawdzały. Polowanie, zabijanie, oprawianie, ćwiartowanie i wreszcie jedzenie różnych zwierząt było częścią ważnej tradycji. Miałem jakieś trzynaście lat, kiedy przyszedłem do babci na ganek od strony ogrodu i zobaczyłem, że obdziera ze skóry wiewiórkę, podarowaną przez znajomego myśliwego. Oniemiałem. Patrzyłem na nią jak na wariatkę, a ona spojrzała na mnie zdziwiona, jakbym to ja był niespełna rozumu. Wiele razy otwierając lodówkę w domu dziadków, znajdowałem poukładane równo i owinięte w plastik ptaki, węgorze, kawałki dziczyzny – prezenty od polujących albo wędkujących znajomych.