Mózg rodzica - Chelsea Conaboy - ebook + książka

Mózg rodzica ebook

Conaboy Chelsea

4,5

Opis

Książka, która obala koncepcję „instynktu macierzyńskiego” i opowiada na nowo, co to znaczy zostać rodzicem.

Conaboy spodziewała się, że sytuacja zmieni się wraz z narodzinami jej dziecka – nie spodziewała się jednak tego, jak inna się poczuje. Była wprawdzie przygotowana na niekończące się brudne pieluchy, nieprzespane noce i radość z trzymania noworodka, ale nie przewidziała zmian w sobie: głębokich i zarazem dezorientujących. Mózg rodzica to przełomowe dzieło, które rozwiewa podstępne mity ze skomplikowanej – i otoczonej tabu – tematyki.

Świeżo upieczonym rodzicom przeobraża się mózg. Zmiany wywołują hormony i zalew bodźców dostarczanych przez dziecko. Te neurobiologiczne zmiany pomagają wszystkim rodzicom – także adopcyjnym – dostosować się do intensywnych pierwszych dni i przygotować na długi okres uczenia się, jak zaspokoić potrzeby dziecka. Ciąża wywołuje tak znaczące zmiany w anatomii mózgu, że naukowcy mogą z łatwością oddzielić te osoby, które urodziły, od tych, które nie. A wszyscy rodzice, bez względu na to, jak nimi zostali, rozwijają podobne obwody opiekuńcze.

Ta pionierska książka zapewnia kluczowy wgląd w szeroko zakrojone doświadczenie rodzicielstwa – od jego większej roli w kształtowaniu natury ludzkiej po intensywność naszych indywidualnych emocji.

Chelsea Conaboy jest reporterką z wieloletnim stażem, specjalizuje się w tematyce zdrowotnej. Była w zespole dziennikarzy śledczych „Boston Globe”, którzy zostali nagrodzeni Pulitzerem za materiały o zamachu podczas bostońskiego maratonu w 2013 roku. Jest także matką dwójki małych dzieci i to jej własne doświadczenia wczesnego macierzyństwa popchnęły ja w kierunku tematyki Mózgu rodzica.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 570

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (4 oceny)
3
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nalny Mo­ther Brain: How Neu­ro­science Is Rew­ri­ting the Story of Pa­ren­thood
Prze­kład AGNIESZKA WY­SZO­GRODZKA-GAIK
Wy­dawca KA­TA­RZYNA RUDZKA
Re­dak­tor pro­wa­dzący ADAM PLUSZKA
Re­dak­cja KRY­STIAN GAIK
Ko­rekta JAN JA­RO­SZUK
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych ELIZA LUTY
Opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficzne, ła­ma­nie, ko­rekta ANNA HEG­MAN
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Mo­ther Brain: How Neu­ro­science Is Rew­ri­ting the Story of Pa­ren­thood Co­py­ri­ght © 2023 by Chel­sea Co­na­boy Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Henry Holt and Com­pany, New York Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Agnieszka Wy­szo­grodzka-Gaik Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2023
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67790-66-6
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Moim chło­pa­kom

Przed­mowa

Co to zna­czy zo­stać matką?

Bez wąt­pie­nia do­świad­cze­nie każ­dego czło­wieka jest inne. Kształ­to­wane przez oko­licz­no­ści, a te mogą się róż­nić nie­skoń­cze­nie, na­wet na sa­mym po­czątku, w za­leż­no­ści od tego, czy ciążę za­pla­no­wano, prze­cho­dzono w bólu lub czy wia­do­mość o niej spra­wiła ból, czy do­pro­wa­dzono do niej z udzia­łem part­nera lub bez, sko­rzy­stano z ko­mórki roz­rod­czej dawcy lub in­nej po­mocy czy też do­szło do niej z ła­two­ścią. Nie­mniej ro­dzi­ciel­stwo jako ta­kie, a ma­cie­rzyń­stwo w szcze­gól­no­ści, ucho­dzi za coś hi­pe­ro­so­bi­stego. Matka jest świę­tym ucie­le­śnie­niem mi­ło­ści. Ma­cie­rzyń­stwo jest zbyt cenne, by mu się przy­glą­dać, ana­li­zo­wać je. Za­miast tego pa­trzymy na nie z boku. Ce­le­bru­jemy trans­for­ma­cyjną moc dziecka – „Dziecko zmie­nia wszystko”, jak twier­dzi John­son & John­son – nie na­zy­wa­jąc tego, co rze­czy­wi­ście ulega zmia­nie.

Wiele ko­biet od­biera tę kwe­stię jako nie­bez­pieczną. Bez­po­śred­nia od­po­wiedź wy­ma­ga­łaby uzna­nia tego, jak ma­cie­rzyń­stwo nas zmie­nia w od­nie­sie­niu do tego, kim by­ły­śmy wcze­śniej, i w od­róż­nie­niu od osób, które dzieci nie mają. W od­róż­nie­niu od męż­czyzn. Inna w tym kon­tek­ście naj­czę­ściej ozna­czała gor­szą. Roz­tar­gnioną. Wy­czer­paną. Wy­koń­czoną. Ogra­ni­czaną przez bio­lo­gię, wiecz­nie ba­lan­su­jącą na gra­nicy mo­ral­nej przy­zwo­ito­ści, a już na pewno mniej in­te­re­su­jącą. Le­piej się nad tym nie po­chy­lać.

W ciągu mniej wię­cej czter­dzie­stu ty­go­dni ciąży – i o wiele dłuż­szego czasu, je­śli li­czyć mie­siące ocze­ki­wa­nia na po­czę­cie lub zma­ga­nie się ze stratą ciąży – ro­dzice ro­dzący są bom­bar­do­wani in­for­ma­cjami na te­mat tego, co ciąża ozna­cza dla or­ga­ni­zmu, piersi, bio­der, ta­lii, funk­cjo­no­wa­nia serca, mię­śni dna mied­nicy, po­pędu sek­su­al­nego. Przy­tła­czają nas rady do­ty­czące tego, co na­sze za­cho­wa­nie bę­dzie ozna­czało dla dzieci, jak na­sze de­cy­zje wpłyną na ich roz­wi­ja­jące się ciała oraz zdro­wie fi­zyczne i psy­chiczne w dal­szym ży­ciu. Jak mało do­wia­du­jemy się o so­bie. A jesz­cze mniej o part­ne­rach. Co z tego za­lewu in­for­ma­cji w okre­sie przed­ma­cie­rzyń­skim mówi nam coś o tym, jak ro­dzi­ciel­stwo zmie­nia nas i na­sze ży­cie we­wnętrzne? I co to zna­czy zo­stać matką?

W przy­padku ro­dzi­ców nie­bi­nar­nych, oj­ców lub part­ne­rów tej sa­mej płci, py­ta­nie o to, co to zna­czy stać się ro­dzi­cem, może się wy­da­wać ła­twe do po­mi­nię­cia, a ich hi­sto­rie mogą się zda­wać przy­pi­sami do „praw­dziw­szej” nar­ra­cji na te­mat prze­miany ro­dzi­ciel­skiej, a kon­kret­niej ma­cie­rzyń­skiej. Na­uka tym­cza­sem pod­suwa nam od­po­wie­dzi na te py­ta­nia, a na­wet umoż­li­wia sta­wia­nie ich.

Po raz pierw­szy spró­bo­wa­łam cztery mie­siące po po­ro­dzie, sie­dząc w ma­lut­kim, po­zba­wio­nym okien po­miesz­cze­niu w re­dak­cji ga­zety, gdzie po urlo­pie ma­cie­rzyń­skim wró­ci­łam do pracy dzien­ni­karki. Wła­śnie od­cią­gnę­łam z piersi ja­kieś sześć­dzie­siąt mi­li­li­trów mleka, które wraz z por­cjami po­karmu ode­ssa­nymi pod­czas dwóch wcze­śniej­szych wę­dró­wek od biurka do tej ko­mórki – wy­po­sa­żo­nej w sto­lik, krze­sło i ta­bliczkę na drzwiach z na­ba­zgra­nym ręcz­nie na­pi­sem „nie wcho­dzić” – wy­peł­nią jedną z dwóch bu­te­lek po­trzeb­nych do na­kar­mie­nia mo­jego nie­mow­lę­cia w żłobku na­stęp­nego dnia. Cze­kały mnie spo­tka­nia z dzien­ni­ka­rzami, mu­sia­łam do­trzy­mać ter­mi­nów, a wska­zówki ze­gara prze­su­wały się w kie­runku mi­nuty, w któ­rej będę mu­siała wyjść z pracy, żeby ode­brać dziecko ze żłobka. Tyle że – cho­ciaż roz­pacz­li­wie pra­gnę­łam mieć wię­cej czasu, a mniej obo­wiąz­ków – łak­nę­łam też de­spe­racko in­for­ma­cji.

Chcia­łam zro­zu­mieć, czego do­świad­czam jako pełna nie­po­koju, świeżo upie­czona matka. Nie wąt­pi­łam, że w moim mó­zgu i ciele dzieje się o wiele wię­cej, niż się do­wie­dzia­łam w po­przed­nich mie­sią­cach z lek­tury ksią­żek i pod­czas uczęsz­cza­nia na za­ję­cia, które miały mnie rze­komo przy­go­to­wać do tego okresu. Dla­tego wy­łą­czy­łam pra­cu­jący pul­sa­cyj­nie lak­ta­tor, scho­wa­łam po­karm do lo­dówki, otwo­rzy­łam lap­top i za­dzwo­ni­łam do Pe­tera Schmidta.

Schmidt bada wpływ hor­mo­nów i stanu re­pro­duk­cyj­nego na na­strój i zdro­wie psy­chiczne czło­wieka od 1986 roku – kiedy to mi­zo­gi­ni­styczni le­ka­rze uwa­żali, że po­po­ro­dowe za­bu­rze­nia na­stroju u ko­biet były ko­lej­nym do­wo­dem upo­śle­dze­nia ich układu re­pro­duk­cyj­nego; fe­mi­nistki się mar­twiły (nie bez po­wodu), że ba­da­cze męż­czyźni pa­to­lo­gi­zo­wali ich nor­malne bio­lo­giczne pro­cesy, a ko­le­dzy Schmidta po fa­chu uwa­żali te stany za „ła­godne pro­blemy ży­ciowe”, a nie rze­czy­wi­ste pro­blemy zdro­wotne. Gdy roz­ma­wia­łam z nim w 2015 roku, te ba­riery w ba­da­niu ro­dzi­ciel­skiego mó­zgu za­częły upa­dać, a Schmidt stał na czele wy­działu en­do­kry­no­lo­gii be­ha­wio­ral­nej Na­tio­nal In­sti­tute of Men­tal He­alth [Na­ro­do­wego In­sty­tutu Zdro­wia Psy­chicz­nego].

Schmidt był pierw­szą znaną mi osobą, która przed­sta­wiła wcze­sne ma­cie­rzyń­stwo jako od­rębny etap roz­woju o dłu­go­trwa­łych skut­kach, w któ­rym każdy układ uwa­żany za re­gu­lu­jący za­cho­wa­nia spo­łeczne, emo­cje i re­ak­cje im­mu­no­lo­giczne „ulega dra­stycz­nym zmia­nom”. Schmidt po­twier­dził to, co czu­łam, czyli że spo­sób, w jaki mó­wimy o prze­ży­ciach po po­ro­dzie, jest na­prawdę ogra­ni­czony. Uczy­nie­nie z de­pre­sji po­po­ro­do­wej pro­blemu uzna­wa­nego przez główny nurt wy­ma­gało ogrom­nego wy­siłku. We­dług na­ukowca ko­lej­nym wy­zwa­niem było po­sze­rze­nie ro­zu­mie­nia, jak duże zmiany czło­wiek prze­żywa, gdy zo­staje ro­dzi­cem, i co jest stawką tego pro­cesu.

Cho­ciaż ode­bra­łam to jako re­we­la­cję, szcze­rze mó­wiąc, nie wie­dzia­łam, co to ozna­cza. Ta książka jest efek­tem mo­ich sta­rań o zro­zu­mie­nie tej kwe­stii. Prze­pro­wa­dzi­łam wy­wiady z dzie­siąt­kami na­ukow­ców i nie­mal taką samą rze­szą ro­dzi­ców, zgłę­bia­łam ba­da­nia po­świę­cone mó­zgowi ro­dzica i pod­sta­wową li­te­ra­turę o zwie­rzę­tach, spoj­rza­łam też kry­tycz­nie na to­wa­rzy­szące nam hi­sto­rie na te­mat ro­dzi­ciel­stwa i ku­lisy ich po­wsta­nia.

Są­dzi­łam, że na­pi­szę esej o tym, jak uświa­do­mi­łam so­bie, iż ma­cie­rzyń­stwo jest eta­pem roz­wo­jo­wym i że ko­biety spo­dzie­wa­jące się dziecka za­słu­gują na lep­sze ro­zu­mie­nie tego, co okres po­po­ro­dowy może z nimi zro­bić. I tak uczy­ni­łam, ale mnie to wcią­gnęło. Im wię­cej się do­wia­dy­wa­łam, tym roz­le­glej­sza wy­da­wała mi się ta dzie­dzina i do­strze­ga­łam w niej po­ten­cjał do do­ko­na­nia zmiany nie tyko na­szych in­dy­wi­du­al­nych prze­żyć, ale rów­nież tego, jak po­strze­gamy ro­dzi­ciel­stwo i jak o nim mó­wimy, ocie­ra­jąc się o inne te­maty: płeć bio­lo­giczną i psy­cho­lo­giczną, pracę, rów­ność w na­uce, po­li­tykę spo­łeczną i po­li­tykę jako taką, czas po­świę­cany dzie­ciom i spę­dzany bez nich.

To jest książka o ro­dzi­ciel­skim mó­zgu, nie­mniej na­leży pa­mię­tać, że nie je­stem ani „eks­pertką od ro­dzi­ciel­stwa” (co­kol­wiek to zna­czy), ani neu­ro­nau­kow­czy­nią. Za­miesz­czona na po­niż­szych stro­nach wie­dza ma dwo­jaki cha­rak­ter. Po pierw­sze, je­stem dzien­ni­karką z bli­sko dwu­dzie­sto­let­nim do­świad­cze­niem w prze­kła­da­niu skom­pli­ko­wa­nych te­ma­tów na przy­stępny ję­zyk, szcze­gól­nie za­in­te­re­so­waną kwe­stiami zdro­wot­nymi. I je­stem eks­pertką w wy­cho­wy­wa­niu dwojga kon­kret­nych dzieci o kon­kret­nych po­trze­bach, po­społu z kon­kret­nym mę­żem, w kon­kret­nym miej­scu i cza­sie. Pró­bo­wa­łam zro­zu­mieć na­ukę w kon­tek­ście mo­jego ży­cia ro­dzica z na­dzieją, że moje od­kry­cia okażą się istotne także dla in­nych.

W la­tach po tym, jak pro­wa­dzi­łam wy­wiad ze Schmid­tem z „ko­mórki lak­ta­cyj­nej”, ba­da­nia wy­ko­rzy­stu­jące neu­ro­obra­zo­wa­nie mó­zgu ro­dzica roz­wi­nęły się zna­cząco, po­dob­nie jak do­kład­ność tech­no­lo­gii i me­tody ana­lizy wy­ko­rzy­sty­wane w owych ba­da­niach, w szcze­gól­no­ści w sfe­rze funk­cjo­nal­nego re­zo­nansu ma­gne­tycz­nego (fMRI). Ma­jąc na uwa­dze kry­tykę, po­sta­no­wi­łam uwzględ­nić wy­niki wia­ry­godne w świe­tle róż­nych dys­cy­plin albo te, które dało się otrzy­mać po­now­nie; w przy­pad­kach, kiedy wy­niki są wąt­pliwe lub sprzeczne, wy­raź­nie o tym pi­szę.

Na­uka nie jest sta­tyczna. Mózg ro­dzi­ciel­ski był te­ma­tem za­nie­dby­wa­nym przez długi czas. Warto zgłę­bić opo­wia­daną przez niego hi­sto­rię. Lecz prawdę po­wie­dziaw­szy, to do­piero po­czą­tek tych ba­dań. Ich wy­niki ule­gną zmia­nie – już się zmie­niają – i do­pro­wa­dzą do po­wsta­nia no­wych py­tań. Sta­ra­łam się wska­zać kie­runki, w któ­rych te py­ta­nia mogą po­dą­żać.

Na ra­zie ba­da­nia są w przy­tła­cza­ją­cej czę­ści sku­pione na cis­sek­su­al­nych, he­te­ro­sek­su­al­nych ko­bie­tach, które no­siły ciążę. To też się zmie­nia, ale po­woli. Przed­sta­wia­jąc kon­kretne ba­da­nia, sto­so­wa­łam spo­sób opisu ich uczest­ni­ków za au­to­rami. Poza tym uży­wa­łam okre­śleń in­klu­zyw­nych do opisu ro­dzi­ców, bo są one sto­sow­niej­sze. Trans­gen­de­ry­ści i ro­dzice nie­bi­narni, nie­iden­ty­fi­ku­jący się jako matki, ro­dzą dzieci i ich mó­zgi też się zmie­niają w okre­sie ciąży i po po­ro­dzie. Co ważne, ogromne neu­ro­bio­lo­giczne zmiany za­cho­dzą nie tylko u tych, któ­rzy no­sili ciążę, ale u każ­dego, kto jest głę­boko za­an­ga­żo­wany – pod wzglę­dem czasu i ener­gii – w opiekę nad dziećmi.

„Mózg matki” nie jest sy­no­ni­mem mó­zgu ko­bie­cego ani osoby ro­dzą­cej. Jest to ra­czej mózg „po­wsta­jący w dro­dze spra­wo­wa­nia opieki”, jak mo­głaby go opi­sać fe­mi­ni­styczna fi­lo­zofka Sara Rud­dick[1]. Jest to mózg za­an­ga­żo­wany w pod­trzy­mu­jącą ży­cie prak­tykę mat­ko­wa­nia[2], która „jest star­sza od fe­mi­ni­zmu”, jak na­pi­sała Ale­xis Pau­line Gumbs w Re­vo­lu­tio­nary Mo­the­ring: Love on the Front Li­nes [Re­wo­lu­cyjne ma­cie­rzyń­stwo. Mi­łość na li­nii frontu]. „Jest star­sza i bar­dziej fu­tu­ry­styczna od ka­te­go­rii «ko­bieta»”. Umie­jęt­ność two­rze­nia tego ro­dzaju więzi jest fun­da­men­talną cha­rak­te­ry­styką – mię­dzy in­nymi – na­szego ga­tunku, którą po­siada każdy z nas. Roz­wój tej więzi jest tym, co de­fi­niuje prak­tykę ro­dzi­ciel­stwa. W mo­jej książce zgłę­biam neu­ro­bio­lo­giczne me­cha­ni­zmy i ży­ciowe do­świad­cze­nie, które o tym de­cy­dują.

Czy­ta­ją­cych te słowa świeżo upie­czo­nych ro­dzi­ców lub osoby ocze­ku­jące dziecka pro­szę: je­żeli ma­cie ja­kie­kol­wiek pro­blemy, sko­rzy­staj­cie z po­mocy. Mózg prze­cho­dzi ogromną zmianę w okre­sie ciąży i na po­czątku ro­dzi­ciel­stwa. Trud­no­ści są po­wszechne, a po­trzeba się­gnię­cia po wspar­cie jest czymś nor­mal­nym. Zgło­ście się do le­ka­rza, szu­kaj­cie od­po­wied­nich or­ga­ni­za­cji w in­ter­ne­cie lub w swo­jej oko­licy.

I wresz­cie – w tej książce nie znaj­dziesz rad do­ty­czą­cych tego, jak się opie­ko­wać dziec­kiem ani ja­kiego ro­dzaju być ro­dzi­cem. Mo­żesz nie zna­leźć tu od­po­wie­dzi na py­ta­nia z hi­sto­rii two­jej wy­szu­ki­warki, a do­ty­czące snu, żłobka lub tego, jak na­mó­wić przed­szko­laka do wło­że­nia śnie­gow­ców tak, by nikt w po­miesz­cze­niu nie stra­cił pa­no­wa­nia nad sobą.

Mam na­dzieję, że za­pre­zen­to­wana tu wie­dza po­może ci, tak jak po­mo­gła mnie, zro­zu­mieć, ja­kim ro­dzi­cem już je­steś i ja­kim się sta­jesz. Nie je­ste­śmy z na­tury wy­po­sa­żeni w od­po­wied­nie na­rzę­dzia po­trzebne do tej pracy i mu­simy do niej do­ro­snąć. Jak to się dzieje i dla­czego, co to ozna­cza dla na­szego ży­cia obec­nie i w dłuż­szej per­spek­ty­wie?

Je­ste­śmy so­bie winni roz­wa­że­nie tych kwe­stii w świe­tle wszyst­kich do­stęp­nych nam in­for­ma­cji. Je­ste­śmy to winni so­bie na­wza­jem.

ROZ­DZIAŁ 1

Za pstryk­nię­ciem gu­zika

Rok w rok w wianku za­wie­szo­nym na drzwiach mo­jego ro­dzin­nego domu wcze­sną wio­sną po­ja­wiało się gniazdo. Sa­mica drozda nie miała nic prze­ciwko temu, że będę ją pod­glą­dała przez szybę z od­le­gło­ści kilku cen­ty­me­trów. A przy­naj­mniej tak mi się wy­da­wało. Prze­cież wra­cała. A ja się cie­szy­łam. Cu­dow­nie się ją ob­ser­wo­wało, kiedy nie­stru­dze­nie ukła­dała ga­łązki, war­stwy błota, a po­tem cienką trawę, żeby stwo­rzyć bez­pieczne miej­sce dla pięk­nych, kru­chych, nie­bie­skich ja­je­czek. Jej po­świę­ce­nie dla nie­opie­rzo­nych pi­skląt o roz­war­tych dzio­bach ja­wiło mi się jako pełne. Była uważna, czujna, cier­pliwa i bez­in­te­re­sowna. Wie­działa, jak się trosz­czyć o po­tom­stwo, jak je chro­nić, bo matki tak po­winny ro­bić.

Tak my­śla­łam. Bo­wiem tak się po­wiada, taką hi­sto­rię się prze­ka­zuje na prze­strzeni wie­ków, z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie, w baj­kach i mi­tach, aż staje się ona czę­ścią tego, jak oce­niamy ota­cza­jący nas świat, jak po­strze­gamy sie­bie. Je­ste­śmy od­daną pta­sią matką, głosi hi­sto­ria, kie­ro­waną przez in­stynkt ma­cie­rzyń­ski do­piesz­czany przez wieki, by two­rzył coś so­lid­nego i pew­nego, jak gładka czer­wona kulka kry­jąca się pod opie­rzoną pier­sią. Wi­jemy gniazdo. Wy­cho­wu­jemy. Bro­nimy. Na­tu­ral­nie[1*].

A po­tem coś się dzieje. Mamy wła­sne dziecko. I uświa­da­miamy so­bie, że ta słodka hi­sto­ria, która zda­wała się prze­peł­niona prawdą i pięk­nem, to stek bzdur. Jest do kitu. A je­śli nie ona, to do kitu je­ste­śmy my.

W przy­padku wielu z nas in­stynkt ma­cie­rzyń­ski nie po­ja­wia się tak po pro­stu, a przy­naj­mniej nie tak, jak by­śmy ocze­ki­wali. Opieka nad no­wo­rod­kiem nie wy­daje się umie­jęt­no­ścią wro­dzoną. Nie ma gu­zika, który się wci­ska w chwili zaj­ścia w ciążę albo po­ja­wie­nia się dziecka. Aż na­zbyt czę­sto nie kwe­stio­nu­jemy nar­ra­cji gło­szą­cej, że po­win­ni­śmy wie­dzieć, co ro­bić i co czuć. Lek­ce­wa­żą­cej to, że ro­dzi­ciel­stwo wy­maga ze­stawu prak­tycz­nych umie­jęt­no­ści, ja­kich mo­żemy jesz­cze nie mieć. I po­mi­ja­ją­cej fakty i oko­licz­no­ści na­szego in­dy­wi­du­al­nego losu sprzed ciąży i po niej, i twier­dzą­cej, że przej­dziemy gładko (choć do­świad­cza­jąc tro­chę de­pry­wa­cji snu) od osoby za­ję­tej przede wszyst­kim dba­niem o wła­sne prze­trwa­nie do ko­goś, kto jest w pełni od­po­wie­dzialny za ma­lut­kie, nie­umie­jące mó­wić stwo­rze­nie uza­leż­nione od nas pod każ­dym wzglę­dem. Za­miast tego kwe­stio­nu­jemy sie­bie.

Tak zro­biła Emily Vin­cent.

Vin­cent, gdy zbli­żał się ko­niec jej pierw­szej ciąży, była pewna, że nie bę­dzie chciała wy­ko­rzy­stać peł­nych dwu­na­stu ty­go­dni urlopu ma­cie­rzyń­skiego. Uwiel­biała swoją pracę pie­lę­gniarki pe­dia­trycz­nej. Uznała, że po ośmiu ty­go­dniach bę­dzie tę­sk­niła za współ­pra­cow­ni­kami i pa­cjen­tami. Bę­dzie się czuła sa­motna, spę­dza­jąc cały ten czas w domu. A po­tem na świat przy­szedł Will i nie po­tra­fiła so­bie wy­obra­zić od­dzie­le­nia się od niego. Osiem ty­go­dni zle­ciało nie wia­domo kiedy, a Vin­cent nie chciała wra­cać na pe­łen etat do pracy, jesz­cze nie, a kto wie, czy ze­chce po dwu­na­stu ty­go­dniach. Mar­twiła się kwe­stią od­da­nia dziecka do żłobka. Czy sy­nek bę­dzie tam bez­pieczny? Czy opie­ku­no­wie będą po­da­wali mu po­karm od­po­wied­nio czę­sto? Po­zwolą mu pła­kać zbyt długo? Czy bę­dzie mu do­brze poza ko­ko­nem ochrony i opieki, jaki uwiła dla niego wspól­nie z mę­żem, z mi­ło­ścią, ow­szem, ale też po­spiesz­nie i z oba­wami? Są to po­wszechne nie­po­koje świeżo upie­czo­nego ro­dzica, jed­nak Vin­cent do­pa­try­wała się w nich symp­tomu cze­goś więk­szego. Praca de­ter­mi­no­wała jej toż­sa­mość. I owa toż­sa­mość prze­ży­wała kry­zys.

Nie cho­dziło też wy­łącz­nie o pracę Vin­cent. Była jesz­cze Dawn, dziecko z filmu Tra­in­spot­ting, któ­rej wi­ze­ru­nek – z jed­nej kon­kret­nej sceny – co rusz sta­wał Vin­cent przed oczami, cho­ciaż nie wi­działa tego filmu od co naj­mniej de­kady. Je­śli oglą­da­łaś ten film, wiesz, o czym mó­wię, ale Vin­cent nie po­zwo­liła mi go obej­rzeć. Nie chciała, by ist­niał w mo­jej gło­wie tak jak w jej. (Za­miast tego ka­zała mi obej­rzeć Bao – „z chu­s­tecz­kami pod ręką” – jakby ten na­gro­dzony Osca­rem krótki film Pi­xara przed­sta­wia­jący chłop­czyka pulch­nego jak pą­czuś i oto­czo­nego prze­sadną opieką ko­cha­ją­cej matki był jej an­ti­do­tum).

Dawn i Will nie mają ze sobą nic wspól­nego, z wy­jąt­kiem tego, że oboje są dziećmi i z na­tury za­leżą od swo­jego śro­do­wi­ska. Fik­cyjne dziecko Dawn umarło za­nie­dbane w Edyn­burgu, po­nie­waż ota­cza­ją­cych je do­ro­słych po­chło­nęła ot­chłań uza­leż­nie­nia od he­ro­iny. Wil­lem z Cin­cin­nati opie­kują się tro­skli­wie ro­dzice, któ­rzy dys­po­nują środ­kami po­zwa­la­ją­cymi im od­dać się wy­cho­wa­niu go. A mimo to ob­raz Dawn le­żą­cej bez ru­chu w łó­żeczku wra­cał do Vin­cent, gdy jej sy­nek spał w ciągu dnia albo kiedy ona le­żała bla­dym świ­tem w łóżku, na­kar­miw­szy go, i po­wta­rzała so­bie raz po raz: „Nic mu nie jest. Leży w łó­żeczku. Nic mu nie jest” – tak brzmiała man­tra prawdy chro­niąca ją przed jej naj­więk­szym stra­chem. Nie po­tra­fiła tego wy­ja­śnić.

„Czu­łam się na­prawdę głu­pio z tym, że tak się przej­mo­wa­łam tą sceną z filmu – po­wie­działa mi, kiedy Will miał bli­sko sześć mie­sięcy. – Czu­łam się głu­pio z tym, że na­gle nie chcia­łam wra­cać do pracy na pe­łen etat”.

Twier­dziła, że bała się tego, co czuła, co to ozna­czało dla jej umie­jęt­no­ści by­cia do­brą matką i poj­mo­wa­nia wła­snego ja.

Alice Owo­labi Mit­chell rów­nież kwe­stio­no­wała sie­bie.

Przy­go­to­wała się na wiele moż­li­wych sce­na­riu­szy po na­ro­dzi­nach córki. Miała świa­do­mość, że jako czarna ko­bieta miesz­ka­jąca w Sta­nach Zjed­no­czo­nych jest na­ra­żona na zna­cząco wyż­sze ry­zyko wy­stą­pie­nia kom­pli­ka­cji, także śmier­tel­nych, w cza­sie ciąży i w po­łogu niż biała ko­bieta ocze­ku­jąca dziecka. Jej matka zmarła wsku­tek za­trzy­ma­nia ak­cji serca dwa ty­go­dnie po uro­dze­niu syna, gdy Owo­labi Mit­chell była na­sto­latką. Chłop­czyk zdą­żył wy­ro­snąć na czter­na­sto­latka, któ­rego ona wy­cho­wy­wała wraz ze swoim mę­żem. Hi­sto­ria jej matki i jej wła­sna sta­no­wiły spore ob­cią­że­nie. W cza­sie ciąży Owo­labi Mit­chell za­częła psy­cho­te­ra­pię i za­się­gnęła po­mocy grup doul. Pla­no­wała jeź­dzić na spo­tka­nia grupy ma­tek w po­bli­skim Bo­sto­nie, a także bli­żej domu, w Qu­incy.

I wtedy uro­dziła się Everly, mniej wię­cej na mie­siąc przed wy­zna­czo­nym ter­mi­nem po­rodu. Owo­labi Mit­chell nie miała szansy do­koń­czyć przy­go­to­wań do odej­ścia z pracy na­uczy­cielki w pią­tej kla­sie i po­że­gnać się z uczniami. Miała wra­że­nie, że nie po­tra­fiła w pełni zmie­nić ram umy­sło­wych, by sku­pić się na przyj­ściu dziecka na świat.

Kilka dni po na­ro­dzi­nach Everly w Sta­nach Zjed­no­czo­nych za­częto wpro­wa­dzać pro­ce­dury po­zo­sta­wa­nia w domu w ra­mach od­po­wie­dzi na pan­de­mię CO­VID-19. Owo­labi Mit­chell miała pro­blem z pro­duk­cją po­karmu, ona i Everly bo­ry­kały się z wła­ści­wym przy­sta­wia­niem dziecka do piersi. Owo­labi Mit­chell mar­twiła się, czy Everly zjada wy­star­cza­jąco dużo, czy jej stres po­wo­duje ogra­ni­czoną pro­duk­cję mleka, i o całą masę za­gro­żeń, ja­kie pan­de­mia mo­gła nieść dla jej ro­dziny. Od­wo­łano spo­tka­nia grup wspar­cia. Ga­bi­nety le­kar­skie były prze­waż­nie za­mknięte; mi­nęło sześć ty­go­dni – po­tem sie­dem i osiem – a Owo­labi Mit­chell nie mo­gła się spo­tkać z gi­ne­ko­lo­giem-po­łoż­ni­kiem pod­czas stan­dar­do­wej wi­zyty po po­ro­dzie.

Pod­czas tych pierw­szych ty­go­dni jedno zmar­twie­nie wy­bi­jało się na pierw­szy plan: dla­czego nie czuła więzi ze swoim dziec­kiem? Spo­dzie­wała się za­lewu cie­płych uczuć po przyj­ściu Everly na świat. My­ślała, że za­ko­cha się w córce od pierw­szego wej­rze­nia z mocą, która doda jej sił w pierw­szych, peł­nych dez­orien­ta­cji dniach i po­zwoli za­po­mnieć o bólu po po­ro­dzie, a na­wet po­nie­sie ją na swo­ich skrzy­dłach przez chaos pan­de­mii.

„Spo­dzie­wa­łam się au­to­ma­tycz­nego prze­łą­cze­nia się, a ono nie na­stą­piło – po­wie­działa do mnie. – Czy je­stem złą mamą, bo tego nie mam?” – za­sta­na­wiała się.

Moje do­świad­cze­nie by­cia świeżo upie­czoną matką róż­niło się w szcze­gó­łach, nie­mniej sporo z hi­sto­rii Owo­labi Mit­chell oraz Vin­cent, jak i wielu in­nych świeżo upie­czo­nych ro­dzi­ców, z któ­rymi roz­ma­wia­łam, jest mi znane. Na­sze ocze­ki­wa­nia na te­mat nas roz­mi­jały się z rze­czy­wi­sto­ścią. Przez wiele dni i ty­go­dni po przyj­ściu na świat mo­jego star­szego syna, Har­tleya, czu­łam ra­dość i po­dziw. Nie czu­łam jed­nak w swo­ich my­ślach lub dzia­ła­niach żad­nego na­tu­ral­nego spo­koju, pew­no­ści czy ja­sno­ści. To­wa­rzy­szyło mi na­to­miast swo­iste roz­draż­nie­nie, ja­kieś cią­głe, obce mi po­ru­sze­nie. Każda z nas prze­szła przez por­tal na­ro­dzin dziecka i z prze­ra­że­niem uświa­do­miła so­bie, że mapa, którą otrzy­ma­ły­śmy, by nas pro­wa­dziła po nie­zna­nym te­ry­to­rium, nie od­po­wiada rze­czy­wi­stej to­po­gra­fii. Tam, gdzie spo­dzie­wa­ły­śmy się zna­leźć ląd, na­tra­fia­ły­śmy na wodę i dry­fo­wa­ły­śmy, ze­rwaw­szy cumy.

W ciągu pierw­szych ty­go­dni i mie­sięcy ma­cie­rzyń­stwa zmar­twie­nie za­go­ściło na stałe w moim umy­śle i ni­gdy z niego nie zni­kało. To­wa­rzy­szyło mu po­czu­cie winy. Za nim szła sa­mot­ność. Nie czu­łam się ro­dzi­cem, na ja­kiego moje dziecko za­słu­guje, ani z na­tury tro­skliwą matką, jaką, co po­wta­rzano mi re­gu­lar­nie, mia­łam się stać. Or­bita mo­jego ży­cia skur­czyła się i obej­mo­wała nie­wiele wię­cej po­nad fo­tel, na któ­rym kar­mi­łam synka, i po­kój, w któ­rym jego wi­kli­nowe łó­żeczko stało obok na­szego łóżka. A po­czu­cie przy­tło­cze­nia na­wet w ta­kich oko­licz­no­ściach wy­da­wało mi się po­rażką.

Nic z tego – cał­ko­wite za­ab­sor­bo­wa­nie, roz­pacz to­wa­rzy­sząca ra­do­ści – nie od­po­wia­dało moim wy­obra­że­niom. Bli­skie przy­ja­ciółki ma­jące małe dzieci za­pew­niały mnie, że pierw­sze mie­siące będą trudne, że po­tem, kiedy dziecko za­cznie sy­piać wię­cej w nocy, bę­dzie le­piej, ale ni­gdy nie mó­wiły o tym czymś, co czu­łam, a czego nie po­tra­fi­łam na­zwać, swego ro­dzaju braku za­ko­twi­cze­nia. Też o tym nie wspo­mi­na­łam.

Na­wet po upły­wie mie­sięcy, gdy moje zmar­twie­nie za­częło bled­nąć, po­zo­stało ze mną po­czu­cie, że wkro­czy­łam do wy­wo­łu­ją­cej dez­orien­ta­cję no­wej rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej wszystko po­zo­sta­wało o kilka stopni od­chy­lone od osi. Pod pew­nymi wzglę­dami było to eks­cy­tu­jące. Do­strze­ga­łam w so­bie nową moc. Sta­wa­łam przed lu­strem z sy­nem w ob­ję­ciach i po­dzi­wia­łam na­sze ciała, to, czego do­ko­na­łam. In­nym ra­zem, gdy sta­łam w ko­lejce w skle­pie spo­żyw­czym za matką z dziec­kiem w wózku albo gdy za­uwa­ży­łam ko­goś idą­cego do pracy z taką samą ohydną torbą na lak­ta­tor jak moja, za­sta­na­wia­łam się, czy ta osoba też to czuje. Czy i ona zna ową me­lo­dię skła­da­jącą się z gdy­ba­nia, szy­bu­jącą cre­scendo ku ab­sur­dowi? (A co, je­śli po­cią­gnię­cie no­skiem jest po­cząt­kiem za­pa­le­nia płuc? Co się sta­nie, je­śli idąc z nim po scho­dach, spadnę? A co, je­śli moje dziecko któ­re­goś dnia za­dławi się bu­dzącą po­strach kap­sułką do pra­nia?) Też za­nosi się nie­kon­tro­lo­wa­nym pła­czem, prze­czy­taw­szy o statku z uchodź­cami, który wy­wró­cił się na Mo­rzu Śród­ziem­nym – albo naj­now­szej strze­la­ni­nie w szkole, albo prze­stęp­stwie po­peł­nio­nym na tle nie­na­wi­ści – wia­do­mo­ści tra­gicz­nej, ale te­raz też po­ru­sza­ją­cej na trzew­nym po­zio­mie, bo do­ty­czą­cej cier­pie­nia czy­ichś dzieci? Czy zna to dziwne roz­dar­cie mię­dzy chę­cią wy­bie­gnię­cia spod prysz­nica, by po­cie­szyć dziecko pła­czące w są­sied­nim po­koju, a pra­gnie­niem, by wy­mknąć się przez okno w ła­zience, bo tak roz­pacz­li­wie łak­nie się chwili dla sie­bie, by­cia ze swoją dawną ja?

Ba­łam się, że od­po­wie­dzia­łaby, że nie. Ba­łam się, że od­bie­gam od normy, że mój in­stynkt ma­cie­rzyń­ski, który miał mi za­pew­nić rów­no­wagę w tu­mul­cie świe­żego ma­cie­rzyń­stwa, był ze­psuty. Albo, co gor­sza, że zmie­niło się coś w środku mnie. Po­lu­zo­wało.

Książki po­świę­cone ciąży i ro­dzi­ciel­stwu tylko śli­zgały się po po­wierzchni py­tań, które sta­wia­łam so­bie jako matka. Na­miastkę cze­goś in­nego zna­la­złam w wy­świech­ta­nym eg­zem­pla­rzu In­fants and Mo­thers: Dif­fe­ren­ces in De­ve­lop­ment sław­nego pe­dia­try T. Berry’ego Bra­zel­tona[1], wy­da­nej po raz pierw­szy w 1969 roku. Bra­zel­ton na­pi­sał, że wiele ma­tek bo­ryka się z emo­cjo­nal­nymi i psy­cho­lo­gicz­nymi wy­zwa­niami, że te trud­no­ści są nor­malne i „mogą być waż­nym ele­men­tem zdol­no­ści do sta­nia się inną osobą”. Krótko po­tem prze­czy­ta­łam tek­sty in­nych lu­dzi na te­mat mó­zgu matki, a że je­stem z na­tury do­cie­kliwa i pi­szę za­wo­dowo na te­maty zwią­zane ze zdro­wiem, za­czę­łam grze­bać w ba­da­niach.

Czę­sto my­śla­łam o sło­wach Bra­zel­tona, ślę­cząc nad ba­da­niami do­ku­men­tu­ją­cymi zmianę w ob­ję­to­ści sub­stan­cji sza­rej w mó­zgu matki lub, jak na­pi­sano w jed­nym z ar­ty­ku­łów, „hur­tową re­or­ga­ni­za­cję sy­naps i ak­tyw­no­ści neu­ro­nal­nej”[2]. Pół wieku temu Bra­zel­ton prze­czu­wał to, do czego na­ukowcy do­cho­dzą dzi­siaj z wy­ko­rzy­sta­niem ska­nów mó­zgu i mo­deli zwie­rzę­cych: ro­dzi­ciel­stwo two­rzy „inny ro­dzaj osoby”.

Uro­dze­nie dziecka nie włą­cza po pro­stu długo uśpio­nego ob­wodu in­stynktu ma­cie­rzyń­skiego spe­cy­ficz­nego dla mó­zgu ko­biety. Ba­da­cze ana­li­zu­jący neu­ro­bio­lo­gię ro­dzi­ców za­częli do­ku­men­to­wać liczne spo­soby, w ja­kie dziecko re­or­ga­ni­zuje mózg, zmie­nia neu­ro­nalne pę­tle zwrotne, które dyk­tują na­sze re­ak­cje na ota­cza­jący nas świat, jak od­czy­tu­jemy in­nych lu­dzi i na nich re­agu­jemy, jak re­gu­lu­jemy wła­sne emo­cje. Zo­sta­nie ro­dzi­cem zmie­nia nasz mózg tak pod wzglę­dem funk­cjo­nal­nym, jak i struk­tu­ral­nym, w spo­sób, który kształ­tuje na­sze zdro­wie fi­zyczne i psy­chiczne na resztę ży­cia. Na­ukowcy od­kryli tak istotne zmiany u ma­tek, które no­siły ciążę (bę­dą­cych do­tych­czas naj­czę­ściej ba­daną grupą), że uwa­żają świeże ma­cie­rzyń­stwo za je­den z głów­nych eta­pów ży­cio­wego roz­woju. Za­częli rów­nież opi­sy­wać, jak – u wszyst­kich ro­dzi­ców za­an­ga­żo­wa­nych w opiekę nad dziećmi, bez względu na ich drogę ku ro­dzi­ciel­stwu – mózg się zmie­nia wsku­tek in­ten­syw­no­ści tego do­świad­cze­nia i to­wa­rzy­szą­cych mu zmian hor­mo­nal­nych. Ro­dzi­ciel­stwo nas prze­kształca w bar­dzo re­al­nym sen­sie.

Więk­szość ksią­żek po­świę­co­nych ciąży oraz pra­cow­nicy opieki zdro­wot­nej wspo­mi­nają przy­naj­mniej o fak­cie, że w okre­sie ciąży i po­rodu do­cho­dzi do zna­czą­cego wzro­stu po­ziomu hor­mo­nów, który na­stęp­nie spada gwał­tow­nie krótko po po­ro­dzie. Świeżo upie­czeni ro­dzice opusz­cza­jący szpi­tale zo­stają wy­po­sa­żeni w bro­szurki w de­li­kat­nym to­nie prze­strze­ga­jące przed „przy­gnę­bie­niem po­po­ro­do­wym”[3], okre­sem zmien­no­ści na­stro­jów i ła­god­nej de­pre­sji do­świad­cza­nej w pierw­szych ty­go­dniach po po­ro­dzie przez więk­szość ro­dzi­ców ro­dzą­cych dzieci. Rzadko kiedy jed­nak do­wia­du­jemy się, co ten skok hor­mo­nalny wpra­wia w ruch.

Ten za­lew hor­mo­nów w oko­licy po­rodu działa jak eks­pre­sowe za­mó­wie­nie prze­kształ­ce­nia mó­zgu, uwraż­li­wie­nia go na two­rze­nie no­wych ście­żek neu­ro­nal­nych[4] słu­żą­cych w pierw­szej ko­lej­no­ści mo­ty­wo­wa­niu ro­dzi­ców – po­mimo zwąt­pie­nia w sie­bie lub braku do­świad­cze­nia – do za­spo­ka­ja­nia pod­sta­wo­wych po­trzeb dziecka w po­cząt­ko­wych dniach, a po­tem przy­go­to­wa­nia ich do dłuż­szego okresu ucze­nia się, jak się opie­ko­wać dziec­kiem. Dzieci zmie­niają się jak po­goda, po czym do­ra­stają i za­nim zdą­żymy się zo­rien­to­wać, są cho­dzą­cymi, mó­wią­cymi by­tami o skom­pli­ko­wa­nych fi­zycz­nych i emo­cjo­nal­nych po­trze­bach. Ro­dzice mu­szą móc się zmie­niać ra­zem z nimi. Mózg zmie­nia się tak, by było to moż­liwe, staje się bar­dziej pla­styczny, ad­ap­tuje się ła­twiej niż za­zwy­czaj, a w szcze­gól­no­ści niż w do­wol­nym in­nym mo­men­cie do­ro­sło­ści.

Zmiany fi­zjo­lo­giczne są dra­styczne. Wy­ko­rzy­stu­jąc tech­no­lo­gię ska­no­wa­nia mó­zgu i inne na­rzę­dzia, na­ukowcy mogą znaj­do­wać i mie­rzyć zmiany w fi­zycz­nej struk­tu­rze mó­zgów świeżo upie­czo­nych ma­tek. Od­kryli, że ob­szary o klu­czo­wym zna­cze­niu dla ro­dzi­ciel­stwa, w tym te, które kształ­tują na­szą mo­ty­wa­cję, uwagę i re­ak­cje spo­łeczne, zmie­niają istot­nie wiel­kość[5]. Owe zmiany struk­tu­ralne są zło­żone. Część ob­sza­rów zmie­nia wiel­kość, roz­ra­sta się lub kur­czy w od­po­wie­dzi mó­zgu na zmie­nia­jącą się gwał­tow­nie na­turę ro­dzi­ciel­stwa, zwłasz­cza w okre­sie ciąży i przez pierw­sze mie­siące ży­cia z no­wo­rod­kiem, w pro­ce­sie uzna­wa­nym za re­pre­zen­tu­jący do­stra­ja­nie się mó­zgu do wy­mo­gów ro­dzi­ciel­stwa.

Ba­da­cze zi­den­ty­fi­ko­wali ogólny wzo­rzec ak­tyw­no­ści w mó­zgu ro­dzi­ców ro­dzą­cych dziecko, po­wsta­jący z upły­wem czasu ob­wód tro­skli­wo­ści, który ulega po­bu­dze­niu, gdy ba­dani sły­szą na­gra­nie pła­czu dziecka, albo re­aguje na zdję­cia lub na­gra­nia ich dziecka uśmiech­nię­tego lub pła­czą­cego. Ob­wód ten jest wi­doczny na­wet wtedy, kiedy matka nie robi nic szcze­gól­nego i leży pod ska­ne­rem, po­zwa­la­jąc my­ślom swo­bod­nie wę­dro­wać[6]. Opieka nad dziec­kiem zmie­nia coś, co na­ukowcy na­zy­wają funk­cjo­nalną ar­chi­tek­turą mó­zgu, czyli ramy, w ja­kich ak­tyw­ność mó­zgu się od­bywa. Co ważne, zmiany te utrzy­mują się[7] nie tylko w ty­go­dniach i mie­sią­cach po uro­dze­niu dziecka, ale moż­liwe, że na­wet dzie­siątki lat póź­niej, przez całe ży­cie osoby, długo po tym, jak mija okres uzna­wany za czas wy­cho­wy­wa­nia dziecka.

Łącz­nie wy­niki su­ge­rują, że prze­kształ­ce­nie mó­zgu ro­dzica obej­muje znacz­nie wię­cej niż prze­sta­wie­nie me­bli po to, by zro­bić miej­sce dla jesz­cze jed­nej roli w za­bie­ga­nym ży­ciu. Sta­nie się ro­dzi­cem prze­nosi ściany kon­struk­cyjne. Zmie­nia plan pię­tra. To, jak świa­tło wpada do środka.

Gdy do­wia­dy­wa­łam się wię­cej, moje zmar­twie­nia nieco się zmniej­szały. Uro­dze­nie dziecka zmie­nia mózg. Nie tylko w przy­padku jed­nej na pięć osób, u któ­rej stwier­dzono oko­ło­po­ro­dowe lub lę­kowe za­bu­rze­nia na­stroju, ale u wszyst­kich ro­dzą­cych dziecko. U wszyst­kich ro­dziców. W no­wej roli matki czu­łam, że dry­fuję, a to mnie za­ko­twi­czyło. Do­świad­czany przeze mnie za­męt może być nor­malną, nie­od­łączną czę­ścią re­orien­ta­cji mó­zgu na ro­dzi­ciel­stwo. To zro­dziło ko­lejne py­ta­nia. Czego jesz­cze nie do­strze­gam? Jak do­kład­nie mózg się zmie­nia i co owe zmiany mogą ozna­czać dla mo­jego ży­cia? No i dla­czego wcze­śniej o tym nie wie­dzia­łam?

Hi­sto­ria, którą od­kry­wa­łam w na­uko­wych tek­stach, zde­cy­do­wa­nie nie opo­wia­dała o ko­bie­cie oto­czo­nej ma­gią ma­cie­rzyń­skiej mi­ło­ści, która od­ru­chowo re­aguje na każdą po­trzebę dziecka, bez py­ta­nia ak­cep­tuje po­świę­ca­nie sie­bie i ko­rzy­sta z kry­nicy wie­dzy za­ty­tu­ło­wa­nej „matka wie naj­le­piej”. Stało się dla mnie ja­sne, że ta nar­ra­cja re­pre­zen­to­wała świeże ma­cie­rzyń­stwo w ta­kim sa­mym stop­niu, jak di­sne­jow­skie opo­wiastki w du­chu „pew­nego dnia przy­bę­dzie twój książę” re­pre­zen­tują okres ran­dek i mał­żeń­stwo.

Na­uka in­for­muje nas, że zo­sta­nie ro­dzi­cem jest jak po­wódź. Przy­tła­czają nas bodźce pły­nące z na­szych zmie­nio­nych or­ga­ni­zmów i zmie­nio­nej ru­tyny. Zwią­zane z za­le­wem hor­mo­nów w cza­sie ciąży, po­rodu i kar­mie­nia pier­sią. Po­cho­dzące od na­szych dzieci, rzecz ja­sna, pach­ną­cych no­wo­rod­kiem, ma­ją­cych ma­lut­kie pa­luszki, gru­cha­ją­cych i prze­ja­wia­ją­cych nie­ma­jące końca po­trzeby. W pew­nym sen­sie jest to bru­talne, że je­ste­śmy tak bom­bar­do­wane na każ­dym fron­cie, chło­stane ni­czym skała na brzegu oce­anu, ata­ko­wane przez fale, pływy, słońce i wiatr. Nie­któ­rzy na­ukowcy na­zy­wają to śro­do­wi­skową zło­żo­no­ścią świe­żego ro­dzi­ciel­stwa[8]. Cały ten na­pływ in­for­ma­cji, na­gły i jed­no­cze­sny, mózg musi przy­jąć, co może ro­dzić dez­orien­ta­cję i stres. Ma to jed­nak swój cel.

Za­lew bodź­ców sty­mu­luje nas do opieki nad nie­mow­lę­tami w ich naj­bar­dziej bez­bron­nym sta­nie, po­nie­waż mi­łość ro­dzi­ciel­ska nie jest ani au­to­ma­tyczna, ani ab­so­lutna. W pew­nym sen­sie mózg pra­cuje na to, by utrzy­mać na­sze dzieci przy ży­ciu do czasu, aż serce go do­goni. Prze­kształca nas w tro­skli­wych, a na­wet ob­se­syj­nych opie­ku­nów, kiedy wielu z nas nie ma umie­jęt­no­ści po­trzeb­nych do wy­cho­wy­wa­nia dziecka. I gdyby to było już wszystko, mózg ro­dzi­ciel­ski byłby wart po­dziwu. Tym­cza­sem to jest do­piero po­czą­tek.

Na­ukowcy za­częli śle­dzić, jak neu­ro­nalna re­or­ga­ni­za­cja spo­wo­do­wana ro­dzi­ciel­stwem wpływa na czy­jeś za­cho­wa­nie, spo­sób by­cia i ży­cie jako ta­kie. Je­śliby za­py­tać któ­re­go­kol­wiek z na­ukow­ców, czego do­tych­czas się do­wie­dział, praw­do­po­dob­nie od­po­wie­działby, że o wiele za mało. Prace nad tym do­piero się roz­po­czy­nają. Nie­mniej do­tych­cza­sowe od­kry­cia i py­ta­nia, ja­kie ro­dzą, są do­głęb­nie istotne. Kiedy ja się z nimi za­po­zna­wa­łam, czu­łam się, jak­bym uj­rzała swoje od­bi­cie w oknie wy­sta­wo­wym sklepu, sto­jąc na ru­chli­wym chod­niku – mia­łam szansę się roz­po­znać.

Na­ukowcy ba­da­jący ko­biety od­kryli, że świeże ma­cie­rzyń­stwo zmie­nia to, jak ko­biety od­czy­tują sy­gnały spo­łeczne i emo­cjo­nalne oraz jak na nie re­agują, nie tylko w przy­padku dzieci, ale moż­liwe, że także w re­la­cji z part­ne­rami i in­nymi do­ro­słymi[9]. To może mo­dy­fi­ko­wać ich umie­jęt­ność re­gu­lo­wa­nia wła­snych emo­cji[10], po­ma­gać za­cho­wać spo­kój – w sen­sie re­la­tyw­nym – w kon­tak­tach z krzy­czą­cym nie­mow­lę­ciem (albo upar­tym przed­szko­la­kiem lub hu­mo­rza­stym na­sto­lat­kiem), jak też pla­no­wać re­ak­cję. Wiele osób do­świad­cza rze­czy­wi­stej, choć ogól­nie przej­ścio­wej, utraty pa­mięci w okre­sie ciąży i po po­ro­dzie; stwier­dzono po­nadto, że ma­cie­rzyń­stwo w pew­nych kon­tek­stach wspo­maga funk­cje wy­ko­naw­cze, od­dzia­łu­jąc na zdol­ność osoby do my­śle­nia stra­te­gicz­nego i umie­jęt­ność prze­łą­cza­nia uwagi mię­dzy za­da­niami[11]. Mimo że wy­niki są na ra­zie zło­żone, nie­wielka liczba ba­dań su­ge­ruje, że ma­cie­rzyń­stwo może na­wet chro­nić umysł na dal­szym eta­pie ży­cia[12].

Py­ta­nia wy­cho­dzące na pierw­szy plan w tej sfe­rze są pilne i pod­sta­wowe, we fru­stru­ją­cym tego słowa zna­cze­niu. Na­uka za­nie­dby­wała ro­dzi­ciel­stwo, wi­działa w nim te­mat mo­ralny i ła­godne prawa na­tury, a nie coś god­nego ry­go­ry­stycz­nej ana­lizy. Przez długi czas, z wy­jąt­kiem ciąży i aktu kar­mie­nia pier­sią, za­cho­wa­nia ma­cie­rzyń­skie ucho­dziły za de­ter­mi­no­wane wy­łącz­nie przez czyn­niki spo­łeczne i in­dy­wi­du­alne, nie­ma­jące pod­staw fi­zjo­lo­gicz­nych[13]. A ro­dzi­ciel­stwo jest tym wszyst­kim, psy­cho­spo­łecz­nie i neu­ro­bio­lo­gicz­nie, jest zmianą stylu ży­cia i zmianą ja.

Naj­po­waż­niejsi na tym polu ba­da­cze – no­ta­bene, wiele z nich to ko­biety – obec­nie uznają to i szu­kają od­po­wie­dzi, które mogą nieść da­leko idące skutki. Dla­czego zmiany w mó­zgu słu­żące temu, by uczy­nić z ro­dzi­ców zmo­ty­wo­wa­nych opie­ku­nów, czy­nią ich rów­no­cze­śnie na­ra­żo­nymi na dzia­ła­nie czyn­ni­ków mo­gą­cych utrud­nić osią­gnię­cie owego celu? Ja­kie zna­cze­nie czy­jaś hi­sto­ria re­pro­duk­cyjna – na­wet to, że ktoś jest bez­dzietny – ma dla zdro­wia w dłu­go­fa­lo­wej per­spek­ty­wie? Jak uza­leż­nie­nie – zmie­nia­jąca mózg cho­roba – wcho­dzi w in­te­rak­cję ze zmie­nia­ją­cym mózg okre­sem świe­żego ro­dzi­ciel­stwa? Czy zwią­zane z okre­sem ciąży zmiany w mó­zgu wpły­wają na sku­tecz­ność le­karstw prze­ciw­de­pre­syj­nych po po­ro­dzie? W jaki spo­sób trauma, we wszyst­kich for­mach, w tym nad­zwy­czaj po­wszechne do­świad­cze­nie straty ciąży i trauma oko­ło­po­ro­dowa, wpływa na roz­wój osoby po po­ro­dzie i na jej zdro­wie psy­chiczne? Po­mi­nąw­szy żarty o „mó­zgu matki”, co się na­prawdę dzieje z funk­cjami po­znaw­czymi czło­wieka po tym, jak uro­dzi dziecko? Co z jego kre­atyw­no­ścią i sta­nem emo­cjo­nal­nym? W jaki spo­sób uro­dze­nie dziecka wpływa na czy­jeś ży­cie, oprócz roz­wi­ja­nia u niego zdol­no­ści do opieki?

Stało się dla mnie ja­sne, że mózg ro­dzi­ciel­ski jest waż­nym te­ma­tem nie tylko dla osób uczęsz­cza­ją­cych na za­ję­cia szkoły ro­dze­nia lub mio­ta­ją­cych się w domu w pierw­szych ty­go­dniach po przyj­ściu na świat no­wo­rodka. Za­gad­nie­nie to po­winni ro­zu­mieć także dziad­ko­wie i twórcy po­li­tyki, pra­cow­nicy służby zdro­wia i do­radcy, każdy pra­cu­jący ro­dzic i szef pra­cu­ją­cych ro­dzi­ców, jak rów­nież każda osoba, która się za­sta­na­wia, czy zo­stać ro­dzi­cem, i szuka in­for­ma­cji wy­kra­cza­ją­cych poza mity po­ma­ga­jące pod­jąć de­cy­zję. Wie­dza ta może ode­grać rolę w zmia­nie norm do­ty­czą­cych płci psy­cho­lo­gicz­nej w domu i w pracy, two­rze­niu po­li­tyki spo­łecz­nej wspie­ra­ją­cej ro­dzi­ców ma­łych dzieci po­przez gwa­ran­to­wa­nie im praw re­pro­duk­cyj­nych, jak też prze­kształ­ce­niu re­la­cji mię­dzy ro­dzi­ciel­stwem a spo­łe­czeń­stwem. I wresz­cie zmie­nia hi­sto­rie, które opo­wia­damy sami so­bie na te­mat na­szych in­dy­wi­du­al­nych do­świad­czeń ro­dzi­ciel­stwa i ota­cza­ją­cego nas świata, hi­sto­rie, które tak roz­pacz­li­wie wy­ma­gają, by na­pi­sać je na nowo. Hi­sto­rie o we­wnętrz­nym ży­ciu sa­micy drozda i moim wła­snym roz­bi­ciu.

Ta wie­dza od­sło­niła coś waż­nego, czego wy­raź­nie nie ma w sta­rej hi­sto­rii in­stynktu ma­cie­rzyń­skiego – czas. Sta­wa­nie się matką, ro­dzi­cem, jest pro­ce­sem. O ile nie wy­ko­ny­wa­li­śmy wcze­śniej in­ten­syw­nej pracy przy peł­nym opie­ko­wa­niu się dru­gim bez­bron­nym czło­wie­kiem, na­sza fun­da­men­talna umie­jęt­ność by­cia ro­dzi­cem nie ist­nieje. Roz­wija się. Ten roz­wój może być bo­le­sny i po­tężny. A także trwały. O jego prze­biegu de­cy­dują roz­ma­ite czyn­niki. Jak zmie­ni­łyby się na­sze ocze­ki­wa­nia – te, które ży­wimy wo­bec sie­bie i po­dług któ­rych są­dzimy in­nych – gdy­by­śmy mo­gli do­strze­gać tę fun­da­men­talną prawdę?

Tak na­prawdę wiemy to od dawna. Wiele osób, które do­świad­czało tej zmiany, do­strze­gało w niej wła­śnie to, czym jest. Fe­mi­nistki od po­ko­leń twier­dziły, że sporo z tego, co mówi się nam na te­mat ma­cie­rzyń­stwa, a zwłasz­cza idea, że in­stynkt ma­cie­rzyń­ski jest wro­dzony, uni­wer­salny i ma pod­sta­wowe zna­cze­nie dla toż­sa­mo­ści ko­biety, jest fał­szywe. Na po­czątku lat sześć­dzie­sią­tych XX wieku pe­wien ła­god­nego uspo­so­bie­nia ba­dacz z Rut­gers Uni­ver­sity i jego ko­le­dzy oparli się na pro­wa­dzo­nych przez niego ba­da­niach ko­ciąt do­mo­wych i do­star­czyli do­wody po­twier­dza­jące po­wyż­sze twier­dze­nie.

Jay S. Ro­sen­blatt był nie­zwy­kły pod tym wzglę­dem, że cho­ciaż przez więk­szą część swo­jej ka­riery za­wo­do­wej ba­dał psy­cho­bio­lo­gię za­cho­wań ma­cie­rzyń­skich u ssa­ków, z całą jej zło­żo­no­ścią, pro­wa­dził też psy­cho­te­ra­pię. Był rów­nież ar­ty­stą ma­la­rzem[14] i w cza­sie dru­giej wojny świa­to­wej ma­lo­wał ka­mu­flaże, co być może zdra­dzało jego umie­jęt­ność do­strze­ga­nia tego, co ukryte.

Przez lata wielu jego współ­cze­snych, jak też więk­szość po­przed­ni­ków, przy­glą­dała się wzor­com za­cho­wań prze­ja­wia­nych przez matki róż­nych ga­tun­ków – a na­wet skłon­no­ści sa­mic, które zo­sta­wały mat­kami po raz pierw­szy, do bu­do­wa­nia gniazd, kar­mie­nia i chro­nie­nia mło­dych – i uznała, że są one tak jed­no­lite, tak bar­dzo sa­mi­cze, że mu­szą sta­no­wić wro­dzoną ce­chę płciową. Za­cho­wa­nie ma­cie­rzyń­skie uwa­żano za „bez­dy­sku­syj­nie wro­dzone”, jak w 1937 roku na­pi­sał Frank A. Be­ach Jr., twórca en­do­kry­no­lo­gii be­ha­wio­ral­nej[15]. Po­gląd ten po­wszech­nie po­dzie­lano. „Ba­da­cze zaj­mu­jący się za­cho­wa­niem ma­cie­rzyń­skim szczu­rów bez wy­jątku za­kla­sy­fi­ko­wali tę ak­tyw­ność jako wro­dzoną”, stwier­dził Be­ach Jr. Wro­dzoną, w prze­ci­wień­stwie do wy­uczo­nej lub na­by­tej. Wbu­do­waną.

Przez pe­wien czas na no­wo­rodki pa­trzono w taki sam sta­tyczny spo­sób i wi­dziano w nich stwo­rze­nia, które roz­wi­jają umie­jęt­no­ści mo­to­ryczne, a ich roz­wój spo­łeczny na­stę­puje do­piero po wyj­ściu z tego okresu ży­cia. Au­to­rzy pew­nego ba­da­nia z 1950 roku prze­śle­dzili roz­wój szcze­niąt i na­pi­sali, że zdol­ność psów do ucze­nia się w pierw­szych ty­go­dniach ży­cia „musi być wy­jąt­kowo ogra­ni­czona”[16]. Do­szli też do wnio­sku, że u czło­wieka wy­gląda to po­dob­nie. Wy­da­wało im się, że z po­cząt­kiem no­wego ży­cia matka i dziecko funk­cjo­nują w pełni in­stynk­tow­nie.

In­stynkt od za­wsze jest czymś luźno de­fi­nio­wa­nym i ogól­nie ucho­dzi za za­cho­wa­nia prze­ja­wiane przez przed­sta­wi­cieli da­nego ga­tunku nie­mal za­wsze w taki sam spo­sób, bez za­sta­na­wia­nia się nad nimi, jak na przy­kład cy­kliczna mi­gra­cja pta­ków lub rola psz­czoły w bu­do­wa­niu ula. Psy­cho­lo­go­wie pi­szący o teo­rii in­stynktu pod ko­niec XIX i na po­czątku XX wieku czę­sto nie zga­dzali się ze sobą co do de­fi­ni­cji in­stynktu lub jego dzia­ła­nia. Na po­czątku lat pięć­dzie­sią­tych XX wieku au­striacki eto­log Kon­rad Lo­renz i inni ba­da­cze spo­pu­la­ry­zo­wali ideę, że spe­cy­ficzne dla po­szcze­gól­nych ga­tun­ków wzorce za­cho­wań prze­ja­wiają się we wro­dzo­nych, ma­chi­nal­nych me­cha­ni­zmach za­cho­dzą­cych w cen­tral­nym ukła­dzie ner­wo­wym. Lo­renz opi­sał słynny pro­ces wdru­ko­wa­nia po­le­ga­jący na tym, że świeżo wy­klute z jaj pi­sklęta pew­nych ga­tun­ków przy­wią­zują się do pierw­szego po­ru­sza­ją­cego się stwo­rze­nia, które zo­ba­czą, naj­czę­ściej ro­dzica, ale może to być rów­nież przed­sta­wi­ciel in­nego ga­tunku albo mar­twy przed­miot, który jest w ru­chu. Ob­ser­wa­cje Lo­renza na pta­kach, któ­rym on sam się „wdru­ko­wał”, dały pod­wa­liny jego teo­rii in­stynktu obec­nego przez całe ży­cie, ale w szcze­gól­no­ści sku­pia­ją­cej się na więzi łą­czą­cej matkę z po­tom­stwem.

Lo­renz ży­wił prze­ko­na­nie, że za­cho­wa­nie in­stynk­towne jest re­zul­ta­tem wro­dzo­nych od­ru­chów gro­ma­dzą­cych się w kon­kret­nych, spe­cy­ficz­nych ob­sza­rach mó­zgu do czasu, aż zwie­rzę ze­tknie się z od­po­wied­nim bodź­cem wy­zwa­la­ją­cym ob­ser­wo­wane dzia­ła­nie[17]. W książce The Na­ture and Nur­ture of Love: From Im­prin­ting to At­tach­ment in Cold War Ame­rica [Na­tura i wy­cho­wa­nie w mi­ło­ści. Od wdru­ko­wa­nia do przy­wią­za­nia w Ame­ryce okresu zim­nej wojny] hi­sto­ryczka na­uki Marga Vi­cedo wy­ja­śnia, że Lo­renz czę­sto po­słu­gi­wał się me­ta­forą zamka i klu­cza, by opi­sać wro­dzone za­cho­wa­nie i przy­pi­sany mu bo­dziec, który owo za­cho­wa­nie wy­zwala. „Kształt klu­cza – pi­sał – jest z góry okre­ślony”. We­dług Lo­renza in­stynk­towne za­cho­wa­nie ma­tek i po­tom­stwa było skom­pli­ko­wa­nym sys­te­mem ta­kich zam­ków, a ciężki pęk klu­czy wy­zwa­la­czy zo­stał wy­kuty dawno temu.

Wiele aspek­tów prac i pi­sar­stwa Lo­renza oka­zało się waż­nych dla ba­da­nia za­cho­wań róż­nych ga­tun­ków. Był on jed­nym z trzech eto­lo­gów, któ­rzy w 1973 roku otrzy­mali Na­grodę No­bla za pracę nad me­cha­ni­zmem wdru­ko­wa­nia i sze­rzej uję­tym wpły­wem ge­ne­tyki na za­cho­wa­nie[18]. Nie­któ­rzy ze współ­cze­snych mu twier­dzili, że uho­no­ro­wa­nie go tą na­grodą było nie­sto­sowne, po­nie­waż Lo­renz wstą­pił w 1938 roku do NSDAP[19] – twier­dził póź­niej, że tej de­cy­zji ża­ło­wał – i wy­ko­rzy­sty­wał swoje idee od­no­szące się do za­cho­wa­nia dla wspar­cia idei pań­stwa czy­stego ra­sowo, jak rów­nież sprze­ci­wiał się roz­po­wszech­nia­niu „spo­łecz­nie gor­szego ludz­kiego ma­te­riału”. Mimo to jest cy­to­wany we współ­cze­snej li­te­ra­tu­rze po­świę­co­nej mó­zgowi ro­dzi­ciel­skiemu w związku z pra­cami na te­mat tego, jak two­rzone są więzi spo­łeczne w bio­lo­gii, a zwłasz­cza z teo­rią, że sło­dycz ma­łego dziecka wy­wo­łuje silną re­ak­cję w mó­zgu osob­ni­ków do­ro­słych.

Lo­renz za­su­ge­ro­wał, że czyn­niki od­po­wie­dzialne za słodki wy­gląd ma­łego dziecka – duża głowa, pulchne po­liczki, nie­zborne ru­chy i ciałko jak „do po­łowy na­pom­po­wana piłka” – sty­mu­lują in­stynk­towny ruch, głów­nie u ko­biet, po­le­ga­jący na tym, by wziąć dziecko na ręce, a do­wo­dem była czuła re­ak­cja córki na­ukowca na uro­czą lalkę[20]. Now­sze i bar­dziej ry­go­ry­styczne ba­da­nia po­twier­dziły, że sło­dycz ma po­tężne, mie­rzalne dzia­ła­nie na ludzki mózg, acz­kol­wiek współ­cze­sne ramy są nieco inne i, na szczę­ście, nie opie­rają się na przy­ję­tym w spo­łe­czeń­stwie wy­obra­że­niu, że lalki są dla dziew­czy­nek tym, czym dzieci dla ko­biet.

Sztyw­ność, z jaką Lo­renz de­fi­nio­wał in­stynkt jako coś od­ręb­nego od kon­tek­stu śro­do­wi­sko­wego i do­świad­cze­nia osoby, wbu­do­wa­nego w jed­nostkę ni­czym na­rząd, była ogrom­nie szko­dliwa dla ma­tek. Prace Lo­renza po­bu­dzały ludzką wy­obraź­nię. W 1955 roku cza­so­pi­smo „Life” opu­bli­ko­wało zdję­cie, na któ­rym po­ka­zano go, jak stoi w sta­wie, z na­gim tor­sem, i prze­ma­wia czule do gą­sek. Fo­to­gra­fię umiesz­czono nad ty­tu­łem ar­ty­kułu An Ad­op­ted Mo­ther Go­ose [Ad­op­to­wana matka gęś][21]. Lo­renz zna­lazł zwo­len­ni­ków wśród spe­cja­li­stów w dzie­dzi­nie roz­woju dziecka, któ­rzy upa­try­wali w jego teo­riach uza­sad­nie­nia wła­snych idei do­ty­czą­cych po­wsta­wa­nia więzi i przy­wią­za­nia mię­dzy ludz­kimi dziećmi a ich mat­kami[22]. Vi­cedo opi­suje, że Lo­renz z roz­wo­jem ka­riery sta­wał się co­raz śmiel­szy, mimo – a może za sprawą – na­si­la­ją­cego się kry­ty­cy­zmu ze strony in­nych na­ukow­ców ba­da­ją­cych za­cho­wa­nie zwie­rząt. Cho­ciaż wcze­śniej uwa­żał, że taki sam me­cha­nizm wdru­ko­wa­nia, jaki ob­ser­wo­wał u gęsi, może wy­stę­po­wać u ludz­kich dzieci, to póź­niej uznał to twier­dze­nie za pew­nik i ostrze­gał, że je­żeli bę­dzie się to igno­ro­wać, ludz­kość zo­sta­nie ska­zana na za­gładę. Gło­sił, że matki spę­dzają za mało czasu z nie­mow­lę­tami, za­kłó­ca­jąc w ten spo­sób „ge­ne­tycz­nie za­ko­twi­czone za­cho­wa­nie spo­łeczne”[2*]. W re­zul­ta­cie w 1977 roku po­wie­dział w wy­wia­dzie dla „New York Ti­mesa”, że „zdol­ność two­rze­nia więzi oso­bi­stych ulega atro­fii”, przez co w spo­łe­czeń­stwach na­si­lają się prze­moc i prze­stęp­czość[23]. We­dług Lo­renza matki mu­szą po­stę­po­wać zgod­nie z wro­dzo­nym in­stynk­tem, by nie na­ra­żać ga­tunku na szwank.

Dzi­siejsi na­ukowcy od­rzu­cają wy­łączny wpływ ge­ne­tyki na za­cho­wa­nie. Na­sze ro­zu­mie­nie mó­zgu – jako skom­pli­ko­wa­nej sieci re­ak­cji kształ­to­wa­nej także przez na­sze do­świad­cze­nia, jak rów­nież przez fi­zyczne i spo­łeczne śro­do­wi­ska – nie może już uwzględ­niać uprosz­czo­nej idei ener­gii gro­ma­dzą­cej się w kon­kret­nym ośrodku neu­ro­nal­nym i cze­ka­ją­cej na spe­cy­ficzny, okre­ślony wcze­śniej bo­dziec wy­zwa­la­jący. Mimo to znaczna część po­glą­dów Lo­renza na te­mat sta­ło­ści in­stynktu ma­cie­rzyń­skiego z nami po­zo­stała.

Ro­dzice cze­ka­jący na dziecko czę­sto się spo­dzie­wają, że pierw­sze chwile z no­wo­rod­kiem przy­niosą za­lew cie­pła, że spoj­rze­nie na twarz dziecka obu­dzi w nich au­to­ma­tyczną, wszech­ogar­nia­jącą mi­łość, która, jak im od dawna po­wia­dano, czeka na nich. Tak wielu z nas prze­żywa za­sko­cze­nie tym, czego do­świad­cza w za­mian. Są to szok lub smu­tek. Am­bi­wa­len­cja. Mi­łość po­łą­czona ze stra­chem. Ra­dość i prze­ra­że­nie. Je­żeli w cza­sie ciąży albo na po­czątku ży­cia dziecka coś pój­dzie nie tak, je­śli prze­ży­wamy kom­pli­ka­cje albo je­śli inne stre­sory – zwią­zane, po­wiedzmy, z na­pię­ciem w związku, trud­no­ściami fi­nan­so­wymi lub glo­balną pan­de­mią – wpły­wają na na­sze do­świad­cze­nie po po­ro­dzie w spo­sób, ja­kiego nie mo­gli­śmy prze­wi­dzieć, mo­żemy się mar­twić, że za­wie­dli­śmy.

Głos Lo­renza od­bija się echem w każ­dej bo­le­snej we­wnętrz­nej dys­ku­sji na te­mat tego, jak za­cho­wać rów­no­wagę mię­dzy opieką nad dziec­kiem a ka­rierą za­wo­dową. Jest rów­nież obecny, gdy w tych trud­nych go­dzi­nach nad ra­nem sta­ramy się bez po­wo­dze­nia ukoić za­wo­dzą­cego no­wo­rodka i za­sta­na­wiamy się, co jest z nami nie tak albo co jest nie tak z na­szym dziec­kiem bądź na­szą z nim wię­zią. Ja­kim cu­dem klucz nie pa­suje do zamka?

Jay Ro­sen­blatt wi­dział te sprawy ina­czej. Po­zo­sta­wał pod wpły­wem psy­cho­loga zwie­rzę­cego The­odore’a Chri­stiana Schne­irli, który od­rzu­cił idee Lo­renza do­ty­czące wro­dzo­no­ści i in­stynktu. Schne­irla uwa­żał, że roz­wój osob­ni­czy, na­wet na naj­wcze­śniej­szych eta­pach ży­cia, był kie­ro­wany nie tylko przez coś, co nie­któ­rzy uwa­żali za ge­ne­tycz­nie zde­ter­mi­no­wane fi­zyczne doj­rze­wa­nie, ale rów­nież przez do­świad­cze­nie jed­nostki w szer­szym tego słowa zna­cze­niu[24]. Roz­wój, jak twier­dził, ma cha­rak­ter pro­gre­sywny i jedna faza wpływa na ko­lejną, przez co skutki roz­ma­itych bodź­ców, w tym czyn­niki ge­ne­tyczne i śro­do­wi­skowe, „są nie­ro­ze­rwal­nie po­łą­czone”. Dzi­siaj trak­tuje się to jak fun­da­ment – zło­żo­ność czy­je­goś śro­do­wi­ska wpływa na eks­pre­sję ge­nów, przez co taki sam ze­staw ge­nów (ge­no­typ) może pro­wa­dzić do za­ist­nie­nia róż­nych cech i za­cho­wań (fe­no­typu), w za­leż­no­ści od kon­tek­stu.

Aby obro­nić taką teo­rię, trzeba by było do­wieść, że na­wet ma­jące je­den dzień ży­cia ssaki mogą w istotny spo­sób re­ago­wać na swoje śro­do­wi­sko. Wspól­nie z jesz­cze jed­nym na­ukow­cem Ro­sen­blatt i Schne­irla ba­dali za­cho­wa­nia ko­ciąt, do­ku­men­tu­jąc ich nor­malne wzorce efek­tyw­nego ssa­nia i od­sta­wia­nia od piersi[25]. Na­stęp­nie za­pro­jek­to­wali ba­da­nie, w któ­rym izo­lo­wali nie­które ko­cięta od reszty miotu przez okre­ślony czas, prze­no­sząc je do klatki ze sztuczną matką, swo­istego karm­nika z fu­trzaną plat­formą, gdzie mo­gły ssać mie­szankę. Te, które od­dzie­lono w pierw­szym ty­go­dniu ży­cia, z ła­two­ścią się prze­sta­wiały na taką formę kar­mie­nia, ale miały pro­blemy po po­wro­cie do miotu, po­nie­waż nie po­tra­fiły usta­wić się wła­ściwe wzglę­dem ko­cicy i zna­leźć jej sutka. Ko­cięta od­izo­lo­wane nieco póź­niej z więk­szą ła­two­ścią lo­ka­li­zo­wały matkę, ale po­tem wo­dziły pyszcz­kami po ca­łym jej ciele, także py­sku, w po­szu­ki­wa­niu źró­dła mleka. Ko­cięta od­izo­lo­wane po mniej wię­cej pię­ciu ty­go­dniach ży­cia z mio­tem po po­wro­cie do niego rów­nież miały pro­blem z przy­sto­so­wa­niem się, ale był to pro­blem in­nej na­tury.

Pod ich nie­obec­ność ko­cica zro­biła się bar­dziej ru­chliwa i ich ro­dzeń­stwo za­częło po­dej­mo­wać więk­szą ini­cja­tywę pod­czas kar­mie­nia. Ko­cię­tom, które wró­ciły, trudno było za tym na­dą­żyć. Nie miały czasu przejść ad­ap­ta­cji, kiedy zwy­czaje miotu ule­gały zmia­nie. W izo­la­cji stra­ciły spo­sob­ność na­ucze­nia się, jak jeść w gru­pie od ży­wej, mru­czą­cej kotki, któ­rej wzór sier­ści, za­pach i sub­telne sy­gnały by je na­pro­wa­dzały. Nie miały oka­zji roz­wi­jać się ty­powo, pro­gre­syw­nie i w od­po­wie­dzi na śro­do­wi­sko, wspól­nie z ro­dzeń­stwem.

Praca Ro­sen­blatta po­świę­cona ko­cię­tom za­wie­rała rów­nież in­for­ma­cje, jak po­strze­gał ko­cie matki: kotka nie jest wbi­tym w zie­mię słu­pem, wo­kół któ­rego krążą ro­snące dzieci, ale or­ga­ni­zmem, który sam się roz­wija i zmie­nia rów­no­cze­śnie z dziec­kiem. W 1958 roku Ro­sen­blatt do­łą­czył do The In­sti­tute of Ani­mal Be­ha­vior [In­sty­tutu Za­cho­wań Zwie­rząt] w Rut­gers Uni­ver­sity, za­ło­żo­nego przez Da­niela Lehr­mana. Kilka lat wcze­śniej, kiedy Lo­renz zdo­by­wał zwo­len­ni­ków w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, Lehr­man opu­bli­ko­wał wni­kliwą ana­lizę, w któ­rej na­zwał wiele wnio­sków Lo­renza na te­mat ludz­kiego za­cho­wa­nia „ewi­dent­nie płyt­kimi”[26]. Ro­sen­blatt i Lehr­man za­pro­jek­to­wali se­rię ba­dań z wy­ko­rzy­sta­niem la­bo­ra­to­ryj­nych szczu­rów i udo­wod­nili zu­peł­nie inną teo­rię na te­mat na­tury za­cho­wa­nia ma­tek niż ta po­stu­lo­wana przez Lo­renza.

Za­nim szczu­rzyca zaj­dzie w ciążę, jest ge­ne­ral­nie nie­chęt­nie na­sta­wiona wo­bec mło­dych. Ale gdy uro­dzi miot, jej za­cho­wa­nie szybko się zmie­nia. An­ga­żuje się w za­cho­wa­nia ty­powe dla ga­tunku: bu­duje gniazdo; liże młode i kuca nad nimi, żeby mo­gły ssać mleko; je­śli znaj­dzie ja­kieś poza gniaz­dem, to przy­nosi je z po­wro­tem. I po­trafi ro­bić to wszystko na­tych­miast po uro­dze­niu po­tom­stwa. Ro­sen­blatt i Lehr­man od­kryli jed­nak, że je­śli za­bie­rze się młode z gniazda krótko po na­ro­dzi­nach, te za­cho­wa­nia u matki szybko wy­ga­sają. I na­wet je­śli mat­kom da­wano na krótko za­stęp­cze młode do opieki[3*], naj­czę­ściej nie po­tra­fiły tego ro­bić. Hor­mony i zmiany fi­zjo­lo­giczne za­cho­dzące w cza­sie ciąży i po­rodu bu­dzą ze­staw mat­czy­nych za­cho­wań, lecz je­śli mają się one utrzy­mać, „nie­zbędna jest obec­ność mło­dych”, jak na­pi­sali Ro­sen­blatt i Lehr­man w 1963 roku w roz­dziale, który stał się prze­ło­mową pu­bli­ka­cją w ich dzie­dzi­nie[27]. In­nymi słowy, po­ród uru­cha­miał pro­ces, ale pełne roz­wi­nię­cie roli matki wy­ma­gało in­te­rak­cji z po­tom­stwem. I czasu.

Ro­sen­blatt i Lehr­man do­ku­men­to­wali na wiele spo­so­bów, że za­cho­wa­nie ma­tek i po­tom­stwa nie jest stałe, tylko ela­styczne. Roz­wój każ­dej ze stron był od­po­wie­dzią na po­trzeby i za­cho­wa­nie dru­giej strony. Za­bie­ra­nie mło­dych z gniazda w pew­nych okre­ślo­nych mo­men­tach albo pod­sta­wia­nie w miej­sce po­tom­stwa bio­lo­gicz­nego za­stęp­czych mło­dych w in­nym wieku zmie­niało za­cho­wa­nie sa­micy. Je­żeli pod opiekę świeżo upie­czo­nej matki od­da­wano star­sze młode, to oka­zy­wała im ona wię­cej uwagi, niż otrzy­ma­łyby w ty­po­wych oko­licz­no­ściach, co sku­tecz­nie spo­wal­niało ich roz­wój. Na­ukowcy od­kryli, że szczu­rza matka nie jest sztyw­nym zam­kiem, w któ­rym prze­kręca się klucz. Ona rów­nież się roz­wija i zmie­nia.

W 1967 roku Ro­sen­blatt opu­bli­ko­wał od­kry­cia, które jesz­cze moc­niej wstrzą­snęły po­pu­lar­nymi prze­ko­na­niami na te­mat ma­cie­rzyń­stwa[28]. Zu­peł­nym przy­pad­kiem on i jego ko­le­dzy z The In­sti­tute of Ani­mal Be­ha­vior od­kryli, że sa­mice szczu­rów bę­dące dzie­wi­cami za­czną się opie­ko­wać mło­dymi, je­śli eks­po­zy­cja na miot bę­dzie wy­star­cza­jąco długa[29]. Po spę­dze­niu z mło­dymi co naj­mniej dzie­się­ciu dni pra­wie wszyst­kie ba­dane dzie­wice przy­stę­po­wały do bu­do­wa­nia gniazd i ku­cały, jakby chciały kar­mić, cho­ciaż nie pro­du­ko­wały po­karmu. Po­dob­nie za­cho­wy­wały się samce, które w zwy­kłych oko­licz­no­ściach poza la­bo­ra­to­rium nie opie­ko­wa­łyby się po­tom­stwem. Po spę­dze­niu z mło­dymi od­po­wied­nio dłu­giego czasu samce za­częły li­zać po­tom­stwo, przy­no­sić je z po­wro­tem do gniazda i przy­ku­cać do kar­mie­nia pra­wie tak samo czę­sto, jak dzie­wi­cze sa­mice.

Z pew­no­ścią hor­mony pro­du­ko­wane w or­ga­ni­zmach szczu­rzyc, które ro­dzą młode, przy­spie­szają roz­wój za­cho­wań ma­cie­rzyń­skich. Nie­mniej ta­kie same za­cho­wa­nia można wy­kształ­cić pod nie­obec­ność owych hor­mo­nów i nie­za­leż­nie od płci. Ro­sen­blatt do­szedł do wnio­sku, że „za­cho­wa­nie ma­cie­rzyń­skie jest pod­sta­wową cha­rak­te­ry­styką szczu­rów”[30]. Nie tylko sa­mic. Wszyst­kich szczu­rów. Ro­sen­blatt od­krył, że przy­mus opieki nad mło­dymi, trosz­cze­nia się o nie i chro­nie­nia ich jest pod­sta­wową ce­chą ga­tunku jako ca­ło­ści.

Ludzcy ro­dzice i szczury z la­bo­ra­to­rium nie są tacy sami. Ich mó­zgi mają po­dobną ssa­czą bu­dowę i skła­dają się z ta­kich sa­mych ele­men­tów[31], ale są też pod wie­loma wzglę­dami różne. Przy­kła­dowo, ludzka kora mó­zgowa jest mi­ster­nie po­fa­lo­wana, a u szczu­rów gładka. Gry­zo­nie po­le­gają mocno na zmy­śle wę­chu i mają sil­nie roz­bu­do­waną opuszkę wę­chową, która u lu­dzi jest re­la­tyw­nie mała. Za­cho­wa­nie ma­cie­rzyń­skie u szczu­rów la­bo­ra­to­ryj­nych prze­biega we­dług prze­wi­dy­wal­nego wzorca, w któ­rym bar­dzo waż­nym aspek­tem jest li­za­nie, i koń­czy się gwał­tow­nie mniej wię­cej cztery ty­go­dnie po po­ro­dzie. Szczury mogą być w ciąży i ro­dzić młode kilka razy w ciągu roku. U lu­dzi za­cho­wa­nia ma­cie­rzyń­skie roz­cią­gają się na lata, a czę­sto de­kady i mogą obej­mo­wać rów­no­cze­sne opie­ko­wa­nie się kil­kor­giem po­tom­ków w róż­nym wieku, o dra­stycz­nie róż­nych po­trze­bach. Ludz­kie ro­dzi­ciel­stwo jest wy­jąt­kowe ze względu na zróż­ni­co­wa­nie w za­leż­no­ści od ro­dziny i po­ko­le­nia i pod­lega wpły­wowi nie­zli­czo­nych czyn­ni­ków spo­łecz­nych, po­li­tycz­nych i eko­no­micz­nych. Szu­ka­nie pro­stych ko­re­la­cji mię­dzy wy­ni­kami ba­dań prze­pro­wa­dzo­nych na szczu­rach przez Ro­sen­blatta a ludz­kim za­cho­wa­niem ozna­cza­łoby po­wtó­rze­nie głu­poty Lo­renza.

Jed­nak za­sad­ni­cze za­ło­że­nia za­pro­po­no­wane przez Ro­sen­blatta i jego ko­le­gów na po­czątku lat sześć­dzie­sią­tych XX wieku, na pod­sta­wie któ­rych roz­wi­jali oni swoją pracę w dal­szych la­tach, po upły­wie kilku de­kad oka­zały się praw­dziwe, co wy­ka­zano w roz­licz­nych ba­da­niach pro­wa­dzo­nych z udzia­łem róż­nych ga­tun­ków ssa­ków. Z tego po­wodu Ro­sen­blatt jest obec­nie uzna­wany za „ojca ba­dań nad ma­cie­rzyń­stwem”[32], co za­wdzię­cza swym prze­ło­mo­wym do­ko­na­niom i umie­jęt­no­ściom men­tor­skim. Pod nie­mal każ­dym ar­ty­ku­łem na te­mat mó­zgu ro­dzi­ciel­skiego czło­wieka, na­pi­sa­nym w ciągu ostat­nich trzy­dzie­stu lat, pod­pi­suje się ktoś ze stu­den­tów Ro­sen­blatta albo uczeń jego ucznia. Ar­ty­kuły te po­twier­dziły tezę, że wszyst­kie ssa­cze matki prze­cho­dzą po­dobne zmiany fi­zjo­lo­giczne w okre­sie ciąży, po­rodu i lak­ta­cji, jak rów­nież, że hor­mony od­po­wie­dzialne za te zmiany przy­go­to­wują mózg w taki spo­sób, iż matki stają się hi­per­u­ważne na swoje dzieci przy­cho­dzące na świat z wła­snym wy­po­sa­że­niem ge­ne­tycz­nym i po­czu­ciem spraw­stwa[33].

Po­tem prym przej­muje dziecko, które staje się po­tęż­nym bodź­cem na­pę­dza­ją­cym dra­styczną dłu­go­fa­lową re­or­ga­ni­za­cję mó­zgu matki, nie­zbęd­nej, by po­móc jej zrów­no­wa­żyć po­trzeby dziecka z wła­snymi, na­wet po­mimo tego, że owe po­trzeby stale się zmie­niają. Dzieci i ro­dzący je ro­dzice roz­wi­jają się ra­zem na po­zio­mie neu­ro­nal­nym nie tylko w od­po­wie­dzi na swoje geny i śro­do­wi­sko, ale także w re­ak­cji na sie­bie na­wza­jem, a każdy nowy etap opiera się na po­przed­nim w pro­ce­sie, który nie koń­czy się ani sześć ty­go­dni po po­ro­dzie, ani wtedy, gdy dziecko zo­staje od­sta­wione od piersi, za­czyna cho­dzić lub uczęsz­czać do przed­szkola. Ten pro­ces trwa. Tego ro­dzaju roz­wój, na po­czątku in­ten­sywny i wza­jemny, może nie przy­po­mi­nać ni­czego, czego matki do­świad­czały wcze­śniej, a przy­naj­mniej nie po tej stro­nie re­la­cji. A do­ty­czy on nie tylko ma­tek.

Po­dą­ża­jąc tro­pem Ro­sen­blatta, ba­da­cze usta­lili, że „za­cho­wa­nia ma­cie­rzyń­skie” rze­czy­wi­ście są ce­chą cha­rak­te­ry­styczną lu­dzi i nie są wy­łącz­nie mat­czyne. Ba­da­nia oj­ców[34], w tym nie­bio­lo­gicz­nych w pa­rach tej sa­mej płci, wy­ka­zały, że mó­zgi męż­czyzn re­gu­lar­nie za­an­ga­żo­wa­nych w opiekę nad dziećmi zmie­niają się w spo­sób za­dzi­wia­jąco po­dobny do mó­zgów bio­lo­gicz­nych ma­tek. Zmiany te są naj­wy­raź­niej wi­doczne w ob­sza­rach od­po­wie­dzial­nych za prze­twa­rza­nie wła­snych emo­cji oraz od­czy­ty­wa­nie sy­gna­łów pły­ną­cych od in­nych i re­ago­wa­nie na nie. Ba­da­cze po­dej­rze­wają, że po­dobne zmiany w mó­zgu za­cho­dzą u in­nych nie­bio­lo­gicz­nych lub nie­ro­dzą­cych dziecka ro­dzi­ców, a praw­do­po­dob­nie u każ­dego, kto od­daje się in­ten­syw­nej opiece nad dziec­kiem.

Bez wąt­pie­nia sprawa wy­gląda ina­czej w przy­padku ro­dzi­ców, w któ­rych cia­łach dziecko się nie roz­wija, przy­naj­mniej na po­czątku. Nie do­świad­czają ciąży. Kar­mie­nia pier­sią. Mimo to mogą prze­ży­wać zna­czącą zmianę po­ziomu hor­mo­nów, gdy nimi zo­staną, a na­ukowcy są zda­nia, że ta zmiana w po­łą­cze­niu z opieką nad dziec­kiem – eks­po­zy­cja – sty­mu­luje kształ­to­wa­nie się uni­wer­sal­nego ob­wodu opie­kuń­czo­ści, który ma ogromny wpływ na to, jak po­strze­gamy więzi w ro­dzi­nie. Ro­dzice są, we­dług mó­zgu, de­fi­nio­wani nie­mal wy­łącz­nie po­przez uwagę i tro­skę, jaką oka­zują.

Wcze­sne prace Ro­sen­blatta wy­dają mi się ra­dy­kalne na­wet dzi­siaj. Przy­pusz­czam, że to dla­tego, iż znaczna część ba­dań, które wpra­wiły mnie w po­dziw i przy­nio­sły ulgę w tej chwili w moim oso­bi­stym do­świad­cze­niu ma­cie­rzyń­stwa, na­wią­zuje do jego pracy sprzed po­nad sze­ściu de­kad. Jego ba­da­nia w bar­dzo ele­gancki spo­sób prze­kre­ślają kon­cep­cję ma­chi­nal­nego in­stynktu ma­cie­rzyń­skiego i norm płcio­wych opar­tych na tym kłam­stwie. Su­ge­rują, że po­czą­tek ma­cie­rzyń­stwa jest in­ten­sywny z za­ło­że­nia i wy­maga fun­da­men­tal­nej, cią­głej zmiany. Pro­ces ten może ulec za­kłó­ce­niu wsku­tek traumy, stresu lub in­nych prze­ciw­no­ści, ale nie­wy­klu­czone, że – w prze­ci­wień­stwie do nie­ela­stycz­nego in­stynktu – może zo­stać na­pra­wiony lub prze­kie­ro­wany. Za­sta­na­wia­łam się, czy Ro­sen­blatt, który zmarł w 2014 roku, też tak to wi­dział. Czy po­strze­gał swoją pracę jako ra­dy­kalną? Fe­mi­ni­styczną?

Jak twier­dzi Ali­son Fle­ming, która w 1972 roku zro­biła dok­to­rat pod okiem Ro­sen­blatta i od dwu­dzie­stu pię­ciu lat pro­wa­dzi wła­sne la­bo­ra­to­rium na Uni­wer­sy­te­cie To­ronto w Mis­sis­sauga, do pew­nego stop­nia tak było. Prace Ro­sen­blatta po­świę­cone sam­com szczu­rów opu­bli­ko­wano w cza­sie, kiedy lu­dzie za­an­ga­żo­wani w ruch wy­zwo­le­nia ko­biet[35], w tym także męż­czyźni, któ­rzy pra­gnęli się bar­dziej an­ga­żo­wać w oj­co­stwo, wzy­wali do re­wi­zji norm kul­tu­ro­wych i po­li­tyki spo­łecz­nej w celu wpro­wa­dze­nia więk­szej rów­no­ści płci w wy­cho­wa­niu dzieci. Nie­któ­rzy się­gali do ba­dań Ro­sen­blatta jako do­wo­dów. „Wi­dzi­cie? Oj­co­wie też mogą być ro­dzi­cami”. Je­śli jed­nak Ro­sen­blat­towi przy­świe­cały po­li­tyczne in­ten­cje, to były wy­mie­rzone w świat na­uki.

Ro­sen­blatt i Lehr­man byli prze­ko­nani, że Lo­ren­zow­ski po­gląd na in­stynkt był „cał­ko­wi­cie mylny”. „Za­cho­wa­nie ma­cie­rzyń­skie nie jest sta­łym wzor­cem dzia­ła­nia – po­wie­działa Fle­ming. – Nie jest me­cha­ni­zmem, który prze­biega au­to­ma­tycz­nie. Ce­chuje je roz­wój. I to była ważna po­li­tycz­nie kwe­stia dla Jaya”. Dla Fle­ming rów­nież stała się istotna.

Fle­ming ma na swoim kon­cie ogromną liczbę prac, a pula ta wciąż się roz­ra­sta, po­nie­waż na­ukow­czyni po przej­ściu na eme­ry­turę na­dal pu­bli­kuje ze swo­imi uczniami (sły­sza­łam, że na­zwano ją „matką ba­dań nad ma­cie­rzyń­stwem”, co chyba czyni z Ro­sen­blatta dziadka tej dys­cy­pliny). Ba­dała niu­anse za­cho­wań ma­cie­rzyń­skich u szczu­rów la­bo­ra­to­ryj­nych w okre­sie lak­ta­cji i u ko­biet pier­wo­ró­dek, okre­ślała rolę kor­ty­zolu i in­nych hor­mo­nów, jak też do­ku­men­to­wała ko­re­la­cje mię­dzy za­cho­wa­niem a zmia­nami za­cho­dzą­cymi w ob­wo­dach neu­ro­nal­nych. Gdy mówi o tym, co ją mo­ty­wuje do pracy, opo­wiada o swo­ich cór­kach.

Matka Ali­son Fle­ming pra­co­wała w ONZ i była wy­ra­zi­stym wzo­rem in­te­lek­tu­alistki i ko­biety nie­za­leż­nej, nie­ko­niecz­nie opie­kunki. Fle­ming spę­dziła więk­szą część ży­cia od­dzie­lona od niej. Kiedy w 1975 roku po raz pierw­szy za­szła w ciążę, nie spo­dzie­wała się po­czuć mi­ło­ści od pierw­szego wej­rze­nia. Jak twier­dziła, nie dys­po­no­wała od­po­wied­nim mo­de­lem. I rze­czy­wi­ście, owa mi­łość się nie po­ja­wiła. Nie­mniej z cza­sem Fle­ming zwią­zała się mocno ze swoją córką, na punk­cie któ­rej, po­dob­nie jak i jej sióstr, ma „kom­pletną ob­se­sję”. „Na­prawdę wie­rzę w do­świad­cze­nie”, po­wie­działa mi.

Do­świad­cze­nie się li­czy. Co ozna­cza kon­tra­punkt w sto­sunku do Lo­renza. Na­tu­ral­nie bio­lo­gia świe­żego ro­dzi­ciel­stwa też się li­czy, w tym hor­mo­nalne fluk­tu­acje ciąży i po­rodu oraz ty­powe dla ga­tunku wzorce re­ak­cji. W 2015 roku Fle­ming wraz z dwójką star­szych ba­da­czy do­ko­nali po­rów­na­nia ba­dań mó­zgu ma­cie­rzyń­skiego u lu­dzi i in­nych ssa­ków[36]. Ludz­kie za­cho­wa­nie jest w ogrom­nym stop­niu kształ­to­wane przez ję­zyk i kul­turę w spo­sób, który czyni lu­dzi wy­jąt­ko­wymi po­śród ssa­ków. Co nie zna­czy, że – jak na­pi­sali ba­da­cze – bio­lo­giczne pod­stawy ma­cie­rzyń­stwa są mniej istotne. Ozna­cza to, że pe­łen kon­tekst ży­cia osoby – mię­dzy in­nymi śro­do­wi­sko fi­zyczne, w któ­rym żyje, re­la­cje z in­nymi ludźmi, pre­sja kul­tu­rowa i ocze­ki­wa­nia w niej po­kła­dane – ma więk­szy wpływ na owe pro­cesy bio­lo­giczne, niż mógłby mieć w przy­padku szczu­rów. Psy­cho­lo­giczne do­świad­cze­nie by­cia ro­dzi­cem i wy­wo­ły­wana przez nie trans­for­ma­cja neu­ro­bio­lo­giczna są, za­po­ży­cza­jąc wy­ra­że­nie od Schne­irli, nie­ro­ze­rwal­nie po­łą­czone. Je­śli bę­dziemy po­mniej­szać jedno i igno­ro­wać dru­gie, to w jaki spo­sób bę­dziemy mo­gli kie­dy­kol­wiek zro­zu­mieć sie­bie jako ro­dzi­ców, jako lu­dzi?

Je­żeli mamy szczę­ście, gdy wy­pa­damy ze sta­rej nar­ra­cji in­stynktu ma­cie­rzyń­skiego, to po­ja­wia się w po­bliżu ktoś, kto po­maga nam zna­leźć drogę. Alice Owo­labi Mit­chell wy­znała bli­skiej przy­ja­ciółce, że ma pro­blem z wy­pra­co­wa­niem więzi z małą Everly, a przy­ja­ciółka po­wie­działa jej to, co po­winna usły­szeć: nie szko­dzi. Za­su­ge­ro­wała mło­dej matce, żeby śpie­wała swo­jemu dziecku. Pa­trzyła mu w oczy. Gła­dziła je po rączce pod­czas kar­mie­nia. Owo­labi Mit­chell przy­znała, że z cza­sem za­częła od­no­sić wra­że­nie, że Everly jej ufa. To dało jej ra­dość tam, gdzie wcze­śniej było tylko zmar­twie­nie. „Uczymy się sie­bie na­wza­jem”, stwier­dziła.

Jak się oka­zało, pi­sa­nie o mó­zgu ma­cie­rzyń­skim, kiedy sama tkwisz w oko­pach ma­cie­rzyń­stwa, jest trudne. Gdy przy­stą­pi­łam do tego za­da­nia, moi sy­no­wie mieli dwa i cztery lata. Zda­rzało się wiele ta­kich dni, kiedy sia­da­łam za biur­kiem i pi­sa­łam, a po­tem prze­pi­sy­wa­łam jedno lub dwa zda­nia, zbyt za­spana po za­rwa­nej nocy, by sku­pić się na me­cha­ni­zmach mat­czy­nej mo­ty­wa­cji, zbyt świa­doma, że ze­gar tyka i będę mu­siała obu­dzić młod­sze dziecko z drzemki i pę­dzić po jego brata do przed­szkola, a kiedy za­częła się pan­de­mia CO­VID-19, zbyt roz­ko­ja­rzona z po­wodu nad­cią­ga­ją­cej za­głady albo ry­ków mo­ich chłop­ców uda­ją­cych di­no­zaury tuż pod drzwiami mo­jego ma­lut­kiego do­mo­wego ga­bi­netu. By­wało i tak, że rano tra­ci­łam pa­no­wa­nie nad sobą, a po­tem ro­ni­łam przy biurku łzy nad ba­da­niem do­ty­czą­cym tego, jak kon­trola emo­cjo­nalna matki kształ­tuje w mó­zgu dziecka ob­wody od­po­wia­da­jące za re­gu­lo­wa­nie emo­cji.

W lep­sze dni mia­łam szansę po­roz­ma­wiać z kimś ta­kim jak Jodi Paw­lu­ski, która bada zdro­wie psy­chiczne ma­tek pod ką­tem neu­ro­bio­lo­gicz­nym, a robi to na Uni­wer­sy­te­cie Ren­nes 1 we Fran­cji. Zaj­muje się przede wszyst­kim gry­zo­niami, ale też pro­wa­dzi pod­cast Mommy Brain Re­vi­si­ted [Nowe spoj­rze­nie na umysł mamy]. Wy­dało mi się jak naj­bar­dziej sen­sowne, że w 2020 roku za­jęła się te­ra­pią ma­tek. Na­sze roz­mowy pro­wa­dzone przez te­le­fon lub mej­lowo, do­ty­czące aspektu ba­dań, któ­rymi się da­nego dnia zaj­mo­wa­łam, czę­sto przy­po­mi­nały te­ra­pię. Roz­ma­wia­ły­śmy na przy­kład o ocze­ki­wa­niach spo­łecz­nych po­kła­da­nych w ro­dzi­cach i o tym, co neu­ro­bio­lo­gia mówi o rze­czy­wi­stym do­świad­cze­niu ma­cie­rzyń­stwa. Po­wie­działa wtedy: „gor­sze dni są nor­malne” albo „uczysz się na bie­żąco”. W nie­mal każ­dym in­nym kon­tek­ście te stwier­dze­nia by­łyby dla mnie po­zba­wio­nymi zna­cze­nia ha­słami ma­ją­cymi po­pra­wić mi na­strój. W jej ustach brzmiały ina­czej. Praw­dzi­wie.

Paw­lu­ski wraz z Cra­igiem Kin­sleyem i Kelly Lam­bert do­ko­nali prze­glądu li­te­ra­tury do nu­meru „Hor­mo­nes and Be­ha­vior” ze stycz­nia 2016 roku, w któ­rym pi­sali o mat­kach w spo­sób, z ja­kim ni­gdy wcze­śniej się nie spo­tka­łam[37]. Stwier­dzili, że mózg ma­cie­rzyń­ski jest „cu­dem kie­ro­wa­nej zmiany” kształ­tu­ją­cym ży­cie matki w sfe­rach wy­kra­cza­ją­cych poza wy­cho­wa­nie dziecka. Mózg staje się ela­styczny i „bar­dziej skom­pli­ko­wany” za sprawą „tsu­nami hor­mo­nal­nego to­wa­rzy­szą­cego ciąży”, „wzbo­ga­ca­ją­cych do­świad­czeń” ma­cie­rzyń­stwa, a także dłu­giej ścieżki ewo­lu­cji. Au­to­rzy na­pi­sali, że ciąża wy­zna­cza „etap roz­wo­jowy tak zna­czący jak róż­ni­co­wa­nie płciowe i doj­rze­wa­nie”.

Rety! – po­my­śla­łam, kiedy prze­czy­ta­łam to zda­nie po raz pierw­szy. Tak zna­czący jak doj­rze­wa­nie?

Obec­nie ro­dzice i edu­ka­to­rzy ro­zu­mieją na­sto­lat­ków znacz­nie le­piej, niż kiedy ja by­łam w tym wieku i do­ra­sta­łam w kon­ser­wa­tyw­nej pod­miej­skiej ro­dzi­nie, w któ­rej wy­wie­rano na mnie silną pre­sję, abym była grzeczną dziew­czynką, przez co czu­łam się tak, jak­bym się bez końca skła­dała i roz­kła­dała, ni­czym „niebo-pie­kło”, za­sta­na­wia­jąc się, kim będę, i oba­wia­jąc się, że ni­gdy się tą osobą nie stanę. Dys­po­nu­jemy ca­łym kul­tu­ro­wym ka­no­nem na­sto­let­nich bo­ha­te­rów uwiel­bia­nych za to, że prze­czła­pali przez ten okres ku do­ro­sło­ści albo ma­sko­wali we­wnętrzną bu­rzę bun­tem bądź mil­cze­niem. A dzi­siaj wie­dza na te­mat na­sto­let­niego mó­zgu we­szła do ma­in­stre­amu, słu­żąc na­sto­lat­kom i trosz­czą­cym się o nich do­ro­słym[38]. Wpływa na kształt kam­pa­nii spo­łecz­nych po­świę­co­nych zdro­wiu psy­chicz­nemu i ko­rzy­sta­niu z sub­stan­cji odu­rza­ją­cych. Do­pro­wa­dziła do po­wsta­nia ru­chu na rzecz prze­su­nię­cia go­dzin roz­po­czy­na­nia za­jęć, żeby na­sto­latki mo­gły się wy­sy­piać, czego wy­ma­gają ich zmie­nia­jące się mó­zgi. W nie­któ­rych miej­scach od­mie­nia spo­sób my­śle­nia dy­rek­cji i szkol­nych psy­cho­lo­gów o dys­cy­pli­nie i wspie­ra­niu uczniów w stre­sie. Na­uka dla ro­dzi­ców i na­sto­lat­ków stała się swego ro­dzaju me­cha­ni­zmem ra­dze­nia so­bie po­ma­ga­ją­cym prze­trwać chaos do­ra­sta­nia, o któ­rym obec­nie wiemy, że trwa dłu­żej, niż wcze­śniej uwa­żano[39]. In­nymi słowy, wi­dzimy, że sta­nie się do­ro­słym wy­maga czasu.

Długo trak­to­wa­li­śmy oko­ło­po­ro­dową bu­rzę hor­mo­nalną jako coś, co na­leży prze­cze­kać do czasu, aż po­ziomy się – szybko – wy­rów­nają i wrócą do nor­mal­no­ści. Ocze­ku­jemy, że ro­dzice po po­ro­dzie będą po pro­stu funk­cjo­no­wali na­dal tak jak wcze­śniej – co wię­cej, będą speł­nieni – pod­czas gdy ich or­ga­ni­zmy mogą czuć się źle, a mó­zgi pod­le­gać ugnia­ta­niu i mo­de­lo­wa­niu. Nie mó­wimy na­sto­lat­kom, żeby prze­cze­kały doj­rze­wa­nie, jakby było po pro­stu prze­lotną bu­rzą. Czę­sto ro­bimy coś zgoła prze­ciw­nego. Je­żeli ich do­brze trak­tu­jemy, to uzna­jemy i chwa­limy mło­dych do­ro­słych, ja­kimi się stają. Udzie­lamy im rad i oka­zu­jemy współ­czu­cie w trud­nych chwi­lach. Wy­ty­czamy ka­mie­nie mi­lowe w szko­łach, na bo­iskach i w ośrod­kach kultu po to, by móc sta­nąć przed mło­dym czło­wie­kiem i po­wie­dzieć mu: „Spójrz tylko na sie­bie! Patrz, jak ro­śniesz i się roz­wi­jasz. Je­ste­śmy z cie­bie tacy dumni”.

Świeżo upie­czeni ro­dzice nie zdo­łają po­wró­cić do nor­mal­no­ści, ale ogromne zmiany, ja­kich w so­bie do­świad­czają, czę­sto po­zo­stają nie­zau­wa­żone. Gdy Paw­lu­ski pu­bli­ko­wała te pełne roz­ma­chu szczo­dre stwier­dze­nia na te­mat ma­cie­rzyń­stwa i ko­niecz­no­ści da­nia so­bie tro­chę luzu, nie ocie­rała się o ba­nał. Prze­ka­zy­wała tylko swoją wie­dzę po­cho­dzącą z ba­dań. Świeże ma­cie­rzyń­stwo jest okre­sem mo­nu­men­tal­nych zmian w mó­zgu, „waż­nym wy­da­rze­niem”, jak to ujęła. Co­raz le­piej nam wy­cho­dzi opi­sy­wa­nie na por­ta­lach spo­łecz­no­ścio­wych i w kul­tu­rze po­pu­lar­nej emo­cji zwią­za­nych z tym okre­sem. Wy­kra­czamy poza bło­gość. To do­brze. „Ale – stwier­dziła Paw­lu­ski – cza­sami, kiedy lu­dzie zwrócą uwagę na fakt, że, ojej, mój mózg zmie­nia się fi­zycz­nie, może im to nie tyle dać wy­mówkę, ile ra­czej przy­dać po­wagi ich uczu­ciom”.

Świeże ma­cie­rzyń­stwo jest eta­pem roz­wo­jo­wym wy­ma­ga­ją­cym czasu. Mimo to wy­obra­że­nie zamka i klu­cza, w świe­tle któ­rego ko­bieta jest matką cze­ka­jącą na dziecko, na­dal leży u pod­staw na­szych kul­tu­ro­wych prze­ko­nań do­ty­czą­cych ro­dzi­ciel­stwa. Jak zo­ba­czymy w na­stęp­nym roz­dziale, do­gmat pod­trzy­muje to prze­ko­na­nie, mimo że na­uka wy­ka­zała, iż jest ono prze­sta­rzałe. Nie­ak­tu­alne. Do ni­czego. Sie­dem de­kad ba­dań su­ge­ruje nowe spoj­rze­nie, które na­prawdę uznaje tur­bu­len­cje świe­żego ma­cie­rzyń­stwa i ce­le­bruje je jako czas peł­nego po­ten­cjału. Zbierz­cie się wkoło i po­wiedz­cie ra­zem ze mną: „Spójrz tylko na sie­bie! Patrz, jak się roz­wi­jasz i zmie­niasz. Je­ste­śmy z cie­bie tacy dumni”.

W lipcu 2018 roku mój ar­ty­kuł na te­mat mó­zgu ma­cie­rzyń­skiego i mo­jego przej­ścia do ma­cie­rzyń­stwa zo­stał opu­bli­ko­wany w nie­dziel­nym nu­me­rze „Bo­ston Globe”[40]. Wiele czy­tel­ni­czek na­pi­sało do mnie, że ten tekst po­mógł im zro­zu­mieć, przez co prze­cho­dziły w po­łogu i póź­niej. Jedną z nich była Emily Vin­cent, pie­lę­gniarka pe­dia­tryczna i świeżo upie­czona matka. Szwa­gierka przy­słała jej re­print ar­ty­kułu z cza­so­pi­sma „The Week” z py­ta­niem: „Wi­dzia­łaś to?”. Vin­cent po­wie­działa mi póź­niej, że prze­czy­ta­nie go po­mo­gło jej zdać so­bie sprawę z tego, że jej obawy zwią­zane z po­wro­tem do pracy nie były nie­ra­cjo­nalną, prze­sadną re­ak­cją. Po­dob­nie jak to­wa­rzy­szący jej ob­raz ma­łej Dawn. Wcho­dziły one w skład re­ak­cji fi­zjo­lo­gicz­nej i miały swój cel.

„Nie je­stem głu­pia ani sza­lona, czu­jąc te emo­cje – po­wie­działa. – Ważne jest, by je prze­pra­co­wać, odło­żyć na wła­ściwe miej­sce, ale nie mu­sia­łam się już dłu­żej wsty­dzić tego, że je czu­łam”.

Will po­szedł do żłobka. Vin­cent wró­ciła do pracy w nieco zmniej­szo­nym za­kre­sie go­dzin, a tam po­czuła zu­peł­nie nowy po­ziom współ­czu­cia dla ro­dzi­ców, z któ­rymi pra­cuje, zwłasz­cza tych, któ­rzy mu­sieli się bo­ry­kać ze zmar­twie­niem; mo­gła to zro­bić po czę­ści dzięki nowo od­kry­tej in­ten­syw­no­ści sku­pie­nia, któ­rego do­zna­wała, zaj­mu­jąc się ży­ciem w domu. Nie za­wsze było ła­two, lecz zro­zu­mie­nie, jak jej mózg się do­sto­so­wuje, by wspo­móc ją w dal­szym trosz­cze­niu się o sie­bie, a rów­no­cze­śnie o ko­cha­nego synka, na­pa­wało ją dumą. Mo­gła peł­niej uznać za­cho­dzące w niej zmiany. I ob­ser­wo­wać, kim się staje.

ROZ­DZIAŁ 2

Po­wsta­wa­nie in­stynktu ma­cie­rzyń­skiego

Mniej wię­cej w tym sa­mym cza­sie, kiedy Mimi Ni­les zo­stała matką, ko­bieta, która miesz­kała w No­wym Jorku nad nią, uro­dziła bliź­nięta. Od czasu do czasu obie młode matki spo­ty­kały się na ko­ry­ta­rzu lub chod­niku i Ni­les py­tała wów­czas są­siadkę, jak się miewa. „Ba­jecz­nie – od­po­wia­dała tamta. – Je­stem taka szczę­śliwa”.

Ni­les była zdu­miona. Ona się wcale ba­jecz­nie nie czuła. Pra­wie nie spała i dużo pła­kała. Nie po­tra­fiła okre­ślić, czego po­trze­buje jej có­reczka. Ro­dziła w domu, z po­mocą po­łoż­nej. Kar­miła pier­sią, spała z dziec­kiem w łóżku i no­siła je w no­si­dle tak czę­sto, jak tylko mo­gła. Do­ra­stała w hin­du­skiej ro­dzi­nie, gdzie ból i trud­no­ści uzna­wano za ważną część ży­cia, a matka re­gu­lar­nie opo­wia­dała jej, jak była po­łożną w In­diach, za­nim wraz z mę­żem wy­emi­gro­wali do No­wego Jorku. Fakt, że ro­dzi­ciel­stwo oka­zało się dla niej ta­kie trudne, wy­wo­ły­wał u Ni­les za­sko­cze­nie na równi ze zło­ścią. Spo­dzie­wała się cze­goś in­nego.

Uznała, że ra­dość są­siadki jest na po­kaz. Jak mo­głaby być praw­dziwa? „Nie­moż­liwe – po­wta­rzała. – Bo to jest kiep­skie do­świad­cze­nie”. Nie było wy­łącz­nie kiep­skie, rzecz ja­sna. Tyle że wtedy, i po­tem rów­nież, Ni­les od­no­siła wra­że­nie, że w spo­łecz­nym kon­struk­cie ma­cie­rzyń­stwa jest bar­dzo mało miej­sca na część tego do­świad­cze­nia – na walkę. Gdy dzieci Ni­les stały się na­sto­lat­kami, ona już od po­nad de­kady zaj­mo­wała się świeżo upie­czo­nymi ro­dzi­cami w Wo­odhull Me­di­cal Cen­ter w Bro­okly­nie. Zro­biła dok­to­rat z pie­lę­gniar­stwa i za­częła ba­dać kwe­stię au­to­no­mii ro­dzi­ców po po­ro­dzie i to, jak naj­le­piej po­łożne mogą po­ma­gać tym z mar­gi­na­li­zo­wa­nych spo­łecz­no­ści. Ni­les po­wie­działa mi, że po­ród i ma­cie­rzyń­stwo trak­tuje jako do­świad­cze­nie trans­for­ma­cyjne – trudne i po­tężne, da­jące szansę po­znać pe­łen po­ten­cjał or­ga­ni­zmu i związ­ków. Wła­śnie to po­wta­rza każ­dej oso­bie, o któ­rej wie, że jest w ciąży, pa­cjent­kom i przy­ja­ciół­kom. Wie przy tym, że owa trans­for­ma­cja jest czę­sto ogra­ni­czona przez kul­tu­rowe ocze­ki­wa­nia, fik­sa­cję na tym, by matka po­tra­fiła na­kło­nić dziecko do snu, spra­wiać, by było za­do­wo­lone i spo­kojne, a rów­no­cze­śnie do­brze, wręcz „ba­jecz­nie” przy tym wy­glą­dać i tak samo się czuć. Mamy mieć „grzeczne dziecko” i osią­gać to nie­za­leż­nie, w ra­mach wła­snej ma­łej ro­dziny.

„Czy za tą ma­chiną stoi cza­ro­dziej? – spy­tała Ni­les. – Bo to nie wy­daje się wła­ściwe. I... cią­gle o tym my­ślę”.

W pew­nym sen­sie za ma­chiną na­prawdę stoi cza­ro­dziej, czło­wiek cho­wa­jący się za kur­tyną. W za­sa­dzie, wielu lu­dzi.