Rytuały. Pozornie bezsensowne czynności, które nadają życiu sens - Dimitris Xygalatas - ebook

Rytuały. Pozornie bezsensowne czynności, które nadają życiu sens ebook

Xygalatas Dimitris

3,7

Opis

Z tej książki dowiesz się:

Czym walc wiedeński różni się od tańca godowego flamingów?

Czy naprawdę starzejemy się dopiero podczas przyjęcia urodzinowego?

Co łączy rytuały z zachowaniami obsesyjno-kompulsyjnymi?

Rytuały – najstarsze i zarazem najbardziej zagadkowe zachowania w dziejach ludzkiej kultury. W dodatku pełne paradoksów! Ludzie przywiązują do nich ogromną wagę, ale nie potrafią wyjaśnić, dlaczego są takie ważne. Klątwy, zaklęcia, tajemnicze gesty i znaki – te pozornie bezsensowne zachowania przenikają historię właściwie każdej społeczności. Zanim ludzie zaczęli uprawiać ziemię, gromadzili się, by odprawiać skomplikowane ceremonie. Rytuały w niezmienionej postaci przetrwały przez stulecia, ale ich logika pozostaje tajemnicą – aż do teraz. Dowiedz się, czemu mają służyć te wszystkie dziwactwa!

Dimitris Xygalatas prowadzi nas po mrocznym królestwie ludzkich zachowań i ujawnia mechanizmy wspólne dla ludzi nawet z najodleglejszych zakątków świata.

Ksiązki dobre nie tylko w teorii!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 409

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (9 ocen)
2
4
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tuliaszn

Z braku laku…

To mógł być dobry artykuł, wyszło rozciąganie i powtarzanie. Dla miłośników stylu nienaukowego może być strawne.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Ri­tual: How Se­emin­gly Sen­se­less Acts Make Life Worth Li­ving
Co­py­ri­ght © Di­mi­tris Xy­ga­la­tas, 2022 Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2023 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Nika Sztorc, 2023
Re­dak­torka ini­cju­jąca: Pau­lina Sur­niak
Re­dak­tor pro­wa­dzący: An­drzej Szew­czyk
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Ka­ta­rzyna Schin­kel-Bar­ba­rzak
Re­dak­cja: Kry­styna Pod­haj­ska
Ko­rekta: Be­ata Wój­cik, Mag­da­lena Mie­rze­jew­ska
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny se­rii i ła­ma­nie: Ma­te­usz Cze­kała
Pro­jekt gra­ficzny se­rii i okładki: To­masz Ma­jew­ski
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-67815-05-5
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Moim ro­dzi­com

Roz­dział 1

Pa­ra­doks ry­tu­ałów

Do głów­nego portu na grec­kiej wy­sepce Ti­nos na Mo­rzu Egej­skim jak co dzień przy­bija prom z Pi­reusu. Sze­ściany bie­lo­nych do­mów sto­ją­cych wzdłuż brzegu mocno kon­tra­stują z wid­nie­ją­cym w od­dali łań­cu­chem brą­zo­wych wzgórz. Z dol­nego po­kładu wy­ta­cza się kilka cię­ża­ró­wek i sa­mo­cho­dów oso­bo­wych, przez po­most prze­pływa po­tok tu­ry­stów. Na brzegu ota­czają ich tak­sów­ka­rze i pra­cow­nicy agen­cji trzy­ma­jący w dło­niach ta­bliczki z na­zwami ho­teli. Inni za­chę­cają do sko­rzy­sta­nia z ofert wy­najmu po­koi last mi­nute. Przy­by­sze szybko roz­pra­szają się po pla­żach i mu­ze­ach. At­mos­fera staje się na­gle mniej wa­ka­cyjna.

Ci, któ­rzy po­zo­stali w por­cie, po­ru­szają się w in­nym tem­pie niż reszta. Więk­szość z nich jest ubrana na czarno, są po­ważni i sku­pieni na swoim celu. Gdy zgro­ma­dzili się już na na­brzeżu, po ko­lei pa­dają na ko­lana i na czwo­ra­kach ru­szają główną ulicą mia­sta. Nie­któ­rzy kładą się na brzu­chu i czoł­gają, po­ma­ga­jąc so­bie łok­ciami. Inni kładą się pro­sto­pa­dle do osi ulicy i wta­czają na górę, prze­krę­ca­jąc się i ob­ra­ca­jąc oraz od­py­cha­jąc łok­ciami od na­wierzchni – cały ten ob­raz przy­wo­dzi na myśl wspi­naczkę Sy­zyfa. Ja­kaś ko­bieta się osuwa, ale dwóch męż­czyzn cią­gnie ją da­lej za ręce. Są i tacy, któ­rzy prze­miesz­czają się na czwo­ra­kach z dziec­kiem sie­dzą­cym im na ple­cach.

Jest śro­dek lata. Pra­wie nie ma cie­nia, na bru­ko­waną ulicę z nieba leje się żar. Można od­nieść wra­że­nie, że to pole bi­twy: krwa­wiące ko­lana i łok­cie, ob­tar­cia na dło­niach i sto­pach, po­si­nia­czone ciała i twa­rze wy­krzy­wione w gry­ma­sie bólu. Nie­któ­rzy są bli­scy omdle­nia, przy­gnie­ceni wy­sił­kiem i upa­łem. Mimo to się nie pod­dają. Wy­pi­jają kilka ły­ków wody, od­zy­skują siły i kon­ty­nu­ują wę­drówkę.

Zmie­rzają tak do cer­kwi Zwia­sto­wa­nia w Ti­nos. To nie­sa­mo­wita świą­ty­nia sto­jąca na szczy­cie wzgó­rza, zbu­do­wana w ca­ło­ści z bia­łego mar­muru spro­wa­dza­nego z po­bli­skiej wy­spy De­los. Fa­sada, ozdo­biona dwoma por­ty­kami, zwień­czo­nymi se­rią łu­ków, ba­lu­stra­dami z rzeź­bio­nymi tral­kami i rzę­dem okien, z da­leka wy­gląda jak mi­sterna ko­ronka. Le­genda głosi, że w 1823 roku jedna z miej­sco­wych mni­szek zo­ba­czyła to miej­sce w pro­ro­czym śnie. Wkrótce po­tem od­na­le­ziono tu ikonę przed­sta­wia­jącą Ma­ryję z ar­cha­nio­łem Ga­brie­lem. Wy­sta­wiono ją w cer­kwi wznie­sio­nej w miej­scu cu­dow­nego zna­le­zi­ska, która szybko stała się ce­lem licz­nych piel­grzy­mek. Co roku do Ti­nos ścią­gają lu­dzie ze wszyst­kich za­kąt­ków świata, by zo­ba­czyć ikonę, któ­rej przy­pi­sują moc czy­nie­nia cu­dów.

Gdy piel­grzymi do­trą na szczyt wznie­sie­nia, mają jesz­cze do po­ko­na­nia dwa ciągi mar­mu­ro­wych scho­dów. Do­piero po tym będą mo­gli po­kło­nić się iko­nie. Scenę zwia­sto­wa­nia przed­sta­wiono z ogromną dba­ło­ścią o szcze­góły, ale trudno ją do­strzec – ikonę przy­sła­niają klej­noty ofia­ro­wane przez piel­grzy­mów, setki wo­tów przy­po­mi­na­ją­cych o cu­dach i zło­żo­nych obiet­ni­cach. Serce, noga, para oczu, ko­ły­ska, sta­tek.

Choć można się zdzi­wić na wi­dok piel­grzy­mów, któ­rzy umar­twiają się bez wy­raź­nej przy­czyny, ta­kie za­cho­wa­nia nie są rzad­ko­ścią na ca­łym świe­cie. Na Bli­skim Wscho­dzie szy­ici na­ci­nają swoje ciała w ak­cie ża­łoby po ima­mie Alim ibn Hu­saj­nie. Na Fi­li­pi­nach ka­to­licy dają so­bie prze­bić dło­nie i stopy dla upa­mięt­nie­nia męki Chry­stusa. Pod­czas Fe­sti­walu Dzie­wię­ciu Bo­gów-Ce­sa­rzy w Taj­lan­dii tao­iści od­dają cześć bó­stwom, upusz­cza­jąc so­bie krew i prze­kłu­wa­jąc po­liczki róż­nymi przed­mio­tami: no­żami, szpi­kul­cami, ro­gami zwie­rząt, pa­ra­so­lami. W Me­zo­ame­ryce Ma­jo­wie prak­ty­ko­wali ce­re­mo­nie upusz­cza­nia krwi, w cza­sie któ­rych męż­czyźni prze­kłu­wali so­bie ge­ni­ta­lia kol­cami płaszczki. Wresz­cie w ame­ry­kań­skich sta­nach obej­mu­ją­cych swoim te­ry­to­rium po­łu­dniową część Ap­pa­la­chów grupy zie­lo­no­świąt­kow­ców wy­ko­nują w zbo­rach eks­ta­tyczny ta­niec z ja­do­wi­tymi wę­żami. Trzy­mają je za ogon w taki spo­sób, że gad w każ­dej chwili może za­ata­ko­wać – co się zresztą fak­tycz­nie czę­sto zda­rza. Wśród tań­czą­cych z wę­żami do­szło do po­nad stu po­twier­dzo­nych śmier­tel­nych uką­szeń. Po­nie­waż te ce­re­mo­nie nie­rzadko utrzy­my­wane są w ta­jem­nicy, praw­do­po­dob­nie ofiar było w rze­czy­wi­sto­ści znacz­nie wię­cej. Ralph Hood, który ba­dał całe zja­wi­sko, mówi:

W każ­dym zbo­rze, w któ­rym prak­ty­ko­wany jest ten zwy­czaj, można zo­ba­czyć lu­dzi bez dłoni lub bez po­je­dyn­czych pal­ców. We wszyst­kich ro­dzi­nach osób wy­ko­nu­ją­cych ta­niec z wę­żami były ta­kie przy­padki[1].

W in­nych czę­ściach świata lu­dzie biorą udział w mniej bo­le­snych, ale wcale nie mniej wy­ma­ga­ją­cych ry­tu­ałach. Ty­be­tań­scy mnisi spę­dzają dzie­siątki lat na prak­ty­kach me­dy­ta­cyj­nych: od­ci­nają się od świata, by pro­wa­dzić ży­cie wy­peł­nione kon­tem­pla­cją. Mu­zuł­ma­nie z ca­łego świata w cza­sie ra­ma­danu od świtu do zmierz­chu od­ma­wiają so­bie je­dze­nia i wody, in­dyj­skie ce­re­mo­nie za­ślu­bin po­tra­fią trwać cały ty­dzień. Przy­go­to­wa­nia do nich po­chła­niają dłu­gie mie­siące, koszt ca­łej uro­czy­sto­ści – na którą za­pra­sza się setki, na­wet ty­siące osób – jest dla prze­cięt­nej ro­dziny przy­tła­cza­jący. Zgod­nie z wy­li­cze­niami Pro­gres­sive Vil­lage En­ter­pri­ses and So­cial We­lfare In­sti­tute (in­dyj­skiej or­ga­ni­za­cji po­za­rzą­do­wej pra­cu­ją­cej na rzecz po­prawy losu miesz­kań­ców mniej­szych miej­sco­wo­ści) po­nad sześć­dzie­siąt pro­cent ro­dzin bie­rze w tym celu po­życzki, czę­sto za­trwa­ża­jąco wy­soko opro­cen­to­wane. Ci, któ­rzy nie mogą po­kryć tego znacz­nego wy­datku w inny spo­sób, nie­rzadko są zmu­szeni od­dać się w nie­wolę, by w ten spo­sób spła­cić za­cią­gnięty dług[2].

Na ra­zie wspo­mi­na­łem tylko o ce­re­mo­niach re­li­gij­nych. Swoje ry­tu­ały mają jed­nak prak­tycz­nie wszyst­kie in­sty­tu­cje spo­łeczne. Wy­star­czy po­my­śleć o tym, jak sę­dzia stuka młot­kiem albo jak nowy pre­zy­dent składa przy­sięgę. Mamy ry­tu­ały w woj­sku, w or­ga­nach wła­dzy i kor­po­ra­cjach, można je za­ob­ser­wo­wać w cza­sie ce­re­mo­nii ini­cja­cji i róż­nego ro­dzaju pa­rad, stają się też po­twier­dze­niem za­an­ga­żo­wa­nia w roz­ma­ite re­la­cje. Są tacy spor­towcy, któ­rzy na każde ważne za­wody wkła­dają tę samą parę szczę­śli­wych skar­pet, i są ha­zar­dzi­ści, któ­rzy gra­jąc o wy­so­kie stawki, ca­łują ko­ści albo ści­skają w dłoni ta­li­zman. Każdy i każda z nas prak­ty­kuje ry­tu­ały na co dzień: wzno­simy to­a­sty, przy­cho­dzimy na uro­czy­ste za­koń­cze­nie szkoły i przy­ję­cia uro­dzi­nowe. To pier­wotna po­trzeba, która – jak się prze­ko­namy – być może ode­grała klu­czową rolę w dzie­jach ludz­ko­ści.

• • •

Kilka lat temu by­łem w Da­nii na wy­mia­nie stu­denc­kiej. Wy­bra­łem się wtedy do Ny Carls­berg Glyp­to­tek, nie­sa­mo­wi­tego mu­zeum sztuki w Ko­pen­ha­dze. Pod­czas oglą­da­nia dzieł stwo­rzo­nych przez sta­ro­żytne kul­tury śród­ziem­no­mor­skie na­tkną­łem się na grupę stu­den­tów ar­che­olo­gii ze Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Ota­czali wia­nusz­kiem swoją na­uczy­cielkę: wy­soką, rzutką ko­bietę w śred­nim wieku, która opo­wia­dała im o eks­po­na­tach. Wy­glą­dało na to, że stu­den­tom udzie­lił się jej en­tu­zjazm, bo w sku­pie­niu i z du­żym za­in­te­re­so­wa­niem słu­chali wszyst­kiego, co mó­wiła. Po­sze­dłem za nimi, żeby za­ła­pać się na dar­mowe opro­wa­dza­nie.

Na­uczy­cielka po­słu­gi­wała się me­todą so­kra­tyczną: za­miast ro­bić słu­cha­czom wy­kład, za­da­wała im py­ta­nia, żeby spraw­dzić, co już wie­dzą, i po­móc im na tej pod­sta­wie dojść do no­wych wnio­sków. Wska­zy­wała im różne przed­mioty, opo­wia­dała, skąd po­cho­dzą i do czego słu­żyły, i w ten spo­sób do­szła do gli­nia­nego na­czy­nia ze sta­ro­żyt­nej Gre­cji.

– Co to jest? – spy­tała.

Stu­denci naj­wy­raź­niej nie mieli po­ję­cia. Przed­miot w kształ­cie wy­drą­żo­nego rogu nie mógł słu­żyć do pi­cia, bo był na to zbyt mały, poza tym na dole miał otwór. Nie dało się okre­ślić jego prze­zna­cze­nia, choć zo­stał bar­dzo mi­ster­nie wy­rzeź­biony i ktoś mu­siał wło­żyć ogrom wy­siłku w jego stwo­rze­nie. Na­uczy­cielka zwró­ciła się do jed­nej ze stu­den­tek:

– Jak my­ślisz, do czego to jest? – spy­tała.

– Nie wiem – od­po­wie­działa za­wsty­dzona dziew­czyna.

– Nie wiem – po­wtó­rzyła na­uczy­cielka. – A co mó­wimy, kiedy nie wiemy, do czego coś służy?

Stu­dentka się roz­pro­mie­niła:

– To przed­miot kultu! – wy­krzyk­nęła.

– Tak, to przed­miot kultu! – po­twier­dziła za­do­wo­lona na­uczy­cielka. – Praw­do­po­dob­nie był wy­ko­rzy­sty­wany pod­czas ja­kichś ce­re­mo­nii.

Ta od­po­wiedź bar­dzo do mnie tra­fiła, bo przy­po­mi­nała o jed­nej z naj­bar­dziej in­try­gu­ją­cych cech na­tury ludz­kiej: wszyst­kie znane spo­łecz­no­ści bez wy­jątku – i te z prze­szło­ści, i te ży­jące dzi­siaj – kul­ty­wują liczne tra­dy­cje, wy­ma­ga­jące pre­cy­zyj­nego od­twa­rza­nia okre­ślo­nych, wy­re­ży­se­ro­wa­nych i sfor­ma­li­zo­wa­nych dzia­łań, to­wa­rzy­szą­cych prze­ło­mo­wym chwi­lom. Te dzia­ła­nia – na­zy­wane wła­śnie ry­tu­ałami – czę­sto nie mają szcze­gól­nego celu, a je­śli już, to ich cel nie jest w ża­den spo­sób z nimi zwią­zany. Wy­ko­na­nie tańca desz­czu nie sprawi, że niebo się otwo­rzy; na­kłu­cie la­leczki wudu nie zrobi ni­komu krzywdy na od­le­głość; po­sta­wie­nie ta­rota po­zwala z całą pew­no­ścią prze­wi­dzieć tylko to, że po se­an­sie port­fel sta­nie się lżej­szy. Za­pewne wła­śnie roz­dź­więk mię­dzy dzia­ła­niem a jego ce­lem pod­su­nął na­uczy­cielce wnio­sek, że mi­ster­nie zdo­biony przed­miot, któ­rego prze­zna­cze­nia nie udało się okre­ślić, praw­do­po­dob­nie słu­żył do ja­kie­goś ry­tu­ału.

Brak związku po­mię­dzy dzia­ła­niem a ce­lem nie prze­szko­dził temu, by roz­ma­ite ry­tu­ały mo­gły prze­trwać całe ty­siąc­le­cia. Tak na­prawdę na­wet w naj­bar­dziej zla­icy­zo­wa­nych spo­łecz­no­ściach – czy ich człon­ko­wie so­bie to uświa­da­miają, czy nie – ry­tu­ały wcale nie są dziś rzad­sze niż w od­le­głej prze­szło­ści. Od stu­ka­nia w drewno po wy­po­wia­da­nie mo­dlitw, od świę­to­wa­nia No­wego Roku po in­au­gu­ra­cje ka­den­cji pre­zy­denc­kich – każdy aspekt ży­cia ma przy­pi­sane so­bie ry­tu­ały. W kon­tek­ście i re­li­gij­nym, i świec­kim to jedne z naj­bar­dziej ty­po­wych dzia­łań, któ­rym lu­dzie na­dają sens i ogromną wagę.

Wła­śnie te ce­chy od­róż­niają ry­tuał od cze­goś mniej wy­jąt­ko­wego – od zwy­cza­jów. Choć w obu przy­pad­kach mamy do czy­nie­nia z usta­lo­nym wzor­cem za­cho­wa­nia, z okre­ślo­nym, po­wta­rzal­nym sche­ma­tem, zwy­czaj w bez­po­średni spo­sób kształ­tuje rze­czy­wi­stość, pod­czas gdy ry­tuał ma je­dy­nie sym­bo­liczne zna­cze­nie i czę­sto jest kul­ty­wo­wany wy­łącz­nie po to, by tra­dy­cji stało się za­dość. Gdy przy­zwy­cza­imy się do my­cia zę­bów przed snem, cel tej czyn­no­ści wiąże się z jej funk­cją: zwią­zek przy­czy­nowo-skut­kowy jest ja­sny. Ma­cha­nie w po­wie­trzu przed­mio­tem sym­bo­li­zu­ją­cym szczo­teczkę do zę­bów nie po­może w utrzy­ma­niu hi­gieny jamy ust­nej. Czyn­ność po­wta­rzana co­dzien­nie sta­nie się zwy­cza­jem: bę­dziemy ją wy­ko­ny­wać re­gu­lar­nie i bez na­my­słu.

W przy­padku ry­tu­ałów zwią­zek przy­czy­nowo-skut­kowy jest na­to­miast nie­ja­sny. Wy­ma­gają sku­pie­nia i uwagi, bo na­leży nie­zwy­kle pre­cy­zyj­nie wy­ko­nać za­pa­mię­taną se­kwen­cję dzia­łań o zna­cze­niu sym­bo­licz­nym. Na przy­kład pod­czas pra­wo­sław­nej ce­re­mo­nii za­ślu­bin drużba lub druhna do­ko­nują wy­miany ob­rą­czek i umiesz­czają je na palcu mał­żon­ków oraz trzy­krot­nie uno­szą nad ich gło­wami ko­rony ślubne. Ka­płan musi od­czy­tać trzy mo­dli­twy, a para trzy razy wy­pija łyk wina ze wspól­nego kie­li­cha i trzy­krot­nie okrąża oł­tarz. To tylko jedna część skom­pli­ko­wa­nego, wie­lo­go­dzin­nego ry­tu­ału, który musi zo­stać bar­dzo do­kład­nie od­two­rzony – w tym celu pro­wa­dzone są dro­bia­zgowe na­uki i próby dla na­rze­czo­nych. Tak się składa, że żadna z tych czyn­no­ści nie ma zna­cze­nia praw­nego: za­war­cie związku mał­żeń­skiego to zu­peł­nie inna pro­ce­dura, obej­mu­jąca zło­że­nie pod­pi­sów na ofi­cjal­nym do­ku­men­cie i przy­bi­cie na nim urzę­do­wej pie­częci. Jed­nak sym­bo­liczny wy­miar i te­atralny cha­rak­ter ce­re­mo­nii w cer­kwi spra­wiają, że wy­gląda ona tak nie­zwy­kle i za­pada w pa­mięć. Uczest­nicy od­no­szą wra­że­nie, że waż­ność za­war­tego związku mał­żeń­skiego po­twier­dza wła­śnie ta ce­re­mo­nia, nie zaś zło­że­nie pod­pi­sów na do­ku­men­cie.

Dzięki zwy­cza­jom ła­twiej or­ga­ni­zu­jemy swoją co­dzien­ność, bo wcho­dzą nam w krew, ry­tu­ały zaś na­dają sens na­szemu ży­ciu, po­nie­waż spra­wiają, że nie­które chwile na­bie­rają wy­jąt­ko­wego cha­rak­teru.

In­nymi słowy – za­cy­tuję tu słowa so­cjo­loga Geo­rge’a C. Ho­mansa – „ry­tu­ały nie mają prak­tycz­nego prze­ło­że­nia na świat ze­wnętrzny i to wła­śnie je­den z po­wo­dów, dla któ­rych na­zy­wamy je ry­tu­ałami”. W rze­czy­wi­sto­ści wy­znawcy wielu re­li­gii prak­ty­kują ry­tu­ały w kon­kret­nym celu i nie­rzadko uwa­żają je za czyn­no­ści ma­giczne. „Nie pró­buję jed­nak po­wie­dzieć, że ry­tu­ały nie peł­nią żad­nej funk­cji [...] dzięki nim człon­ko­wie spo­łecz­no­ści czują się pew­niej; ry­tuał koi ich lęki, po­maga im zor­ga­ni­zo­wać wspólne ży­cie”[3].

An­tro­po­lo­dzy po­nad sto lat ana­li­zo­wali te funk­cje ry­tu­ałów, zbie­rali szcze­gó­łowe dane i po­czy­nili nie­zwy­kle cie­kawe ob­ser­wa­cje. Za­uwa­żyli, że ry­tu­ały mogą dać po­czu­cie speł­nie­nia i moc, a także uła­twić do­ko­na­nie zmiany w ży­ciu oso­bi­stym. Dzięki nim ła­twiej też współ­pra­co­wać z in­nymi i utrzy­mać po­rzą­dek w spo­łecz­no­ści. Ba­da­cze sfor­mu­ło­wali kilka no­wa­tor­skich teo­rii, ale na ogół nie mieli ani oka­zji, ani chęci, by je spraw­dzić. An­tro­po­lo­dzy kul­tu­rowi wy­cho­dzą z za­ło­że­nia, że świat ludz­kich re­la­cji jest skom­pli­ko­wany oraz cha­otyczny i nie wszyst­kie rze­czy istotne w ży­ciu da się ła­two zmie­rzyć. Pro­wa­dzą na ten te­mat ba­da­nia et­no­gra­ficzne, ob­ser­wują ry­tu­ały w ich na­tu­ral­nym kon­tek­ście i przede wszyst­kim sta­rają się zro­zu­mieć, co one zna­czą dla prak­ty­ku­ją­cych je osób.

Jed­no­cze­śnie psy­cho­lo­go­wie oraz inni na­ukowcy na­sta­wieni na ba­da­nia prak­tyczne przy­znają, że aby prze­pro­wa­dzić rze­telny po­miar, trzeba mieć kon­trolę nad ba­daną sy­tu­acją – co rzadko się udaje w na­tu­ral­nych wa­run­kach. Dla­tego zwy­kle pra­cują w la­bo­ra­to­riach i wy­bie­rają mały wy­ci­nek ludz­kich za­cho­wań, by się na nim sku­pić. Za­pra­szają ba­da­nych do la­bo­ra­to­rium, gdzie są oni od­izo­lo­wani od wszel­kich czyn­ni­ków ze­wnętrz­nych, mo­gą­cych za­kłó­cić ba­da­nie. W ta­kich wa­run­kach du­żej czę­ści zna­cze­nia przy­pi­sy­wa­nego ry­tu­ałom w kon­tek­ście, w któ­rym rze­czy­wi­ście są kul­ty­wo­wane, nie da się za­ob­ser­wo­wać.

Być może wła­śnie ze względu na trud­ność pro­wa­dze­nia ob­ser­wa­cji w la­bo­ra­to­riach ry­tu­ały ni­gdy nie cie­szyły się du­żym za­in­te­re­so­wa­niem psy­cho­lo­gów jako po­ten­cjalny te­mat ba­dań. Uwa­żano je albo za cał­kiem przy­ziemne dzia­ła­nia, jedną z wielu oso­bli­wo­ści, która prę­dzej czy póź­niej odej­dzie w za­po­mnie­nie, albo za zja­wi­sko efe­me­ryczne, któ­rego nie da się stu­dio­wać w spo­sób na­ukowy. W kon­se­kwen­cji do nie­dawna wie­dza o nich po­zo­sta­wała zni­koma i frag­men­ta­ryczna.

W ostat­nich la­tach za­częło się to zmie­niać. Wraz z roz­wo­jem nauk an­tro­po­lo­gicz­nych et­no­gra­fo­wie uświa­do­mili so­bie, że na­leży brać na po­waż­nie obie­gowe prze­ko­na­nia, ale rów­nież zro­zu­mieli, jak ważne jest em­pi­ryczne spraw­dza­nie ich słusz­no­ści. Psy­cho­lo­go­wie za­czy­nali poj­mo­wać, że w wa­run­kach la­bo­ra­to­ryj­nych nie da się za­ob­ser­wo­wać peł­nego ob­razu skom­pli­ko­wa­nej ludz­kiej psy­chiki, i za­częli się in­te­re­so­wać zja­wi­skami kul­tu­ro­wymi.

Wie­lo­krot­nie ba­da­cze zaj­mu­jący się na­ukami spo­łecz­nymi łą­czyli siły i uczyli się od sie­bie na­wza­jem. Dzięki roz­wo­jowi me­tod ba­daw­czych i no­wych tech­no­lo­gii mo­gli sta­wiać py­ta­nia, na które wcze­śniej nie uda­łoby się zna­leźć od­po­wie­dzi. Dzięki czuj­ni­kom umiesz­cza­nym na ciele można za­re­je­stro­wać to, jak re­aguje or­ga­nizm osoby bio­rą­cej udział w praw­dzi­wym ry­tu­ale. Roz­wój bio­che­mii i neu­ro­obra­zo­wa­nia po­zwo­lił zaj­rzeć do ludz­kiego mó­zgu i w la­bo­ra­to­rium, i poza nim. Dzięki po­stę­powi w na­ukach ko­gni­tyw­nych po­ja­wiły się nowe spo­soby spraw­dza­nia, co się dzieje w ludz­kim umy­śle. Sta­ty­stycy mogą zin­ter­pre­to­wać te wszyst­kie skom­pli­ko­wane wy­niki, ko­rzy­sta­jąc z no­wego opro­gra­mo­wa­nia i więk­szej do­stęp­nej mocy ob­li­cze­nio­wej. Ba­da­nia nad ry­tu­ałami roz­wi­jają się tak pręż­nie jak ni­gdy do­tąd. Na­resz­cie mo­żemy za­cząć roz­wią­zy­wać od­wieczną za­gadkę: czemu mają słu­żyć te wszyst­kie dzi­wac­twa?

• • •

Ry­tu­ały fa­scy­no­wały mnie od dziecka. Gdy w dzie­ciń­stwie miesz­ka­łem w Gre­cji, co mie­siąc jeź­dzi­łem z mamą au­to­bu­sem do cen­trum mia­sta. Ku­po­wała tam ak­ce­so­ria do szy­cia, opła­cała ra­chunki i za­ła­twiała prze­różne sprawy. Moją na­grodą za to, że jej to­wa­rzy­szy­łem, była wi­zyta w jed­nej z naj­więk­szych księ­garni w mie­ście. Tylko tam mo­głem ku­pić eg­zem­plarz „Na­tio­nal Geo­gra­phic”. Działo się to, za­nim in­ter­net stał się po­wszech­nie do­stępny. W Gre­cji nie ist­niała jesz­cze te­le­wi­zja ka­blowa. Błysz­czące stro­nice „Na­tio­nal Geo­gra­phic” były moim pierw­szym oknem na fa­scy­nu­jący świat an­tro­po­lo­gii. Za­bie­rały mnie w od­le­głe miej­sca i za­zna­ja­miały z eg­zo­tycz­nymi kul­tu­rami. Czy­ta­łem o ma­so­wych piel­grzym­kach w In­diach, zna­cho­rach z An­dów i ry­tu­ałach wudu na Ha­iti. Wpa­try­wa­łem się w zdję­cia ce­re­mo­nii go­do­wych w ple­mie­niu Wo­da­abe w Ni­grze, Ma­jów z Gwa­te­mali, prze­po­wia­da­ją­cych przy­szłość, i bo­le­snych ry­tów ini­cja­cji prak­ty­ko­wa­nych przez ple­miona ży­jące w Ama­zo­nii. Do­wie­dzia­łem się, że w cza­sie ry­tu­ału wej­ścia w do­ro­słość chłopcy z ple­mie­nia Ma­sa­jów w Ke­nii i Tan­za­nii mu­szą za­bić lwa. Ci, któ­rym się to uda, mogą ozdo­bić głowę lwią grzywą.

Po­nie­waż wszyst­kie te zwy­czaje kul­ty­wo­wano w od­le­głych za­kąt­kach świata, wy­da­wały mi się rów­nież od­da­lone w cza­sie: od­bie­ra­łem je jako re­likty daw­nej, peł­nej ro­man­ty­zmu epoki, które wkrótce za­nikną. Nie za­sta­na­wia­łem się za wiele nad tym, że ry­tu­ały ist­niały rów­nież w moim świe­cie. A prze­cież za­czy­na­li­śmy rok szkolny uro­czy­stym bło­go­sła­wień­stwem – jak we wszyst­kich grec­kich szko­łach. Co­dzien­nie cho­dzi­li­śmy na obo­wiąz­kową po­ranną mo­dli­twę i cza­sem do miej­sco­wej cer­kwi. Poza tym mie­li­śmy uro­czy­sto­ści wznie­sie­nia flagi, śpie­wa­li­śmy hymn na­ro­dowy i bra­li­śmy udział w szkol­nych mar­szach or­ga­ni­zo­wa­nych w każ­dej miej­sco­wo­ści z oka­zji świąt pań­stwo­wych. Te ry­tu­ały wy­da­wały mi się jed­nak inne. Może nie miały dla mnie wiel­kiego zna­cze­nia? Na­rzu­cali je nam na­uczy­ciele, uczest­ni­czy­łem w nich, bo mu­sia­łem, choć za­wsze sta­ra­łem się od tego wy­krę­cić pod ja­kimś pre­tek­stem. A może na­prawdę były inne? Przez to, że za­wsze wy­glą­dały tak samo i nie bu­dziły wiel­kich emo­cji, ni­jak się miały do wi­do­wi­sko­wych ce­re­mo­nii uwiecz­nio­nych w „Na­tio­nal Geo­gra­phic”. Nie­wy­klu­czone, że nie zwra­ca­łem na nie uwagi, po­nie­waż tak do­brze je zna­łem.

Jako na­sto­la­tek zo­ba­czy­łem w te­le­wi­zji pu­blicz­nej re­por­taż z piel­grzymki do Ti­nos. Męż­czyźni i ko­biety w róż­nym wieku z po­si­nia­czo­nymi ko­la­nami i krwa­wią­cymi rę­kami czoł­gali się na wzgó­rze, by zo­ba­czyć świętą ikonę. U celu wę­drówki wielu z nich wy­bu­chało pła­czem, na ich twa­rzach ma­lo­wała się bło­gość. Za­gad­nięci przez dzien­ni­ka­rzy, opo­wia­dali, jak ważna jest dla nich ta piel­grzymka. Nie­któ­rzy ca­łymi la­tami oszczę­dzali, żeby móc so­bie na nią po­zwo­lić. Py­tani o po­wód, mó­wili, że w ten spo­sób wy­peł­niają daną przy­sięgę. Cza­sem mieli do Ma­ryi kon­kretne prośby: o ciążę, o po­myślne zda­nie eg­za­mi­nów przez ich dziecko, o uzdro­wie­nie. In­nym nie to­wa­rzy­szyła żadna szcze­gólna in­ten­cja, od­by­cie piel­grzymki sta­no­wiło cel sam w so­bie.

Spy­ta­łem swo­jego dziadka, czy sły­szał o tym zwy­czaju. Był naj­bar­dziej re­li­gijną osobą, jaką zna­łem – jak to się mówi, praw­dzi­wym czło­wie­kiem Ko­ścioła – pra­wo­sła­wie nie miało dla niego ta­jem­nic. Oczy­wi­ście, że sły­szał. Po­tra­fił wska­zać kilka osób ze swo­jej miej­sco­wo­ści, które były na ta­kiej piel­grzymce, kilka z nich zna­łem oso­bi­ście. Gdy chwilę po­my­ślał, przy­po­mniał so­bie po­dobne tra­dy­cje z in­nych czę­ści Gre­cji: od wy­ma­ga­ją­cych piel­grzy­mek od­by­wa­nych na po­łu­dniu, na Kre­cie, do ce­re­mo­nii cho­dze­nia po ogniu w wio­skach na pół­nocy kraju. To nie była pieśń prze­szło­ści, to były nie eg­zo­tyczne oby­czaje prak­ty­ko­wane przez ja­kieś ple­mię z od­le­głej kra­iny, lecz tra­dy­cje obecne tu i te­raz, kul­ty­wo­wane przez człon­ków mo­jej kul­tury. Dla­czego? Dla­czego w epoce na­uki, tech­no­lo­gii i la­icy­za­cji na­dal ży­wych jest tyle prze­dziw­nych ry­tu­ałów? Co spra­wia, że lu­dzie na ca­łym świe­cie po­świę­cają tyle czasu – i nie tylko czasu – na ry­tu­ały, choć rów­nie do­brze mo­gliby za­miast tego za­ra­biać pie­nią­dze, ko­chać się, po­być z przy­ja­ciółmi, opie­ko­wać się ro­dziną czy po pro­stu ro­bić to, co daje im szczę­ście?

Kilka lat póź­niej mia­łem oka­zję zgłę­bić ten te­mat, gdy roz­po­czą­łem na Uni­wer­sy­te­cie Ary­sto­te­lesa stu­dia pod kie­run­kiem pro­fe­sora re­li­gio­znaw­stwa Pa­na­gio­tisa Pa­chisa. Wiele czy­ta­łem o hi­sto­rii i psy­cho­lo­gii ry­tu­ałów, cho­dzi­łem na wszyst­kie moż­liwe za­ję­cia zwią­zane z tą te­ma­tyką i czy­ta­łem, co tylko się da. Pew­nego dnia pro­fe­sor za­su­ge­ro­wał, że mógł­bym wy­je­chać do Da­nii, na Uni­wer­sy­tet w Aar­hus, gdzie wła­śnie utwo­rzono nowe stu­dia do­ty­czące ko­gni­tyw­nych ba­dań nad re­li­gią. Nie trzeba było mi tego dwa razy po­wta­rzać. Ku­pi­łem cie­pły płaszcz, spa­ko­wa­łem się i pierw­szego dnia no­wego ty­siąc­le­cia pierw­szy raz w ży­ciu wsze­dłem na po­kład sa­mo­lotu, by wy­brać się w pierw­szą za­gra­niczną po­dróż – był to naj­praw­dziw­szy ry­tuał przej­ścia.

W Aar­hus spo­tka­łem się z dia­me­tral­nie in­nym spoj­rze­niem na kul­turę: do zgłę­bia­nia te­ma­tów tra­dy­cyj­nie ko­ja­rzo­nych z na­ukami hu­ma­ni­stycz­nymi wy­ko­rzy­sty­wano me­tody i teo­rie wy­ro­słe z psy­cho­lo­gii i na­uki o ewo­lu­cji. To była mi­łość od pierw­szego wej­rze­nia. Za­czy­ty­wa­łem się w naj­now­szych teo­riach z ta­kich dzie­dzin jak psy­cho­lo­gia ko­gni­tywna, an­tro­po­lo­gia ewo­lu­cyjna i neu­ro­bio­lo­gia. Uczy­łem się o roz­woju my­śle­nia sym­bo­licz­nego, o tym, jak w pa­mięci za­pi­sują się trudne do­świad­cze­nia, i o tym, jak prze­ży­cia re­li­gijne ak­ty­wują po­szcze­gólne ob­szary mó­zgu.

Wciąż jed­nak umy­kało mi coś nie­zwy­kle waż­nego. Je­śli chciał­bym zna­leźć od­po­wie­dzi na py­ta­nia, które so­bie za­da­wa­łem, nie zdo­łał­bym tego zro­bić, sie­dząc przy biurku, w bi­blio­tece lub la­bo­ra­to­rium. Mu­sia­łem ba­dać ry­tu­ały w śro­do­wi­sku, w któ­rym są prak­ty­ko­wane. To wy­ma­gało spo­ty­ka­nia się z ludźmi i to­wa­rzy­sze­nia im na co dzień. In­nymi słowy – mu­sia­łem zo­stać an­tro­po­lo­giem.

Po ukoń­cze­niu stu­diów ma­gi­ster­skich wy­je­cha­łem do Bel­fa­stu, by kon­ty­nu­ować na­ukę pod kie­run­kiem Ha­rveya Whi­te­ho­use’a, an­tro­po­loga z Qu­een’s Uni­ver­sity, spe­cja­li­zu­ją­cego się w ba­da­niu ry­tu­ałów. W ra­mach pro­jektu dok­tor­skiego po­sta­no­wi­łem przyj­rzeć się eks­tre­mal­nym ry­tu­ałom. Eks­tre­mal­nym nie w tym sen­sie, że prak­ty­ku­jące je osoby są nie­zwy­kłe albo dzi­waczne. Prze­ciw­nie: uczest­ni­czą w nich tłumy lu­dzi z naj­róż­niej­szych śro­do­wisk. Eks­tre­malne – tak jak sporty eks­tre­malne – bo wy­ma­ga­jące wy­jąt­kowo du­żego wy­siłku. Gdyby stwo­rzyć ka­ta­log ry­tu­ałów z ca­łego świata i zmie­rzyć zwią­zane z nimi stres, ból fi­zyczny i wy­dat­ko­wa­nie ener­gii, te eks­tre­malne sy­tu­owa­łyby się na końcu spek­trum.

Po obo­wiąz­ko­wym szko­le­niu wstęp­nym zgło­si­łem kon­cep­cję dok­to­ratu: za­mie­rza­łem ba­dać je­den z tych ry­tu­ałów, znany mi z opo­wie­ści dziadka: cho­dze­nie po ogniu. Roz­ma­ite spo­łecz­no­ści na ca­łym świe­cie prak­ty­kują ce­re­mo­nie, w cza­sie któ­rych lu­dzie spa­ce­rują boso po roz­ża­rzo­nych wę­glach. Żeby przyj­rzeć się kilku tym ce­re­mo­niom, pla­no­wa­łem prze­pro­wa­dzić ba­da­nia te­re­nowe w kilku wiej­skich spo­łecz­no­ściach w Gre­cji, Buł­ga­rii i Hisz­pa­nii. Wkrótce ko­lejny raz pa­ko­wa­łem się na po­dróż.

Przez pół­tora roku ro­bi­łem to, co ro­bią an­tro­po­lo­dzy: za­da­wa­łem py­ta­nia. Każ­dego dnia od­wie­dza­łem lu­dzi w ich do­mach, roz­ma­wia­łem z nimi i uczest­ni­czy­łem w nie­zli­czo­nych ce­re­mo­niach: od ty­po­wej nie­dziel­nej mszy po nie­sa­mo­wite ry­tu­ały cho­dze­nia po ogniu. Po­zna­łem nie­zwy­kłych lu­dzi, od­by­łem wiele fa­scy­nu­ją­cych roz­mów i usły­sza­łem po­ry­wa­jące opo­wie­ści. To, co uwa­ża­łem za klu­czowe, oka­zało się jed­nak rów­nież naj­trud­niej­sze. Było to zna­le­zie­nie od­po­wie­dzi na naj­prost­sze, ale i naj­waż­niej­sze py­ta­nie: dla­czego? Dla­czego lu­dzie biorą udział w tych wszyst­kich wy­ma­ga­ją­cych ry­tu­ałach? Od­po­wiedź oka­zała się bar­dziej skom­pli­ko­wana, niż są­dzi­łem.

• • •

Ale­jan­dro po­cho­dził z hisz­pań­skiej wio­ski San Pe­dro Man­ri­que. Miał sie­dem­dzie­siąt trzy lata. Od­kąd stał się na­sto­lat­kiem, wraz z więk­szo­ścią ro­dziny brał udział w ry­tu­ale cho­dze­nia po ogniu. Póź­niej wiele razy ob­ser­wo­wa­łem tego ro­dzaju ry­tu­ały i prze­ko­na­łem się, że ża­den nie był aż tak dziki jak ten. W San Pe­dro roz­pala się po­nad dwie tony drewna dę­bo­wego, a ogień osiąga taką tem­pe­ra­turę, że mógłby sto­pić alu­mi­nium. Uczest­nicy cho­dzą po nim boso, nio­sąc na ple­cach drugą osobę. Wielu z nich nie­sie dzieci – ale nie Ale­jan­dro, który brał na plecy do­ro­słych, nie­rzadko wa­żą­cych wię­cej niż on sam.

Mój roz­mówca był sza­le­nie dumny z tego, że spa­ce­ruje po ogniu. Przez pięć­dzie­siąt trzy lata nie opu­ścił ani jed­nej ce­re­mo­nii. Gdy spy­ta­łem, czy kie­dyś za­mie­rza z tego zre­zy­gno­wać, za­sę­pił się. Po dłuż­szym na­my­śle od­po­wie­dział:

– Wiem, że na­dej­dzie dzień, gdy będę już zbyt stary. Ale wtedy nie pójdę na ce­re­mo­nię. Zo­stanę w domu. Gdy­bym miał tam stać i pa­trzeć, a nie móc sa­memu wziąć udziału, rzu­cił­bym się z dzwon­nicy, żeby od razu zgi­nąć.

Rok póź­niej ba­da­nia wy­ka­zały, że Ale­jan­dro ma po­czątki aryt­mii. Le­karz za­bro­nił mu udziału w ry­tu­ale. Orzekł, że to za dużo emo­cji i Ale­jan­dro nie po­wi­nien po­dej­mo­wać ta­kiego ry­zyka. Skoro sta­rzec nie mógł przejść po ogniu, za­mie­rzał zo­stać tej nocy w domu. Było to nie­zwy­kle bo­le­sne, ale on nie po­tra­fił się za­do­wo­lić rolą ob­ser­wa­tora.

Jego syn Ma­mel miał jed­nak inne plany.

Prze­ko­na­łem się o tym, bo za­pro­szono mnie na pro­ce­sję. Na po­czątku miej­scowi gro­ma­dzą się przed ra­tu­szem, chwy­tają za ręce i je­den za dru­gim ryt­micz­nym kro­kiem wcho­dzą na szczyt wzgó­rza, gdzie wznosi się re­cinto, bu­dowla przy­po­mi­na­jąca am­fi­te­atr pod go­łym nie­bem. W jej cen­trum znaj­duje się pła­ski te­ren – to tam roz­pala się stos. Sta­łem obok Ma­mela, trzy­ma­li­śmy się za ręce. Gdy zbli­ża­li­śmy się do domu jego ojca, wy­rwał mnie z łań­cu­cha lu­dzi. Zdzi­wi­łem się, że chce opu­ścić pro­ce­sję.

– Do­kąd idziemy? – spy­ta­łem.

– Zo­ba­czysz.

We­szli­śmy do domu Ale­jan­dra. Zna­leź­li­śmy go przy oknie. Pod­niósł wzrok, zdu­miony na­szym wi­do­kiem. Ma­mel sta­nął przed nim i za­ko­mu­ni­ko­wał:

– Tato, skoro nie mo­żesz sam przejść po ogniu, ja cię nad nim prze­niosę.

Sta­rzec nie ode­zwał się ani sło­wem. Wstał tylko i przy­tu­lił syna. Oczy miał pełne łez.

Kiedy tej nocy Ale­jan­dro wdra­pał się na plecy Ma­mela, tłum wi­wa­to­wał. Oj­ciec był dumny jak paw, kiedy syn mia­ro­wym kro­kiem niósł go przez pło­mie­nie. Ki­bi­co­wała im cała wio­ska, po ukoń­cze­niu spa­ceru człon­ko­wie ro­dziny rzu­cili się, by ich uści­skać. Ale dla Ale­jan­dra to nie był ko­niec. Mach­nął krótko ręką, wska­zu­jąc, by nikt się nie zbli­żał. Od­wró­cił się, by jesz­cze raz sta­wić czoła pło­mie­niom. Zgro­ma­dzeni wstrzy­mali od­dech. Do­brze wie­dzieli, co za­mie­rza. On po­stą­pił dwa kroki do przodu i za­czął tu­pać no­gami. Z jego twa­rzy znikł uśmiech, za­stą­piony przez gry­mas po­wagi. Ale­jan­dro wpa­try­wał się w ogień w ta­kim sku­pie­niu, jakby chciał siłą woli zmu­sić go do po­słu­szeń­stwa. Bez wa­ha­nia za­czął iść po roz­ża­rzo­nych ka­wał­kach drewna. Po kilku chwi­lach wy­nu­rzył się trium­fal­nie z dru­giej strony pa­le­ni­ska. Tłum wpadł w istny szał, po­zo­stali uczest­nicy po­dzi­wiali ten wy­czyn i skła­dali gra­tu­la­cje. Człon­ko­wie ro­dziny Ale­jan­dra za­cho­wali dy­stans. Na ich twa­rzach ma­lo­wały się jed­no­cze­śnie nie­za­do­wo­le­nie i duma.

Spy­ta­łem Ale­jan­dra, dla­czego sprze­ci­wił się za­le­ce­niom le­ka­rza. Od­po­wie­dział:

– Le­karz twier­dzi, że je­śli we­zmę udział w spa­ce­rze po ogniu, memu sercu grozi coś strasz­nego. Ale czy on ma po­ję­cie, co sta­nie się z moim ser­cem, je­żeli zre­zy­gnuję z udziału?

Rze­czy­wi­ście wy­glą­dało na to, że mało co ma dla Ale­jan­dra ta­kie zna­cze­nie jak ta ce­re­mo­nia. Wiele razy mi to po­wta­rzał: to jedna z naj­waż­niej­szych spraw w ca­łym jego ży­ciu. Gdy jed­nak za­py­ta­łem, dla­czego przy­pi­suje jej tak wiel­kie zna­cze­nie, wy­glą­dał na zdez­o­rien­to­wa­nego. Utkwił we mnie wzrok, a po dłu­gim mil­cze­niu po­wtó­rzył py­ta­nie. Wy­glą­dało na to, że bra­kuje mu słów.

– Dla­czego to ro­bimy?... Cóż, tak na­prawdę nie wiem. Cho­dzi chyba o to, że od dzie­ciń­stwa ob­ser­wo­wa­łem tę ce­re­mo­nię. Mój oj­ciec brał w niej udział, a wcze­śniej dzia­dek. Dla­tego od­kąd by­łem ma­łym chłop­cem, za­wsze chcia­łem przejść przez ten ogień.

Co ja­kiś czas an­tro­po­lo­dzy sły­szą wła­śnie ta­kie zda­nia. Spy­tani o to, dla­czego prak­ty­kują swoje ce­re­mo­nie, lu­dzie naj­czę­ściej wy­dają się zbici z tropu, długo szu­kają od­po­wied­nich słów i w końcu mó­wią coś w stylu: „Co to za py­ta­nie: dla­czego od­pra­wiamy nasz ry­tuał? Po pro­stu to ro­bimy i już. To na­sza tra­dy­cja. Na­sza toż­sa­mość. Wła­śnie to ro­bimy za­wsze”.

Oto cały pa­ra­doks ry­tu­ałów: lu­dzie za­kli­nają się, że są dla nich nie­sa­mo­wi­cie ważne, ale zwy­kle nie po­tra­fią wy­ja­śnić dla­czego. Wspo­mi­nają tylko, że to długa tra­dy­cja. Cho­ciaż ry­tu­ały wy­dają się bez­ce­lowe, są prze­ży­wane w taki spo­sób, jakby były na­prawdę istotne i święte. Po­dob­nie jed­nak jak w przy­padku in­nych sfer ludz­kiej dzia­łal­no­ści, które mają głę­bo­kie zna­cze­nie – mu­zyki, sztuki, sportu – to, co z po­zoru wy­daje się dzi­waczne albo bez­pro­duk­tywne, może mieć moc zmie­nia­nia rze­czy­wi­sto­ści.

• • •

Chcia­łem zro­zu­mieć ten pa­ra­doks i dla­tego wy­ru­szy­łem w dwu­dzie­sto­let­nią po­dróż, żeby ba­dać naj­bar­dziej eks­tre­malne ry­tu­ały na świe­cie, ale także wiele tych zwy­czaj­nych. Miesz­ka­łem z lo­kalną spo­łecz­no­ścią, by­łem świad­kiem nie­jed­nej ce­re­mo­nii i prze­pro­wa­dzi­łem liczne eks­pe­ry­menty w la­bo­ra­to­rium i w te­re­nie – wszystko po to, by zro­zu­mieć po­trzebę ry­tu­ałów, która w nas tkwi. Za­miast wy­ry­wać osoby prak­ty­ku­jące ry­tu­ały z ich na­tu­ral­nego śro­do­wi­ska i za­pra­szać je do la­bo­ra­to­rium, czę­sto wo­la­łem za­brać la­bo­ra­to­rium do tego śro­do­wi­ska. Spę­dzi­łem kilka lat, od­wie­dza­jąc wspól­noty lu­dzi na ca­łym świe­cie i zgłę­bia­jąc mnó­stwo oby­cza­jów. I tych co­dzien­nych – jak mo­dli­twa – i tych eks­tre­mal­nych – jak wspi­naczka po ostrzu mie­cza. Od wi­do­wi­sko­wych przed­się­wzięć w ro­dzaju ma­so­wych piel­grzy­mek po tajne ce­re­mo­nie czar­nej ma­gii. Dzięki czuj­ni­kom bio­me­trycz­nym i ba­da­niu po­ziomu hor­mo­nów mo­głem się prze­ko­nać, ja­kie są neu­ro­fi­zjo­lo­giczne skutki uczest­ni­cze­nia w roz­ma­itych ry­tu­ałach, ba­da­nia be­ha­wio­ralne po­zwo­liły mi zaś spraw­dzić, jak pro­cesy za­cho­dzące w or­ga­ni­zmie da­nej osoby wpły­wają na jej in­te­rak­cje z in­nymi. Te­sty psy­cho­me­tryczne i ba­da­nia an­kie­towe ujaw­niły, co może skła­niać do udziału w ry­tu­ałach, ba­da­nia uczest­ni­czące dały wgląd w to, jak lu­dzie prze­ży­wają tego ro­dzaju prak­tyki i w jaki spo­sób od­naj­dują w nich sens.

Wy­niki tych ob­ser­wa­cji oraz zbieżne z nimi od­kry­cia z róż­nych dzie­dzin na­uki ujaw­niają, że ry­tu­ały są głę­boko za­ko­rze­nione w hi­sto­rii na­szego ga­tunku. Tak na­prawdę są z nami od za­ra­nia dzie­jów – i nie bez przy­czyny. Choć nie wpły­wają bez­po­śred­nio na rze­czy­wi­stość ma­te­rialną, od­gry­wają ogromną rolę w kształ­to­wa­niu ży­cia spo­łecz­nego. Ta książka bę­dzie po­dróżą po od­kry­ciach na­uko­wych, po­zwa­la­ją­cych przyj­rzeć się temu, jak ry­tu­ały dzia­łają w ży­ciu jed­no­stek i ca­łych wspól­not oraz ja­kie istotne funk­cje peł­nią. To dzięki na­uce o ry­tu­ałach mo­żemy zro­zu­mieć je­den z pier­wot­nych ele­men­tów na­szej toż­sa­mo­ści i się nim za­chwy­cić. Tylko bo­wiem wtedy, kiedy po­go­dzimy się z tym, że po­trze­bu­jemy ry­tu­ałów jak po­wie­trza, bę­dziemy umieli wy­ko­rzy­sty­wać ich do­bro­czynny wpływ na na­sze ży­cie.

Roz­dział 2

Ga­tu­nek, który po­trze­buje ry­tu­ału

Co roku na brzegu je­ziora Na­tron na pół­nocy Tan­za­nii od­bywa się pra­dawna ce­re­mo­nia. Z da­leka ściąga tu po­nad mi­lion uczest­ni­ków. Po przy­by­ciu – nie­któ­rzy mu­szą po­ko­nać ty­siące ki­lo­me­trów – spę­dzają ra­zem czas i bie­sia­dują w ocze­ki­wa­niu na główne uro­czy­sto­ści. Wszy­scy ze­brani mają na so­bie ja­skra­wo­ró­żowe stroje. Dzielą się na mniej­sze grupki, w któ­rych wy­ko­nują nie­zwy­kły ta­niec. Z ogrom­nym wdzię­kiem po­ru­szają się w ko­łach, wy­cią­gają głowy w górę, po­chy­lają je i ob­ra­cają na boki. Co ja­kiś czas zmie­niają part­ne­rów i po­wta­rzają całą se­kwen­cję ru­chów. Są co­raz bar­dziej pod­eks­cy­to­wani, ta­niec staje się bar­dziej dziki. Wi­rują, nie­kiedy wy­dają gło­śne okrzyki i wy­rzu­cają stopy wy­soko w górę. Z cza­sem cały tłum za­czyna się za­cho­wy­wać jak jedna pul­su­jąca masa. W kul­mi­na­cyj­nym mo­men­cie uczest­nicy usta­wiają się je­den za dru­gim tak bli­sko sie­bie, że mu­szą po­ru­szać no­gami w ta­kim sa­mym tem­pie, i ru­szają kro­kiem mar­szo­wym, wspól­nie śpie­wa­jąc. To nie jest bez­tro­skie przed­sta­wie­nie – wręcz prze­ciw­nie: gra to­czy się o naj­wyż­szą stawkę. Na ko­niec młode człon­ki­nie grupy wy­bie­rają tan­ce­rzy, któ­rzy naj­bar­dziej im się spodo­bali, na part­ne­rów sek­su­al­nych; nie­rzadko zo­stają z wy­bran­kiem do końca ży­cia. To prze­ka­zy­wany z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie oby­czaj, który aż do dziś po­zo­stał nie­zmie­niony.

Ten ry­tuał go­dowy zo­stał ostat­nio zba­dany przez ze­spół or­ni­to­lo­gów z Fran­cji. Ró­żowi tan­ce­rze to fla­mingi, a samo miej­sce jest okre­ślane mia­nem lek (szwedzki wy­raz ozna­cza­jący za­bawę). Po­dobne tańce go­dowe można za­ob­ser­wo­wać na ca­łym świe­cie – prze­różne ga­tunki zwie­rząt zbie­rają się w duże grupy i roz­po­czy­nają ry­tuał za­lo­tów. Ba­da­cze ob­ser­wo­wali trzy ty­siące ozna­czo­nych pta­ków w Ca­mar­gue w del­cie Ro­danu na po­łu­dniu Fran­cji. Te roz­le­wi­ska i ba­gna są wprost ide­al­nym miej­scem dla fla­min­gów. Sys­tem ozna­cza­nia pta­ków po­zwala okre­ślić płeć, wiek i dzieje każ­dego z nich, więc można je ob­ser­wo­wać z pew­nej od­le­gło­ści, nie za­kłó­ca­jąc ich spo­koju. W cza­sie dwu­let­nich ba­dań ze­spół ob­ser­wo­wał i ka­me­rami HD na­gry­wał za­cho­wa­nia setki pta­ków (pięć­dzie­się­ciu sam­ców i pięć­dzie­się­ciu sa­mic) w okre­sie go­do­wym. Dro­bia­zgowo do­ku­men­to­wano typ, czę­sto­tli­wość i czas wszyst­kich ta­necz­nych ru­chów, no­to­wano, czy ry­tuał za­koń­czył się suk­ce­sem i do­szło do ko­pu­la­cji oraz spło­dze­nia po­tom­stwa. Oka­zało się, że naj­spraw­niejsi tan­ce­rze – czyli te ptaki, które mo­gły się po­chwa­lić naj­więk­szym re­per­tu­arem ru­chów i naj­bar­dziej zróż­ni­co­wa­nymi ich kom­bi­na­cjami – miały znacz­nie więk­sze szanse na zna­le­zie­nie part­nerki"[1]". Ranny pta­szek ła­twiej zdo­bę­dzie po­karm, ale to zwinny pta­szek bę­dzie miał po­tom­stwo.

Te ta­neczne za­bawy fla­min­gów przy­po­mi­nają le­piej nam znane formy ry­tu­al­nych za­lo­tów. Je­śli przyj­rzeć się ru­chom pary pta­ków, które kro­czą po ko­lei, wy­cią­gają szyje, jed­no­cze­śnie od­wra­cają lub po­chy­lają głowę, okaże się, że wy­gląda to za­ska­ku­jąco po­dob­nie do pary tań­czą­cej walca wie­deń­skiego. Całe stado po­dry­gu­jące w jed­nym ryt­mie przy­po­mina uczest­ni­ków kon­certu ba­wią­cych się przy dźwię­kach rave’u czy rocka. Lu­dzie, po­dob­nie jak ptasi tan­ce­rze, wy­ko­nują jed­no­cze­śnie te same ru­chy. Co wię­cej, rów­nież może się to skoń­czyć ko­pu­la­cją. Nie­je­den so­cjo­log od razu by jed­nak pro­te­sto­wał, pod­kre­śla­jąc, że u pta­ków ten ry­tuał jest in­stynk­towny. Fla­mingi tań­czą, bo tak zo­stały za­pro­gra­mo­wane przez na­turę. Ich mózg na­ka­zuje im wy­ko­ny­wać te ru­chy, a one idą za tym na­ka­zem. Ludz­kie ry­tu­ały są na­to­miast bar­dziej zło­żone, pełne sub­tel­nych sym­boli, u ich źró­dła tkwi zaś jakże skom­pli­ko­wana kul­tura.

Jak po­każę na ko­lej­nych stro­nach, ry­tu­ały są czę­ścią na­szej na­tury w ta­kim sa­mym stop­niu, jak to jest u pta­ków – a może na­wet w więk­szym. To na­prawdę po­wszech­nie wy­stę­pu­jące za­cho­wa­nia. Je­śli ko­muś uda się zna­leźć wspól­notę lu­dzi, która nie prak­ty­kuje żad­nych ry­tu­ałów, z miłą chę­cią zwrócę mu pie­nią­dze wy­dane na tę książkę. W roz­ma­itych kul­tu­rach ry­tu­ały spon­ta­nicz­nie za­czy­namy prak­ty­ko­wać już w dzie­ciń­stwie. Człon­ko­wie spo­łecz­no­ści przy­swa­jają je i prze­ka­zują ko­lej­nym. Co istotne, w tym pro­ce­sie uczest­ni­czą osoby za­równo re­li­gijne, jak i nie­wie­rzące.

Poza tym wcale nie wszyst­kie pta­sie ry­tu­ały można okre­ślić jako czy­sto au­to­ma­tyczne za­cho­wa­nia. Al­tan­niki mają ry­tuał go­dowy, który od­by­wają w gniaz­dach mi­ster­nie uwi­tych przez samce. U każ­dej po­pu­la­cji wszyst­kie jego ele­menty, w tym ru­chy ta­neczne, wy­da­wane dźwięki i naj­mniej­sze szcze­góły de­ko­ra­cji gniazda, są nieco inne, a ptaki prze­ka­zują je so­bie kul­tu­rowo. Kiedy je­den z nich mi­gruje w nowe miej­sce, musi się przy­sto­so­wać i wy­ko­nuje ry­tuał go­dowy zgod­nie z oby­cza­jami miej­sco­wej po­pu­la­cji[2]. Inne ptaki, na przy­kład sroki, kruki i wrony, naj­wy­raź­niej mają ry­tu­ały zwią­zane ze śmier­cią. Za­uwa­żono, że gro­ma­dzą się nad cia­łem członka swo­jej grupy jakby na ża­łob­nym czu­wa­niu i zno­szą pa­tyki oraz inne przed­mioty, by je wo­kół niego uło­żyć[3].

Ko­lejna trud­ność zwią­zana z po­rów­ny­wa­niem pta­sich i ludz­kich ry­tu­ałów wiąże się z fak­tem, że na­sze ga­tunki nie są z sobą bli­sko spo­krew­nione. Je­śli ry­tu­ały pta­ków i lu­dzi mają coś wspól­nego, po­win­ni­śmy od­na­leźć ana­lo­gie także w za­cho­wa­niu bliż­szych nam fi­lo­ge­ne­tycz­nie ga­tun­ków ssa­ków, szcze­gól­nie małp człe­ko­kształt­nych.

Są za­tem dwie moż­li­wo­ści. Pierw­sza: ry­tu­ały pta­ków i lu­dzi nie mają ze sobą bez­po­śred­niego związku, ale wy­two­rzyły się nie­za­leż­nie na dro­dze ewo­lu­cji zbieżnej. To ter­min uży­wany na okre­śle­nie sy­tu­acji, w któ­rej różne ga­tunki zwie­rząt stają przed po­dob­nym pro­ble­mem i ra­dzą so­bie z nim, wy­kształ­ca­jąc zbli­żone ce­chy czy wzorce za­cho­wań. Na przy­kład del­finy nie są spo­krew­nione z re­ki­nami bli­żej niż go­ryle ze śle­dziami, ale po­nie­waż i del­finy, i re­kiny zma­gały się z po­dob­nymi wy­zwa­niami zwią­za­nymi z szyb­kim po­ru­sza­niem się w wo­dzie, mają zbli­żony do sie­bie opły­wowy kształt ciała. Ptaki i lu­dzie mają na­to­miast pewne wspólne ce­chy, które mogą mieć zwią­zek z przy­wią­za­niem do ry­tu­ałów. Naj­waż­niej­sze zmy­sły dla pta­ków to wzrok i słuch, poza tym ptaki lu­bią to­wa­rzy­stwo, łą­czą się w pary, czę­sto są mo­no­ga­miczne, do per­fek­cji opa­no­wały sztukę na­śla­dow­nic­twa i mają upodo­ba­nie do okre­ślo­nych dźwię­ków i rytmu oraz syn­chro­nicz­nych za­cho­wań. Ana­lo­giczne ludz­kie ce­chy i zwy­czaje od­gry­wają klu­czową rolę w cza­sie prak­tyk ry­tu­al­nych.

Druga moż­li­wość jest taka, że przyj­rze­li­śmy się wy­star­cza­jąco wni­kli­wie tylko ry­tu­al­nym za­cho­wa­niom pta­ków. Wiele za­cho­wań, które przez długi czas uwa­żano za ty­powo ludz­kie, w pew­nym mo­men­cie za­ob­ser­wo­wano u in­nych zwie­rząt. Do nie­dawna pa­no­wało prze­ko­na­nie, że tylko lu­dzie prze­ży­wają emo­cje, mają oso­bo­wość, ko­rzy­stają z na­rzę­dzi i sami je wy­twa­rzają, od­czu­wają em­pa­tię, mają mo­ral­ność i an­ga­żują się w wojny – a nie jest to wcale wy­czer­pu­jąca li­sta. Gdy w sys­te­ma­tyczny spo­sób za­częto ba­dać inne zwie­rzęta w ich na­tu­ral­nym śro­do­wi­sku, zo­rien­to­wano się, że wszyst­kie te ce­chy oraz za­cho­wa­nia wy­stę­pują też u nich. Rów­nież do nie­dawna nie mie­li­śmy pra­wie żad­nych do­wo­dów na ist­nie­nie ry­tu­al­nych za­cho­wań ssa­ków. Dziś zgro­ma­dzi­li­śmy ich pod do­stat­kiem i wciąż od­naj­du­jemy nowe. Del­finy mają pe­wien ro­dzaj wspól­nego tańca po­le­ga­ją­cego na syn­chro­nicz­nym wy­nu­rza­niu się z wody. Hum­baki, czyli wie­lo­płe­twce oce­aniczne, wy­ko­nują wspól­nie pie­śni. U róż­nych ga­tun­ków ssa­ków mor­skich naj­wy­raź­niej wy­stę­pują ry­tu­ały ża­łobne: przez kilka dni prze­no­szą one ciała zmar­łych to­wa­rzy­szy albo wspól­nie wo­kół nich pły­wają. Za­ob­ser­wo­wano mię­dzy in­nymi, że del­finy pod­py­chają zmarłe młode osob­niki w stronę ło­dzi i cze­kają, aż za­łoga wy­łowi ciało, a na­stęp­nie ko­łem ota­czają łódź i do­piero po tym od­pły­wają[4].

• • •

Ry­tu­ały wy­stę­pują rów­nież wśród zwie­rząt lą­do­wych. W cza­sie za­lo­tów ży­rafy wy­ko­nują mi­ło­sny ta­niec przy­po­mi­na­jący tango: samce i sa­mice spa­ce­rują w pa­rach, ocie­rają się o sie­bie, lekko ude­rzają i spla­tają szy­jami. Stada wil­ków wspól­nie śpie­wają: ich wy­cie uni­sono jest sły­szalne ze znacz­nych od­le­gło­ści. Sło­nie mają na­to­miast ry­tu­ały zwią­zane z ża­łobą i od­da­wa­niem czci zmar­łym osob­ni­kom.

Wła­śnie sło­nie na­leżą do nie­licz­nych zwie­rząt, które naj­wy­raź­niej ro­zu­mieją zna­cze­nie śmierci. Czę­sto ob­ser­wuje się, jak pró­bują po­grze­bać zmar­łych człon­ków grupy, przy­sy­pu­jąc ich zie­mią lub rzu­ca­jąc na ich ciała li­ście i kwiaty. Ist­nieją na­wet do­nie­sie­nia o tym, że usi­ło­wały po­cho­wać inne zmarłe zwie­rzęta, na które się na­tknęły – w tym lu­dzi[5]. Kon­ser­wa­tor przy­rody Geo­rge Adam­son (hi­sto­ria jego ro­dziny stała się in­spi­ra­cją dla twór­ców filmu Elza z afry­kań­skiego bu­szu) opo­wie­dział o tym, jak pewna ko­bieta w Ke­nii za­snęła pod­czas od­po­czynku pod drze­wem. Gdy się zbu­dziła, obok stała grupka słoni, a je­den z nich ła­god­nie ją trą­cał i ob­wą­chi­wał. Prze­ra­żona, po­sta­no­wiła za­sty­gnąć w bez­ru­chu i uda­wać mar­twą. Zwie­rzęta oto­czyły ją i za­częły gło­śno trą­bić. Na­stęp­nie po­zbie­rały ga­łę­zie i li­ście z drzewa i cał­ko­wi­cie ją nimi przy­kryły. Na­stęp­nego ranka zna­leźli ją miej­scowi pa­ste­rze: na­dal le­żała pod stertą ga­łęzi, zbyt prze­ra­żona, by drgnąć[6].

Gdy od­cho­dzi czło­nek ich stada, zwłasz­cza któ­ryś z tych bar­dziej zna­czą­cych, na przy­kład naj­star­sza sa­mica, sło­nie przez kilka dni czu­wają nad cia­łem, a na­stęp­nie czę­sto do niego po­wra­cają. Jesz­cze po kil­ku­dzie­się­ciu la­tach po­tra­fią po­ko­nać długą drogę, by od­wie­dzić ko­ści zmar­łych krew­nych. Po przy­by­ciu na miej­sce wszyst­kie stoją w ci­szy i po ko­lei ba­dają szczątki, de­li­kat­nie ich do­ty­ka­jąc, od­wra­ca­jąc je i wą­cha­jąc. We­dług re­la­cji Adam­sona w Ke­nii za­strze­lono sło­nia, który cią­gle wdzie­rał się do ogro­dów miej­sco­wych władz. Ciało od­cią­gnięto pra­wie ki­lo­metr da­lej, mięso po­dzie­lono i roz­dano człon­kom lo­kal­nego ple­mie­nia. Jesz­cze tej sa­mej nocy szczątki zna­la­zły inne sło­nie, po­zbie­rały je i za­nio­sły z po­wro­tem w miej­sce, w któ­rym go za­bito.

Ry­tu­ały po­grze­bowe są rów­nież roz­po­wszech­nione wśród człon­ków na­szej wła­snej ro­dziny, Ho­mi­ni­dae, do któ­rej na­leżą małpy człe­ko­kształtne – współ­cze­śnie ży­jące i wy­marłe. Szym­pansy, po­dob­nie jak sło­nie, czę­sto zbie­rają się wo­kół ciała zmar­łego członka stada i ca­łymi go­dzi­nami stoją nad nim w mil­cze­niu – co w in­nych oko­licz­no­ściach im się nie zda­rza. Po ko­lei czysz­czą ciało i cza­sem prze­ry­wają ci­szę okrzy­kiem albo pod­sko­kami[7]. To za­cho­wa­nie zdu­mie­wa­jąco po­dobne do zwy­cza­jów po­grze­bo­wych obec­nych w licz­nych kul­tu­rach ludz­kich: ża­łob­nicy uczest­ni­czą w czu­wa­niu, la­men­tują, za­wo­dzą i wy­dają różne inne dźwięki, opła­ku­jąc odej­ście bli­skiej osoby.

Pry­ma­to­lożka Jane Go­odall, która jako pierw­sza pro­wa­dziła sys­te­ma­tyczne ba­da­nia ssa­ków na­czel­nych in­nych niż czło­wiek w ich na­tu­ral­nym śro­do­wi­sku, opi­sała mnó­stwo nie­zwy­kłych za­cho­wań małp. Przez kilka lat sama żyła wśród szym­pan­sów w Parku Na­ro­do­wym Gombe w Tan­za­nii i za­uwa­żyła, że kiedy do­cie­rają one w okre­ślone miej­sca, od­dają się oso­bli­wym czyn­no­ściom. Na przy­kład w po­bliżu du­żego wo­do­spadu wy­ko­ny­wały se­kwen­cję ru­chów na­zwaną przez Go­odall tań­cem przy wo­do­spa­dzie. Było to efek­towne wi­do­wi­sko trwa­jące na­wet pięt­na­ście mi­nut. Szym­pansy, wy­raź­nie po­bu­dzone, sta­wały na dwóch no­gach, tu­pały i ryt­micz­nie się ki­wały. Bu­jały się na lia­nach w mgiełce znad wo­do­spadu i ci­skały do wody duże skały. Na ko­niec tego sza­leń­stwa sia­dały i w ci­szy wpa­try­wały się przez kilka mi­nut w wo­do­spad. Szym­pansy wy­ko­nują po­dobny ta­niec:

[...] kiedy roz­po­czyna się ulewa: wy­cią­gają ręce i ryt­micz­nie bu­jają w przód i w tył ma­łymi drze­wami albo ni­skimi ga­łę­ziami, a na­stęp­nie po­woli idą do przodu, gło­śno wa­ląc w zie­mię rę­kami i tu­piąc no­gami, a przy tym rzu­cają ka­mie­nie. [...] Czy mo­ty­wa­cją do tych tań­ców nie mogą być uczu­cia po­dobne do za­chwytu i stra­chu?[8]

– za­sta­na­wiała się Go­odall.

Nie­dawno w wielu re­jo­nach Afryki Za­chod­niej na­grano szym­pansy, które zbie­rają ka­mie­nie i niosą je w stronę kon­kret­nych drzew. Zgro­ma­dzone ka­mie­nie umiesz­czają w dziu­plach, stu­kają nimi w pień drzew albo ukła­dają w stosy na ziemi. Ba­da­cze sko­ja­rzyli te stosy z kop­cami i kur­ha­nami, któ­rymi człon­ko­wie róż­nych kul­tur ozna­czają swoje święte miej­sca[9]. Fak­tycz­nie drzewa te zdają się mieć szcze­gólne zna­cze­nie dla szym­pan­sów, które nie­rzadko w cza­sie wę­drówki zba­czają z drogi, żeby je od­wie­dzić – i do­piero póź­niej ru­szają da­lej. Gdy znaj­dują się przed drze­wem, stoją na dwóch no­gach, ki­wają się w przód i w tył, dy­szą i wyją, a także pod­ska­kują, wy­raź­nie czymś pod­eks­cy­to­wane. Na ko­niec za­czy­nają bęb­nić w pień drzewa rę­kami albo ka­mie­niami.

Więk­szość na­czel­nych to istoty to­wa­rzy­skie, mają więc ry­tu­ały spo­łeczne. Nie­które ga­tunki żyją w spo­łecz­no­ściach okre­śla­nych przez an­tro­po­lo­gów z an­giel­ska jako fis­sion-fu­sion (dzie­lące się i łą­czące). Po­szcze­gólne osob­niki nie są na stałe zwią­zane z grupą, więk­sze stado dzieli się na mniej­sze, by uła­twić so­bie zdo­by­cie po­ży­wie­nia, a na­stęp­nie po­now­nie się łą­czy. Po­dob­nie po­stę­pują lu­dzie. W za­leż­no­ści od po­trzeb, za­in­te­re­so­wań i wy­zna­wa­nych war­to­ści róż­nie go­spo­da­ru­jemy wol­nym cza­sem: prze­by­wamy w gro­nie bliż­szej lub dal­szej ro­dziny, z naj­lep­szymi przy­ja­ciółmi albo ze zna­jo­mymi czy w jesz­cze in­nej gru­pie. Osob­niki z ga­tun­ków ży­ją­cych w spo­łecz­no­ściach fis­sion-fu­sion mogą odłą­czyć się od grupy na długi czas, za­nim po­now­nie się z nią po­łą­czą. Gdy już do tego doj­dzie, wy­ko­nują ry­tuał po­wi­ta­nia, który po­maga na nowo wy­two­rzyć więzi we­wnątrz grupy. Lu­dzie po­dają so­bie ręce, ca­łują się albo przy­tu­lają. To samo ro­bią szym­pansy, małpy bo­nobo i cze­piaki[10]: obej­mują się, ca­łują, czysz­czą się na­wza­jem i wy­dają od­głosy zbli­żone do dy­sze­nia i wy­cia (przy­po­mi­nają wów­czas grupę pod­eks­cy­to­wa­nych na­sto­lat­ków wy­krzy­ku­ją­cych „O matko!”). Szym­pansy mają do­dat­kowo spe­cjalny uścisk dłoni – w każ­dej gru­pie to po­wi­ta­nie wy­gląda nieco ina­czej. Samce pa­wia­nów wy­ko­nują ry­tu­alny „chwyt za mosznę” – bę­dący do­kład­nie tym, na co wska­zuje na­zwa – który po­maga bu­do­wać za­ufa­nie[11]. An­tro­po­log Me­rvyn Meg­gitt za­uwa­żył po­dobny ry­tuał w Au­stra­lii. Męż­czyźni z ple­mie­nia Wal­biri ła­pią się na­wza­jem za pe­nisy, by roz­ła­do­wać po­wstałe mię­dzy nimi kon­flikty. „Je­śli jed­nak sprawa jest po­ważna i do­ty­czy na przy­kład za­bój­stwa albo oskar­że­nia o czary, po­szko­do­wany może od­mó­wić do­tknię­cia pe­nisa go­ścia”[12]. Jak za­zna­cza Meg­gitt, taka od­mowa jest po­ważną znie­wagą i może do­pro­wa­dzić do roz­lewu krwi.

Pry­ma­to­log Frans de Waal za­ob­ser­wo­wał na­wet, że szym­pansy w ry­tu­alny spo­sób wi­tają się z ludźmi. Kiedy małpy ze sta­cji ba­daw­czej Yer­kes w Geo­r­gii do­strze­gały zbli­ża­ją­cych się opie­ku­nów, za­czy­nały gło­śno wyć.

Wy­bu­cha po­tworny chaos: wszy­scy się ści­skają i ca­łują. Przy­ja­ciel­ski kon­takt fi­zyczny in­ten­sy­fi­kuje się stu­krot­nie, a sy­gnały do­ty­czące sta­tusu w sta­dzie – sie­dem­dzie­się­cio­pię­cio­krot­nie. Osob­niki o niż­szej po­zy­cji pod­cho­dzą do tych waż­niej­szych, zwłasz­cza do samca alfa, żeby po­wi­tać ich ukło­nem i dy­sze­niem z po­mru­ki­wa­niem. To pa­ra­doks, że małpy naj­pierw uznają hie­rar­chię, a za chwilę wła­ści­wie ją od­rzu­cają. Uwa­żam, że ta re­ak­cja to świę­to­wa­nie[13].

Ob­ser­wa­cje te do­wo­dzą, że ry­tu­ały są w świe­cie zwie­rząt sze­roko roz­po­wszech­nione. Po­zwa­lają też za­uwa­żyć pewną cie­kawą pra­wi­dło­wość: zwie­rzęta, które dys­po­nują naj­więk­szym re­per­tu­arem ry­tu­ałów, na­leżą do naj­in­te­li­gent­niej­szych ga­tun­ków. Po­miary zwie­rzę­cej in­te­li­gen­cji to oczy­wi­ście skom­pli­ko­wana sprawa, a wy­niki nie są jed­no­znaczne. Nie­je­den raz pró­bo­wano opra­co­wać spo­sób okre­śla­nia „ilo­razu in­te­li­gen­cji wszyst­kich istot ży­wych”, dzięki któ­remu można by usze­re­go­wać zwie­rzęta od naj­bar­dziej do naj­mniej in­te­li­gent­nych. Na przy­kład in­tu­icja pod­po­wiada, że ga­tunki ob­da­rzone więk­szym mó­zgiem są rów­nież naj­bar­dziej in­te­li­gentne i przez długi czas pa­no­wało wła­śnie ta­kie prze­ko­na­nie. Nie jest ono jed­nak cał­ko­wi­cie słuszne, bo więk­sze or­ga­ni­zmy po­trze­bują więk­szego mó­zgu, by spro­stał ich pod­sta­wo­wym po­trze­bom: to mózg od­po­wiada za re­gu­la­cję tem­pe­ra­tury ciała i kon­tro­luje duże mię­śnie. Krowy mają więk­sze mó­zgi niż szym­pansy, ale ra­czej nie po­wie­dzie­li­by­śmy, że gó­rują nad nimi in­te­lek­tu­al­nie.

Po­dobne pro­blemy po­ja­wiają się w przy­padku in­nych wskaź­ni­ków, ta­kich jak liczba neu­ro­nów, roz­miary po­szcze­gól­nych struk­tur w mó­zgu, na przy­kład kory mó­zgo­wej czy kory no­wej, wy­stę­pu­ją­cych tylko u ssa­ków. A gdy ze­sta­wić te war­to­ści z wiel­ko­ścią ciała (można wów­czas ob­li­czyć sto­su­nek masy ciała do masy mó­zgu), od­kry­jemy, że więk­sze zwie­rzęta mają za­zwy­czaj pro­por­cjo­nal­nie mniej­sze mó­zgi. Dość po­wie­dzieć, że żaby mają mózg pro­por­cjo­nal­nie więk­szy niż sło­nie. Współ­czyn­nik en­ce­fa­li­za­cji (EQ – En­ce­pha­li­za­tion Qu­otient) po­zwala to uwzględ­nić i po­rów­nać roz­miary mó­zgu ga­tun­ków o zbli­żo­nej wiel­ko­ści.

Wszyst­kie te wy­li­cze­nia mogą być uży­teczne, gdy po­rów­nuje się zwie­rzęta z tego sa­mego rzędu (na przy­kład pa­wiany i małpy saj­miri czy kruki i ru­dziki). Mniej się przy­dają, je­żeli po­rów­na­nie do­ty­czy da­lej spo­krew­nio­nych ga­tun­ków, na przy­kład słoni i ka­ribu czy ry­jó­wek i wie­lo­ry­bów. A to do­piero część pro­blemu: jesz­cze trud­niej zmie­rzyć po­ziom ry­tu­ali­za­cji u róż­nych ga­tun­ków. Uogól­nia­jąc, można stwier­dzić, że ry­tu­ały zwy­kle są bar­dziej roz­bu­do­wane i wi­do­wi­skowe wśród naj­bar­dziej in­te­li­gent­nych zwie­rząt. Cał­kiem sil­nie zry­tu­ali­zo­wane ży­cie zdają się wieść małpy człe­ko­kształtne, del­finy, sło­nie, wrony i inne gwiazdy kró­le­stwa zwie­rząt.

Może się to wy­da­wać pa­ra­dok­sem. Dla­czego tak in­te­li­gentne stwo­rze­nia mia­łyby mar­no­wać tyle czasu i ener­gii na bez­ce­lowe (na po­zór) dzia­ła­nia, skoro mogą zna­leźć prost­sze spo­soby roz­wią­za­nia swo­ich pro­ble­mów? Na tym do­kład­nie po­lega po­tęga ry­tu­ału: to men­talne na­rzę­dzie, dzięki któ­remu można osią­gnąć upra­gniony sku­tek za po­mocą nie­oczy­wi­stych środ­ków. Wła­śnie dla­tego istoty my­ślące po­świę­cają czas na po­zor­nie ja­łowe za­cho­wa­nia. To nie tak, że nie mogą się po­wstrzy­mać; one po pro­stu mogą so­bie na to po­zwo­lić. Dzięki pew­nej nad­wyżce sił umy­sło­wych zwie­rzęta te stać na dzia­ła­nia, które można na­zwać ga­dże­tami ko­gni­tyw­nymi. W ten spo­sób mogą prze­chy­trzyć same sie­bie. Je­śli sy­tu­acja tego wy­maga, prze­stają się sku­piać na dzia­ła­niach ma­ją­cych bez­po­śred­nio roz­wią­zać na­po­tkany pro­blem, a w za­mian ro­bią coś, co przy­nie­sie im ko­rzyść w spo­sób po­średni. Ry­tu­ały po­ma­gają im po­ra­dzić so­bie z wy­zwa­niami, które stwa­rza ich zło­żona psy­chika, ta­kimi jak bu­do­wa­nie więzi z part­ne­rem, prze­ży­wa­nie utraty i lęku, na­uka współ­pracy i or­ga­ni­zo­wa­nie się w gru­pie. W ta­kim uję­ciu nie po­winno być za­sko­cze­niem, że naj­in­te­li­gent­niej­sze zwie­rzęta prak­ty­kują naj­wię­cej ry­tu­ałów.

• • •

Ża­den jed­nak ga­tu­nek nie jest przy­wią­zany do ry­tu­ałów aż tak jak Homo sa­piens. Ar­che­olo­dzy czę­sto uznają, że wła­śnie ry­tu­ały na­leżą do klu­czo­wych ele­men­tów ży­cia no­wo­cze­snych lu­dzi, i wiążą je z umie­jęt­no­ścią my­śle­nia sym­bo­licz­nego. Naj­wy­raź­niej nikt nie do­rów­nuje nam zdol­no­ścią prze­ka­zy­wa­nia zło­żo­nych my­śli i kon­cep­cji, które mogą do­ty­czyć nie tylko tego, co tu i te­raz, ale też tego, co dzieje się w in­nym cza­sie i w in­nym miej­scu – a na­wet w wy­obraźni. Two­rzymy w tym celu dzieła sztuki, snu­jemy opo­wie­ści, prze­ka­zu­jemy so­bie mity i prak­ty­ku­jemy ry­tu­ały. Wiele teo­rii do­ty­czą­cych roz­woju zdol­no­ści po­znaw­czych czło­wieka za­kłada, że in­te­li­gen­cja ewo­lu­owała rów­no­le­gle z ry­tu­ałami.

An­tro­po­lo­dzy fi­zyczni twier­dzą, że ry­tu­ały od­by­wane w gru­pach mo­gły ode­grać klu­czową rolę w prze­ka­zy­wa­niu in­for­ma­cji kul­tu­ro­wych w spo­łe­czeń­stwach przed­ję­zy­ko­wych. Sym­bo­liczne in­sce­ni­zo­wa­nie wspól­nych opo­wie­ści spra­wiło, że ry­tuał sta­wał się ro­dza­jem pro­to­ję­zyka, peł­nią­cego funk­cję ze­wnętrz­nego sys­temu wspar­cia dla zdol­no­ści po­znaw­czych po­szcze­gól­nych osób – był to klu­czowy etap roz­woju ję­zyka jako ta­kiego[14]. Neu­ro­bio­log Mer­lin Do­nald uznaje, że ry­tu­ały stały się men­tal­nym ka­mie­niem wę­giel­nym roz­woju po­zna­nia spo­łecz­nego, dzięki któ­remu wcze­sne ho­mi­nidy mo­gły do­stroić swoje my­śle­nie do kon­wen­cji spo­łecz­nych. Za sprawą obec­no­ści ry­tu­ałów w ży­ciu grupy wy­twa­rzał się sys­tem wspól­nych do­świad­czeń oraz sym­bo­licz­nych zna­czeń i w ten spo­sób my­śli łą­czyły się z pa­mię­cią. Dzięki temu wspól­nota lu­dzi mo­gła dzia­łać jak je­den or­ga­nizm. A po­nie­waż oby­czaje miały swoją sym­bo­likę, wią­zały się z ryt­mem i ru­chem, od­gry­wały swoją rolę w od­dzie­le­niu tego, co zwy­czajne, od tego, co od­świętne, łą­czy się je rów­nież z roz­wo­jem sztuki[15].

Je­śli wie­rzyć tym teo­riom, ry­tu­ały są nie­zwy­kle waż­nym ele­men­tem na­szej toż­sa­mo­ści jako ga­tunku i ode­grały klu­czową rolę w na­szej ewo­lu­cji. Oczy­wi­ście nie­ła­two zwe­ry­fi­ko­wać teo­rie do­ty­czące od­le­głej prze­szło­ści. Spo­łecz­no­ści przed­pi­śmienne nie po­zo­sta­wiły po so­bie żad­nych tek­stów, za­tem nic nie wiemy o ich ję­zyku, wie­rze­niach, mi­tach, opo­wie­ściach. O ile jed­nak umy­sły nie zmie­niają się w ska­mie­linę, którą można by ba­dać, o tyle sztuka i ry­tuał po­zo­sta­wiają ślady wi­doczne dla ar­che­olo­gów.

Naj­wcze­śniej­sze do­wody ist­nie­nia ry­tu­ałów w ewo­lu­cyj­nym ro­do­wo­dzie na­szego ga­tunku, który od­dzie­lił się od szym­pan­sów sześć, sie­dem mi­lio­nów lat temu, wiążą się z po­chów­kami. W re­gio­nie Ata­pu­erca na pół­nocy Hisz­pa­nii ar­che­olo­dzy zna­leźli szczątki przy­naj­mniej dwu­dzie­stu ośmiu osob­ni­ków. Ja­ski­nię, w któ­rej do­ko­nano tego od­kry­cia, na­zwali Sima de los Hu­esos (Jama pełna ko­ści). Choć jest ona je­dy­nie czę­ścią roz­le­głego sys­temu ja­skiń, wszyst­kie szkie­lety zło­żono ra­zem w nie­wiel­kim, od­da­lo­nym od wej­ścia po­miesz­cze­niu. Przy nich zna­le­ziono mi­ster­nie wy­rzeź­bioną sie­kierę z kwar­cytu. W żad­nym miej­scu ja­skini nie wy­stę­pują ślady świad­czące o tym, że ktoś tam miesz­kał, a to praw­do­po­dob­nie ozna­cza, że ciała prze­nie­siono tam spe­cjal­nie. DNA po­brane z po­nad sied­miu ty­sięcy ko­ści wska­zuje, że na­le­żały do przed­sta­wi­cieli Homo he­idel­ber­gen­sis, naj­star­szego zna­nego ku­zyna ne­an­der­tal­czyka, ży­ją­cego czte­ry­sta trzy­dzie­ści ty­sięcy lat temu.

Po­dobny gro­bo­wiec zna­le­ziono w ja­skini w po­łu­dnio­wo­afry­kań­skiej pro­win­cji Gau­teng. Tym ra­zem były to szczątki daw­nego ga­tunku czło­wieka zwa­nego Homo na­ledi. W ja­mie znaj­do­wało się pięt­na­ście szkie­le­tów. Da­to­wa­nie ra­dio­wę­glowe wy­ka­zało, że na­le­żały one do lu­dzi ży­ją­cych około ćwierć mi­liona lat temu. Miej­sce nie było w ża­den spo­sób na­ru­szone: nic nie wska­zy­wało na wi­zytę dra­pież­ni­ków, nie za­uwa­żono śla­dów kłów na ko­ściach, ka­mieni ani zmian świad­czą­cych o obec­no­ści wody. Szkie­lety były w do­sko­na­łym sta­nie, le­żały w ta­kiej sa­mej po­zy­cji, w ja­kiej zło­żono ciała. Wy­glą­dało to tak, jakby przed­sta­wi­ciele Homo na­ledi prze­szli przez wi­jące się ciemne ko­ry­ta­rze, wspięli się na stromą dwu­na­sto­me­trową skałę, a na­stęp­nie ze­szli przez wą­ską szcze­linę do od­izo­lo­wa­nej ja­skini, w któ­rej zło­żyli przy­nie­sione szczątki na wieczny spo­czy­nek, i za­bez­pie­czyli wej­ście. Nie był to je­dyny taki przy­pa­dek. Ko­lejne po­ko­le­nia skła­dały ciała zmar­łych w tym sa­mym miej­scu. Naj­wy­raź­niej był to pre­hi­sto­ryczny cmen­tarz.

Wśród ba­da­czy nie ma jed­nak zgody co do tego, czy ciała skła­dano w ja­skini z taką wła­śnie in­ten­cją. Wy­klu­czyli oni wpraw­dzie wiele in­nych moż­li­wo­ści, ale na­dal nie zna­leźli nie­pod­wa­żal­nych do­wo­dów. Nie­wy­klu­czone prze­cież – choć mało praw­do­po­dobne – że pięt­na­ście osób wpa­dło do tej ja­skini (nie ła­miąc so­bie przy tym ko­ści) i tam zmarło. A może wnę­trze wy­glą­dało wów­czas ina­czej, ciała zaś przy­nio­sła woda? Może wresz­cie jest ja­kieś inne wy­ja­śnie­nie, które ujawni się w cza­sie przy­szłych ba­dań? Trudno na to py­ta­nie od­po­wie­dzieć na pod­sta­wie da­nych ze­bra­nych z jed­nego tylko miej­sca.

Mniej kon­tro­wer­syj­nych do­wo­dów do­star­czają nasi wy­marli bli­scy krewni: ne­an­der­tal­czycy. Miej­sca ich po­chówku od­na­le­ziono w róż­nych punk­tach mię­dzy in­nymi w Iraku, Izra­elu, Chor­wa­cji i we Fran­cji. Nie ulega wąt­pli­wo­ści, że nasi przod­ko­wie nie mieli zwy­czaju po pro­stu po­zby­wać się ciał zmar­łych. Ostroż­nie skła­dali je na cmen­ta­rzy­skach – zwłasz­cza ciała ma­łych dzieci – czę­sto w po­zy­cji em­brio­nal­nej i czy­nili znaczne wy­siłki, by ochro­nić groby przed pa­dli­no­żer­cami. Po­nie­waż w po­bliżu szcząt­ków znaj­do­wano nie­kiedy rów­nież czaszki i ko­ści niedź­wie­dzi, cza­sem uło­żone w okrąg, część ar­che­olo­gów przy­pusz­cza, że ne­an­der­tal­czycy od­da­wali cześć to­te­mom lub zwie­rzę­tom. Na przy­kład w ja­skini Bru­ni­quel w po­łu­dniowo-za­chod­niej Fran­cji ne­an­der­tal­czycy odła­mali sta­lag­mity, któ­rych użyli do zbu­do­wa­nia du­żych, okrą­głych pod­ziem­nych kon­struk­cji – nie­wy­klu­czone, że wspól­nie prak­ty­ko­wali tam ja­kie­goś ro­dzaju ry­tu­ały[16].

Nie­któ­rzy po­wąt­pie­wają w to, czy ry­tu­alne prak­tyki ne­an­der­tal­czy­ków mo­gły być czymś skom­pli­ko­wa­nym. Nie mamy w końcu zbyt wielu do­wo­dów i ni­gdy się nie do­wiemy, co nasi przod­ko­wie so­bie my­śleli, kiedy grze­bali swo­ich bli­skich. Jedno nie ulega wąt­pli­wo­ści: nie da się za­prze­czyć, że ry­tu­ały ist­nieją od czasu po­ja­wie­nia się na­szego ga­tunku. Czło­wiek ana­to­micz­nie no­wo­cze­sny (Homo sa­piens) nie ogra­ni­czał się do cho­wa­nia zmar­łych. Wcze­śni przed­sta­wi­ciele na­szego ga­tunku ozda­biali zwłoki czer­woną ochrą, w gro­bach umiesz­czali bi­żu­te­rię, wy­roby ar­ty­styczne, ulu­bione przed­mioty i zwie­rzęta zmar­łych. W wielu przy­pad­kach od­by­wały się wtórne po­chówki: zwłoki pa­lono lub w inny spo­sób od­dzie­lano ciało od ko­ści albo cze­kano, aż za­koń­czy się pro­ces roz­kładu, a na­stęp­nie ostroż­nie skła­dano szczątki w gro­bie. Prak­ty­ko­wano rów­nież inne ry­tu­ały, czego do­wo­dzą liczne ob­razy wy­żło­bione lub na­ma­lo­wane na ścia­nach, sym­bo­liczne dzieła sztuki, po­tłu­czone wy­roby garn­car­skie i inne cenne przed­mioty, które naj­wy­raź­niej znisz­czono umyśl­nie.

Fran­cu­ski so­cjo­log Émile Dur­kheim za­uwa­żył, że w ży­ciu rdzen­nych miesz­kań­ców wy­stę­po­wały dwie fazy:

Już to zbio­ro­wość roz­pra­sza się w ma­łych, nie­za­leż­nych gru­pach, które po­świę­cają się wła­snym za­ję­ciom, i wów­czas każda ro­dzina żyje osobno, po­lu­jąc, ło­wiąc, zbie­ra­jąc, in­nymi słowy – zdo­by­wa­jąc nie­zbędne po­ży­wie­nie wszel­kimi do­stęp­nymi spo­so­bami. Albo prze­ciw­nie, na pe­wien czas, od kilku dni do kilku mie­sięcy, na­stę­puje w okre­ślo­nych miej­scach kon­cen­tra­cja zgro­ma­dzo­nej zbio­ro­wo­ści. Dzieje się to wtedy, gdy klan lub ja­kąś inną część ple­mie­nia wzywa się na po­sie­dze­nie, gdy przy tej także oka­zji ce­le­bruje się pewne ce­re­mo­nie re­li­gijne[17].

We­dług Dur­khe­ima wy­mie­nione dwie fazy to rów­no­cze­śnie dwa światy: sa­crum i pro­fa­num. Pro­fa­num obej­muje zwy­kłe, przy­ziemne i po­wta­rzalne czyn­no­ści: pracę, przy­go­to­wa­nie je­dze­nia, zaj­mo­wa­nie się co­dzien­nymi obo­wiąz­kami. Świat sa­crum opiera się na­to­miast na ry­tu­ałach – sku­pia się na tym wszyst­kim, co wy­jąt­kowe. Wspól­nie prak­ty­ku­jąc ce­re­mo­nie, lu­dzie mo­gli odło­żyć tro­ski na bok i choć na krótki czas prze­nieść się do tego świata. A po­nie­waż ry­tu­alne dzia­ła­nia mu­szą prze­bie­gać zgod­nie ze ści­śle wy­zna­czo­nym sche­ma­tem, udział w nich po­zwo­lił usta­no­wić pierw­sze kon­wen­cje spo­łeczne. Kiedy lu­dzie zbie­rali się na wspólne uro­czy­sto­ści, ze zbio­ro­wi­ska ob­cych sta­wali się wspól­notą, którą łą­czyły normy spo­łeczne, za­sady i war­to­ści. Dla­tego wła­śnie an­tro­po­log Roy Rap­pa­port okre­ślił ry­tuał mia­nem „pod­sta­wo­wego aktu spo­łecz­nego”[18]. To wła­śnie dzięki niemu ro­dzi się spo­łe­czeń­stwo. I może to być – zu­peł­nie do­słow­nie – prawda hi­sto­ryczna.

• • •

Göbe­kli Tepe to sta­no­wi­sko ar­che­olo­giczne na po­łu­dnio­wym wscho­dzie Tur­cji, za­le­d­wie kil­ka­dzie­siąt ki­lo­me­trów od gra­nicy z Sy­rią. Gdy zo­stało od­kryte w 1963 roku, z po­czątku uznano, że to śre­dnio­wieczny cmen­tarz, i nie po­świę­cono mu wiele uwagi. Kiedy jed­nak w 1994 roku na miej­sce przy­był nie­miecki ar­che­olog Klaus Schmidt, od razu zdał so­bie sprawę z tego, że pa­trzy na coś o wiele bar­dziej istot­nego. Tym, co wzięto za bi­zan­tyj­skie na­grobki, były ogromne neo­li­tyczne słupy w kształ­cie li­tery T. Z ta­kich wa­pien­nych me­ga­li­tów na te­re­nie dzie­więć­dzie­się­ciu ty­sięcy me­trów kwa­dra­to­wych wznie­siono dwa­dzie­ścia okrą­głych kon­struk­cji. Cały te­ren jest tak roz­le­gły, że po kil­ku­dzie­się­ciu la­tach od­ko­pano za­le­d­wie małą jego część. Znaj­du­jące się tam ka­mie­nie zo­stały po­kryte nie­zwy­kle mi­ster­nymi re­lie­fami, przed­sta­wia­ją­cymi wiele zwie­rząt: li­sów, dzi­ków, ga­zeli, by­ków, sę­pów i żu­rawi. Wo­kół ogrom­nych słu­pów wiją się wy­ryte w skale węże, peł­zają po nich skor­piony i owady. Są i fan­ta­styczne stwo­rze­nia: pół lu­dzie, pół zwie­rzęta. Można so­bie tylko wy­obra­żać prze­ra­że­nie ży­ją­cego wów­czas czło­wieka, gdy wi­dział, jak te wi­ze­runki oży­wają w mi­go­czą­cym świe­tle po­chodni i ognisk. Nie ulega wąt­pli­wo­ści, że była to mo­nu­men­talna świą­ty­nia.

Naj­więk­sze wra­że­nie współ­cze­śnie robi in­for­ma­cja do­ty­cząca czasu po­wsta­nia tego za­bytku. Göbe­kli Tepe wznie­siono po­nad dwa­na­ście ty­sięcy lat temu, co ozna­cza, że jest to naj­star­sza na świe­cie znana kon­struk­cja słu­żąca od­by­wa­niu ry­tu­ałów. Jest trzy­krot­nie star­sza niż egip­skie pi­ra­midy i po­nad dwu­krot­nie star­sza niż Sto­ne­henge. Po­wstała przed ka­mie­niami mi­lo­wymi roz­woju na­szej cy­wi­li­za­cji: rol­nic­twem, pi­smem, garn­car­stwem i wy­na­le­zie­niem koła.

Ogromna kon­struk­cja praw­do­po­dob­nie sta­no­wiła cel piel­grzy­mek ple­mion zbie­racko-ło­wiec­kich, które po­ko­ny­wały długą drogę, by się tu zna­leźć: we­dług Schmidta przy­by­wały z Izra­ela, Jor­da­nii i Egiptu. Oko­lica praw­do­po­dob­nie nie była na stałe za­miesz­kana, bo nie zna­le­ziono śla­dów uprawy ro­ślin ani ho­dowli zwie­rząt, a pierw­sze domy w po­bliżu po­ja­wiły się mniej wię­cej ty­siąc lat póź­niej.

Göbe­kli Tepe cał­ko­wi­cie zmie­niło nasz spo­sób my­śle­nia o lu­dach pre­hi­sto­rycz­nych. Spra­wiło, że za­czę­li­śmy da­to­wać po­czątki cy­wi­li­za­cji o ty­siące lat wcze­śniej, ale to nie wszystko. Ist­nie­nie tego miej­sca nie daje się po­go­dzić z po­wszech­nie pa­nu­ją­cym prze­ko­na­niem o tym, że klu­czo­wym im­pul­sem do roz­woju cy­wi­li­za­cji było rol­nic­two. Przez długi czas do­mi­no­wała teo­ria, że to wła­śnie ze względu na nie spo­łe­czeń­stwa za­częły się or­ga­ni­zo­wać i osia­dać w jed­nym miej­scu. Jak twier­dzono, gdy czło­wiek na­uczył się upra­wiać ro­śliny, mógł za­cząć pro­wa­dzić osia­dły tryb ży­cia. Dzięki temu ro­sła po­pu­la­cja i roz­wi­jały się duże wspól­noty, któ­rych człon­ko­wie współ­pra­co­wali ze sobą, wy­twa­rzali za­pas po­ży­wie­nia i na­rzę­dzi oraz wy­ko­ny­wali nowe ro­dzaje wy­spe­cja­li­zo­wa­nych prac. To z ko­lei spra­wiło, że mieli wię­cej czasu, za­so­bów i moż­li­wo­ści or­ga­ni­za­cyj­nych i mo­gli utrzy­mać skom­pli­ko­waną struk­turę spo­łeczną, roz­wi­jać za­awan­so­wane tech­no­lo­gie, da­wać wy­raz wie­rze­niom re­li­gij­nym, bu­do­wać mo­nu­men­talne świą­ty­nie. To wła­śnie ze względu na te brze­mienne w skutki zmiany całą epokę na­zywa się „re­wo­lu­cją neo­li­tyczną” albo „re­wo­lu­cją agrarną”. Od­kry­cie Göbe­kli Tepe sta­wia tę nar­ra­cję pod zna­kiem za­py­ta­nia.

Tak