Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Młody człowieku, skąd pan tyle rzeczy wie o kobiecie?” – pytała Młynarskiego Kalina Jędrusik. Nikt nie był równie jak on wrażliwy na drgnienia kobiecej duszy. Kilkoma słowami potrafił nakreślić całą gamę emocji i doświadczeń: ambiwalencję romantycznych relacji, prozę i ciężar codziennego życia, żal starszej kobiety. Jego twórczość zaludniają wyraziste, sugestywne bohaterki: panna Krysia z turnusu trzeciego, prześliczna wiolonczelistka czy Mariola, w której temacie nie ma jasności.
Wojciech Młynarski napisał 12 godzin z życia kobiety, a z herstorii jego tekstów Joanna Nojszewska przepytuje dwanaście artystek, które z nim współpracowały: Ewę Bem, Danutę Błażejczyk, Stanisławę Celińską, Małgorzatę Kożuchowską, Halinę Kunicką, Joannę Kurowską, Alicję Majewską, Joannę Szczepkowską, Joannę Trzepiecińską, Ewę Wiśniewską, Magdalenę Zawadzką i Katarzynę Żak. W ich wspomnieniach o Młynarskim znajdziemy szeroką paletę uczuć: szacunek, podziw, współczucie, tęsknotę, czułość, wdzięczność. To zapis rozwijających współprac i pięknych przyjaźni.
Kobiety, które śpiewały Młynarskiego to wzruszający portret twórcy, który odcisnął ślad na życiu wielu osób, iskrzący się od anegdot portret życia artystycznego w czasach PRL-u, ale przede wszystkim hołd dla genialnych, wciąż żywych tekstów mistrza, które na stałe zadomowiły się w języku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 276
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
„Kobiety w moim życiu zliczy któż?”
Lato 2014. Mieszkanie Wojciecha Młynarskiego w starej kamienicy tuż przy warszawskiej politechnice. Udało się! Przeprowadzam wywiad z mistrzem. Rozmowa ukaże się w „Twoim Stylu”, miesięczniku, z którym jestem związana od lat. Pismo kobiece, więc kusi mnie, żeby porozmawiać o kobietach właśnie. Wspominamy jeden z pierwszych sukcesów pana Wojciecha. W 1964 roku na opolskim festiwalu Kalina Jędrusik dostaje nagrodę za piosenkę z jego tekstem Z kim tak ci będzie źle jak ze mną. Znana anegdota mówi, że kiedy artystka pierwszy raz przeczytała słowa tego utworu, zdziwiła się: „Młody człowieku, skąd pan tyle rzeczy wie o kobiecie?”.
„No właśnie, skąd? Był pan wtedy zaledwie po dwudziestce” – dopytuję teraz i ja, siedząc w słonecznym pokoiku przy Lwowskiej. I słyszę: „Odpowiem pani, tak jak wtedy Kalinie. Tylko z wyobraźni... Też się śmiała. A skoro pani pyta o kobiety, które miały wpływ na moje życie, to Kalinę muszę wymienić koniecznie. Robiła na mnie kolosalne wrażenie. Nie raz żeśmy sobie ciekawie rozmawiali z nią i jej mężem Stanisławem Dygatem. Podziwiałem jej inteligencję, poczucie humoru i dystans do codziennych wydarzeń. W piosence Z kim tak ci... sporo tej Kaliny jest”.
Czy tylko wyobraźnia kierowała piórem tamtego dwudziestotrzylatka? Chyba nie byłoby tak wrażliwego na kobiecą duszę tekściarza, gdyby nie mama Magdalena, babcia Cesia i ciotka Kaczurbina, gdyby nie siostra Basia. Całe dzieciństwo pełne kobiecych furkotów, emocji, spraw. W wywiadzie radiowym powiedział kiedyś: „W domu otoczony byłem zgrają bab, wchodziły mi na głowę, ale próbowałem nimi rządzić”. Kiedy go o to zagadnęłam, zaproponował: „Nazwijmy to łagodniej – siostra i cztery kuzynki. Czy właziły na głowę? Nawet jeśli, źle tego nie wspominam. Za to pamiętam, że pisałem jasełka, rozdawałem im role i kazałem grać”.
Przyznał też wtedy (opatrując swoje słowa jakże pożądanym przez dziennikarzy zdaniem „Nigdy jeszcze o tym nie mówiłem”), że gdy był mały, największy wpływ miała nań babunia. Cecylia Zdziechowska, mama mamy. To ona pilnowała jego wychowania. „Często darłem z nią koty, a ona przywiązywała mnie do kaloryfera! Ale potem byłem jej wdzięczny. Babunia to w ogóle powieściowy typ. Zaraz po wojnie mieszkaliśmy w dużym domu w Komorowie pod Warszawą. Pełnym ludzi, których trzeba było wykarmić i zorganizować im życie. Babunia to umiała”. Wiedziała też, jak zadbać o potrzeby artystyczne mieszkańców. Przychodził na przykład pan melorecytator i grając na fortepianie, deklamował Norwida. Po występie babcia do srebrnej cukiernicy zbierała dla niego datki. „Byłem uczony dobrego wychowania, szurania nóżką, całowania w rękę, puszczania pani pierwszej przez drzwi, wstawania, kiedy mówili do mnie dorośli, niemówienia niepytanym. Jednym słowem odebrałem to, co się nazywa kindersztubą” – mówił Młynarski w wywiadzie dla radia.
A mama? Magdalena ze Zdziechowskich. Ku lekkiemu przerażeniu rodziny wyszła za Mariana „Milka” Młynarskiego. Człowieka uzdolnionego muzycznie i pełnego wdzięku, lecz słabego zdrowia. Kiedy zmarł na gruźlicę, miała zaledwie dwadzieścia siedem lat. Syn Wojtek – tylko dwa. Był rok 1941, środek wojny. Już nigdy z nikim się nie związała. Żyła długo. To jej Młynarski poświęcił jeden z najpiękniejszych utworów, Naszych matek maleńkie mieszkanka z poruszającym obrazkiem – ktoś dzwoni do drzwi i matka myśli, że to „syn królewicz wrócił szóstką koni”, niestety, „to tylko pan listonosz z rentą”. Kilkoma słowami umiał odmalować żal starszej kobiety, ale i pewne pogodzenie się z losem: syn daleko, ma swoje sprawy, może kiedyś wróci.
Sam autor wspominał, że kiedy zaprezentował mamie ten utwór, tylko uśmiechnęła się smutno... Nie bez kozery śpiewający tę piosenkę Michał Bajor w książce Moje piosenki komentował: „Wszelkie filmowe wyciskacze łez typu hollywoodzkiego są przy tym utworze dziecinną igraszką. Tu nie ma żartów. Podczas tej piosenki ludzie naprawdę płaczą”.
To pani Młynarskiej zawdzięczamy tekściarza, który nie został naukowcem. W filmie Młynarski. Piosenka finałowa wspomina on, jak na koniec studiów radził się mamy, co wybrać. Bo na uniwersytecie proponowano mu asystenturę. A jego – po sukcesach w Hybrydach – ciągnęło na estradę. Wahał się. „Odbyłem niesłychanie ważną dla moich losów rozmowę z moją mamą, której powiedziałem, że jestem rozdarty. Jedno to jest ten uniwersytet, a drugie [...] żebym chciał robić to, co już robię w teatrzyku studenckim. I mama poradziła mi, żebym wybrał to drugie”.
Ważną postacią dzieciństwa była też ciotka Maria Kaczurbina. Kompozytorka, uczyła w konserwatorium, w zespole Mazowsze. „Niespecjalnie pozwalała na żarty, a ja byłem zawsze rozżartowany. Ale to jej zawdzięczam muzyczne podstawy – mówił mi. – A muzyczne wyczucie i poczucie humoru wyrobiła we mnie pianistka i kompozytorka Franciszka Leszczyńska, koleżanka mamy z radia, z redakcji audycji dla dzieci i młodzieży. Dobrych parę lat później napisaliśmy razem do kabaretu Dudek piosenkę Po co babcię denerwować”. Młynarski wspominał też profesor Stanisławę Ostrowską, polonistkę z pruszkowskiego liceum im. Tomasza Zana. Jak sam przyznał, w latach nastoletnich łobuzował, ciągnęło go do „typowo sztubackich, smarkackich przedsięwzięć”. A ona jakoś umiała do niego przemówić, rozniecić zainteresowanie literaturą.
Przypadek, ale można traktować go jak symbol: Giełda Piosenki, cykliczna impreza będąca swego rodzaju selekcją przed festiwalem w Opolu (a dla najlepszych – katapultą), odbywała się przez pewien czas w warszawskiej kawiarni U Ewy (według niektórych źródeł nazywała się po prostu Ewa), przy ulicy Konopnickiej. To tam na początku lat sześćdziesiątych Młynarski mógł się zaprezentować jako profesjonalny autor i wykonawca („Wówczas skromny nieprzeczuwający swej kariery członek grupy aktorskiej studenckiego kabaretu Hybrydy” – pisał Jerzy Grygolunas w książce Festiwale opolskie). To tam po raz pierwszy wybrzmiała piosenka Z kim tak ci będzie źle jak ze mną, wyśpiewana przez Jadwigę Strzelecką. Adrianna Godlewska-Młynarska, artystka, była żona pana Wojciecha, mówiła mi o tym miejscu: „Te Giełdy Piosenki były dla nas osobnym światem, w który nie wchodziła cenzura, polityka, czuliśmy się tam wolni”. On sam po latach użył określenia: laboratorium polskiej kultury masowej.
Tekściarski debiut Wojciecha Młynarskiego w Opolu to też rzecz śpiewana przez kobietę. Koleżanka z teatru studenckiego, Janina Ostala, wykonała Ludzie to kupią, piosenkę tytułową programu napisanego przez Młynarskiego dla Hybryd. Lata później, podczas kultowego koncertu Nastroje, nas troje autor przypomniał ten moment w okolicznościowym kupleciku:
Startowałem w roku sześćdziesiątym trzecim
włos na jeża miałem krótko, oko szczyre
i opolskie me pisanie
rozpocząłem od zadania
straszliwego ciosu w piosenkarską szmirę.
W rozmowie ze mną wyznał: „Wie pani, ja daleko mocniej przeżyłem drugi opolski festiwal. Bo tam już wystąpiłem jako zawodowy tekściarz, a nie student amator. Spaloną ziemię śpiewała Krystyna Konarska, piękna dziewczyna, która wcześniej wylansowała mój pierwszy przebój, Jesienny pan. No a przede wszystkim Kalina Jędrusik i Z kim tak ci będzie źle jak ze mną”.
Na ten temat też powstał okolicznościowy utwór:
Rok następny i festiwal numer drugi
z niebywałym wprost wzruszeniem tu wspominam,
bo dostałem, chłopię młode,
pierwszą w życiu mą nagrodę,
wyśpiewała ją wspaniała mi Kalina.
O Kalinie powstają dziś filmy, Konarską mało kto pamięta, wyjechała wkrótce potem do Francji, gdzie nagrała wiele piosenek jako Cristina. Jest piękne zdjęcie z tamtego festiwalu: dwoje młodziaków, Wojtek i Krysia, na ulicach Opola. On w jasnym garniturze, obcięty na jeżyka, ona w jasnej sukience, z koczkiem. Oboje so sixties.
Opole to „festiwal, którego Wojciech Młynarski stał się objawieniem, bohaterem i etatowym kolekcjonerem nagród głównych i wyróżnień” – jak pisze wielki znawca twórczości Młynarskiego, Dariusz Michalski. Przez wiele lat na kolejnych festiwalach artystki zdobywały laury za piosenki z tekstami Młynarskiego. Łucja Prus z Kocham się w poecie, Alicja Majewska z Żaglem... (bez którego dziś nie może odbyć się żaden jej koncert) czy z Odkryjemy miłość nieznaną, Danuta Błażejczyk z piosenką Taki cud i miód, Edyta Geppert z Och, życie, kocham cię nad życie.
Lucjan Kydryński celnie podsumował to na okładce płyty Młynarski śpiewany przez przyjaciół z 1986 roku (której z pasją słuchałam jeszcze jako nieletnia, podziwiając też samą okładkę z charakterystyczną, lekko przygarbioną sylwetką Młynarskiego wykonaną talentem i kreską Andrzeja Pągowskiego):
Młynarski, wiadomo, ma zbyt wiele pomysłów, by wszystkie zdołał wyśpiewać sam, pisuje więc teksty również dla przyjaciół. Inne niż dla siebie, ale wcale nie gorsze; sobie rezerwując twórczość – jeśli można to tak określić: satyryczno-publicystyczną, przyjaciół szczodrze obdarza tekstami przebojowymi, najczęściej lirycznymi lub dowcipnymi (opartymi na zabawnych, nieraz przewrotnych skojarzeniach) słownymi igraszkami, lecz i małymi dramatami prosto z codziennego życia. Przyjaciołom przysparza tymi piosenkami laurów na festiwalach [...], podnosi nakłady ich płyt, zwiększa natężenie oklasków, bo firma Młynarski zawsze produkowała i produkuje towar najwyższej jakości.
O Opolu, zwłaszcza o pierwszych latach festiwalu, pięknie opowiadała mi Adrianna Godlewska-Młynarska:
Prawie nikt nie pytał o pieniądze, bo pieniądze były żadne. Najważniejsze było, żeby się spotkać. Byliśmy bardzo młodzi, dwadzieścia parę, trzydzieści lat. Młodzieńcza fantazja – nocna jazda polewaczką, słynne posiady w restauracji Pod Pająkiem. Karol Musioł, przez uczestników festiwalu zwany „tatą”, przewodniczący Miejskiej Rady Narodowej, uwielbiał nas i ze wszystkim szedł nam na rękę. Mimo cenzur. A w amfiteatrze, jak Jurek Połomski wykonywał Cała sala śpiewa z nami, to słynny sektor D – gdzie siedzieli artyści – robił buju-buju. Byliśmy szczęśliwi, że możemy się spotkać. Zawsze piękna pogoda, początek lata. Spało się w prywatnych kwaterach, u ludzi. Dziś jada się sushi, a my jedliśmy twarożek w barze Krówka i to było dla nas najlepsze na świecie. Najwspanialsze mam z Opola wspomnienia.
Fantastycznym podsumowaniem pierwszych piętnastu lat obecności tekściarza w Opolu jest wspomniany koncert Nastroje, nas troje, gdzie na scenie obok Wojciecha Młynarskiego stanęli także Agnieszka Osiecka i Jonasz Kofta. Śpiewane są teksty całej trójki, ale widać, że spiritus movens jest jeden. Młynarski krąży nieustannie jak elektron, zręcznie lawirując wśród kabli, „sunie” swoje piosenki oraz specjalnie na ten wieczór przygotowane kuplety.
Przeurocza wprost opolska publiczności,
luba dziatwo, cni mężowie i niewiasty,
to jest chyba niezła chwila,
by niewielki zrobić bilans,
bo w Opolu goszczę już po raz piętnasty.
To koncert legendarny, historyczny. Na scenie najlepsi: Rodowicz, Sipińska, Prus, Frąckowiak, Umer, Lewandowska, Grechuta, Mec, Rosiewicz, Skaldowie, Gołas – niepoprawny facecjonista. Mam postulat: nagranie powinno być powtarzane w telewizji co roku. I funkcjonować wśród tematów maturalnych.
Jeszcze drobiazg – à propos kobiecych tropów – czy to nie ciekawe, że w latach 1965–1967 początkujący pan tekściarz był pełnoetatowym redaktorem w telewizyjnej rozrywce i zajmował się tam między innymi cyklicznym programem Z kobietą w tytule? Choć sam przyznawał, że tytuł umowny, bo „to były małe monografie poszczególnych bardzo znanych twórców piosenki europejskiej i światowej”.
Miał wreszcie „Młynarz” wiele życzliwych kobiet wśród artystek. Na pewno ważne były dla niego rozmowy z Ewą Wiśniewską czy z Haliną Kunicką. Cenił Irenę Kwiatkowską, z którą zetknął się w Dudku. To od niej nauczył się, „że wszystko, nawet najlepsza improwizacja, musi być wykute na blachę. To, co powinno dawać złudzenie lekkości, musi być w sposób niesłychanie żmudny przygotowane”. Ewie Bem podarował – jak sama mówiła – piosenki pieczątki: Moje serce to jest muzyk i Żyj kolorowo.
A czy można nie wspomnieć o Hannie Banaszak śpiewającej Mam ochotę na chwileczkę zapomnienia i o jej czarującym zwischenruf? A Magda Umer, która z taką nadzieją śpiewa zawsze Jeszcze w zielone gramy i która w 2003 roku w teatrze Ateneum przygotowała wzruszający spektakl Młynarski, czyli trzy elementy (obsada głównie męska, ale kobiece evergreeny śpiewała Joanna Liszowska). I jeszcze Urszula Sipińska z weselnym dziś hitem Cudownych rodziców mam.
Nawet Maryla Rodowicz, tak organicznie przypisana do Osieckiej, ma w swojej historii muzyczne przygody z Młynarskim. Kiedy na początku drogi artystycznej szukała repertuaru, on z telewizyjnego programu o balladach amerykańskich ściągnął dla niej scenariusz odcinka z ich polskimi tłumaczeniami. Skorzystała z nich, a w 1981 roku zaśpiewała w Opolu wspomnieniowy utwór Młynarskiego Fruwa twoja marynara.
Wreszcie Agnieszka Wilczyńska, szczęściara, dla której napisał piosenki na płytę już w XXI wieku. Album nazywał się Pogadaj ze mną, a sam tekściarz, pytany przeze mnie, wskazywał, że hitem może być zamieszczone na nim piękne tango z muzyką Korcza Bądź moim Piazzolą. Po latach Agata Młynarska powiedziała, że ta płyta była dla jej taty rodzajem terapii.
Młynarski, wychowany w domu wielu kobiet, już jako dorosły człowiek sporo inspiracji czerpał z własnego stadła, o czym poruszająco mówiła mi Adrianna Godlewska-Młynarska. Siedziałyśmy w jej mieszkaniu przy ulicy Łowickiej, w pokoju z widokiem na ogród – tym samym, w którym pan Wojciech tworzył. Tuż przy oknie, na ścianie, trzy okładki płyt – w tym ta najbardziej wzruszająca, debiutancka: Wojciech Młynarski śpiewa swoje piosenki z 1966 roku. Dwa czarno-białe zdjęcia autora na żółtym tle i odręczny dopisek „Mojej żonie” oraz autograf. Myślałam: jakże musiał smakować tym świeżym wówczas małżonkom, dwudziestoparolatkom, ów pierwszy sukces... „Mama była dla taty przez wiele lat jego pierwszą słuchaczką i muzą” – mówiła mi Agata Młynarska. A pani Adrianna opowiadała:
Twórczość nie może istnieć bez życia. Nie można o niej mówić w oderwaniu od naszego domu. Nie jest czymś oddzielnym, jak w tym wierszu u Tuwima: że Staszek, że koń, że drzewo... Teksty powstawały na bazie rzeczywistości. A dowodem namacalnym jest cykl 12 godzin z życia kobiety. To życie naszego domu, z którego mąż całymi rękami, całą głową czerpał, po czym siadał, brał kartkę i pisał to, co było w jego sercu. Wychował się wśród kobiet i potem też przyszło mu żyć wśród kobiet. Widocznie miał taki los, taki przydział, że kobiety go otaczały i w pewnym sensie chroniły.
Przeżycia córek, ich powiedzonka czy szkolne zmagania (Agaty z matematyką na przykład) też nieraz trafiały do piosenek. Córki przyniosły ojcu wiele radości, podczas rozmowy ze mną opowiadał z dumą: „I w jednej, i w drugiej widzę moje cechy: energię i pasję do wykonywanego zawodu. Agata w telewizji, Paulina pisze bardzo interesujące książki. Staram się nie wtrącać do ich życia, ale jak pytają – a zdarza się – wtedy doradzam, jak umiem najlepiej”. Przyznawał też, że gdy były malutkie, poświęcał im za mało czasu. „Mój zawód jest bardzo zazdrosny, bez litości zżera czas”.
„Wojtek miał ogromną atencję do kobiet” – mówił Michał Bajor w internetowym programie Agata się kręci. „Wielkie towarzystwo kobiece otaczało Wojtka” – powiedziała podczas rozmowy do tej książki jedna z bohaterek, Joanna Szczepkowska. Myślę, że to zdania klucze do pełnej odpowiedzi na pytanie, jakie przed laty młodemu Wojtkowi zadała Kalina Jędrusik. Nie tylko z wyobraźni ta wiedza o kobietach była.
Francuzi mają takie ładne słowo: déclic. Oznacza chwilę, w której coś się zapala, zaczyna, rusza. Mój déclic, czyli pomysł na książkę o kobietach zakochanych w piosenkach Wielkiego Tekściarza, pojawił się, gdy wracałam z festiwalu twórczości Wojciecha Młynarskiego w Gdańsku. Bodajże druga edycja, jeszcze z jego udziałem. Udana (jak każda) i obfitująca w wydarzenia – od wspólnego słuchania winyli po dyskusje w towarzystwie tuzów polskiej kultury. Mistrza chyba te chwile cieszyły – pamiętam, jak mówił ze sceny: „Jestem cały w skowronkach”. To było święto jego, ale też święto inteligencji. Tej, którą prosił, by się nie wycofywała.
Gdzieś między Elblągiem a Nidzicą uprzytomniłam sobie, że nie tylko napisał dziesiątki pięknych i głębokich tekstów dla uznanych polskich artystek, ale też że ciągle wiele młodych kobiet odnajduje się w jego liryce. Festiwal był przez nie zdominowany, a większość ich występów zapamiętałam jako minispektakle wyśpiewane ze zrozumieniem i pasją.
Mam do jego sztuki szczególny sentyment. Sama jestem – ośmielę się rzec – kobietą śpiewającą Młynarskiego. Pozwolą państwo na osobisty obrazek: kwiecień, 1991 rok, Warszawa, Stara Prochownia. Premiera spektaklu Układanka z piosenkami Wojciecha Młynarskiego. Na scenie – Teatr Akademicki Uniwersytetu Warszawskiego pod patronatem Jego Magnificencji Rektora (taka była pełna nazwa). Od kilku miesięcy jestem w teatralnym zespole, poszłam na pierwszą próbę, bo patrząc na ogłoszenie o naborze wiszące na moim wydziale lingwistyki stosowanej, usłyszałam (serio!) wewnętrzny głos: „idź”. A nie jestem osobą, która na co dzień słyszy głosy – bynajmniej.
Na próbach w akademiku przy ulicy Belwederskiej było nas ze dwa tuziny, ale do spektaklu Układanka trafiła zaledwie piątka. Graliśmy kilkanaście piosenek mistrza – na wesoło i na poważnie. Trochę ruchu scenicznego, drobne elementy kabaretowe. Zbiorówki, solówki, duety. Ja śpiewałam solo Tak jak malował pan Chagall. Wspaniała przygoda – a to na próbę zawitał Wiesław Gołas, a to udawaliśmy się szlifować śpiew do profesor Katarzyny Zachwatowicz (w jej mieszkaniu przy Lwowskiej szuraliśmy do pokoju prób na filcowych podkładkach). Podczas premiery za kulisy wpadł po swoim występie kolega aktor i z dużą siłą porwał mnie w objęcia. „Pomyliłem się, ale nikt nie zauważył!” – zawołał zziajany ze szczęścia. I tak zaczęła się historia związku, w którym jesteśmy do dziś. Można rzec, używając tytułów piosenek Młynarskiego, że wybuchł on gdzieś między Lubmy się trochę a Przetrwamy.
Wtedy na studiach było jeszcze wiele naszych występów – od Białegostoku i Sanoka po Paryż (i tamtejszy Instytut Polski). Zaśpiewaliśmy nawet w Piwnicy pod Baranami, pamiętam, jak Piotr Skrzynecki zapowiedział: „Oni są z Warszawy, poklaszczcie im trochę”.
Po dwudziestu latach reaktywowaliśmy się jako wyjątkowo poważni ludzie – dziennikarka, mąż z wykształcenia hungarysta, prawniczka, tłumacz i muzyk – nasz pianista. Zrobiliśmy podobny spektakl. Odmłodnieliśmy, poczuliśmy, że jeszcze w zielone gramy. Zdziwione mięśnie znowu ruszyły w scenicznej choreografii, chociaż nie wszystko było takie samo. W latach dziewięćdziesiątych kolega robił tak zwanego fiflaka (czyli fikołka) podczas Żniwnej dziewczyny, teraz już wolał wykonać utwór mniej wyskokowo. Po raz kolejny – i to się nie zmieniło – doceniliśmy finezję tekstów, roznamiętniliśmy się wokalnie. Arturze, Mery, Piotrze, Tomku – z serca dziękuję za tę wspólną przygodę. Ta książka jest też dla Was. Nasz spektakl miał premierę w Hybrydach, wystąpiliśmy z nim w PROM-ie Kultury, Instytucie Teatralnym, w Centrum Kultury Łowicka, na gdańskim festiwalu twórczości Wojciecha Młynarskiego. Jestem wdzięczna ówczesnemu szefowi festiwalu Jackowi Bończykowi, że nas tam „zakwalifikował”. Daliśmy wtedy występ w Teatrze w Oknie – tak się podobał, że następnego dnia go powtórzyliśmy. Wtedy byliśmy po czterdziestce, teraz żartujemy, że za parę lat trzeba będzie powoli zacząć szykować się do Rififi po sześćdziesiątce.
Cytaty z „Młynarza” są w naszym domu ważne. To cząstka rodzinnej historii, która idzie w następne pokolenie. Używa ich nawet córka, która jako dziecko sporo czasu przesiedziała na naszych próbach. „Drukowałam dla ciebie osobne pisemko” – powiedziała niedawno, wróciwszy z obozu, na którym część uczestników miała chorobę zakaźną, a ona nie chciała mnie martwić (to oczywiście cytat z Po co babcię denerwować). Sama gra ciężką muzę, ale docenia piosenki Młynarskiego za teksty i „zrywne pianinko”.
Być może moje upodobanie do jego piosenek bierze się także z frankofilstwa i studiów lingwistycznych. Młynarski lubił i cenił kulturę francuską, często zaznaczał, że na początku artystycznej drogi ważną inspiracją okazała się wizyta w paryskiej Olimpii. Wtedy zdał sobie sprawę, że jeden człowiek – Bécaud czy Aznavour – stoi na scenie i „trzyma w garści całą publikę”. Francuskich wzorów się nie wystrzegał, a nawet autoironicznie opowiadał w publikacji Młynarski & Sent. Jesteśmy na wczasach: „Próbowałem takiego gatunku – nawet myślałem, że to jest mój własny pomysł, że wszystko sam wymyśliłem [...], a to chodziło o to, żeby brać różne powiedzonka, które są z baru mlecznego, z platformy tramwajowej, spod budki z piwem – pakować je do piosenek i mieszać to jednocześnie ze sformułowaniami z dziedziny literatury wysokiej, takimi eleganckimi. Dopiero jak zacząłem tłumaczyć piosenkę francuską [...], zorientowałem się, że to jest norma. To jest zasadą tych piosenek, one są tak robione”.
Ten dualizm pięknie ujęła Agnieszka Osiecka, stwierdzając, że twórca operuje „żargonem warszawskim, gazetowym skrótem, młodzieżowymi powiedzonkami, którym nadaje nową, poetycką rangę. Z piosenek Młynarskiego powiedzonka te wracają nieraz z powrotem na ulicę i stają się przysłowiami na każdą okazję”. W wywiadzie z 2014 roku mistrz – jakby na potwierdzenie – rzekł mi: „Agnieszka Osiecka twierdziła, że ludzie mówią szlagwortami, trzeba tylko umieć to usłyszeć i za pamięci zapisać, a z obróbką można poczekać”.
Badaczka Aneta Wysocka zauważa: „W poszukiwaniach recepty na twórczość Wojciecha Młynarskiego wszyscy zwracali uwagę na język łączący kolokwializmy z warsztatową elegancją”. A dzieci pana Wojciecha we wstępie do tomiku W Polskę idziemy ujęły rzecz tak: „Młynarski potrafił w lot wyłapać powiedzonka, emocje i oczekiwania wiszące w nadwiślańskim powietrzu, a nade wszystko słuchać drugiego człowieka”.
Dzięki tym piosenkom powracam do lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Dekad, kiedy jeszcze nie było mnie na świecie albo byłam mała. Czasu, do którego mam sentyment. W którym słońce świeciło bardziej beztrosko i w którym, cytując Pilcha, „wszyscy jeszcze żyli”. Może tęskni mi się trochę do dawnego świata, bo był bardziej uporządkowany, a przynajmniej taki się wydawał? Powidoki tamtych lat są w piosenkach Młynarskiego. Zgadzam się z tym, co napisał kiedyś krytyk Jacek Sieradzki: „Gdy więc słucha się którejś z jego wczesnych piosenek, z jednej strony rozrzewniająco działa przypomnienie realiów nieaktualnej już «staroświeckiej» obyczajowości, z drugiej zaś trudno nie dostrzec, iż problemy, wady czy mechanizmy tam sportretowane dotyczą nas w równym stopniu, co słuchaczy premierowego wykonania. Przeszłość i teraźniejszość spotykają się na krótką chwilę w estradowej miniaturze”.
Za te spotkania w miniaturze jestem Wojciechowi Młynarskiemu wdzięczna.
On sam w Rozmowach poszczególnych, wywiadzie telewizyjnym, który przeprowadziła z nim jego córka Agata, przyznał: „Postawiłem na taką formę, wydawałoby się ulotną, wydawałoby się nietrwałą, a w moim mniemaniu rokującą bardzo wielkie artystyczne nadzieje”. Ktoś mógłby rzec: faktycznie, piosenka, sprawa ulotna, lekka muza, gdzie jej tam do powagi? I czy w ogóle ma znaczenie w codziennym życiu? W roku 1971, roku mojego urodzenia, ukazała się książka jednego z twórców festiwalu opolskiego, wspomnianego już Jerzego Grygolunasa. Na podobne wątpliwości odpowiada on tak: „Piosenki nie są marginesem życia. Są sztuką najbardziej masową. Towarzyszą nam wszędzie [...]. Żadna ze sztuk nie jest tak eksponowana za pomocą tak zwanych środków masowego przekazu i żadna ze sztuk nie jest tak obficie reprezentowana w codzienności”.
Wiem, czuję i widzę, że tu akurat przez pół wieku nic się nie zmieniło.
Myśl o książce, w której wypowiadaliby się artyści śpiewający jego teksty, zdążyłam jeszcze przedstawić panu Wojciechowi. Pamiętam, oddzwonił do mnie w sobotę. Akurat szukałam czegoś na podłodze i – odebrawszy – z wrażenia zastygłam na chwilę na klęczkach. Co w duchu nawet mnie ubawiło! Usłyszałam, że pomysł ciekawy i warto o nim podyskutować. Zachęcona, zaczęłam układać w głowie plan, umawiać się na rozmowy. Jednak trudny czas w moim życiu prywatnym, a zaraz potem choroba i śmierć pana Wojciecha sprawiły, że odłożyłam przedsięwzięcie na przyszłość. To nie był ten moment. Dziś wracam do tematu. Bo wierzę, że Młynarski jest nam potrzebny. Że jego teksty to – bez cienia przesady – nasze dobro narodowe. Że ich połączenie ze znakomitą muzyką będzie cieszyć kolejne pokolenia. Jak on sam mówił: „Dobrze napisana piosenka wciąż zawiera w sobie ogromne możliwości. Bo zmusza do myślenia”.
„Kobiety w moim życiu zliczy któż, / niewinne, doświadczone, dobre, złe” – te słowa Młynarskiego do muzyki Romana Orłowa z elegancją śpiewał Gustaw Lutkiewicz. Do pana Gustawa mam sentyment, to Kresowiak, jak duża część mojej rodziny, w dodatku przyjaciel wuja Mieczysława Rymkiewicza z gimnazjum w Wiłkomierzu. Wojciech Młynarski mówił mi, że Lutkiewicza do zaśpiewania tego utworu zaangażowała Agnieszka Osiecka. „Piosenka była napisana do programu studenckiego. Agnieszce się podobał, była na nim kilka razy. Ona wtedy zakładała tak zwane Radiowe Studio Piosenki, w którym różne lubiane przez siebie utwory polecała znanym wykonawcom. I postanowiła nagrać tę piosenkę z Lutkiewiczem. Ładnie to zrobił”.
Mistrz podkreślał, że dużo zawdzięcza Agnieszce – mniej więcej w tym samym czasie zaproponowała, żeby w owym Studiu Piosenki jej asystował. „Tam pieczołowicie dobierano wykonawców, aranżerów – trzeba było przy tym wszystkim trochę pochodzić, przypilnować. Mnie ten zaszczyt spotykał, zwłaszcza kiedy Agnieszka wyjeżdżała – a wyjeżdżała często. Dużo jej zawdzięczam. To ona napisała przedmowę do mojego pierwszego zbiorku” – opowiadał. Po jej śmierci w 1997 roku ułożył wiersz Poetka znikła w oddali, z przejmującymi słowami: „Lecz skoro tak ją kochali, / tak bezgranicznie, tak mocno, / czemu w co drugim Jej wierszu, / taka straszliwa samotność?”.
Nie chciał, aby do tego utworu powstała melodia. Wiele lat później o jego zaśpiewaniu zamarzył jednak zespół Pectus. Agata Młynarska opowiadała mi: „Powiedziałam Pectusom, że wolą taty było, aby ten wiersz pozostał bez muzyki. Pomyślałam jednak, że jeśli jej nie będzie, wiele osób w ogóle nie pozna tych pięknych słów. Stwierdziłam więc: zgoda, ale pod warunkiem, że namówią Magdę Umer, aby to zaśpiewała. Namówili”.
Kobiety w moim życiu zliczy któż – sam autor też wykonywał tę pieśń, jeszcze jako młokos. Lucjan Kydryński, ze swoim legendarnym r, zapowiadał go wtedy: „Wojciech MłynaRski – Kobiety w moim życiu zliczy któż. Ze względu na wiek wykonawcy – utwóR baRdzo kRótki”.
Kobiety w życiu Mistrza zliczę ja. Ale nie jest to opowieść sensacyjno-tabloidowa. Z szacunku dla Wojciecha Młynarskiego i jego rodziny, ale też z racji mojej konstrukcji mentalnej nawet przez myśl mi nie przeszło, aby interesować się tym kto, co, z kim i czy w ogóle. Chociaż – ze smutkiem stwierdzam – próbowano mi tu i ówdzie podobną narrację zasugerować. Takie mamy czasy...
W tej książce, owszem, będzie o namiętności – ale do słowa. O uniesieniach – ale intelektualnych. O zatraceniu się – tyle że w sztuce. O porozumieniu dusz, fuzji talentów i radości ze wspólnych zachwytów. Będzie pikantnie, bo Młynarski nie stronił od takich żartów. I będzie lirycznie, bo umiał grać na czułych strunach. Wierzę, że jest sporo osób, które taki rodzaj opowieści docenią. Nitką, która prowadziła mnie przez poszukiwania, były słowa profesora Kazimierza Rudzkiego wypowiedziane niegdyś do bohatera niniejszej książki: „Niech pan założy, że widz nie jest głupi, tylko inteligentny, a nawet często inteligentniejszy od pana. Niech pan tak pisze, żeby ten najbardziej wyrafinowany i inteligentny był z pana zadowolony”.
Właśnie tak myślę o moich czytelniczkach i czytelnikach.
Kobiece wątki to oczywiście tylko jeden fragment układanki, jaką jest twórczość Młynarskiego. I – żeby było jasne – podziwiam też to, co wykonywał sam albo pisał dla artystów – mężczyzn. Jestem fanką jego recitali – osobiście byłam zaledwie na jednym, ale wiele mam na płytach i ich słuchanie dodaje mi energii. Znam dobrze młynarską bibliografię. Niemal cały przebieg jego kariery jest w opasłym tomie Dookoła Wojtek Dariusza Michalskiego. Niedawno wydano biografię pióra Michała Ostrowskiego. Kopalnią informacji są książki powstałe pod skrzydłami Agaty Młynarskiej – Moje ulubione drzewo, czyli Młynarski obowiązkowo, a także Młynarski. Rozmowy. Interesujące opowieści znalazłam w książkach bliskich: siostry Barbary Młynarskiej-Ahrens i Adrianny Godlewskiej-Młynarskiej. Niech ta opowieść je uzupełnia.
Mistrz napisał piosenkę 12 godzin z życia kobiety – ja zapytałam dwanaście kobiet o mistrza. Wybitne polskie artystki. Na zaproszenie do rozmowy wszystkie zareagowały entuzjastycznie. Każdą fascynował na inny sposób. Pozwolił zrealizować marzenia, odkryć lepszą stronę, niektóre dzięki niemu odważyły się na coś, co wcześniej wydawało im się niemożliwe. Ale umiał też im po ludzku pomóc, doradzić. Może dlatego te „dziewczyny” były dlań „dobre nie tylko na wiosnę”. Mam świadomość, że ważnych artystycznie kobiet związanych z jego twórczością jest znacznie więcej niż gościń tej książki. Ktoś inny może by skierował reflektor w inną stronę, szanuję wszystkie inne wybory, ale mnie pociągnęło akurat takie grono. Nasze rozmowy, pasjonujące per se, miały dodatkowy walor – niemal każda z pań przy okazji opowieści coś zanuciła, zaintonowała. Parę sekund, chwilkę. Mikrokoncerciki. Bonus, za który jestem wdzięczna.
Między ich opowieściami proponuję interludia (pan Wojciech chyba lubił to słowo, pojawia się w Truskawkach z Milanówka). To gawędki o dziewczynach, które z jego piosenek weszły do popkultury. Panna Krysia z turnusu trzeciego i inne. Swego rodzaju herstoria uniwersum stworzonego przez tekściarza. Szukając tropów, co rusz trafiałam na kobiece postaci w tekstach. Roman Orłow, kuzyn Młynarskiego i muzyk, z którym ten pisał piosenki na początku swej drogi artystycznej, wspominał, że jedną z pierwszych postaci kobiecych w tych tekstach mogła być... Lodzia milicjantka, legendarna warszawska funkcjonariuszka, która kierowała ruchem ulicznym.
Badaczka Katarzyna Burska, która napisała pracę o tytułach piosenek Młynarskiego, zwraca uwagę: „Dużą popularnością cieszą się imiona żeńskie, znajdziemy je w następujących utworach: Jest jeszcze panna Hela, Kuzynka Urszula, Nie mam jasności w temacie Marioli”. Jej koleżanka z Uniwersytetu Łódzkiego, Anna Sokół-Klein, zauważa: „Jednym z motywów obecnych w twórczości poety jest kobieta – przedstawiona zarówno jako obiekt niespełnionej miłości, jak również wartościowa oraz pracowita żona, matka czy babcia”.
Zatem: Młynarski kobiecym okiem i kobieta w oczach Młynarskiego. Niech ten świat z jego wyobraźni „przenika nas od stóp do głów” – jak w piosence Przedostatni walc. Jednej z jego ulubionych.
Ewa Wiśniewska
Gdy nastrój trwał i Duduś grał na saksofonie,
Naszym snom, marzeniom, łzom pan Duduś grał.
Byliśmy niewinni w te dni i tak pogodni,
Skrzył się czas od konceptów i dowcipów rac.
Ach, to był szał, gdy Duduś grał
Nie, Ewa Wiśniewska nie śpiewała tej piosenki. Ale fragment przywołujący rozwibrowaną atmosferę Hybryd lat sześćdziesiątych robi nam dobre tło pod scenę z partagasem.
W tej historii przyszła doktor Ewa, Cudzoziemka i pani Kurcewiczowa ma zaledwie siedemnaście lat. Ale już czuje się dorosła. Bo jest stu-dent-ką. Pierwszy rok szkoły teatralnej oblige – także do popalania w tajemnicy przed rodzicami. Zresztą kto w tamtych czasach nie popala? Nawet Hans Kloss i pancerni. A tu jeszcze kolega Wojtek częstuje ją w klubie rzadko spotykanym partagasem! „Dumny, że miał tak trudne do zdobycia papierosy. Pewnie dostał od jakiejś ciotki. W każdym razie przyszły z zagranicy. A ja w ogóle nie wiedziałam, co to jest. Pociągnęłam tego partagasa i zemdlałam. Siła uderzenia była nieprawdopodobna” – śmieje się dziś pani Ewa. Siedzimy wśród zieleni, w pięknym parku w Radziejowicach. Aktorka przyjeżdża tu co roku posłuchać koncertów muzyki poważnej. Tu też umówiła się ze mną na rozmowę o Wojciechu Młynarskim. Jej wielkim przyjacielu. Dla którego – jak mówi mi Agata Młynarska – była autorytetem.
Sprawdzam w internecie te partagasy. Okazuje się, że to najsilniejsze papierosy świata. No ładnie! Kubańskie, pakowane filtrem do dołu. A filtr tak zbity, że trzeba się mocno zaciągnąć, by cokolwiek wciągnąć. Na usprawiedliwienie „kolegi Wojtka” można dodać, że partagasy faktycznie paliło się najczęściej w dwie osoby. Wyjaśnienie znalazłam na portalu Nostalgia.pl: „Samodzielne wypalenie większej liczby tych fajek skutkowało ekstremalnymi doznaniami. Wytrawni wówczas palacze wspominają, że partagasy mogły się równać tylko z dwa razy ugaszonym mazurem lub ekstramocnym bez filtra”.
Tyle nikotynologii stosowanej. Wróćmy do Hybryd. Zwłaszcza że nasi bohaterowie właśnie tam się poznali. Kiedy? „Dawno”. – Uśmiecha się Ewa Wiśniewska. Nie ma w pamięci konkretnej daty. „Byliśmy tą młodzieżą, która się spotykała głównie właśnie w Hybrydach, Stodole, STS-ie”.
„W największej sali od czwartku do niedzieli tańczyło się i słuchało jazzu. Najlepiej tańczył koleżka, którego nazywaliśmy «Henio Meloman» – czy to z żoną klarnecisty Izą Zabieglińską, czy to z Ewą Wiśniewską, podówczas studentką PWST” – wspomina Młynarski w książce Moje ulubione drzewo... Wiśniewska potwierdza: „Ciągle w tym samym sosie towarzyskim, w stałym kontakcie, w jednej grupie. Nie trzeba było jakichś specjalnych umizgów i korowodów, żeby się zaznajomić. To działo się naturalnie. Wojtek? Bardzo lubiliśmy ze sobą tańczyć”.
Czy zrobił na niej wtedy wrażenie? Że zdolny, że miły? „Zwariowany. – Uśmiecha się znowu. – Pełen pomysłów, wdzięku, wszystkiego w ogóle. Traktowaliśmy jego odjazdowe pomysły jako rzecz naturalną dla młodego człowieka. Nikomu nie przyszło do głowy, że może to mieć jakiekolwiek inne podłoże...”
Z kolei pan Wojciech w książce Młynarski. Rozmowy wspominał: „W Hybrydach panowała miła, kameralna atmosfera. Nie tak jak dziś, gdy decybele rozrywają uszy i nie słyszy się własnych słów. Wtedy liczyło się, co kto powie, i muszę przyznać, miałem w klubie niezłe notowania. Byłem dowcipny, słynąłem z ripost, a to ceniono”.
Hybrydy z partagasem to pierwszy – chronologicznie – mocny obrazek. Drugi ważny jest osadzony na niwie zawodowej. Młynarski z kompozytorem Orłowem proponują dyplomowanej już aktorce Wiśniewskiej, żeby zaśpiewała ich piosenkę. Charakterystyczną, dynamiczną. Odbywa się nawet kilka prób, w kawiarni Nowy Świat na pierwszym piętrze. Po czym aktorka wycofuje się z projektu. „Stwierdziłam, że nie doskoczę do wartości wykonania. I zrezygnowałam. Z wielkim trudem, bo musiałam się wyplątać i od Orłowa, i od Wojtka”. Tą piosenką jest... Z kim tak ci będzie źle jak ze mną. „Zaśpiewała ją genialnie Kalina. Genialnie” – podkreśla Ewa Wiśniewska.
To był murowany hit, Jędrusik wygrała nim festiwal. Ze słynną frazą: „Oszukiwałeś mnie, dręczyłeś mnie”, kończąca się słowami: „Kto będzie czekał w noc bezsenną – ty wiesz, że ja” piosenka jest chętnie słuchana do dziś. Czy nie żal, że się wypuściło z ręki taki skarb? „Nie. Od urodzenia jestem maksymalistką. Jeżeli wiem, że czemuś nie podołam, wolę w ogóle nie stawać w szranki. Nie można powiedzieć, że tę piosenkę odrzuciłam. Ja się jej przelękłam. Dlatego «wysnułam się» z tego pomysłu”. Niechęć mojej rozmówczyni do śpiewania jest znana. Sama mówi o niej w wywiadach. Jeszcze do tego wrócimy.
Przyjaźń Ewy i Wojtka nawiązana w hybrydowych okolicznościach okazała się tą na całe życie. Ponad pięć dekad wiele razy bawią się i pracują razem. I nieustannie dyskutują. Tematy chwili, bardzo często polityczne. Kolejna rzecz, która ich łączy: brydż. Grają namiętnie. Podczas wspólnego tournée po Ameryce – na walizce w autokarze. W Polsce – w mieszkaniu Młynarskich na Łowickiej, gdzie zbiera się grupa brydżowa. Ewa Wiśniewska wspomina: „Oczywiście starałam się strasznie, bo zawodnicy, między innymi Gustaw Holoubek, grali genialnie. Musiałam do nich doskoczyć, żeby nie być wyłomem”.
W książeczce dołączonej do płyty Ateneum gra Młynarskiego artystka dopowiada jeszcze, że to był brydż naprawdę na wysokim poziomie, nie jakieś przekładanie kart czy gawędzenie o tym, w co się jutro ubrać albo co się widziało w sklepie. Takie zachowanie było wykluczone. I dodaje, że Wojciech Młynarski był bardzo dobrym graczem. „Takim jak jego osobowość – szalenie aktywnym. Ale nie wymyślał nikomu. Był wyrozumiałym partnerem”.
Są też inne spotkania. W tamtych latach rodzice pani Ewy mieszkają na ulicy Madalińskiego, na Łowicką to tylko dwa kroki. Artystka wspomina, że po wigilii u nich szło się do Młynarskich na ciąg dalszy: