Czy ktoś tu jest normalny? - Sarah Chaney - ebook
PROMOCJA

Czy ktoś tu jest normalny? ebook

Sarah Chaney

0,0
39,90 zł
30,72 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Czy moje ciało jest normalne?

Czy mój umysł jest normalny?

Czy moje życie seksualne jest normalne?

CZY MOJE DZIECI SĄ NORMALNE?!?

Kogo nigdy nie naszły takie wątpliwości? Historyczka i socjolożka Sarah Chaney zastanawia się, dlaczego w czasach coraz większej wolności i swobody decydowania o sobie ludzie wciąż tak chętnie zadają sobie pytania o swoją normalność. A przy okazji sama pyta, jak to się stało, że daliśmy się uwieść takiej utopijnej idei i uznaliśmy, że normalność to coś pożądanego.

Jeszcze w XIX wieku termin „normalność” nie odnosił się bowiem do człowieka. Był stosowany głównie do opisu kątów w geometrii. To trójkąty były normalne, nie ludzie.

Od prawie dwustu lat kategoria normalności zrobiła jednak w Europie i Ameryce Północnej zawrotną karierę. Wraz z rozpowszechnieniem się spisów powszechnych, masowej produkcji, testów IQ i badań nad seksualnością naukowcy coraz chętniej wyrokowali o tym, którzy ludzie są normalni, a którzy od normy odstają. Ta książka opowiada zaskakującą historię tego, jak narodziło się pojęcie normalności, jak nas ukształtowało i jak utrwaliły się pewne opresyjne wartości. Za pomocą kwestionariuszy sprzed lat pokazuje też, jak wskaźniki i wzorce normalności zmieniały się na przestrzeni czasu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 398

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Am I Nor­mal? The 200-Year Se­arch For Nor­mal Pe­ople (And Why They Don’t Exist)
Co­py­ri­ght © Sa­rah Cha­ney, 2022 Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2024 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Nika Sztorc, 2024
Re­dak­tor pro­wa­dzący: An­drzej Szew­czyk
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Ka­ta­rzyna Schin­kel-Bar­ba­rzak
Re­dak­cja: Ma­ria Wir­cha­now­ska
Ko­rekta: Mał­go­rzata Ku­śnierz, Mag­da­lena Mie­rze­jew­ska
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny i ła­ma­nie: Ma­te­usz Cze­kała • cze­kala.net.pl
Pro­jekt gra­ficzny okładki: Anna Ru­dak
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-67974-70-7
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Sa­die i Wil­low,zbyt wy­jąt­ko­wych,by ucho­dzić za choć tro­chę nor­malne

Żeby zi­lu­stro­wać to, o czym mowa w tej książce, stro­nach 294–306 umie­ści­łam wy­bór ory­gi­nal­nych kwe­stio­na­riu­szy z XIX i XX wieku – od re­je­stru ha­lu­cy­na­cji z 1889 roku po an­kietę o ży­ciu sek­su­al­nym z pro­jektu Mass Ob­se­rva­tion z 1949 roku. Tymi wła­śnie do­ku­men­tami po­słu­gi­wali się le­ka­rze, na­ukowcy i so­cjo­lo­go­wie, któ­rzy sta­rali się okre­ślić, czym jest nor­mal­ność w sfe­rze ciała, umy­słu, uczuć i ży­cia sek­su­al­nego. Moż­liwe, że nic nie po­ka­za­łoby le­piej, jak ulotne i zmienne jest wy­obra­że­nie nor­mal­no­ści. Nie krę­puj­cie się – po­dej­mij­cie wy­zwa­nie spro­sta­nia nor­mom... i roz­ko­szuj­cie się „po­rażką”.

Wy­da­wa­łoby się, że to dość pro­ste py­ta­nie. Można by je so­bie za­da­wać każ­dego dnia. Czy mam nor­malną syl­we­tkę i nor­malne wy­miary? Czy to nor­malne, że pła­czę przy lu­dziach? Że nie pro­te­stuję, kiedy mój pies liże mnie po twa­rzy? Że mam bo­le­sne men­stru­acje? Że upra­wiam seks z nie­zna­jo­mymi? Że czuję lęk w środ­kach ko­mu­ni­ka­cji miej­skiej? Że mie­wam wzdę­cia po po­siłku? W ży­ciu za­da­jemy so­bie mnó­stwo tego ro­dzaju py­tań. Wpły­wają one na kształt na­szych re­la­cji z in­nymi. Po­ma­gają też, kiedy szu­kamy po­mocy: py­tamy o opi­nię ko­goś z przy­ja­ciół albo ko­rzy­stamy z po­rady le­kar­skiej.

A skoro je so­bie za­da­jemy, to zna­czy, że samo wy­obra­że­nie nor­mal­no­ści jest nie­zwy­kle zło­żone. Co wła­ści­wie mamy na my­śli, gdy py­tamy, czy je­ste­śmy nor­malni? Już tych kilka py­tań przy­wo­ła­nych po­wy­żej do­wo­dzi, że nie za­wsze mamy na my­śli to samo. Cza­sem za­sta­na­wiamy się, czy mie­ścimy się w śred­niej, a cza­sem – czy je­ste­śmy nieco po­wy­żej lub po­ni­żej niej, je­śli taki wy­nik jest po­żą­dany w spo­łe­czeń­stwie. Ja na przy­kład chcia­ła­bym, żeby mój wzrost był nieco po­wy­żej śred­niej, a moja waga – nieco po­ni­żej.

Bywa też, że za­sta­na­wiamy się nad swoim sta­nem zdro­wia. Czy mam ci­śnie­nie w nor­mie? Czy je­śli od­czu­wam ból w któ­rejś czę­ści ciała, to zna­czy, że coś mi do­lega? Je­śli twoje dziecko lu­na­ty­kuje, można uznać, że to nic nad­zwy­czaj­nego, ale nie dla­tego, że zda­rza się to czę­sto (z prze­pro­wa­dzo­nego w 2004 roku son­dażu Sleep in Ame­rica Poll wy­nika, że tylko 2 pro­cent dzieci w wieku szkol­nym cho­dzi we śnie przy­naj­mniej przez kilka nocy w ty­go­dniu), tylko dla­tego, że nie uzna­jemy lu­na­ty­ko­wa­nia za ob­jaw cho­ro­bowy.

Naj­czę­ściej jed­nak gdy py­tamy, czy je­ste­śmy nor­malni, w grun­cie rze­czy za­sta­na­wiamy się, czy je­ste­śmy tacy jak inni. Czy je­stem ty­pową przed­sta­wi­cielką ga­tunku ludz­kiego? Czy w róż­nych sy­tu­acjach re­aguję po­dob­nie jak inni lu­dzie? Czy ubie­ram się i mó­wię tak jak inni? A gdy­bym bar­dziej przy­po­mi­nała inne osoby, czy ży­łoby mi się ła­twiej?

Ta­kie py­ta­nia mają głę­boki wpływ na na­sze ży­cie. Sama by­łam nie­śmia­łym i tro­chę dziw­nym dziec­kiem. No­si­łam oku­lary w pla­sti­ko­wych opraw­kach re­fun­do­wa­nych przez fun­dusz zdro­wia i ulu­bione ręcz­nie dzier­gane swe­terki. Więk­szość czasu spę­dza­łam za­ko­pana w książ­kach, ma­rząc o lep­szym, peł­nym ma­gii świe­cie. Jesz­cze za­nim w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych za­czę­łam li­ceum, moi ró­wie­śnicy – z so­bie tylko zna­nych po­wo­dów – przy­pięli mi łatkę tej nie­nor­mal­nej la­ski. Na­zy­wali mnie dzi­waczką. Cre­epy Pho­ebe. Prze­zwi­sko za­czerp­nęli z se­rialu Są­sie­dzi (Ne­igh­bo­urs). Naj­wy­raź­niej wi­dzieli we mnie po­do­bień­stwo do jed­nej z na­sto­let­nich bo­ha­te­rek, córki pra­cow­nika za­kładu po­grze­bo­wego, która za­miast psów czy ko­tów trzy­mała w domu węże, i dla­tego wszy­scy się jej bali. Za­nim skoń­czy­łam szes­na­ście lat, by­łam już jedną wielką kulą le­dwo tłu­mio­nej wście­kło­ści na cały świat. Przez więk­szość dnia no­si­łam słu­chawki, żeby nikt się do mnie nie od­zy­wał, i wy­dra­py­wa­łam na szkol­nych ław­kach słowa pio­se­nek Ma­nic Street Pre­achers.

Czy to nie brzmi zna­jomo? Je­śli tak, to może jed­nak by­łam cał­kiem nor­malną na­sto­latką. Mimo to – jak wiele na­sto­la­tek – ni­gdy nie czu­łam się nor­malna. Po­dob­nie jak więk­szość dzie­cia­ków drę­czo­nych przez ró­wie­śni­ków, po­go­dzi­łam się z przy­piętą mi łatką wy­rzutka i gładko we­szłam w tę rolę (a przy­naj­mniej tak mi się wy­da­wało). Nie­ustan­nie sama pod­kre­śla­łam wszyst­kie swoje dzi­wac­twa, które były obiek­tem drwin ko­le­gów i ko­le­ża­nek, żeby jesz­cze bar­dziej się od nich od­izo­lo­wać. Głu­potą wy­da­wało mi się to, że no­sze­nie ple­caka na obu ra­mio­nach czy pod­cią­ga­nie wy­soko skar­pe­tek wszy­scy wo­kół uzna­wali za „nu­dziar­stwo”, więc upar­cie ro­bi­łam i jedno, i dru­gie. Nie chcia­łam się ma­lo­wać i słu­chać po­po­wych prze­bo­jów, wo­la­łam spę­dzać każdą środę z no­sem w no­wym nu­me­rze jed­nego z ma­ga­zy­nów mu­zycz­nych i czy­tać o ze­spo­łach, o któ­rych nikt w mo­jej szkole nie sły­szał.

Mimo wszystko jed­nak ja­kaś część mnie bar­dzo chciała być nor­malna. Kiedy któ­ryś z mo­ich ulu­bio­nych ze­spo­łów tra­fiał na li­stę prze­bo­jów, czu­łam dumę, jak­bym sama osią­gnęła suk­ces – w końcu in­nym lu­dziom też po­do­bało się to co mnie! Przez całą mło­dość mia­łam w gło­wie mętną wi­zję nor­mal­no­ści. Nie da­wała mi o so­bie za­po­mnieć, zwłasz­cza gdy oba­wia­łam się, że nie wpa­suję się w swoje oto­cze­nie, ba­łam się opusz­cze­nia i sa­mot­no­ści i prze­czu­wa­łam, że gdyby za­szła we mnie ja­kaś ma­giczna zmiana, na­gle wszyst­kie pro­blemy same by się roz­wią­zały. Ja­koś przed trzy­dziestką po raz pierw­szy za­da­łam so­bie py­ta­nie, co wła­ści­wie ro­zu­miem przez tę „nor­mal­ność”.

Je­śli czy­tasz tę książkę, to pew­nie masz po­do­bne obawy albo za­da­jesz so­bie te same py­ta­nia. Za­tem czy obawa przed od­mien­no­ścią to coś nor­mal­nego? Czy lu­dzie od za­wsze tak bar­dzo pra­gną osią­gnąć okre­ślone ży­ciowe cele? Kiedy za­czy­namy ak­cep­to­wać to, że róż­nimy się od in­nych, a kiedy te róż­nice bu­dzą w nas lęk? I kto w ogóle de­cy­duje o tym, co jest nor­malne? W ko­lej­nych roz­dzia­łach opo­wiem krótko o hi­sto­rii obaw zwią­za­nych z nor­mal­no­ścią. Rzecz ja­sna, lu­dzie od za­wsze oce­niali cza­sem sa­mych sie­bie przez pry­zmat po­rów­nań z in­nymi lub kry­ty­ko­wali tych, któ­rych uwa­żali za od­mień­ców, jed­nak do­piero w ostat­nich dwóch stu­le­ciach zja­wi­sko to przy­brało taką skalę. Po­goń za nor­mal­no­ścią, na­pę­dzana szyb­kim wzro­stem po­pu­lar­no­ści wszel­kich sta­ty­styk, święci wy­jąt­kowe triumfy w me­dy­cy­nie, fi­zjo­lo­gii, psy­cho­lo­gii, so­cjo­lo­gii i kry­mi­no­lo­gii. Ideał nor­mal­no­ści jest wpi­sany w na­sze prawo, w struk­turę spo­łe­czeń­stwa i w spo­sób my­śle­nia o zdro­wiu. Przed ro­kiem 1800 na­to­miast słowo „nor­mal­ność” w ogóle nie było ko­ja­rzone z ludzką ak­tyw­no­ścią. W ję­zyku an­giel­skim na przy­kład przy­miot­nik nor­mal od­no­sił się do kąta pro­stego.

Wzrost po­pu­lar­no­ści ba­dań sta­ty­stycz­nych w Eu­ro­pie i Ame­ryce Pół­noc­nej w XIX wieku spra­wił, że na­ukowcy za­pra­gnęli opi­sać ludz­kość za po­mocą miary – naj­pierw usta­lili śred­nie war­to­ści, a na­stęp­nie normy. By te ostat­nie mo­gły za­ist­nieć, usta­lono stan­dardy w licz­nych dzie­dzi­nach ludz­kiego ży­cia i w ten spo­sób okre­ślono, kto jest nor­malny – a co za tym idzie: naj­bar­dziej „ludzki” i war­to­ściowy. Na przy­kład wpro­wa­dze­nie obo­wiązku edu­ka­cyj­nego w wielu kra­jach po­zwo­liło stwier­dzić, które dzieci uczą się wol­niej niż ich ko­le­dzy, a gdy po­ja­wiły się sys­tem ubez­pie­czeń spo­łecz­nych i ubez­pie­cze­nie cho­ro­bowe, po­trzebne były co­raz bar­dziej szcze­gó­łowe de­fi­ni­cje zdro­wia i ko­lejne ba­da­nia. Dzięki kli­ni­kom pe­dia­trycz­nym, w któ­rych do­ko­nuje się mię­dzy in­nymi po­miaru wagi, do­wie­dzie­li­śmy się wiele o roz­woju dzie­cię­cym, te­sty IQ dały po­czą­tek nor­mom do­ty­czą­cym in­te­li­gen­cji, a po­ja­wie­nie się fa­bryk i in­nych przed­się­biorstw wy­twór­czych do­pro­wa­dziło do re­flek­sji na te­mat ide­ału pra­cow­nika i stan­dar­do­wego po­ziomu pro­duk­tyw­no­ści. Po eks­pan­sji ko­lo­nial­nej kra­jów za­chod­nich na­ukowcy roz­je­chali się po ca­łym świe­cie, by do­ko­ny­wać po­mia­rów, po­rów­ny­wać po­pu­la­cje swo­ich państw z miesz­kań­cami in­nych krain – przy czym nie­mal za­wsze wy­pa­dały one na ko­rzyść bia­łych lu­dzi. Sama w tej książce sku­piam się na Eu­ro­pie i Ame­ryce Pół­noc­nej po pro­stu dla­tego, że to tu­taj na­ro­dziło się po­ję­cie tak zwa­nej nor­mal­no­ści. Za­ło­że­nie, że te same normy mają za­sto­so­wa­nie w in­nych czę­ściach świata, było wła­śnie tym – za­ło­że­niem.

Za po­ję­ciem nor­mal­no­ści stoi nar­ra­cja o tym, że całe wspól­noty lu­dzi de­fi­nio­wane w opo­zy­cji do za­chod­nich stan­dar­dów są „inne”, bo nie są ta­kie, ja­kie być „po­winny”. Na­ukowcy, le­ka­rze i ba­da­cze, któ­rzy usi­ło­wali ująć ludz­kość w sys­tem miar i usta­lić normy, byli w prze­wa­ża­ją­cej mie­rze bia­łymi za­moż­nymi męż­czy­znami z Za­chodu i nie było wśród nich osób in­nych niż he­te­ro­sek­su­alne (przy­naj­mniej ofi­cjal­nie). W ich in­te­re­sie nie le­żała zmiana ist­nie­ją­cego stanu rze­czy – któ­remu za­wdzię­czali swą po­zy­cję – mieli ra­czej ten­den­cję do mar­gi­na­li­zo­wa­nia in­nych grup. Je­śli już pra­gnęli co­kol­wiek zmie­nić, to tylko w spo­sób ko­rzystny dla sie­bie sa­mych, czyli dla grupy do­brze wy­kształ­co­nych spe­cja­li­stów. Nie chcę przez to po­wie­dzieć, że mieli złe in­ten­cje czy że ża­den z nich nie po­ma­gał oso­bom mniej uprzy­wi­le­jo­wa­nym. Nie­któ­rzy uwa­żali się za so­cja­li­stów, inni po­pie­rali ruch fe­mi­ni­styczny, ob­na­żali prze­mo­cowe me­cha­ni­zmy im­pe­ria­li­zmu czy opo­wia­dali się za le­ga­li­za­cją ho­mo­sek­su­ali­zmu.

Mimo wszystko za­kła­dali przy tym, że to sama na­tura dała im miej­sce na szczy­cie hie­rar­chii spo­łecz­nej. Od uro­dze­nia znaj­do­wali się na naj­wyż­szym szcze­blu roz­woju ludz­ko­ści – a przy­naj­mniej byli o tym prze­ko­nani – i wspa­nia­ło­myśl­nie pra­gnęli usta­lić normy, które po­mogą in­nym stać się lep­szymi. W tam­tych cza­sach usi­ło­wano uspra­wie­dli­wić ko­lo­nia­lizm, mię­dzy in­nymi ar­gu­men­tem, że wła­śnie dzięki niemu ży­cie miesz­kań­ców sko­lo­ni­zo­wa­nych te­re­nów po­lep­szyło się ze względu na in­spi­ra­cję za­chod­nimi nor­mami – a ra­czej, jak po­wie­dzie­li­by­śmy dzi­siaj, ze względu na to, że za­chod­nie normy zo­stały im w bru­talny spo­sób na­rzu­cone. W In­diach na przy­kład bry­tyj­scy żoł­nie­rze za­bili setki ty­sięcy lu­dzi, a mi­liony zmarły pod­czas ko­lej­nych klęsk głodu wy­wo­ła­nych przez za­rzą­dze­nia bry­tyj­skich władz, które dla wła­snych zy­sków eks­por­to­wały stam­tąd to­wary. Jed­no­cze­śnie w pań­stwo­wych szko­łach na­uczy­ciele z me­tro­po­lii z dumą opo­wia­dali o tym, jak to stwo­rzyli „praw­dzi­wych” – czyli nor­mal­nych – chłop­ców na ob­raz i po­do­bień­stwo ko­lo­ni­za­to­rów, wy­ma­ga­jąc od nich no­sze­nia bry­tyj­skich stro­jów i tre­no­wa­nia bry­tyj­skich spor­tów[1]. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych zgod­nie z obo­wią­zu­jącą po­li­tyką fe­de­ralną aż do 1934 roku do­ko­ny­wano „akul­tu­ra­cji i asy­mi­la­cji” rdzen­nych miesz­kań­ców me­todą „wy­ko­rze­nia­nia kul­tur ple­mien­nych za po­mocą sys­temu szkół z in­ter­na­tem”[2]. O ile w XVII i XVIII wieku ko­lo­nialne wła­dze w wielu re­gio­nach dą­żyły do utrzy­ma­nia dy­stansu mię­dzy wła­snymi pod­da­nymi a miesz­kań­cami sko­lo­ni­zo­wa­nych te­re­nów, o tyle już w wieku XIX co­raz bar­dziej na­ci­skano na „nor­ma­li­za­cję” tych dru­gich.

Dziś te przy­kłady za­cho­wań za­czerp­nięte z hi­sto­rii po­strze­gamy jako ude­rza­jąco nie­wła­ściwe. Ale czy przy­po­mnie­nie o tym, ilu lu­dzi zo­stało za­bi­tych, wtrą­co­nych do wię­zie­nia, uzna­nych za cho­rych psy­chicz­nie lub w inny spo­sób wy­klu­czo­nych ze spo­łecz­no­ści wła­śnie przez – zmie­nia­jące się – po­ję­cie nor­mal­no­ści, to tylko otrzeź­wia­jąca re­flek­sja? A może z tej hi­sto­rii pły­nie jesz­cze ja­kaś na­uka? Je­stem prze­ko­nana, że tak. Choć nie­ustan­nie mo­dy­fi­ku­jemy i roz­sze­rzamy ro­zu­mie­nie tego, co jest nor­malne, na­tu­ralne i po­żą­dane, wielu z nas ni­gdy nie za­sta­na­wia się, czy w ogóle coś ta­kiego ist­nieje. Za­kła­damy, że jest ja­kaś nor­mal­ność, ja­kieś nie­wi­do­czne prawo na­tury – na­wet je­śli nie do końca po­krywa się z tym, co wpa­jali nam ro­dzice czy dziad­ko­wie.

A jed­nak po­ję­cie tak zwa­nej nor­mal­no­ści nie jest wcale oczy­wi­ste. W 2010 roku be­ha­wio­ry­ści z Ame­ryki Pół­noc­nej za­su­ge­ro­wali, że część po­pu­la­cji, która dziś ustala normy w na­uce – i która w spo­sób istotny różni się od wy­cinka po­pu­la­cji ba­da­nego przez na­ukow­ców w XIX wieku – to wy­kształ­cone osoby po­cho­dzące z za­moż­nych de­mo­kra­tycz­nych uprze­my­sło­wio­nych państw za­chod­nich (w skró­cie WE­IRD: we­stern, edu­ca­ted, in­du­stria­li­zed, rich, de­mo­cra­tic). Sta­no­wią one za­le­d­wie 12 pro­cent lud­no­ści świata, ale to jed­no­cze­śnie aż 96 pro­cent uczest­ni­ków ba­dań psy­cho­lo­gicz­nych i 80 pro­cent uczest­ni­ków ba­dań me­dycz­nych[3]. Choć wcale nie wszy­scy ci lu­dzie są biali, to wła­śnie ten ko­lor skóry uznaje się za do­myślną, neu­tralną ce­chę[4]. Jak wi­dać, wik­to­riań­skie po­ję­cie „nor­mal­no­ści” na­dal ma się do­brze.

Skoro jed­nak leki i te­ra­pie me­dyczne są two­rzone dla osób WE­IRD (i dla bia­łych męż­czyzn), to nie można prze­cież ocze­ki­wać, że spraw­dzą się u każ­dego[5]. Cho­roby nie dają iden­tycz­nych ob­ja­wów u ko­biet i męż­czyzn, ich prze­bieg jest też od­mienny u osób o róż­nych ko­lo­rach skóry. Aż do 1990 roku po­wszech­nie te­sto­wano leki je­dy­nie na męż­czy­znach. Było to tań­sze i ła­twiej­sze roz­wią­za­nie ze względu na bar­dziej sta­bilny po­ziom hor­mo­nów niż u więk­szo­ści ko­biet. Szko­puł w tym, że gdy tak przy­go­to­wane leki tra­fiały na ry­nek, nie za­wsze nada­wały się dla ko­biet. W swo­jej książce Sex Mat­ters [Płeć ma zna­cze­nie] dok­tor Aly­son McGre­gor pi­sze o tym, że leki wy­da­wane na re­ceptę cza­sem mu­szą być wy­co­fane z rynku ze względu na nie­spo­dzie­wane efekty uboczne, które wy­stą­piły u za­ży­wa­ją­cych je ko­biet. Na przy­kład śro­dek na­senny am­bien był już do­stępny w ap­te­kach, gdy zde­cy­do­wano o ob­ni­że­niu dawki dla ko­biet o po­łowę, bo zdano so­bie sprawę, że one me­ta­bo­li­zują go wol­niej niż męż­czyźni[6]. Ko­biety, które go sto­so­wały, po prze­bu­dze­niu na­dal czuły się senne, a sub­stan­cja utrzy­my­wała się w ich or­ga­ni­zmie w cza­sie jazdy do pracy, co mo­gło pro­wa­dzić do nie­bez­piecz­nych sy­tu­acji. Dla­czego nikt nie od­krył tego wcze­śniej?

Nie­któ­rzy ba­da­cze ru­ty­nowo za­kła­dają, że wy­niki ba­dań pro­wa­dzo­nych na oso­bach z grupy WE­IRD można uogól­nić na po­zo­stałe 88 pro­cent po­pu­la­cji, ale inni twier­dzą, że to ra­czej jedna z „naj­mniej re­pre­zen­ta­tyw­nych, a co za tym idzie – naj­mniej na­da­ją­cych się do for­mu­ło­wa­nia uogól­nia­ją­cych wnio­sków grupa lu­dzi”[7]. Jak za­tem do­szło do tego, że tak nie­wielka grupa jest na­dal do­mi­nu­jąca w nar­ra­cji o „nor­mal­no­ści”?

Mam na­dzieję, że opo­wia­da­jąc hi­sto­rię wąt­pli­wych spo­so­bów przyj­mo­wa­nia norm i stan­dar­dów, za­chęcę was do za­da­wa­nia so­bie py­tań nie tylko o to, co sami uwa­ża­cie za nor­malne, ale też o to, dla­czego tak chęt­nie de­fi­niu­jemy sie­bie w od­nie­sie­niu do tak na­rzu­co­nych są­dów. Chcia­ła­bym, że­by­ście za­sta­no­wili się nad tym, jak „nor­mal­ność” prze­nika na­sze ży­cie i jaki ma na nas wpływ, i to nie­za­leż­nie od tego, czy sami za­li­czamy się do grupy WE­IRD. Mam na­dzieję, że dla każ­dego, kto (jak więk­szość z nas) bał się kie­dyś, że jest od­mień­cem, moja książka okaże się in­spi­ru­jąca i wy­zwa­la­jąca.

To nor­malne, że mar­twimy się o nor­mal­ność. Ale nie po­winno nas to po­wstrzy­mać przed kwe­stio­no­wa­niem sa­mego spo­sobu jej ro­zu­mie­nia.

Błędy na­tury

Hi­sto­ria nor­mal­no­ści w zna­nym nam dziś ro­zu­mie­niu roz­po­czyna się w syl­we­strową noc 1801 roku. Wło­ski ksiądz i astro­nom Giu­seppe Piazzi szuka na nie­bie pla­nety znaj­du­ją­cej się po­mię­dzy Mar­sem a Jo­wi­szem, ale za­miast niej do­strzega nową gwiazdę. Piazzi śle­dzi tor ru­chu gwiazdy – którą na­zywa Ce­res na cześć rzym­skiej bo­gini rol­nic­twa – aż do 11 lu­tego, gdy Ce­res znaj­duje się zbyt bli­sko Słońca i znika mu z oczu. W paź­dzier­niku (a pa­mię­tajmy, że wia­do­mo­ści roz­cho­dzą się znacz­nie wol­niej, bo in­ter­net jesz­cze nie ist­nieje) do da­nych opu­bli­ko­wa­nych przez Piaz­ziego do­ciera dwu­dzie­stocz­te­ro­letni nie­miecki ma­te­ma­tyk Carl Frie­drich Gauss. Piazzi nie zdo­łał prze­pro­wa­dzić dość po­mia­rów, by wy­zna­czyć or­bitę Ce­res, ale Gauss wy­ko­rzy­stał wzór ma­te­ma­tyczny do wy­li­cze­nia śred­niej, która przed­sta­wiona w for­mie wy­kresu przy­brała kształt krzy­wej po­dob­nej do dzwonu. W środku wzno­sił się za­okrą­glony szczyt, a po obu stro­nach znaj­do­wały się wy­dłu­żone ogony. Gauss twier­dził, że Ce­res po­now­nie ujawni się w miej­scu do­kład­nie po­środku krzy­wej. W naj­bliż­szą bez­chmurną noc jego pro­gnoza się po­twier­dziła. Wkrótce na­zwi­sko Niemca za­częło być ko­ja­rzone z krzywą dzwo­nową i do dziś można usły­szeć o roz­kła­dzie Gaussa[1*]. Z po­czątku jed­nak mó­wiło się ra­czej o krzy­wej błędu po­mia­ro­wego[1].

Przez całe wieki astro­no­mo­wie zga­dzali się, że po­miary, któ­rych do­ko­nują, są obar­czone ry­zy­kiem błędu. Ra­dzili so­bie z tym na roz­ma­ite spo­soby. Małe błędy zda­rzały się czę­ściej niż te po­ważne – stąd wła­śnie kształt krzy­wej wy­kre­ślo­nej przez Gaussa. Jak do­tąd wszystko wy­daje się ja­sne. Każdy mógłby stwo­rzyć po­do­bny pod­sta­wowy wy­kres – choćby przy oka­zji mon­to­wa­nia pó­łek. Przed wy­wier­ce­niem otwo­rów wie­lo­krot­nie spraw­dza się wy­miary, ale i tak za­wsze wy­cho­dzi prze­su­nię­cie o kilka mi­li­me­trów. Jak jed­nak wy­siłki astro­no­mów – i do­mo­ro­słych sto­la­rzy – zwią­zane z po­mia­rem od­le­gło­ści mają się do norm w zwy­kłym ży­ciu?

Punkt styczny za­wdzię­czamy pew­nemu bar­dzo pra­co­wi­temu sta­ty­sty­kowi z Bel­gii. Adol­phe Qu­ete­let uro­dził się w Gan­da­wie w 1796 roku, a dziś w Bruk­seli, tam, gdzie znaj­do­wało się kró­lew­skie ob­ser­wa­to­rium (Qu­ete­let urzę­do­wał w nim przez czter­dzie­ści lat), prze­biega ulica na­zwana na jego cześć. Gdy od­wie­dzi­łam to miej­sce kilka lat temu, pra­cow­nicy fun­da­cji cha­ry­ta­tyw­nych ma­ją­cych sie­dzibę w bu­dynku by­łego ob­ser­wa­to­rium bez wąt­pie­nia za­cho­dzili w głowę, dla­czego ktoś fo­to­gra­fuje ich biura. Place Qu­ete­let to naj­zwy­klej­sza w świe­cie ulica. Ni­czym się nie wy­róż­nia. Jest cał­kiem nor­malna. Qu­ete­let, który uwiel­biał nor­mal­ność, byłby za­chwy­cony ta­kim roz­wo­jem zda­rzeń.

Młody Adol­phe do­ra­stał w burz­li­wych dla Bel­gii cza­sach. To były wy­ma­rzone oko­licz­no­ści do ba­da­nia, jak funk­cjo­nuje spo­łe­czeń­stwo, a wła­śnie to go fa­scy­no­wało. W jego dzie­ciń­stwie Gan­dawa znaj­do­wała się pod rzą­dami na­po­le­oń­skiej Fran­cji, ale gdy miał dzie­więt­na­ście lat, fla­mandz­kie mia­sto zo­stało włą­czone do Kró­le­stwa Zjed­no­czo­nych Ni­der­lan­dów, a on roz­po­czął stu­dia na nowo utwo­rzo­nym Uni­wer­sy­te­cie Gan­daw­skim. W 1830 roku, gdy roz­pę­tała się re­wo­lu­cja bel­gij­ska, a po­sada Qu­ete­leta jako kró­lew­skiego astro­noma zo­stała za­gro­żona, ob­ser­wa­to­rium bez mała zmie­niło się w ar­se­nał[2]. Za sprawą re­wo­lu­cji jego za­in­te­re­so­wa­nia prze­nio­sły się z astro­no­mii na ba­da­nia spo­łeczne, do któ­rych wniósł me­tody z wcze­śniej­szej pracy.

W 1835 roku, pięć lat po re­wo­lu­cji, Qu­ete­let opu­bli­ko­wał swoje naj­słyn­niej­sze dzieło: On Man and the De­ve­lop­ment of His Fa­cul­ties, or Es­say on So­cial Phy­sics [O czło­wieku i roz­woju jego zdol­no­ści, czyli roz­prawa o fi­zyce spo­łecz­nej][3]. Szu­ka­jąc po­rządku w spo­łe­czeń­stwie po nie­daw­nych za­wi­ro­wa­niach, Qu­ete­let za­sto­so­wał do opisu lu­dzi krzywą błędu po­mia­ro­wego za­czerp­niętą z me­to­do­lo­gii ba­dań astro­no­micz­nych. Zwa­żyw­szy róż­nicę w ro­dzaju da­nych, nie było wcale oczy­wi­ste, że ten po­mysł się uda. Okre­śla­nie po­ło­że­nia gwiazd to w końcu nie to samo, co na przy­kład mie­rze­nie wzro­stu czło­wieka. Nie ist­nieje „wła­ściwy” wzrost, jest tylko pewna śred­nia wy­li­czana na pod­sta­wie war­to­ści naj­bar­dziej po­wszech­nie wy­stę­pu­ją­cej w ca­łej po­pu­la­cji. Co jed­nak ważne, z astro­no­micz­nego ro­zu­mie­nia prawdy i błędu wy­ni­kało, że nor­mal­ność u lu­dzi to coś pra­wi­dło­wego, a nie tylko śred­nia. Ci, któ­rzy nie mie­ścili się w ide­ale normy, zo­stali za­kwa­li­fi­ko­wani jako błędy – tyle że tym ra­zem nie cho­dziło o błąd w ob­li­cze­niach astro­noma, lecz o po­myłkę Boga lub na­tury.

Wy­kres z książki Qu­ete­leta z 1835 roku po­świę­co­nej fi­zyce spo­łecz­nej. Wi­dać na nim dość nor­malny roz­kład (w tym przy­padku – roz­kład umie­jęt­no­ści czy­ta­nia w po­pu­la­cji) i bar­dziej wy­krzy­wioną li­nię, ma­jącą w za­ło­że­niu od­zwier­cie­dlić skłon­ność do po­peł­nia­nia prze­stępstw wśród osób w róż­nym wieku.

W ten spo­sób je­den pro­sty wy­kres za­po­cząt­ko­wał na­ukową ob­se­sję na punk­cie nor­mal­no­ści. Wy­kres w kształ­cie dzwonu na­dal funk­cjo­nuje w na­ukach spo­łecz­nych i na­uce o ży­ciu – pew­nie zresztą mgli­ście pa­mię­ta­cie go ze szkoły. Jego hi­sto­ria po­zwala zro­zu­mieć, jak bar­dzo roz­kład nor­mal­no­ści od­da­lił się od pier­wot­nych za­ło­żeń. Na wy­miary czło­wieka wpływa wiele czyn­ni­ków, które nie mają nic wspól­nego z po­ło­że­niem gwiazd. Weźmy na przy­kład wzrost. W Wiel­kiej Bry­ta­nii Pan Prze­ciętny mie­rzy 175 cen­ty­me­trów, a Pani Prze­ciętna – 161[4]. Około 90 pro­cent po­pu­la­cji do­ro­słych mie­ści się w od­le­gło­ści dwóch od­chy­leń stan­dar­do­wych od tej war­to­ści – czyli od 162,5 do 185,5 cen­ty­me­tra u męż­czyzn i od 150 do 173 cen­ty­me­trów u ko­biet. Oczy­wi­ście 95 pro­cent po­pu­la­cji to zde­cy­do­wa­nie nie wszy­scy. W tym za­kre­sie nie miesz­czą się po­nad 3 mi­liony miesz­kań­ców i miesz­ka­nek Wiel­kiej Bry­ta­nii – to wię­cej niż cała po­pu­la­cja Bar­ba­dosu, Bru­nei, Dżi­buti, Luk­sem­burga i Malty ra­zem wzięta. A co z Osobą Prze­ciętną? W tego typu ba­da­niach osoby nie­bi­na­rne i gen­der fluid są cał­ko­wi­cie nie­wi­do­czne – to pierw­szy przy­kład tego, jak sta­ty­styki nor­mal­no­ści uprzy­wi­le­jo­wują je­den okre­ślony spo­sób opisu po­pu­la­cji.

Gra­nice i kształt na­szego dzwo­no­wa­tego wy­kresu są uza­leż­nione od tego, jaką grupę pod­da­jemy po­mia­rom. Je­śli na jed­nej skali umie­ścimy różne płcie, otrzy­mamy inny wy­nik[2*][5]. Bę­dzie on też inny dla róż­nych grup et­nicz­nych i osób w róż­nym wieku. Do­dat­kowo działa jesz­cze gra­wi­ta­cja: po­miar wzro­stu da nieco inny wy­nik po prze­bu­dze­niu, a inny pod ko­niec dnia. Astro­na­uci na or­bi­cie są wy­żsi na­wet o pięć cen­ty­me­trów, bo kręgi ich krę­go­słu­pów roz­sze­rzają się i roz­luź­niają.

Ła­two można się prze­ko­nać, że po­miar po­zor­nie obiek­tywny – jak po­miar wzro­stu – jest czymś znacz­nie mniej oczy­wi­stym, niżby się wy­da­wało. A jed­nak krzywa dzwo­nowa na­dal jest w po­wszech­nym uży­ciu i służy do opi­sy­wa­nia cech ca­łych po­pu­la­cji – i to mimo że jej twór­com wpa­tru­ją­cym się w niebo przez te­le­skopy ni­gdy nie przy­szło do głowy, żeby wy­ko­rzy­stać ją do mie­rze­nia lu­dzi. A już na pewno nie do mie­rze­nia nor­mal­no­ści.

Prze­ciętny czło­wiek

A za­tem jak i dla­czego lu­dzie za­częli przy­kła­dać do sie­bie ka­te­go­rię nor­mal­no­ści? Przed drugą de­kadą XIX wieku nikt nie uży­wał słowa „nor­malny” do okre­śla­nia sie­bie ani in­nych osób. Na­ukowcy i le­ka­rze też nie opi­sy­wali lu­dzi w ten spo­sób. Był to ter­min za­re­zer­wo­wany do opisu ką­tów, rów­nań i wzo­rów w ma­te­ma­tyce. To nie lu­dzie byli nor­malni, ale li­nie i ob­li­cze­nia.

Być może ist­niały sy­gnały su­ge­ru­jące, że zmie­nia się ro­zu­mie­nie nor­mal­no­ści. Gdy kilka lat temu w cza­sie ba­dań nad po­cząt­kami po­ję­cia nor­mal­no­ści uda­łam się do Gan­dawy, tra­fi­łam na ulicę Nor­ma­al­scho­ol­straat. Oczy­wi­ście zro­bi­łam so­bie sel­fie pod ta­bliczką z jej na­zwą. Pierw­szą „szkołę nor­malną” otwarto w Wied­niu w 1771 roku, a dwa­dzie­ścia lat póź­niej za­ło­żono tę naj­bar­dziej znaną, czyli pa­ry­ską École Nor­male. Uwa­żano wów­czas, że te pla­cówki wzo­rowo re­ali­zują pro­gram edu­ka­cyjny, choć dziś w kon­ty­nen­tal­nej Eu­ro­pie i w Sta­nach Zjed­no­czo­nych po­ję­cie nor­mal school od­nosi się zwy­kle do jed­no­stek kształ­cą­cych na­uczy­cieli. W 1865 roku mia­steczko Nor­mal w Il­li­nois otrzy­mało na­zwę wła­śnie od znaj­du­ją­cej się tam szkoły. Taka sama jest hi­sto­ria więk­szo­ści miast i mia­ste­czek no­szą­cych tę na­zwę – tylko w Sta­nach Zjed­no­czo­nych są ta­kie cztery. Póź­niej­sze zna­cze­nie okre­śle­nia nor­mal school wzięło się z prze­świad­cze­nia, że ab­sol­we­nci „szkół nor­mal­nych” stają się zna­ko­mi­tym wzo­rem do na­śla­do­wa­nia dla młod­szych po­ko­leń.

Naj­wy­bit­niej­szym po­my­słem Qu­ete­leta było po­ję­cie „prze­ciętny czło­wiek” (l’homme moyen). Ana­liza sta­ty­styczna pod­su­nęła mu wnio­sek, że to wła­śnie jest naj­bar­dziej praw­dziwy re­pre­zen­tant ga­tunku ludz­kiego. Pod­czas gdy my gar­dzimy prze­cięt­niac­twem, Qu­ete­le­towi to, co prze­ciętne, ja­wiło się jako ideał. „Każda ce­cha w pew­nych roz­sąd­nych ra­mach jest w grun­cie rze­czy do­bra – twier­dził. – Zła staje się, gdy skraj­nie od­dala się od śred­niej”[6].

Żeby wy­li­czyć śred­nie war­to­ści, po­trze­bo­wał po­rząd­nej próby do ba­dań – wy­śmie­ni­cie spraw­dziło się tu woj­sko. Nasz bel­gij­ski sta­ty­styk wziął pod lupę opu­bli­ko­wane ze­sta­wie­nie ob­wodu klatki pier­sio­wej 5738 szkoc­kich żoł­nie­rzy. Jak utrzy­my­wał Qu­ete­let, wy­kres pre­zen­tu­jący wy­miary po­szcze­gól­nych męż­czyzn ma taki sam kształt, jaki mia­łoby przed­sta­wie­nie 5738 nieco błęd­nie prze­pro­wa­dzo­nych po­mia­rów ob­wodu klatki pier­sio­wej jed­nej osoby[3*]. To ozna­czało, że żoł­nie­rze stali się błę­dami na krzy­wej błędu po­mia­ro­wego. Nie tyle od­da­lali się od śred­niej, ile sta­no­wili nie­do­sko­nałe ko­pie ide­al­nego czło­wieka, „jakby mie­rzone klatki pier­siowe były wzo­ro­wane na syl­we­tce tego sa­mego męż­czy­zny”[7]. Krzywa błędu po­mia­ro­wego prze­stała być tylko sta­ty­styczną miarą praw­do­po­do­bień­stwa – stała się pra­wem na­tury. Każde od­chy­le­nie od normy było uzna­wane za błąd, nie­zgod­ność z ide­ałem czło­wieka wy­my­ślo­nego przez Stwórcę (w prze­ci­wień­stwie do wielu póź­niej­szych piew­ców nor­mal­no­ści Qu­ete­let nie był bo­wiem ate­istą).

Es­te­tyczne ide­ały Qu­ete­leta i ba­da­nia spo­łeczne miały punkt styczny w po­staci jego za­in­te­re­so­wa­nia sztuką, a szcze­gól­nie rzeźbą. Swo­ich szkoc­kich żoł­nie­rzy na­zy­wał ży­wymi po­są­gami, a ich zróż­ni­co­wane wy­miary uzna­wał za lekko zde­for­mo­wane ko­pie po­cho­dzą­cej z około 100 roku p. n. e. rzeźby Szer­mierz Bor­ghese[8]. Rów­nież w roz­pra­wach na­uko­wych pi­sał o ludz­kim ciele, po­słu­gu­jąc się ter­mi­nami ty­po­wymi dla opisu dzieła sztuki – od rzeźb z an­tycz­nej Gre­cji po re­ne­sans. Jego upodo­ba­nie do fi­zycz­nej formy wy­pły­wało z in­spi­ra­cji re­ne­san­so­wymi twór­cami: Le­onar­dem da Vinci i Mi­cha­łem Anio­łem, a także trak­ta­tem nie­miec­kiego ma­la­rza i gra­fika Al­brechta Dürera o pro­por­cjach ciała czło­wieka[9]. Wśród no­ta­tek w ar­chi­wum Qu­ete­leta można zna­leźć po­rów­na­nia egip­skich mu­mii i miesz­kań­ców dzie­więt­na­sto­wiecz­nej Bel­gii do We­nus Me­dy­cej­skiej.

O ile jed­nak re­ne­san­sowi twórcy czę­sto po­szu­ki­wali nie tylko ide­ału, ale też róż­no­rod­no­ści (wśród wcze­snych szki­ców Le­onarda da Vinci znaj­do­wały się „liczne po­pier­sia star­szych ko­biet i liczne głowy star­szych męż­czyzn”[10]), o tyle w cza­sach Qu­ete­leta na­ukowa ob­se­sja do­sko­na­ło­ści i ar­ty­stycz­nego ide­ału pro­wa­dziła do za­in­te­re­so­wa­nia prze­cięt­no­ścią. An­tyczne ide­ały za­sty­głe w kru­szą­cych się po­są­gach na­wią­zy­wały nie tylko do wie­dzy sta­ty­stycz­nej, ale też do zwy­kłego ży­cia. Ów­cze­śni krawcy wzo­ro­wali się na rzym­skiej fi­gu­rze Apolla Bel­we­der­skiego – tego sa­mego, któ­rego dziś przy odro­bi­nie szczę­ścia można doj­rzeć znad głów tłu­mów od­wie­dza­ją­cych Mu­zea Wa­ty­kań­skie[11]. Praw­dziwe ciała lu­dzi rzadko pa­so­wały do tych wy­mia­rów.

Choć Qu­ete­let twier­dził, że prze­ciętny czło­wiek jest od­bi­ciem przy­rody, w póź­niej­szych cza­sach Eu­ro­pej­czy­ków za­czął mar­twić roz­ziew po­mię­dzy tym, co ob­ser­wo­wali wo­kół sie­bie, a kla­sycz­nym ide­ałem wzro­stu, syl­we­tki i wy­glądu. Z prze­ra­że­niem stwier­dzili, że nor­mal­ność nie jest już ce­chą prze­cięt­nego czło­wieka (o ile kie­dy­kol­wiek nią była), ale czymś, co po­winno ist­nieć, choć w rze­czy­wi­sto­ści nie­czę­sto się zda­rza. Qu­ete­let twier­dził, że w do­sko­na­łym ciele „prze­cięt­nego czło­wieka” mieszka do­sko­nały mo­ral­nie umysł, a póź­niejsi ba­da­cze łą­czyli nie­mo­ral­ność, głu­potę i cho­roby z nie­ty­po­wym wy­glą­dem ciała.

Przed­sta­wia­jąc ce­chy czło­wieka na krzy­wej błędu po­mia­ro­wego, Qu­ete­let nie tylko od­niósł sta­ty­styczne ba­da­nia nad prze­cięt­no­ścią do zja­wisk spo­łecz­nych. Za­po­cząt­ko­wał też po­gląd, że każde od­chy­le­nie od środka dzwo­no­wa­tego wy­kresu to za­bu­rze­nie. Jego „prze­ciętny czło­wiek” stał się pierw­szym czło­wie­kiem „nor­mal­nym”. Jed­no­cze­śnie „prze­ciętny czło­wiek” był jed­nak pew­nym pa­ra­dok­sem: sta­no­wił za­ra­zem od­bi­cie na­tury oraz ideał, do któ­rego ludz­kość po­winna dą­żyć: nie­ska­zi­telne ciało i umysł, a także do­sko­nałe zdro­wie.

Re­jestr zdro­wia

Co jest prze­ci­wień­stwem nor­mal­no­ści? Cóż, to za­leży od kon­tek­stu. Je­śli nor­mal­ność ma ozna­czać prze­cięt­ność, prze­ci­wień­stwem by­łaby skraj­ność lub wy­jąt­ko­wość. Je­śli nor­mal­ność to po­wszech­ność, an­to­ni­mem by­łaby nie­zwy­kłość lub dziw­ność. W me­dy­cy­nie prze­ci­wień­stwem nor­mal­no­ści jest pa­to­lo­gia. Je­śli stan nor­malny to zdro­wie, jego brak ozna­cza cho­robę.

To sko­ja­rze­nie ist­nieje w me­dy­cy­nie od lat dwu­dzie­stych XIX wieku. Od tej pory le­ka­rze za­częli tak wła­śnie ro­zu­mieć zdro­wie i cho­robę. Hi­sto­rycy Pe­ter Cryle i Eli­za­beth Ste­phens uwa­żają, że do­piero w XX wieku okre­śle­nie „nor­mal­ność” we­szło do po­wszech­nego uży­cia – wcze­śniej po­ję­cie nor­mal­no­ści jako sta­ty­stycz­nej prze­cięt­nej mie­szało się z jego ro­zu­mie­niem jako ide­al­nego stanu zdro­wia[12]. Od­tąd dy­cho­to­mia nor­mal­no­ści i pa­to­lo­gii kształ­to­wała po­dej­ście do ciała i umy­słu, do ży­cia płcio­wego i roz­woju dziecka.

Może to wła­śnie w me­dy­cy­nie naj­bar­dziej pro­ble­ma­tyczne jest dziś dla nas py­ta­nie: „co jest nor­malne?”. Za­sta­na­wiamy się, czy fakt, że nie je­ste­śmy nor­malni, ozna­cza, że cier­pimy na ja­kąś cho­robę. Tro­ska o zdro­wie ca­łych po­pu­la­cji była jed­nym z głów­nych po­wo­dów, dla któ­rych na po­czątku XIX wieku za­czę­li­śmy zde­cy­do­wa­nie in­ten­syw­niej zbie­rać dane sta­ty­styczne. Ob­se­sja na punk­cie liczb wy­bu­chła w cza­sie wiel­kiej epi­de­mii cho­lery, która zdzie­siąt­ko­wała Eu­ropę za­le­d­wie kilka lat przed tym, jak Adol­phe Qu­ete­let przed­sta­wił światu swoją wi­zję „prze­cięt­nego czło­wieka”.

15 wrze­śnia 1832 roku cho­lera do­tarła do szkoc­kiego mia­sta tar­go­wego Dum­fries, po­ło­żo­nego kil­ka­dzie­siąt ki­lo­me­trów od gra­nicy z An­glią. In­fek­cja bak­te­ryjna roz­prze­strze­nia­jąca się przez za­nie­czysz­czoną wodę wy­wo­ły­wała gwał­towną bie­gunkę, nie­rzadko pro­wa­dzącą do śmierci. Z po­czątku za­raza roz­wi­jała się po­woli i każ­dego dnia umie­rała tylko jedna osoba. Trzy­dzie­ści pięć lat póź­niej Wil­liam McDo­wall, re­dak­tor miej­sco­wej ga­zety, za­uwa­żył, że „to spora śmier­tel­ność jak na dzie­się­cio­ty­sięczne mia­sto, ale nie ma jesz­cze po­wodu do wiel­kiego nie­po­koju”[13]. Po­rów­na­nie wskaź­nika śmier­tel­no­ści w cza­sie epi­de­mii ze „zwy­kłym” sta­nem rze­czy było no­wo­ścią – do tam­tej pory nie my­ślano w taki spo­sób o zgo­nach wy­wo­ła­nych roz­prze­strze­nia­jącą się cho­robą.

McDo­wall uro­dził się w 1815 roku i w cza­sie epi­de­mii był na­sto­lat­kiem. Do­brze pa­mię­tał pa­nikę, która wów­czas wy­bu­chła, i w ob­ra­zowy spo­sób opi­sał ją w swo­jej książce. We­dług jego opo­wie­ści 25 wrze­śnia od­no­to­wano czter­na­ście no­wych przy­pad­ków i dzie­więć zgo­nów, a „wszy­scy czuli, że ota­cza ich praw­dziwa za­raza, i drżeli ze stra­chu”. Za­mknięto szkoły, na każ­dej ulicy można było zo­ba­czyć ka­ra­wany, a ko­ścioły opu­sto­szały, bo miesz­kańcy bali się, że w po­bliżu gro­bów będą na­ra­żeni na cho­robę. 3 paź­dzier­nika „śmierć bez­li­to­śnie dzie­siąt­ko­wała mia­sto”, nad któ­rym za­wi­sła ciemna chmura ni­czym „ogromny kir”. Do końca epi­de­mii zdia­gno­zo­wano 837 przy­pad­ków cho­lery, a po­nad po­łowa cho­rych (421 osób) zmarła. Na pod­sta­wie liczby wy­pro­du­ko­wa­nych tru­mien McDo­wall sza­cuje jed­nak, że śmier­tel­ność się­gała na­wet 550 przy­pad­ków – było to po­nad 5 pro­cent lud­no­ści mia­sta.

Je­śli spoj­rzeć na liczbę ofiar, zda­rze­nia w Dum­fries nie były ni­czym no­wym. No­wo­ścią było na­to­miast re­je­stro­wa­nie kon­kret­nych liczb. W ca­łej Eu­ro­pie po­da­wano liczbę śmierci spo­wo­do­wa­nych epi­de­mią cho­lery. Zja­wi­sko to fi­lo­zof Ian Hac­king na­zwał „la­winą dru­ko­wa­nych liczb”, która miała cha­rak­te­ry­zo­wać trze­cią, czwartą i piątą de­kadę XIX wieku[14]. Od spi­sów lud­no­ści po re­je­stry kry­mi­na­lne, ze­sta­wie­nia zwią­zane ze szkol­nic­twem, dane o cho­ro­bach psy­chicz­nych i fi­zycz­nych – in­for­ma­cje sta­ty­styczne za­częły być wów­czas po­wszech­nie ro­zu­miane i zy­skały ogromną po­pu­lar­ność.

Nie by­łoby jed­nak prawdą stwier­dze­nie, że wła­śnie wtedy po raz pierw­szy za­pi­sano dane do­ty­czące śmier­tel­no­ści. Już na po­czątku XVII wieku na ła­mach pu­bli­ko­wa­nych co ty­dzień „Lon­don Bills of Mor­ta­lity” in­for­mo­wano miesz­kań­ców, ile osób zmarło z róż­nych przy­czyn w ca­łym mie­ście (można tam zna­leźć sze­roki wa­chlarz przy­czyn śmierci – od kolki, przez skręt ki­szek, po ro­baki) i ogła­szano wy­bu­chy epi­de­mii dżumy. W XIX wieku zbie­ra­nie da­nych sta­ty­stycz­nych we­szło jed­nak w Eu­ro­pie na zu­peł­nie nowy po­ziom. W 1801 roku prze­pro­wa­dzono pierw­szy spis po­wszechny w Wiel­kiej Bry­ta­nii i we Fran­cji. W la­tach dwu­dzie­stych XIX wieku we Fran­cji i w Bel­gii na­ro­dziła się tra­dy­cja sto­so­wa­nia me­tod nu­me­rycz­nych w ba­da­niach spo­łecz­nych. W 1832 roku w Wiel­kiej Bry­ta­nii za­ło­żono pań­stwowy urząd sta­ty­styczny[15]. Od te­raz moż­liwe było po­rów­ny­wa­nie zmian w licz­bie zgo­nów i na­ro­dzin z „nor­mal­nym” sta­nem w da­nej po­pu­la­cji.

Po­tężne ma­chiny biu­ro­kra­tyczne, które umoż­li­wiały zbie­ra­nie da­nych, w ogrom­nym stop­niu wpły­nęły na roz­po­wszech­nie­nie się po­ję­cia nor­mal­no­ści. Kon­cep­cja „prze­cięt­nego czło­wieka” zo­stała oparta na ana­li­zie sta­ty­stycz­nej oraz na ol­brzy­mich ilo­ściach da­nych o po­pu­la­cji. Choć o róż­nych spo­so­bach zbie­ra­nia tych in­for­ma­cji w róż­nych kra­jach można dys­ku­to­wać (tak jak to się działo na po­czątku pan­de­mii CO­VID-19 w 2020 roku), samo prze­ko­na­nie, że liczby są ważne, nie bu­dzi dziś kon­tro­wer­sji. Nie było jed­nak wcale ta­kie oczy­wi­ste przed XIX wie­kiem.

Rzecz ja­sna w tym stu­le­ciu sta­ty­styk nie tylko Qu­ete­let upa­try­wał war­tość w prze­cięt­no­ści czy zwy­czaj­no­ści. We Fran­cji na przy­kład w la­tach dwu­dzie­stych XIX wieku na wy­kłady Fra­nçois-Jo­se­pha-Vic­tora Bro­us­sais’go, który wy­ja­śniał, czym różni się nor­malny stan zdro­wia od stanu cho­ro­bo­wego, ścią­gały tłumy. Le­karz, a za­ra­zem cha­ry­zma­tyczny re­wo­lu­cjo­ni­sta i li­be­rał, twier­dził, że nie ist­nieją po­szcze­gólne in­fek­cje, a każdą cho­robę wy­wo­łuje nie­do­sta­teczne lub nad­mierne po­draż­nie­nie tka­nek[16]. Jak to po la­tach ujął fi­lo­zof Au­gu­ste Comte: „Aż do tej pory [przed Bro­us­sais’m] przyj­mo­wano, że sta­nem pa­to­lo­gicz­nym rzą­dzą inne prawa niż sta­nem nor­mal­nym, tak że ba­da­nie jed­nego nie miało żad­nego związku z ba­da­niem dru­giego”[17].

Po Bro­us­sais’m na nor­malny i pa­to­lo­giczny stan zdro­wia pa­trzono czę­ściej jak na pewne spek­trum, a nie zero-je­dyn­kowo. Ta­kie uję­cie daje się wy­god­nie przed­sta­wić w po­staci krzy­wej dzwo­no­wej.

Pro­po­zy­cja no­wego ro­zu­mie­nia me­dy­cyny wzbu­dziła nie­małe kon­tro­wer­sje i wy­da­wała się nie­zwy­kle no­wo­cze­sna. Su­ge­ro­wana me­toda le­cze­nia nie była jed­nak no­wo­ścią – słu­cha­cze Bro­us­sais’go do­sko­nale ją znali. Z uwagi na wiarę w moc upusz­cza­nia krwi fran­cu­ski le­karz do­ro­bił się przy­domku „wam­pir me­dy­cyny”. W dru­giej de­ka­dzie XIX wieku cała Fran­cja sza­lała na punk­cie pi­ja­wek, które były na­wet ha­fto­wane na su­kien­kach (tak zwa­nych ro­bes à la Bro­us­sais)[18]. Dziś na­zwa­li­by­śmy Bro­us­sais’go szar­la­ta­nem, ale warto so­bie uświa­do­mić, że on na­prawdę wie­rzył w lecz­ni­czą moc tych krwio­pij­czych istot. Sam re­gu­lar­nie upusz­czał so­bie krew, by od­czuć ulgę w roz­ma­itych do­le­gli­wo­ściach. Le­kar­stwem na nie­straw­ność miało być na przy­kład przy­sta­wie­nie od pięć­dzie­się­ciu do sześć­dzie­się­ciu pi­ja­wek.

Choć to wła­śnie dzięki pi­jaw­kom Bro­us­sais zdo­był roz­głos (i zo­stał bo­ha­te­rem licz­nych ko­mik­sów), jego nowy po­mysł na me­dy­cynę nie zy­skał wiel­kiej sławy. W kra­jach in­nych niż fran­cu­sko­ję­zyczne jego po­glądy uzna­wano za po­dej­rzane z po­wodu złych sko­ja­rzeń: upusz­cza­nie krwi za po­mocą pi­ja­wek wy­da­wało się ma­ka­brycz­nym echem re­wo­lu­cji fran­cu­skiej[19]. We Fran­cji i Bel­gii zna­leźli się wpraw­dzie ba­da­cze skłonni przy­jąć kon­cep­cję nor­mal­nego stanu zdro­wia za­pro­po­no­waną przez Bro­us­sais’go, lecz jej po­pu­lar­ność ogra­ni­czała się z po­czątku wła­śnie do tych kra­jów. Sławę w ca­łej Eu­ro­pie zy­skała do­piero wów­czas, gdy w sprawę za­an­ga­żo­wał się Au­gu­ste Comte.

Ka­ry­ka­tura przed­sta­wia­jąca Bro­us­sais’go, który na­ka­zuje pie­lę­gniarce przy­sta­wić ko­lejne pięć­dzie­siąt pi­ja­wek pa­cjen­towi, a on wy­ja­śnia, że nie zo­stała w nim już ani jedna kro­pla krwi (bez daty – praw­do­po­dob­nie po 1832 roku).

Comte żył w tych sa­mych cza­sach co Qu­ete­let. Uro­dził się za­le­d­wie dwa lata po bel­gij­skim sta­ty­styku, 19 stycz­nia 1798 roku, w Mont­pel­lier – nie­da­leko po­łu­dnio­wych wy­brzeży Fran­cji.

Rów­nież na Comte’a ogromny wpływ wy­warła re­wo­lu­cja. Jed­nym z głów­nych pro­ble­mów, któ­rymi się in­te­re­so­wał, było to, w jaki spo­sób na­leży prze­or­ga­ni­zo­wać spo­łe­czeń­stwo w no­wej epoce. Wpro­wa­dził na­wet świecką formę re­li­gii zwaną po­zy­ty­wi­zmem[20].

Comte twier­dził, że kon­cep­cja Bro­us­sais’go za­słu­guje na świa­towe uzna­nie (po­dob­nie wcze­śniej Qu­ete­let spo­pu­la­ry­zo­wał krzywą błędu po­mia­ro­wego sto­so­waną w astro­no­mii). W 1828 roku fi­lo­zof za­po­znał się z nową pu­bli­ka­cją le­ka­rza, On Ir­ri­ta­tion and Mad­ness [O po­draż­nie­niu i sza­leń­stwie] i przy­chy­lił się do stwier­dze­nia, że stany cho­ro­bowe biorą się ze zbyt ma­łego lub zbyt du­żego na­tę­że­nia czyn­ni­ków wła­ści­wych dla nor­mal­nego stanu zdro­wia. Me­cha­nizm ten miał do­ty­czyć nie tylko cho­rób we­wnętrz­nych – zda­niem Comte’a można go było za­sto­so­wać do wy­ja­śnie­nia wszyst­kiego.

Fi­lo­zof miał oso­bi­ste po­wody, by za­in­te­re­so­wać się trak­ta­tem Bro­us­sais’go, mia­no­wi­cie sam nie­długo wcze­śniej zma­gał się z epi­zo­dem psy­cho­tycz­nym. 12 kwiet­nia 1826 roku przy­ja­ciele i ko­le­dzy z pracy Comte’a (we­dług bio­grafa Comte’a był wśród nich rów­nież Bro­us­sais) ocze­ki­wali przed jego miesz­ka­niem na czwarty wy­kład z trwa­ją­cego cały rok cy­klu[21]. Ro­lety były spusz­czone, a drzwi za­mknięte. Tłum po­woli się prze­rze­dzał – słu­cha­cze uznali, że wy­kła­dowca mu­siał za­cho­ro­wać. W na­stęp­nym ty­go­dniu kilku zna­jo­mych otrzy­mało od Comte’a cha­otycz­nie na­pi­sane li­ściki. W końcu jego żona Ca­ro­line – była praczka, którą młody fi­lo­zof po­ślu­bił w lu­tym po­przed­niego roku – zna­la­zła męża na przed­mie­ściach Mont­mo­rency, czyli w jego ulu­bio­nej czę­ści Pa­ryża. Wła­śnie usi­ło­wał pod­pa­lić swój po­kój ho­te­lowy. Ca­ro­line uznała, że osza­lał. 18 kwiet­nia Comte’owi po­sta­wiono dia­gnozę ma­nii i przy­jęto go do pry­wat­nego szpi­tala psy­chia­trycz­nego.

Po­dano mu środki uspo­ka­ja­jące i upew­niono się, że nie bę­dzie sta­no­wił dla ni­kogo za­gro­że­nia. Był nad­po­bu­dliwy emo­cjo­nal­nie, a żeby zła­go­dzić jego stan, prze­pi­sano mu ką­piele, zimne na­try­ski oraz – a jakże – te­ra­pię pi­jaw­kami. Choć za­sto­so­wano naj­bar­dziej no­wo­cze­sne le­cze­nie, 2 grud­nia uznano, że jego przy­pa­dek jest nie­ule­czalny, i Comte zo­stał wy­pi­sany ze szpi­tala. W dro­dze do domu po­wie­dział żo­nie i przy­ja­cio­łom, że Pont d’Au­ster­litz to tak na­prawdę Złoty Róg w Kon­stan­ty­no­polu. Gdy ktoś zwró­cił mu uwagę, Comte go ude­rzył. W domu Au­gu­ste z ni­kim nie roz­ma­wiał i cią­gle prze­by­wał sam, po­grą­żony w ro­je­niach. W cza­sie sprzeczki z żoną i matką przy obie­dzie fi­lo­zof usi­ło­wał po­de­rżnąć so­bie gar­dło no­żem sto­ło­wym. Ca­ro­line zde­cy­do­wała się na bar­dzo, jak na tamte czasy, nie­sztam­powe roz­wią­za­nie: usu­nęła z domu wszystko, co mo­gło su­ge­ro­wać cho­robę psy­chiczną. Zwol­niła osobę opie­ku­jącą się Au­gu­ste’em, którą przy­słał jego psy­chia­tra, i po­zbyła się krat z okien. Za­częła za­ży­wać te same leki, żeby mąż nie do­szedł do wnio­sku, że trak­tuje go w szcze­gólny spo­sób. Jak twier­dziła, po­prawa na­stą­piła na­tych­miast, a po sze­ściu ty­go­dniach Ca­ro­line uznała, że Au­gu­ste wy­zdro­wiał cał­ko­wi­cie.

Gdyby tylko mo­gło być tak ła­two. W rze­czy­wi­sto­ści po­wrót do zdro­wia za­jął fi­lo­zo­fowi dwa lata, przy czym prze­szedł on ciężką de­pre­sję, a na po­czątku 1827 roku pod­jął próbę sa­mo­bój­czą[22]. Mniej wię­cej w tym cza­sie na­pi­sał pracę po­świę­coną trak­ta­towi Bro­us­sais’go, dzie­ląc się tym, co dało mu „wła­sne do­świad­cze­nie”[23]. To wła­śnie te prze­ży­cia spra­wiły, że za­czął po­dzie­lać po­gląd o płyn­nej gra­nicy mię­dzy nor­mal­no­ścią a jej bra­kiem.

Co ozna­czała ta zmiana spo­sobu my­śle­nia? We­dług Comte’a stany nor­malne i pa­to­lo­giczne do­ty­czą nie tylko zdro­wia. Każde ludz­kie dzia­ła­nie, każdy zwy­czaj, każdy na­wyk, każde prze­ko­na­nie i każde po­ję­cie można przed­sta­wić na ta­kiej sa­mej skali. Do tej pory osoby za­cho­wu­jące się nie­zgod­nie z przy­ję­tymi w ich spo­łecz­no­ści stan­dar­dami były wy­śmie­wane i od­trą­cane. Po­gląd, że każde od­chy­le­nie od normy ozna­cza cho­robę, po­głę­bił po­trzebę do­sto­so­wa­nia się do owej normy. Zmiana ozna­czała też – choć nie to było za­my­słem Comte’a – że kon­wen­cje spo­łeczne są usta­lone raz na za­wsze.

Ocze­ki­wa­nia spo­łeczne zmie­niają się jed­nak bez­u­stan­nie. Każdy pew­nie wi­dział po­pu­larne w so­cial me­diach memy z wy­li­cze­niem przy­czyn, dla któ­rych można było tra­fić do szpi­tala psy­chia­trycz­nego w cza­sach wik­to­riań­skich: od po­świę­ca­nia zbyt dłu­giego czasu na na­ukę po za­wód mi­ło­sny. Wpraw­dzie li­sty te są my­lące – le­ka­rze wska­zy­wali, że tego ro­dzaju sy­tu­acje mogą pro­wa­dzić do nie­ty­po­wych sta­nów umy­słu, ta­kich jak me­lan­cho­lia, uro­je­nia czy ma­nia, a nie są do­wo­dem cho­roby jako ta­kiej – lecz z pew­no­ścią po­ka­zują, że nie­stan­dar­dowe za­cho­wa­nie ozna­cza co in­nego w każ­dej epoce, w za­leż­no­ści od ak­tu­al­nie pa­nu­ją­cej kon­wen­cji spo­łecz­nej. Je­śli ko­biety in­te­re­so­wały się na­uką – a zwłasz­cza czy­tały tek­sty me­dyczne lub sta­ro­żytne – uzna­wano, że ich za­cho­wa­nie jest nie­bez­pieczne. Nie­ustan­nie mnie to bawi, je­stem w końcu ko­bietą zaj­mu­jącą się na­ukowo hi­sto­rią me­dy­cyny. Gdy w 1898 roku Edith Cot­ton od­mó­wiła no­sze­nia ka­pe­lu­sza, zin­ter­pre­to­wano jej za­cho­wa­nie jako oznakę cho­roby psy­chicz­nej, bo je­śli ko­bieta cho­dziła poza do­mem bez na­kry­cia głowy, było to od­bie­rane jako coś nie­wła­ści­wego i nie­przy­zwo­itego[24]. Od­kąd w 1881 roku zmarła jej matka, Amy Dor­rell, ko­bieta „nie­ustan­nie prze­sia­dy­wała w ko­ściele” i „cią­gle czy­tała Bi­blię” – ta­kie za­cho­wa­nie by­łoby nor­malne we wcze­śniej­szych stu­le­ciach lub w in­nych, bar­dziej re­li­gij­nych spo­łe­czeń­stwach[25]. Le­ka­rze z póź­nej epoki wik­to­riań­skiej po­świę­cali sporo uwagi gra­nicy po­mię­dzy eks­cen­trycz­no­ścią a obłę­dem, a dzięki Bro­us­sais’mu i Comte’owi nie ule­gało już wąt­pli­wo­ści, że oba te stany są ze sobą po­łą­czone i sta­no­wią różne war­to­ści na wy­kre­sie krzy­wej zdro­wia[26].

Na spek­trum roz­cią­ga­ją­cym się od eks­cen­trycz­no­ści do obłędu i od zdro­wia do cho­roby można było za­zna­czyć nie tylko stan kon­kret­nych osób. W po­dob­nym cza­sie roz­po­czął się bar­dziej mroczny roz­dział w hi­sto­rii nor­mal­no­ści. Opi­nia o tym, kto jest nor­malny – i ja­kiego ro­dzaju za­cho­wa­nia i opi­nie są ak­cep­to­walne – mo­gła do­ty­czyć rów­nież ca­łych grup i spo­łecz­no­ści. Po­nie­waż hi­sto­ria nor­mal­no­ści to rów­no­cze­śnie dzieje wy­klu­cze­nia, nie­rzadko zaj­mo­wano się przy­na­leż­no­ścią kla­sową i ra­sową, płcią i prze­ko­na­niami re­li­gij­nymi. Ba­da­cze dzia­łali „ce­lem po­twier­dze­nia lep­szego okre­śle­nia praw so­cjo­lo­gicz­nych”, by zro­zu­mieć, a na­stęp­nie za­cząć kon­tro­lo­wać mo­ral­ność i spo­sób ro­zu­mo­wa­nia lu­dzi[27].

Gra­nice nor­mal­no­ści

20 grud­nia 1899 roku w cza­sie lek­tury „The Ti­mes” pi­sarz Wil­liam Cor­ner ucie­szył się na wi­dok ogło­sze­nia o na­bo­rze ochot­ni­ków do walki w Afryce Po­łu­dnio­wej. Choć sam pi­sał, że woli „nie przy­zna­wać, o ile lat prze­kro­czył wiek, w któ­rym można się za­cią­gnąć i sku­tecz­nie wal­czyć” we­dług War Of­fice, wy­działu bry­tyj­skiego rządu od­po­wie­dzial­nego za ad­mi­ni­stra­cję ar­mii, na­tych­miast po­szedł się zgło­sić[28]. Po kilku drob­nych przej­ściach z biu­ro­kra­cją – na przy­kład je­den z urzę­dów zo­stał za­mknięty, bo nie do­star­czono na czas me­bli – udało mu się umó­wić na roz­mowę. Na­stęp­nie prze­pro­wa­dzono ba­da­nie le­kar­skie i spraw­dzono jego umie­jęt­no­ści po­słu­gi­wa­nia się bro­nią palną i jazdy kon­nej. „Kilku przy­zwo­itych męż­czyzn po­nio­sło po­rażkę”, pi­sał Cor­ner (czyli sze­re­gowy 6243, bo taki nu­mer mu nadano) w swej pracy po­świę­co­nej dzie­jom 34. kom­pa­nii kró­lew­skiej straży z Mid­dle­sex.

To wielka szkoda, le­ka­rzom, sier­żan­tom i na­uczy­cie­lom jazdy kon­nej też zda­rza się po­peł­nić błąd, a ist­nieje prze­cież wiele in­nych przy­dat­nych umie­jęt­no­ści, które mo­głyby de­cy­do­wać o tym, czy ktoś na­daje się do służby.

Jak za­uwa­żył: „Do­pro­wa­dzono do tego, że oso­bom, które chcia­łyby słu­żyć oj­czyź­nie, nie­zwy­kle trudno było zre­ali­zo­wać ten za­miar”[29].

Bez wąt­pie­nia w trak­cie ba­dań zmie­rzono wzrost i ob­wód klatki pier­sio­wej Wil­liama Cor­nera. W cza­sie kon­flik­tów zbroj­nych wy­ma­ga­nia sta­wiane przez ar­mię były czę­sto ob­ni­żane, bo po­trze­bo­wano wię­cej re­kru­tów – praw­do­po­dob­nie wła­śnie dzięki temu wiek Cor­nera nie był prze­szkodą. W 1861 roku przy­szli żoł­nie­rze mu­sieli mie­rzyć przy­naj­mniej 173 cen­ty­me­try, a w roku 1900 – za­le­d­wie 160 cen­ty­me­trów[30]. Mimo to – jak od­no­to­wał Cor­ner – nie wszy­scy speł­niali na­wet te ob­ni­żone wy­mogi.

Dla nie­któ­rych był to do­wód na to, że ży­cie w uprze­my­sło­wio­nych mia­stach do­pro­wa­dziło do po­gor­sze­nia się stanu pra­cu­ją­cych męż­czyzn. Po­le­mi­sta Ar­nold White za­pi­sał, że od paź­dzier­nika 1899 do lipca 1900 roku w Man­che­ste­rze do walki w woj­nach bur­skich chciało się zgło­sić 11 ty­sięcy męż­czyzn. Od razu od­rzu­cono aż 8 ty­sięcy z nich, a spo­śród 3 ty­sięcy przy­ję­tych mniej niż po­łowa „speł­niała nie­wy­gó­ro­wane normy do­ty­czące siły mię­śni i ob­wodu klatki pier­sio­wej na­rzu­cone przez wła­dze woj­skowe”[31]. Dzięki ta­kim za­pi­som mo­żemy się do­wie­dzieć, jaki był ty­powy „fi­zyczny typ miesz­kańca mia­sta: kar­ło­waty, wą­ski w klatce pier­sio­wej, szybko się mę­czy”[32].

Dane za­pre­zen­to­wane przez White’a (dla któ­rych nie po­daje on jed­nak żad­nych źró­deł) są kwe­stio­no­wane; na­wet współ­cze­śni mu czy­tel­nicy nie uzna­wali ich za wia­ry­godne. Był zna­nym mą­ci­wodą w krę­gach po­li­tycz­nych, w książce Ef­fi­ciency and Em­pire [Sku­tecz­ność i im­pe­rium] w od­py­cha­jąco szcze­gó­łowy spo­sób re­fe­ruje swoje an­ty­se­mic­kie po­glądy i po­ru­sza te­maty zwią­zane z eu­ge­niką[33]. Mimo to ba­da­nie mę­skich ciał w cza­sie wo­jen bur­skich spra­wiło, że pro­ble­mem za­in­te­re­so­wali się par­la­men­ta­rzy­ści, roz­po­częto też do­cho­dze­nie rzą­dowe. Na wieść o tym, że może dojść do znacz­nego fi­zycz­nego osła­bie­nia (za­gro­że­nie do­ty­czyło głów­nie ubo­gich oby­wa­teli), na­si­lił się nie­po­kój, który miesz­kańcy od­czu­wali już od kil­ku­dzie­się­ciu lat. Od po­łowy XIX wieku zmiany za­cho­dzące w bu­do­wie ciała sta­no­wiły po­wód do tro­ski o dal­sze losy spo­łe­czeń­stwa.

U progu XX wieku, gdy ba­da­cze za­częli się mar­twić „po­rażką me­cha­ni­zmu do­boru na­tu­ral­nego w dzie­jach ludz­ko­ści”, jak to ujął Wil­liam Ra­th­bone Greg[34], obawa przed de­ge­ne­ra­cją ludz­kiego ciała ogar­nęła całą Eu­ropę. Po­nie­waż, jak twier­dził Ka­rol Dar­win, „umy­słowe jego [czło­wieka] zdol­no­ści da­wały mu środki do za­cho­wy­wa­nia nie­zmien­nie swego ciała wśród zmien­nych oko­licz­no­ści ze­wnętrz­nego świata”[35] – czło­wiek na­uczył się mię­dzy in­nymi bu­do­wać schro­nie­nia i szyć ubra­nia, wy­na­lazł na­rzę­dzia i broń – Greg uznał, że pro­ces do­boru na­tu­ral­nego nie mógł prze­bie­gać w ludz­kich or­ga­ni­zmach w taki sam spo­sób, jak dzia­łał na inne ga­tunki. Gdy zwie­rzę za­cho­ruje lub się zrani, umiera – ro­zu­mo­wał – lu­dzie tym­cza­sem ko­rzy­stają z po­mocy le­ka­rza lub tra­fiają do szpi­tala. Zwie­rzę, które nie znaj­dzie po­ży­wie­nia, umiera, lu­dzie zaś w ta­kich sy­tu­acjach po­ma­gają so­bie na­wza­jem. Dar­win uznał, że jest to do­wód na mo­ralną wyż­szość ga­tunku ludz­kiego, ale wy­wnio­sko­wał też, że dzięki temu czło­wiek roz­wija się umy­słowo. Inni ba­da­cze byli jed­nak po­dzie­leni, choć w więk­szo­ści zga­dzali się, że wraz z roz­wo­jem cy­wi­li­za­cji zmie­niają się fi­zyczne i umy­słowe normy.

Pod wpły­wem ta­kich dzieł jak trak­tat Bénédicta Mo­rela o fi­zycz­nych, umy­sło­wych i mo­ral­nych ce­chach ludz­ko­ści (1857), ale też ta­kich zda­rzeń jak atak Maxa Nor­dau, le­ka­rza i dzien­ni­ka­rza wę­gier­skiego po­cho­dze­nia, na śro­do­wi­ska in­te­lek­tu­alne i ar­ty­styczne (1892) słowo „de­ge­ne­ra­cja” wy­wo­ły­wało u schyłku XIX wieku praw­dziwe po­ru­sze­nie. Naj­czę­ściej pod­no­szono te­mat fi­zycz­nego osła­bie­nia lu­dzi pra­cu­ją­cych – tak jak to się działo pod­czas wo­jen bur­skich – i łą­czono je z na­dej­ściem no­wo­cze­sno­ści oraz z miej­skim sty­lem ży­cia. W kon­tek­ście de­ge­ne­ra­cji naj­czę­ściej po­ru­szano sprawę wzro­stu i wagi ciała, ale mó­wiło się też o in­nych zmia­nach w wy­glą­dzie fi­zycz­nym. W wy­da­nej w 1885 roku książce De­ge­ne­ra­tion among Lon­do­ners [O de­ge­ne­ra­cji lon­dyń­czy­ków] szkocki chi­rurg Ja­mes Can­tlie prze­ko­ny­wał, że miesz­kańcy Lon­dynu stali się bla­dzi, wy­chu­dzeni, skar­ło­wa­ciali i słabi z po­wodu pa­nu­ją­cych w mie­ście wa­run­ków ży­cia. Zwra­cał uwagę mię­dzy in­nymi na smog i prze­lud­nie­nie. Pe­wien dwu­dzie­sto­jed­no­letni miesz­ka­niec tego spo­wi­tego ciem­no­ścią, za­nie­czysz­czo­nego mia­sta osią­gnął wzrost za­le­d­wie 155 cen­ty­me­trów, a w ob­wo­dzie klatki pier­sio­wej miał 71 cen­ty­me­trów – to o całe 30 cen­ty­me­trów mniej niż ideał szkoc­kiego żoł­nie­rza wzo­ro­wany na Szer­mie­rzu Bor­ghese opi­sa­nym przez Qu­ete­leta. Miał nie­wielką głowę i „bladą, wo­skową” skórę. Jego oczy były osa­dzone bli­sko sie­bie, miał sil­nego zeza i nie­zwy­kle po­ważny wy­raz twa­rzy (gdyby Can­tlie prze­je­chał się dziś me­trem o ósmej rano, bez wąt­pie­nia za­trwo­ży­łyby go po­ważne wo­skowe twa­rze współ­pa­sa­że­rów).

De­ge­ne­ra­cja ciał była jed­nym z te­ma­tów wik­to­riań­skiej prozy. W zna­nej opo­wie­ści Ro­berta Lo­uisa Ste­ven­sona o ce­nio­nym le­ka­rzu, który pod wpły­wem środ­ków me­dycz­nych daje upust naj­dzik­szym in­stynk­tom, Dok­tor Je­kyll i pan Hyde (1886), Hyde różni się od Je­kylla nie tylko sta­nem umy­słu, ale też wy­glą­dem fi­zycz­nym. Jest „mały – pra­wie ka­rzeł – i obrzy­dli­wie blady” – zu­peł­nie jak lon­dyń­czycy opi­sy­wani przez Can­tlie’a – i „[s]pra­wia wra­że­nie ka­leki, cho­ciaż ka­lec­twa jego nie­po­do­bna na­zwać”[36]. Swój wy­gląd pan Hyde za­wdzię­cza wie­rze Je­kylla w nie­unik­niony po­stęp me­dyczny, ale jest to też sku­tek miej­skiego ży­cia. Dok­tor Je­kyll mieszka w le­kar­skim cen­trum Lon­dynu, przy du­żym Ca­ven­dish Squ­are w dziel­nicy West­min­ster. Na ma­pie z 1889 roku, na któ­rej Char­les Bo­oth przed­sta­wił stan ma­jąt­kowy lon­dyń­czy­ków, cała ulica była za­zna­czona na żółto – miesz­kali tam naj­za­moż­niejsi[37]. Dla Hyde’a jed­nak le­karz wy­naj­muje po­koje w po­bli­skim Soho, czyli w szem­ra­nej czę­ści West Endu. Zło, mia­sto i fi­zyczna de­gren­go­lada – to wszystko mie­szało się w wik­to­riań­skiej wy­ob­raźni, a Lon­dyn stał się „mia­stem po­twor­nych za­chwy­tów” – mó­wiąc sło­wami hi­sto­ryczki Ju­dith Wal­ko­witz[38].

Ba­da­nia nad de­ge­ne­ra­cją splo­tły się z na­my­słem nad nor­mal­no­ścią w pra­cach praw­dzi­wego czło­wieka re­ne­sansu epoki wik­to­riań­skiej: Fran­cisa Gal­tona, młod­szego ku­zyna Ka­rola Dar­wina. Mógł się on po­szczy­cić wie­loma do­ko­na­niami, ale mię­dzy in­nymi był jed­nym z pierw­szych ba­da­czy, któ­rzy okre­ślili krzywą błędu po­mia­ro­wego mia­nem „roz­kładu nor­mal­nego” (w 1877 roku)[39]. Gal­ton roz­wi­jał i po­pu­la­ry­zo­wał ważne teo­rie w dzie­dzi­nie sta­ty­styki, opra­co­wał te­sty psy­cho­me­tryczne i miał swój wkład w roz­wój dak­ty­lo­sko­pii. Jest też au­to­rem ter­minu „eu­ge­nika”. Ba­da­nia nad ra­sami (race science), jak je okre­ślał, miały przy­nieść do­bro­byt ca­łemu na­ro­dowi. W tym celu – we­dług Gal­tona – na­le­żało za­chę­cać osoby „sprawne” (do któ­rych Gal­ton za­li­czał sie­bie i swo­ich zna­jo­mych) do po­sia­da­nia licz­niej­szego po­tom­stwa, a „nie­spraw­nych” (czyli klasę pra­cu­jącą, osoby o ko­lo­rze skóry in­nym niż biały i wszyst­kich nie­speł­nia­ją­cych od­gór­nie na­rzu­co­nych norm fi­zycz­nych czy umy­sło­wych) do tego znie­chę­cać, nie­któ­rym zaś może na­wet unie­moż­li­wiać roz­mna­ża­nie. Nie był to od­osob­niony po­mysł – pod ko­niec XIX i na po­czątku XX wieku eu­ge­nika była obecna w za­chod­niej na­uce i me­dy­cy­nie. Do 1950 roku – kiedy w końcu zmie­niono na­zwę pla­cówki – w re­no­mo­wa­nym Ko­le­gium Uni­wer­sy­tec­kim w Lon­dy­nie (Uni­ver­sity Col­lege Lon­don, UCL) funk­cjo­no­wało Gal­ton La­bo­ra­tory for Na­tio­nal Eu­ge­nics (Gal­to­now­skie La­bo­ra­to­rium Pań­stwo­wej Eu­ge­niki)[4*].

Te dwie sprawy są ze sobą po­wią­zane. Za­in­te­re­so­wa­nie Gal­tona sta­ty­styką, kon­cep­cją nor­mal­no­ści, toż­sa­mo­ścią i dzie­dzi­cze­niem były sple­cione z ba­da­niami nad eu­ge­niką i jej po­pu­la­ry­zo­wa­niem – a ten zwią­zek czę­sto po­zo­staje nie­zau­wa­żony. Kiedy w 2014 roku w Mu­zeum Lon­dynu otwarto (cał­kiem ską­d­inąd nie­złą) wy­stawę po­świę­coną Sher­loc­kowi Hol­me­sowi, w ostat­niej sali można było po­dzi­wiać sprzęt ba­daw­czy ze zbio­rów Gal­tona. „Fran­cis Gal­ton pra­co­wał na­ukowo w Lon­dy­nie w tym sa­mym cza­sie, gdy Sher­lock Hol­mes roz­wią­zy­wał w tym mie­ście za­gadki” – tak (mniej wię­cej) gło­sił na­pis na ta­bliczce. „Nie­któ­rych z tych sprzę­tów mógłby uży­wać rów­nież Sher­lock”. Więk­szość zwie­dza­ją­cych za­pewne po raz pierw­szy usły­szała tam o Gal­to­nie. „Co za ge­niusz!” – z taką my­ślą mo­gliby opusz­czać wy­stawę, oczy­wi­ście przy za­ło­że­niu, że w ogóle za­pa­mię­ta­liby to na­zwi­sko. Nie przy­szłoby im do głowy, że opra­co­wane przez niego tech­niki zo­staną wy­ko­rzy­stane do umac­nia­nia wła­dzy ko­lo­nial­nej, nie mie­liby też po­ję­cia o zgub­nych skut­kach eu­ge­niki dla osób uzna­wa­nych za „inne”.

Gal­ton in­te­re­so­wał się od­chy­le­niami od normy, a nie tylko prze­cięt­no­ścią[40]. Żeby zmie­rzyć wpływ dzie­dzi­cze­nia na wzrost ro­ślin, roz­da­wał zna­jo­mym zia­renka groszku po­sor­to­wane we­dług wiel­ko­ści ro­ślin ma­cie­rzy­stych. W cza­sie In­ter­na­tio­nal He­alth Exhi­bi­tion (Mię­dzy­na­ro­do­wej Wy­stawy Zdro­wia) w 1884 roku za­ło­żył tym­cza­sowe la­bo­ra­to­rium an­tro­po­me­trii, w któ­rym osoby od­wie­dza­jące wy­stawę mo­gły za nie­wielką opłatą do­ko­nać po­miaru mię­dzy in­nymi wzro­stu, siły uści­sku ręki czy ostro­ści wzroku, dzięki czemu Gal­ton w ła­twy spo­sób zdo­był dane do­ty­czące ty­sięcy lu­dzi. Za­sto­so­wał roz­kład nor­malny do przed­sta­wie­nia nie­zli­czo­nych war­to­ści – było to przed­się­wzię­cie za­kro­jone na znacz­nie więk­szą skalę niż ba­da­nia Qu­ete­leta[41].

Gal­ton, głę­boko prze­ko­nany o ist­nie­niu ści­słego związku po­mię­dzy dzie­dzi­cze­niem i ge­niu­szem, twier­dził, że roz­kład nor­malny „ta­len­tów” ujaw­nio­nych w cza­sie jego ba­dań daje ta­kie same wy­niki jak roz­kład klas spo­łecz­nych w wy­kre­sach przed­się­biorcy i re­for­ma­tora spo­łecz­nego Char­lesa Bo­otha. Miał też prze­świad­cze­nie – które dziś wy­daje się ab­sur­dalne – że skoro mię­dzy przy­na­leż­no­ścią kla­sową a ta­len­tem można po­sta­wić znak rów­no­ści, to struk­tura kla­sowa spo­łe­czeń­stwa wik­to­riań­skiego jest czymś cał­ko­wi­cie na­tu­ral­nym i – jak­żeby ina­czej – nor­mal­nym. Uczeń Gal­tona, Karl Pe­ar­son, który w mło­do­ści był wy­znawcą so­cja­li­zmu i fe­mi­ni­zmu, zga­dzał się, że „bar­dzo ubo­gie osoby, utrzy­mu­jące się z nie­re­gu­lar­nych do­cho­dów”, mają naj­mniej ta­len­tów i „je­śli spoj­rzeć z punktu wi­dze­nia war­to­ści dla spo­łe­czeń­stwa, (...) są jed­nost­kami nie­po­żą­da­nymi”[42]. I tak po raz ko­lejny normy i stan­dardy mo­gły do­pro­wa­dzić do wska­zy­wa­nia, które osoby są war­to­ściowe, je­dy­nie z wy­ko­rzy­sta­niem ar­bi­tral­nie wy­zna­czo­nych fak­tów, na pod­sta­wie któ­rych wy­ciąga się da­le­ko­siężne wnio­ski.

Nie wszyst­kie prace Gal­tona do­ty­czące nor­mal­no­ści były jed­nak zwią­zane ze sta­ty­styką. Bar­dzo długo fa­scy­nu­jące były dla mnie jego por­trety syn­te­tyczne. W 1878 roku dzięki po­mocy psy­cho­loga ewo­lu­cyj­nego Her­berta Spen­cera Gal­ton ogło­sił, że zna­lazł spo­sób na „okre­śla­nie ty­po­wych cech” grup lu­dzi „pod pew­nymi wzglę­dami do sie­bie po­dob­nych”[43]. Me­toda ta opie­rała się na wy­ko­rzy­sta­niu dłu­giego czasu na­świe­tla­nia wy­ma­ga­nego do zro­bie­nia zdję­cia w la­tach dwu­dzie­stych XIX wieku. Gal­ton wy­ko­ny­wał osiem por­tre­tów o tych sa­mych wy­mia­rach i ukła­dał kli­sze jedną na dru­giej w taki spo­sób, żeby pary oczu przed­sta­wio­nych na nich osób znaj­do­wały się mniej wię­cej w tym sa­mym miej­scu. Je­śli czas na­świe­tla­nia wy­no­sił osiem­dzie­siąt se­kund, co dzie­sięć se­kund usu­wał jedną fo­to­gra­fię, tak że każda z nich była na­świe­tlana przez krótki czas. Po wy­wo­ła­niu zdję­cia uka­zy­wał się wi­ze­ru­nek „nie­przed­sta­wia­jący ni­kogo kon­kret­nego, ale wy­obra­żoną po­stać no­szącą prze­ciętne ce­chy wy­bra­nej grupy lu­dzi”[44]. Tak oto można było zo­ba­czyć prze­cięt­nego czło­wieka.

Z po­czątku Gal­ton two­rzył wi­ze­runki groź­nych prze­stęp­ców w na­dziei, że por­tret syn­te­tyczny uwi­do­czni ich „ce­chy kry­mi­na­lne”. We­dług opisu współ­cze­snego mu kry­mi­no­loga Ce­sa­rego Lom­brosa były to mię­dzy in­nymi wy­datne po­liczki, spłasz­czony nos, kan­cia­sta czaszka i duże oczo­doły, „które w po­łą­cze­niu z za­krzy­wio­nym kształ­tem nosa nada­wały prze­stęp­com wy­gląd dra­pież­nego ptaka”[45]. Ku zdu­mie­niu Gal­tona por­trety syn­te­tyczne wcale nie uwy­dat­niały tych cech – wręcz prze­ciw­nie. Te „szcze­gólne zło­wiesz­cze nie­re­gu­lar­no­ści” w wy­glą­dzie prze­stęp­ców za­cie­rały się, tak że „na jaw wy­cho­dziło to, co wspólne dla wszyst­kich lu­dzi”. Można by z tego wy­snuć wnio­sek, że nie ist­nieje ktoś taki jak ty­powy zło­czyńca, ale Gal­ton nie był skory do re­zy­gna­cji z wiary w bio­lo­gię dzie­dzi­cze­nia. We­dług niego fo­to­gra­fia syn­te­tyczna przed­sta­wiała „nie sa­mego prze­stępcę, lecz osobę, która ma skłon­no­ści do po­peł­nie­nia zbrodni” – to nie prze­ciętny czło­wiek, ale prze­ciętny wi­ze­ru­nek nie­nor­mal­nej osoby[46]. Gal­ton był prze­ko­nany, że jego fo­to­gra­fie po­twier­dzają ist­nie­nie „prze­cięt­nych” ry­sów prze­stępcy i że można na pod­sta­wie wy­glądu fi­zycz­nego zi­den­ty­fi­ko­wać osobę skłonną do po­peł­nie­nia zbrodni – ale nie tylko, bo na przy­kład rów­nież osoby z cho­ro­bami psy­chicz­nymi czy cier­piące na gruź­licę. Twa­rze na fo­to­gra­fiach syn­te­tycz­nych miały ujaw­nić nie­nor­malną oso­bo­wość lub nie­nor­malny umysł.

Wy­bór opu­bli­ko­wa­nych przez Gal­tona w 1883 roku fo­to­gra­fii syn­te­tycz­nych, które miały uka­zy­wać ty­powe ce­chy osób cho­rych i prze­stęp­ców. W tam­tym cza­sie po­wszechna była wiara w dzie­dziczne prze­ka­zy­wa­nie su­chot (gruź­licy).

Co jed­nak we­dług Fran­cisa Gal­tona i jego uczniów było nor­malne? Nie wolno za­po­mi­nać, że – jak wy­ka­zało ba­da­nie Pe­tera Cryle’a i Eli­za­beth Ste­phens – za­nim Gal­ton za­czął przed­sta­wiać nor­mal­ność na wy­kre­sach w kształ­cie dzwonu, już wcze­śniej miał dość szcze­gólne wy­obra­że­nie nor­mal­no­ści[47]. To ten­den­cja, która wciąż po­wraca. Za­nim jesz­cze Gal­ton i inni ba­da­cze wy­li­czyli normy, usu­wali z wy­kre­sów wszyst­kie dane, które wy­da­wały się od­chy­le­niami. Przez długi czas pro­blem dla sta­ty­sty­ków sta­no­wiły dzieci, które mają iry­tu­jącą ten­den­cję do roz­woju na prze­strzeni lat. Zresztą po­dob­nie iry­tu­jące są ko­biety. Gal­ton „trans­po­no­wał” ze­brane dane do­ty­czące ko­biet w taki spo­sób, żeby dało się je ze­sta­wić z in­for­ma­cjami na te­mat męż­czyzn. Na przy­kład wzrost ko­biet trzeba było prze­li­czyć na wyż­sze war­to­ści, żeby dane mie­ściły się na krzy­wej dzwo­no­wej. Ta ad­ap­ta­cja nie była je­dy­nie wy­ko­rzy­sty­wa­nym przez sta­ty­sty­ków na­rzę­dziem, które miało umoż­li­wić po­rów­ny­wa­nie zgro­ma­dzo­nych da­nych, ale przy­czy­niła się do usta­le­nia stan­dar­dów. To męż­czyźni sta­no­wili bio­lo­giczną normę, a to, co do­ty­czy ko­biet, trzeba było do niej przy­kroić. Wię­cej: normą byli oczy­wi­ście biali męż­czyźni i to z nimi po­rów­ny­wano przed­sta­wi­cieli in­nych ras. Pod ko­niec epoki wik­to­riań­skiej no­wym ty­pem prze­cięt­nego czło­wieka stali się biali wy­kwa­li­fi­ko­wani męż­czyźni. Sam Gal­ton był le­ka­rzem, na­ukow­cem, pi­sa­rzem, ban­kie­rem, han­dlow­cem, praw­ni­kiem i przed­się­biorcą. Sta­ty­stycz­nie rzecz bio­rąc, da­leko było mu do prze­cięt­nego typu, ale i tak zo­stał uznany za zdrowy ideał, we­dle któ­rego na­leży oce­niać in­nych. Miał czas i środki fi­nan­sowe po­zwa­la­jące mu – zgod­nie z za­le­ce­niami Ja­mesa Can­tlie’a – upra­wiać jazdę na ro­we­rze i grę w te­nisa ziem­nego, dla­tego był w sta­nie utrzy­mać w ry­zach widmo pana Hyde’a. Po­dob­nie jak psy­chia­tra Geo­rge Sa­vage, mógł się za­pi­sać do klubu al­pi­ni­stów, dzięki czemu zna­jomi mó­wili o nim z uzna­niem: „za­pa­lony ama­tor wspi­na­czki”, który „uwiel­bia wspi­nać się na strome skały i upra­wiać sport na świe­żym po­wie­trzu... jeź­dzić na nar­tach po po­kry­tych śnie­giem i lo­dem tra­sach”[48].

Rów­no­cze­śnie to, że przed­sta­wi­ciele in­nych klas spo­łecz­nych i grup et­nicz­nych „nie zdo­łali” osią­gnąć ide­al­nego wzro­stu, ide­al­nej wagi ciała czy ide­al­nego ob­wodu klatki pier­sio­wej (ide­al­nych, bo ty­po­wych dla wy­kwa­li­fi­ko­wa­nych osób z klasy śred­niej), ja­wiło się jako pro­blem spo­łeczny. W epoce wik­to­riań­skiej po­wszech­nie przyj­mo­wano, że za­ha­mo­wa­nie wzro­stu to nie efekt wpływu śro­do­wi­ska i oko­licz­no­ści, w któ­rych przy­szło ko­muś żyć, ale dzie­dzic­two bio­lo­giczne i po­rażka mo­ralna. Eu­ge­nika gło­siła, że są lu­dzie, któ­rzy nie po­winni się roz­mna­żać i któ­rym na­leży to unie­moż­li­wić. W Wiel­kiej Bry­ta­nii ni­gdy nie wpro­wa­dzono obo­wiązku uzy­ski­wa­nia ze­zwo­leń na za­war­cie mał­żeń­stwa, mimo że do­ma­gało się tego wielu le­ka­rzy, na­ukow­ców, po­li­ty­ków i nie tylko, lecz w Sta­nach Zjed­no­czo­nych i Eu­ro­pie w kilku pierw­szych de­ka­dach XX wieku wdro­żono środki prawne ogra­ni­cza­jące moż­li­wość za­wie­ra­nia ślu­bów i na­rzu­ca­jące obo­wią­zek ste­ry­li­za­cji. Pierw­sza ustawa o przy­mu­so­wej ste­ry­li­za­cji, przy­jęta w In­dia­nie w 1907 roku, miała spra­wić, że osoby uznane za fi­zycz­nie i psy­chicz­nie „nie­sprawne” nie będą miały dzieci[49].

Ob­se­sja na punk­cie de­gra­da­cji fi­zycz­nej była nie­ro­ze­rwal­nie sple­ciona z dys­kry­mi­na­cją i oba­wami do­ty­czą­cymi przy­na­leż­no­ści ra­so­wej i kla­so­wej. Ba­da­cze po­rów­ny­wali „zde­ge­ne­ro­wa­nych” bia­łych An­gli­ków do tak zwa­nych ras pry­mi­tyw­nych. Two­rzyli hie­rar­chię przed­sta­wi­cieli róż­nych ras i klas opartą na roz­mia­rze i kształ­cie czaszki, wzro­ście, wa­dze i in­nych ce­chach wy­glądu[50]. Wik­to­riań­scy pi­sa­rze ochrzcili Afrykę mia­nem Czar­nego Lądu i uznali, że jej bliź­nia­czym od­po­wied­ni­kiem jest lon­dyń­ska dziel­nica East End[51]. „Tego lata uwagę ca­łego cy­wi­li­zo­wa­nego świata zwró­ciła opo­wieść pana Stan­leya o «naj­czar­niej­szej Afryce»”, pi­sał Wil­liam Bo­oth, za­ło­ży­ciel Ar­mii Zba­wie­nia. Jego ję­zyk wy­daje się dziś szo­ku­jący, ale wów­czas był bez­re­flek­syj­nie przyj­mo­wany przez więk­szość bia­łych czy­tel­ni­ków pism Bo­otha. Pi­sał on o „le­śnej dzi­czy” w Ko­tli­nie Konga, gdzie „w ciem­nym, wil­got­nym po­wie­trzu prze­peł­nio­nym wy­zie­wami z na­grza­nych ba­gien czają się skar­ło­wa­ciałe istoty ludz­kie pę­dzące pry­mi­tywny ży­wot ka­ni­bali”[52]. Bo­oth bez­kry­tycz­nie przy­jął ten opis przed­sta­wiony przez po­dróż­nika Henry’ego Stan­leya i tak go pod­su­mo­wał: „Skoro ist­nieje naj­czar­niej­sza Afryka, to czyż nie może ist­nieć naj­czar­niej­sza An­glia?”[53]. Dla Bo­otha i in­nych mi­sjo­na­rzy to wła­śnie re­li­gia sta­no­wiła „drogę wyj­ścia” z tych „nie­cy­wi­li­zo­wa­nych” oko­licz­no­ści. Dla Stan­leya na­to­miast (dziś ko­ja­rzo­nego bar­dziej ze słyn­nymi sło­wami „dok­tor Li­ving­stone, jak są­dzę?” niż z rolą, którą ode­grał w pro­ce­sie ko­lo­ni­za­cji środ­ko­wej Afryki) siłą na­pę­dową cy­wi­li­za­cji był ra­czej han­del mię­dzy­na­ro­dowy. Dla Gal­tona i jego ze­społu – jak­żeby ina­czej – na­uka sta­no­wiła naj­waż­niej­sze na­rzę­dzie nor­ma­li­za­cji.

Na szczę­ście eu­ge­nika Gal­tona zo­stała skom­pro­mi­to­wana – choć stało się to póź­niej, niż mo­głoby się wy­da­wać – ale wy­obra­że­nie bia­łego ci­spł­cio­wego męż­czy­zny jako ko­goś nor­mal­nego, ide­ału sto­ją­cego na szczy­cie hie­rar­chii ma się do­brze za­równo w na­uce i me­dy­cy­nie, jak i w ta­be­lach oraz po­mia­rach, któ­rymi do dziś się po­słu­gu­jemy. Nie za­chwiały nim wro­gie po­stawy ani ste­reo­typy, wciąż krą­żące po in­ter­ne­cie i ata­ku­jące nas w so­cial me­diach. Część stan­dar­dów, które bez­re­flek­syj­nie przyj­mu­jemy, wy­wo­dzi się z mocno wy­pa­czo­nych wy­ni­ków ba­dań z XIX i XX wieku.

Na przy­kład in­for­ma­cje do­ty­czące zdro­wej masy ciała i od­po­wied­niego ci­śnie­nia krwi w pierw­szej po­ło­wie XX wieku były oparte na da­nych sta­ty­stycz­nych ze­bra­nych przez przed­się­bior­stwa ubez­pie­cze­niowe sprze­da­jące po­lisy głów­nie za­moż­nym bia­łym Ame­ry­ka­nom. Do­piero nie­dawno uznano, że współ­czyn­nik BMI wy­gląda ina­czej u lu­dzi o róż­nej bu­do­wie ciała. Osoby o po­cho­dze­niu azja­tyc­kim są ob­cią­żone wyż­szym ry­zy­kiem cu­krzycy i cho­rób serca, gdy mają syl­we­tkę, która wśród Eu­ro­pej­czy­ków ucho­dzi­łaby za cał­kiem nor­malną. Na­to­miast u prze­kra­cza­ją­cych „nor­malne” wy­miary czar­nych ko­biet niż­sze jest ry­zyko za­cho­ro­wa­nia na serce[54].

Dziś ko­lek­cja fo­to­gra­fii Gal­tona jest