Michaś. Wywiad rzeka z Michałem Urbaniakiem - Jacek Górecki - ebook

Michaś. Wywiad rzeka z Michałem Urbaniakiem ebook

Jacek Górecki

0,0
51,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Michał Urbaniak – legenda jazzu, kompozytor i aranżer. Wirtuoz pięciostrunowych skrzypiec i saksofonu. Artysta, który przekracza gatunki – to on wprowadził do jazzu elementy rocka, rapu i hip-hopu

Z dziennikarzem Jackiem Góreckim rozmawia o muzyce i pasji, miłości i ojcostwie, o polityce, Ameryce i Polsce. Wraca pamięcią do spędzonych w Łodzi dzieciństwa i młodości, pierwszych koncertów i podróży do Stanów Zjednoczonych, zawodowych sukcesów i współprac z gwiazdami światowego formatu: Milesem Daviesem, Herbiem Hancockiem, Natalie Cole czy Erykah Badu. W tej opowieści życie prywatne jest nierozłącznie splecione z zawodowym – artysta wspomina między innymi współpracę z pierwszą żoną Urszulą Dudziak czy przyjaciół artystów, którzy znacząco wpłynęli na jego drogę twórczą: Andrzeja Trzaskowskiego, Krzysztofa Komedę, Wojciecha Karolaka, Zbigniewa Namysłowskiego czy Tomasza Stańkę.

Dla Urbaniaka ta rozmowa jest z jednej strony rozliczeniem z przeszłością, z drugiej – próbą odzwierciedlenia osobistego spojrzenia na siebie i rzeczywistość. Dzieląc się swoją opowieścią, pragnie zachęcić czytelników do śmiałości w odkrywaniu świata i jazzu, odwagi do odpowiadania na najważniejsze i najtrudniejsze pytania i do poszukiwania własnej drogi – nawet tej najbardziej wyboistej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 279

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.


Podobne


Wy­dawca ADAM PLUSZKA
Re­dak­torka pro­wa­dząca DO­MI­NIKA PO­PŁAW­SKA
Re­dak­cja ję­zy­kowa KRY­STIAN GAIK
Re­dak­cja me­ry­to­ryczna DO­ROTA URBA­NIAK
Ko­rekta ANNA HEG­MAN, MAŁ­GO­RZATA KU­ŚNIERZ
Pro­jekt okładki, zdję­cia na okładce i we­wnętrz­nej stro­nie okładki DA­WID GRZE­LAK
Opra­co­wa­nie gra­ficzne ANNA POL
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Ła­ma­nie | ma­nu­faktu-ar.com
Co­py­ri­ght © by Ja­cek Gó­recki Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2024
War­szawa 2024 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67996-05-1
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

NA PO­CZĄTKU BYŁ JAZZ

„Sny są je­dyną rze­czy­wi­sto­ścią”, ma­wiał Fe­de­rico Fel­lini. We śnie mo­żesz wszystko. Im­pro­wi­zo­wać. Pod­ska­ki­wać na kil­ku­ty­sięcz­niki. No­sić dłu­gie wąsy z mleka. Mieć wszystko. Mieć każ­dego. Mieć i być. Mo­żesz od­być nie­odbyte roz­mowy albo te w cza­sie daw­nym urwane do­koń­czyć. Prze­rwane ob­ję­cia we śnie się sca­lają. Skle­jają lep­kim le­pem. Za­po­mnie­nie za­mie­nia się w usza­no­wa­nie. Prze­grana w zwy­cię­stwo. Wczo­raj w ju­tro. A po­dróż na mroźną Pół­noc jest upal­nym Po­łu­dniem. Lu­dzie się go­dzą, prze­ba­czają, mó­wią naj­pięk­niej­sze słowa, nie­rzadko mó­wią po raz pierw­szy: „Ko­cham cię”. W ta­kim śnie masz wła­dzę nad swoim ży­ciem. Tylko we śnie mo­żesz do­ko­nać naj­więk­szego. Osią­gnąć speł­nie­nie. Od­po­wie­dzieć na py­ta­nie o sens ży­cia. Ta­kim snem jest nie­wąt­pli­wie ży­cie Mi­chała Urba­niaka. Ar­ty­sty. Jazz­mana. Pre­kur­sora. Nie­po­praw­nego ro­man­tyka. Mo­men­tami bluź­nier­czego. Nie­win­nego ma­rzy­ciela. Cza­ro­dzieja dźwię­ków. Stwo­rzo­nego z ko­biet. Moż­liwe, że po­dob­nie jak w przy­padku Fel­li­niego, Urba­niak jest ko­bietą. A przy­naj­mniej jego du­sza. To cho­lerny wraż­li­wiec. Ame­ry­ka­nin uro­dzony w War­sza­wie, wy­cho­wany w Ło­dzi. Ale przede wszyst­kim czło­wiek, który ko­cha. Ko­cha ży­cie. He­do­ni­sta. Sma­kosz. Dla nie­któ­rych bluź­nierca.

Po­mysł do­tknię­cia Mi­chała Urba­niaka po­ja­wił się je­sie­nią 2021 roku. Je­sienne li­ście jak w szla­gie­rze Jo­se­pha Ko­smy po­trzą­sał wiatr. Spo­tka­li­śmy się wtedy pod­czas ja­kie­goś wy­wiadu, do ja­kiejś ga­zety. Ty­tuły nie mają zna­cze­nia. Wszystko tylko gdzieś, coś, na chwilę, na mo­ment. Pod­czas tego spo­tka­nia zro­zu­mia­łem, że ta jedna roz­mowa wy­maga roz­sze­rze­nia. Po­więk­sze­nia. Do­ty­kam bo­wiem au­to­ry­tetu, a o au­to­ry­te­tach się za­po­mina. Je­rzy Trela, wy­bitny ak­tor, po­wie­dział kie­dyś: „Nie rób­cie z te­atru ham­bur­gera”. I wła­śnie o ten sza­cu­nek i au­to­ry­tety cały czas mi cho­dzi. Żeby oca­lić od za­po­mnie­nia... Żeby pro­wo­ko­wać ko­lejne po­ko­le­nia do za­glą­da­nia tam, gdzie się nie za­gląda. To tak jak z le­gen­darną pri­ma­ba­le­riną Niną No­vak, ba­let­mi­strzy­nią oraz pe­da­gożką Bal­let Russe de Monte-Carlo, która otwo­rzyła znaną na cały świat szkołę ba­le­tową w Ca­ra­cas. Cały świat oprócz Pol­ski. Kiedy spo­tka­łem się z nią na rok przed jej śmier­cią, opo­wia­dała mi, że ma żal do kraju, w któ­rym się uro­dziła, a w któ­rym czuje się nie­po­trzebna, za­po­mniana, nie­znana. Nie­pa­mięć jest po­cząt­kiem końca. Po­cząt­kiem za­głady. A jak po­wie­działa mi nie­gdyś Gołda Ten­cer: „Do­póki jest pa­mięć, jest czło­wie­czeń­stwo”.

O Mi­chale Urba­niaku po­nad dzie­sięć lat temu po­wstała już jedna książka – Ja, Urba­na­tor. Awan­tury mu­zyka jaz­zo­wego. Wy­bit­nie na­pi­sana przez An­drzeja Ma­ko­wiec­kiego. Dla mnie ważne było, by do­pu­ścić do głosu czło­wieka, bez au­to­cen­zury, bez nie­wy­god­nych te­ma­tów. Za­dać mu przy oka­zji ju­bi­le­uszu osiem­dzie­sią­tych uro­dzin naj­waż­niej­sze py­ta­nia i po­do­ty­kać wspól­nie ta­kich ha­seł jak mi­łość, oj­czy­zna, śmierć, roz­cza­ro­wa­nie, suk­ces, pie­nią­dze, zdrada. Kiedy oka­zało się, że za­czy­namy pracę po snach Mi­chała, jego pa­mięci, wie­dzia­łem, że in­te­re­suje mnie tylko on. Jego głowa. Du­sza. To, co chce po­wie­dzieć, wy­kre­ować, prze­mil­czeć. In­te­re­sują mnie jego prawdy i wer­sje wy­da­rzeń. Jego fan­ta­zje na swój wła­sny te­mat. Wszyst­kie żony, dzieci, przy­ja­ciele, prze­chod­nie na ulicy, osoby trze­cie, czwarte i dal­sze w epo­kach zo­sta­wiam na zdję­ciach. Na wer­sal­kach, w kry­no­li­nach, ca­ło­do­bo­wych im­pre­zach do rana. Nie­ru­chome. Wy­cho­dzę z za­ło­że­nia, że bio­gra­fie nie mają w so­bie wiele z prawdy. Są fan­ta­sma­go­rią au­tora, po­pi­sem i wer­sją wy­da­rzeń wielu lu­dzi. Czę­sto to, co czy­tamy, jest tylko ułam­kiem wy­rzu­co­nej tre­ści, nie­zgodną z wi­ze­run­kiem brudną plamką, rąb­kiem spód­nicy. Przez lata pracy zro­zu­mia­łem, że je­dyną i praw­dziwą roz­mowę otrzy­muję tylko ja. Na miej­scu. Na go­rąco. Na tu i te­raz. A po­tem wcho­dzi au­to­cen­zura, która na ka­na­pach w te­le­wi­zji śnia­da­nio­wej lśni, ucie­ka­jąc od praw­dzi­wego zda­nia, ła­piąc się na po­praw­no­ści po­li­tycz­nej. Au­to­kre­acja.

Mi­chał mógłby być moim oj­cem. Może na­wet dziad­kiem. W końcu w pa­pie­rach róż­nica wieku mię­dzy nami jest im­po­nu­jąca. Jed­nak tu nie cho­dzi o liczby, ale o po­wią­za­nie. A zwią­za­li­śmy się na tyle sil­nie, że po­mię­dzy roz­mo­wami pa­dły słowa naj­waż­niej­sze, któ­rych tu nie ma. Nie ma. Nie wszystko jest na sprze­daż. Dla wielu sprze­da­jemy tu i tak za dużo, bo le­piej jest mil­czeć. Ale Mi­chał Urba­niak jako czło­wiek stwo­rzony z jazzu nie ucieka od nie­wy­god­nych te­ma­tów, ma wła­sne zda­nie, a to w dzi­siej­szych cza­sach nie jest po­wszechne – dla mnie jest to war­tość. Zda­nie dla wielu mocne, kon­tro­wer­syjne, prze­mą­drzałe, mą­dre, in­spi­ru­jące – niech każdy do­pi­sze, co chce. Ale je ma. Od­daję w wa­sze ręce zbiór dzie­się­ciu roz­mów, które – ni­czym przy­ka­za­nia – mogą być za­równo in­spi­ra­cją, jak i – w wielu wy­pad­kach – prze­strogą. Przede wszyst­kim wie­rzę, że będą pre­tek­stem do roz­mowy i próbą od­po­wie­dze­nia so­bie na py­ta­nia: kim je­stem?; kim chciał­bym być?; a kim inni chcą, że­bym był? No i słu­chaj­cie jazzu! Urba­niaka też.

I . LE­GENDA

Masz świa­do­mość tego, kim je­steś?

Je­stem Mi­cha­łem Urba­nia­kiem, wszel­kie ha­sła typu „le­genda” mnie nie in­te­re­sują. Oczy­wi­ście, znam swoją war­tość i cią­gle się szczy­pię, spraw­dzam, czy aby przy­pad­kiem moje ży­cie to nie sen. Sen, który nad ra­nem na­gle za­mieni się w bru­talną rze­czy­wi­stość. Piękny sen o we­so­łym mia­steczku, w któ­rym dziecko z otwartą bu­zią za­li­cza po ko­lei wszyst­kie atrak­cje, od ró­żo­wej waty cu­kro­wej, gi­gan­tycz­nych lo­dów z po­lewą cze­ko­la­dową po ga­bi­net stra­chu i dia­bel­ski młyn. Rol­ler­co­aster. Kie­dyś Ro­man Po­lań­ski po­wie­dział mi, że ży­cie to jest cyrk. I ja się z nim zga­dzam. W tym cyrku wy­stę­puję jako Mi­chał Urba­niak.

Fe­de­rico Fel­lini ma­wiał, że sny są je­dyną rze­czy­wi­sto­ścią. O czym te­raz śnisz?

Za­czy­namy na­sze roz­mowy pod ko­niec pan­de­mii, w cza­sie, kiedy za wschod­nią gra­nicą to­czy się wojna. Ro­sja za­ata­ko­wała Ukra­inę. Cyrk! I jak wi­dzisz po mo­ich oczach, to py­ta­nie mnie wzru­szyło, bo śnię te­raz o nie­moż­li­wym. Od paru mie­sięcy prze­śla­duje mnie taki sen, w któ­rym nie mogę grać, nie po­tra­fię wy­do­być żad­nego dźwięku. Mę­czę się, pocę i nic. Ci­sza. Za­bi­ja­jąca ci­sza. Pa­ra­li­żu­jąca ci­sza. Kie­dyś obu­dzi­łem się w środku nocy z krzy­kiem, po­czu­ciem, jakby ktoś mi coś za­brał, wy­rwał ze środka coś, bez czego nie od­dy­cham. Serce. Du­szę. Mnie. Urba­niaka. A po­tem spo­strze­głem, że tak się rzu­ca­łem we śnie, że roz­bi­łem sto­jącą na sto­liku noc­nym lampę. Mia­łem w tym cza­sie w snach wiele po­wro­tów do prze­szło­ści, spo­tkań z moją mamą, No­wym Jor­kiem, ko­le­gami z Ame­ryki. Sny po­ma­gały mi prze­trwać ten okres. Kie­dyś przy­śnił mi się Her­bie Han­cock, z któ­rym gra­łem tak jak daw­niej; za­py­ta­łem go pod­czas na­szej ga­ra­żo­wej próby, czy za­gramy wspól­nie ja­kie­goś ma­zurka, on roz­ło­żył ręce, że nie zna nut, i się obu­dzi­łem.

A dzi­siaj co ci się śniło?

Wy­grana w lotto. Sie­dem­dzie­siąt je­den mi­lio­nów, które po­sta­no­wi­łem prze­zna­czyć na sty­pen­dia dla mło­dych skrzyp­ków. To był aku­rat piękny sen, ale wia­do­mość o wy­gra­nej mo­gła do­pro­wa­dzić mnie we śnie do za­wału. Żyję, cho­ciaż też mocno się na­po­ci­łem!

Jak po­ru­szasz się po obec­nej rze­czy­wi­sto­ści?

W ostat­nich trzech la­tach po raz pierw­szy w ży­ciu by­łem spa­ra­li­żo­wany na gra­nie. Spu­chły mi palce, mia­łem pro­blemy reu­ma­to­lo­giczne. A prze­cież zda­rzały się ta­kie mo­menty w moim dłu­gim ży­ciu, że gra­łem bez prze­rwy, po kilka ty­go­dni. Mó­wię o tym dla­tego, że nie­rzadko śle­dzimy losy ar­ty­sty, który do­cho­dzi do ta­kiego punktu w ży­ciu, że ciało od­ma­wia mu po­słu­szeń­stwa i nie może two­rzyć. To jest pa­ra­liż. Zde­rze­nie się ze ścianą. Ko­niec. I co mu wtedy zo­staje? Ga­pie­nie się w okno? Prze­glą­da­nie wspo­mnień, tego, co było i nie wróci? Nie dla mnie ta­kie atrak­cje. Je­stem ty­pem czło­wieka, który nie może mieć za dużo wol­nego czasu, wtedy wkrada się nie­po­trzebne my­śle­nie, a ja za dużo my­śleć nie mogę, bo się w tym gu­bię i za­tra­cam. Moje serce nie ma ro­zumu, kie­ruje się uczu­ciami. Wiąże się to nie­jed­no­krot­nie z kon­se­kwen­cjami, ale taki już je­stem ko­chliwy. Ko­cham ży­cie i czer­pa­nie z niego peł­nymi gar­ściami. Dla­tego nie­ustan­nie i per­ma­nent­nie mu­szę two­rzyć.

Je­steś tro­chę ma­so­chi­stą, lu­bisz ży­cie na kra­wę­dzi.

Może nie na kra­wę­dzi, ale w za­wrot­nym tem­pie, a to jest róż­nica. Szybko, ale bez­piecz­nie. Tego na­uczył mnie Nowy Jork: jak nie pę­dzisz, nie do­bie­gniesz do celu jako pierw­szy. Co cie­kawe, jako dzie­wię­cio­la­tek na­ry­so­wa­łem z ko­legą pro­jekt po­ciągu, który po­mię­dzy Ło­dzią a War­szawą jeź­dziłby za darmo. Lo­ko­mo­tywa na koło za­ma­chowe roz­pę­dza­łaby po­ciąg. Lu­bię tempo, ad­re­na­linę, kre­owa­nie, wy­my­śla­nie, szu­ka­nie od­po­wie­dzi. Ta­kie dzi­waczne po­my­sły, jak ta lo­ko­mo­tywa, do dzi­siaj cho­dzą mi po gło­wie. Nie­stety, czę­sto przez to się nie wy­sy­piam. Jest noc, a ja włą­czam kom­pu­ter, spraw­dzam pocztę, no­tuję szkice mu­zyczne i nim się po­łożę, sło­neczko za oknem.

Pan­de­mia nie była dla cie­bie ła­skawa.

Tuż przed pan­de­mią za­ry­so­wał się plan: War­ner Bros miał ro­bić o mnie film do­ku­men­talny, trasę kon­cer­tową mia­łem za­czy­nać od Blue Note w No­wym Jorku, a w maju mie­li­śmy le­cieć na do­ku­men­ta­cję. Przy­szedł lock­down. Plany za­częły się roz­wie­wać. Po­cząt­kowo co­vid na­wet mnie ucie­szył. Do­sta­łem wolny czas, który chcia­łem prze­zna­czyć na to, czego nie mo­głem zro­bić, bę­dąc przez sześć­dzie­siąt lat w tra­sie kon­cer­to­wej. Upo­rząd­ko­wa­nie ca­łego ar­chi­wum, na­pi­sa­nie no­wych nut, prze­or­ga­ni­zo­wa­nie stu­dia, do­krę­ca­nie ja­kichś nie­do­krę­co­nych rze­czy. Chuj. Nic z tego nie wy­szło. Trzy ty­go­dnie póź­niej wsta­wa­łem wła­ści­wie po to, żeby się po­ło­żyć. Prze­le­ża­łem wiele dni, oglą­da­jąc ka­nały in­for­ma­cyjne, za­pa­da­jąc w dość długi zi­mowy sen. Kiedy w tym cza­sie dzwo­ni­li­śmy do sie­bie z Wojt­kiem Ka­ro­la­kiem, czę­sto śmia­li­śmy się, że je­ste­śmy w ja­kimś ma­ra­zmie te­le­wi­zyj­nym. I tak mi­jały noce i dnie, po­goda za oknem nie miała zna­cze­nia, nic mnie nie mo­ty­wo­wało, aż w końcu od tego spa­nia wy­sia­dło mi serce. W ciągu ostat­nich kil­ku­na­stu lat prze­sze­dłem dwa­na­ście ope­ra­cji. Serce, prze­pu­klina, bio­dra, sprawy, które mnie do tej pory nie do­ty­czyły. Ni­gdy wcze­śniej nie mia­łem czasu na cho­ro­wa­nie. Gra­łem kon­certy z go­rączką, wzmac­nia­jąc się pi­wem z wódką, i by­łem nie­znisz­czalny jak Ka­pi­tan Ame­ryka! Aż tu na­gle pi­żamka i Mi­chaś kła­dzie się do szpi­tala. Nie dla mnie cho­ro­wa­nie i le­że­nie w łóżku!

Mu­zyka jako nar­ko­tyk two­jego ży­cia, wierna ko­chanka, nie po­mo­gła ci się z tego wy­do­stać?

Mu­zyka po raz pierw­szy ze­szła na bok. Za­kła­da­łem słu­chawki i za­czy­na­łem oglą­dać TVN24 lub CNN. Ska­ka­łem po ka­na­łach in­for­ma­cyj­nych i po­pa­da­łem we fru­stra­cję przez świat, który roz­pada się na ka­wałki. I z po­zy­cji le­żą­cej, w izo­la­cji, za­mknię­ciu nie da się tego świata po­skła­dać. Na ko­niec by­łem już tak zmę­czony cię­ża­rem tra­ge­dii i bez­na­dziej­nych wia­do­mo­ści, które pły­nęły ze wszyst­kich stron, że nie mia­łem siły na mu­zykę. Nie dzi­wię się, że wielu lu­dzi cierpi na de­pre­sję, sa­mot­ność to naj­po­tęż­niej­sza cho­roba XXI wieku. Wina w du­żej mie­rze leży wła­śnie po stro­nie me­diów, które bom­bar­dują na­sze umy­sły przy­gnę­bia­ją­cymi in­for­ma­cjami, nie ma miej­sca na pa­sję i opo­wieść o sztuce. Edu­ka­cja stała się wro­giem spo­łe­czeń­stwa. Gdyby za­miast cięż­kich, smut­nych new­sów stwo­rzyć pro­gram o mu­zyce, jaz­zie, przy­ro­dzie czy hi­sto­rii świata, lu­dzie nie by­liby tacy zdo­ło­wani ży­ciem, a wręcz prze­ciw­nie, by­liby go cie­kawi.

Bez­piecz­niej jest nie wie­dzieć?

Nie chcę na­rze­kać, bo spo­ty­kam na swo­jej dro­dze wielu lu­dzi, z któ­rymi pro­wa­dzę świetne roz­mowy, mło­dych, któ­rzy mnie in­spi­rują i za­ska­kują, od­kry­wa­jąc przede mną mu­zykę, o któ­rej nie wie­dzia­łem. Lu­bię no­wo­ści i lu­bię być za­ska­ki­wany. Ale w te­ma­cie me­diów, ka­na­łów in­for­ma­cyj­nych, te­le­wi­zji śnia­da­nio­wych i tak da­lej jest nie­stety źle. Sprze­daje się po­pe­lina, au­to­ry­tety są za­sy­py­wane po­pio­łem. Jak nie po­każe się go­łej dupy czy kilku tru­pów, to nie ma pro­gramu, te­le­wi­zja nie ist­nieje. A gdzie war­tość, edu­ka­cja?

Nie za­po­mnę, jak pre­zen­terka w te­le­wi­zji śnia­da­nio­wej jed­nym tchem po­in­for­mo­wała o śmierci wiel­kich mi­strzów te­atru, Je­rzego Treli i Igna­cego Go­go­lew­skiego, po czym szybko prze­szła do go­rą­cych new­sów z burz­li­wego ży­cia Brit­ney Spe­ars.

Ogłu­pia­nie za­stą­piło war­tość. Ta­kim lu­dziom jak Je­rzy Trela po­winno się po­świę­cić pół pro­gramu. Cza­sem mnie korci, żeby stwo­rzyć ja­kie­goś newsa na pierw­szą stronę wszyst­kich tych szma­tław­ców, które pod­eks­cy­to­wane będą go prze­dru­ko­wy­wać, a po­tem po­ka­zać środ­kowy pa­lec i po­wie­dzieć, że to był żart.

Nie­dawno w me­diach po­ja­wiła się in­for­ma­cja, że umie­rasz.

By­łem w szpi­talu w Ani­nie na za­biegu, ktoś po­wie­dział dwa zda­nia za dużo i po­szła wia­do­mość do me­diów, że trzeba się za mnie mo­dlić, bo umie­ram. Do­sia, moja żona, miała te­le­fo­niczny ar­ma­ge­don przez trzy dni. Uprze­dziła mnie, że za­czną wy­dzwa­niać z dziw­nymi py­ta­niami. Ju­rek Owsiak przy­je­chał do szpi­tala spraw­dzić, co się dzieje. A ja nie umar­łem. Zmar­twych­wsta­łem i mam ochotę na dużo sza­leń­stwa.

Prze­czy­ta­łeś kie­dyś o so­bie coś, co cię za­bo­lało?

Mam do tego dy­stans, więc mnie to nie boli. Może je­dyne, co jest uciąż­liwe, to ar­ty­kuły o moim sta­nie zdro­wia, bo wtedy za­czy­nają się nie­koń­czące się te­le­fony od bli­skich zna­jo­mych i tych, któ­rzy przez lata do mnie nie dzwo­nili. A tu na­gle te­le­fon, żeby za­py­tać, jak się czuję. I każ­demu trzeba tłu­ma­czyć, jak jest na­prawdę. Wszyst­kich, któ­rzy chcie­liby mnie po­cho­wać, in­for­muję, że sak­so­fony za­częły z po­wro­tem fru­wać, a wa­lizki cią­gle się nie do­my­kają. Nie za­mie­rzam zejść ze sceny.

W książce Ja, Urba­na­tor. Awan­tury mu­zyka jaz­zo­wego, wy­da­nej dwa­na­ście lat temu, au­tor­stwa two­jego przy­ja­ciela z dzie­ciń­stwa, An­drzeja Ma­ko­wiec­kiego, wy­zna­jesz: „Je­stem Ame­ry­ka­ni­nem”. Ale Ame­ryka w ostat­nich la­tach od­dala się od cie­bie.

Przez cały okres pan­de­mii cią­gle za­da­wa­łem so­bie py­ta­nia: „Co ja ro­bię w Pol­sce?” i „Po co tu je­stem?”. Za­dzwo­ni­łem na­wet kie­dyś do Uli Du­dziak, mo­jej pierw­szej żony, z którą cały czas mam do­bry kon­takt. Za­czą­łem się jej zwie­rzać, że ta pan­de­mia i za­mknię­cie mnie nisz­czą, a przez to wszyst­kie cho­roby, które się uak­tyw­niły, mnie wy­koń­czą. Ona mi wtedy na­ka­zała: „Pa­kuj się i za­pier­da­laj na lot­ni­sko!”. Nie było to moż­liwe z po­wodu mo­jego stanu zdro­wia. Po­wie­dzia­łem jej, że bra­kuje mi gra­nia w Ame­ryce, że przez cho­robę boję się się­gnąć po in­stru­ment. Krzyk­nęła wtedy na mnie, że jak to, ja nie dam rady? „Przy­po­mnij so­bie, ile razy się pod­nio­słeś”. Nie­raz się bu­dzę i my­ślę, żeby się spa­ko­wać i uciec.

Wie­sław My­śliw­ski na­pi­sał, że nie­zwy­kle ważne jest mieć po­czu­cie, że ma się dom. Nie­ko­niecz­nie musi to być ten, z któ­rego po­cho­dzisz. Po­dob­nie jak z oj­czy­zną – trzeba zna­leźć taką, która jest na­sza, nie­ko­niecz­nie tę, w któ­rej przy­szli­śmy na świat. Gdzie jest twój praw­dziwy dom?

Ze mną nie da się w Pol­sce zbu­do­wać domu, a może wła­ści­wie ni­g­dzie się nie da skon­stru­ować tak so­lid­nych ścian, które za­trzy­ma­łyby mnie na za­wsze. Cho­ciaż miej­sce, które stwo­rzy­li­śmy z Do­sią na war­szaw­skiej Woli, daje mi po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa i jest pod­stawą do tego, bym mógł się speł­niać. Mój pierw­szy dom jest jed­nak w No­wym Jorku. Do­mem jest mia­sto, dziel­nice są po­ko­jami, a lu­dzie mo­imi są­sia­dami, do któ­rych za­wsze mogę za­ga­dać. Nie po­trze­buję ścian, po­trze­buję wol­nej prze­strzeni Man­hat­tanu. Być może za bar­dzo żyję prze­szło­ścią. Ale to Ame­ryka była moim ży­cio­wym ma­rze­niem, które się speł­niło. Dla­tego obecna roz­łąka z nią jest nie­ła­twa. Mija rok, mi­jają dwa, trzy lata, moi przy­ja­ciele od­cho­dzą, osoby, z któ­rymi gra­łem, zni­kają z mapy No­wego Jorku i po­wrót do ją­dra i sensu ży­cia się od­dala. Jest jak od­pły­wa­jący sta­tek na oce­anie; ten sta­tek z cza­sem jest co­raz mniej­szy i tra­cimy go z za­sięgu wzroku.

A sta­tek pły­nie... Szybko się wy­pada z tej ame­ry­kań­skiej gry?

Je­śli masz na my­śli pracę i biz­nes, to bar­dzo szybko. Agent dwa czy trzy razy za­dzwoni z pro­po­zy­cją kon­certu, ale jak mu od­po­wia­dasz, że nie mo­żesz, to już czwarty raz nie za­dzwoni. Za­dzwoni do ko­goś in­nego. Poza tym po­ja­wiło się nowe po­ko­le­nie, pie­kiel­nie zdolna mło­dzież, która zaj­muje miej­sca mo­ich ko­le­gów. Jed­nak nie za­my­kam się na przy­szłość, ona mnie in­try­guje, po­ciąga. Mam świetny kon­takt z mło­dymi mu­zy­kami, lu­bię im się przy­glą­dać, jak za­czy­nają, jak szu­kają swo­jego miej­sca w jaz­zie, mu­zyce. I je­śli dzwoni do mnie ra­per, który współ­pra­cuje ze Snoop Dog­giem, to dla mnie zna­czy wię­cej niż wszyst­kie osią­gnię­cia w mło­do­ści, bo wi­dzę, że nowe po­ko­le­nie mu­zy­ków sięga po moją twór­czość.

Z Mar­kiem Pę­dzi­wia­trem

Ta­kich przy­kła­dów jest jesz­cze wię­cej, w ostat­nich la­tach Urba­niaka sam­plo­wali: J. Cole, Q-Tip, Be­astie Boys, Emi­nem, A Tribe Cal­led Qu­est... A w ostat­nich ty­go­dniach utwór What a Day no­wej ikony hip-hopu, którą bez wąt­pie­nia jest Ty­ler, the Cre­ator, to wła­ści­wie w ca­ło­ści zsam­plo­wany twój ka­wa­łek A Day in the Park!

Nie ma nic waż­niej­szego dla twórcy niż by­cie ak­tu­al­nym, świe­żym i po­trzeb­nym. Kie­dyś ta­kie tuzy jak Mar­cus Mil­ler za­czy­nały w moim ze­spole, żeby wzbić się w po­wie­trze i do dziś, z wiel­kimi suk­ce­sami, uno­sić się bar­dzo wy­soko. Cie­szę się, że na pol­skiej, nieco skost­nia­łej sce­nie jaz­zo­wej rzą­dzą EABS i Błoto, w któ­rych kró­luje Ma­rek Pę­dzi­wiatr. Chło­pak, który wiele lat temu jako szcze­niak po­ja­wił się na Urba­na­tor Days i brał udział w mo­ich warsz­ta­tach. On jest przy­szło­ścią.

A czy czu­jesz się w tym kraju po­trzebny jako ar­ty­sta?

Od ja­kie­goś czasu je­stem czę­sto blo­ko­wany na so­cia­lach czy Twit­te­rze za moje wpisy. Mój naj­więk­szy pro­blem po­lega na tym, że nie wiem do­kład­nie, po co je­stem w Pol­sce. Przy­le­cia­łem tu­taj, żeby dzie­lić się moim do­świad­cze­niem, bo taką czuję mi­sję. Nie chcę spi­jać śmie­tanki, od­bie­rać na­gród czy cho­dzić z wy­soko pod­nie­sioną głową. In­te­re­suje mnie wy­miana my­śli i dzie­le­nie się tym, czego na­prawdę się na­uczy­łem przez te już pra­wie pięć­dzie­siąt lat. Po­li­tyka w kul­tu­rze?!

Ale prze­cież otrzy­ma­łeś srebrny me­dal Za­słu­żony Kul­tu­rze Glo­ria Ar­tis.

To było jesz­cze za cza­sów po­przed­niej wła­dzy. Złoty też otrzy­ma­łem, a w za­sa­dzie to nie... W cza­sie pan­de­mii by­łem w szpi­talu w Ani­nie na re­ha­bi­li­ta­cji. Do Do­śki za­dzwo­niła przed­sta­wi­cielka łódz­kiej or­ga­ni­za­cji kul­tury, która chciała nas po­in­for­mo­wać, że zgło­szono mnie do zło­tego me­dalu Glo­ria Ar­tis. Pan mi­ni­ster przy­znał to od­zna­cze­nie. Wy­zna­czyli ter­min wrę­cze­nia, do­kład­nie pa­mię­tam, to miał być pią­tek o go­dzi­nie sie­dem­na­stej w Fil­har­mo­nii Łódz­kiej. Mój po­byt na od­dziale się prze­dłu­żał, więc po­pro­si­li­śmy, aby w moim imie­niu me­dal ode­brała pani pre­zy­dent Ło­dzi Hanna Zda­now­ska, która bar­dzo się ucie­szyła na moją pro­po­zy­cję. Na­stęp­nego dnia otrzy­ma­li­śmy te­le­fon zwrotny, że w ta­kim ra­zie po­cze­kamy na to, aż będę mógł ode­brać od­zna­cze­nie oso­bi­ście. I sprawa do dzi­siaj jest wy­ci­szona.

Nie zna­la­zła się żadna inna oko­licz­ność?

Jak mo­gła się zna­leźć, skoro mia­łem taką oto sy­tu­ację: rok czy dwa przed pan­de­mią gra­łem kon­cert z Wojt­kiem Ka­ro­la­kiem na dzie­dzińcu gma­chu Mi­ni­ster­stwa Kul­tury i Dzie­dzic­twa Na­ro­do­wego na Kra­kow­skim Przed­mie­ściu. Do­wie­dzia­łem się, że w bu­dynku jest pan mi­ni­ster, bo ma okna otwarte i lu­dzie pana mi­ni­stra wi­dzieli... Kon­cert się skoń­czył i spo­dzie­wa­łem się, że przyj­dzie do nas i się przy­wita, w końcu by­łem u niego go­ściem. Nic z tego, wsiadł do swo­jej li­mu­zyny i od­je­chał.

Me­dalu nie masz do dziś.

Pie­przę ten me­dal, i tak bym go nie przy­jął z rąk Gliń­skiego, ale tu cho­dzi o to, w jaki spo­sób oni trak­tują lu­dzi kul­tury, któ­rzy przy­słu­żyli się wiel­kiej pro­mo­cji tego kraju za gra­nicą. Fi­nał tej hi­sto­rii jest taki, że do­sta­li­śmy nie­dawno te­le­fon od pani ze sto­wa­rzy­sze­nia, które mnie no­mi­no­wało do tego me­dalu, z py­ta­niem, co ona ma z nim zro­bić. Jak za­py­tała, czy może go wy­słać pocztą, to zdę­bia­łem! Od­po­wie­dzia­łem, że mogę go ode­brać na ja­kiejś sta­cji Or­lenu!

W me­diach nie ist­nie­jesz?

By­wam. Ale nie go­dzę się na wy­stępy w te­le­wi­zji pu­blicz­nej i Pol­skim Ra­diu, a sta­cje ko­mer­cyjne ostat­nio boją się jazzu. Te­le­wi­zja i ra­dio mnie nie grają. Ba­wią mnie pol­skie me­dia, które cza­sem ro­bią ze mnie fi­gurę, cza­sem le­gendę, a cza­sem mu­zyka z Pol­ski, który po­zuje do zdjęć z wpły­wo­wymi ar­ty­stami, żeby pod­bić swoją po­pu­lar­ność. Tak było kilka lat temu, kiedy do Pol­ski przy­je­chał Ni­gel Ken­nedy, dziś je­den z cie­kaw­szych skrzyp­ków, ab­sol­went no­wo­jor­skiej Ju­il­liard School, z któ­rym znam się od 1982 roku. Wów­czas przy­cho­dził na moje gra­nia w no­wo­jor­skich klu­bach, żeby pod­pa­try­wać i uczyć się ode mnie. Po kon­cer­cie w War­sza­wie po­sta­no­wi­łem, że pójdę za ku­lisy i przy­wi­tam się z nim. Ucie­szył się i od razu za­pro­po­no­wał mi szam­pana, do któ­rego on do­le­wał so­bie nieco spi­ry­tusu. Na­pi­li­śmy się, umó­wi­li­śmy na wspólne gra­nie i przy oka­zji zro­bi­li­śmy so­bie zdję­cie, które wy­lą­do­wało w sieci. Pod zdję­ciem po­ja­wiły się ko­men­ta­rze, że nie ma to jak pro­mo­wać się pod zna­nymi na­zwi­skami.

Bolą cię ta­kie ko­men­ta­rze?

Po pro­stu nie mogę się na­dzi­wić, dla­czego Po­lacy są tak skost­nia­łym i sfru­stro­wa­nym na­ro­dem. Ten sam Ni­gel Ken­nedy wy­wo­łał skan­dal, gra­jąc z or­kie­strą w Fil­har­mo­nii Na­ro­do­wej w War­sza­wie. Jak na po­ważny bu­dy­nek i to­wa­rzy­stwo w czarno-bia­łych ele­ganc­kich gar­ni­tu­rach przy­stało, wszystko miało być po bo­żemu, z na­masz­cze­niem i sza­cun­kiem do świą­tyni mu­zyki po­waż­nej. Na­gle na scenę wy­cho­dzi Ni­gel: nie­wy­soki, szczu­pły, w zie­lo­nej bro­ka­to­wej ma­ry­narce, w przy­krót­kich, świet­nie skro­jo­nych spodniach, w bu­tach na ko­tur­nie i skar­pet­kach, które przy­po­mniały mi o cza­sach bi­ki­nia­rzy. Miał wy­go­lone skro­nie i po­ły­sku­ją­cego na środku czaszki, sta­ran­nie uło­żo­nego iro­keza. Wap­niaki i ste­try­czała wi­dow­nia byli obu­rzeni, po­sy­pały się ko­men­ta­rze, że to skan­dal i brak sza­cunku. A po­tem za­grał kon­cert, jakby był opę­tany mu­zyką! By­łem nim za­chwy­cony, bo to wielki ge­niusz, ale Krzysz­tof Pen­de­recki, znie­sma­czony wy­glą­dem wir­tu­oza, opu­ścił salę. Wra­ca­jąc do pro­mo­wa­nia się na zna­nych na­zwi­skach, to po­dobne ko­men­ta­rze po­ja­wiły się przy zdję­ciach z Ery­kah Badu, z którą zo­ba­czy­łem się po jej kon­cer­cie. Kiedy do­wie­działa się od swo­ich czar­nych mło­dych mu­zy­ków, któ­rzy mnie roz­po­znali, że gra­łem na pły­cie Mi­lesa Da­visa, po­da­ro­wała mi amu­let i zro­bi­li­śmy so­bie zdję­cie. Na drugi dzień po­ja­wiły się tek­sty, że chcę się tym zdję­ciem wy­bić. Mało kto wie­dział, że to spo­tka­nie miało ciąg dal­szy. Za­pro­si­łem Badu na ostat­nią płytę...

Na back­stage’u z Ery­kah Badu

Mó­wisz o swoim ostat­nim al­bu­mie For War­saw with Love, który po­wstał w ra­mach ob­cho­dów sie­dem­dzie­sią­tej pią­tej rocz­nicy wy­bu­chu po­wsta­nia war­szaw­skiego. Ale Ery­kah Badu na tej pły­cie nie ma, w ogóle tej płyty nie ma...

W 2017 roku Mu­zeum Po­wsta­nia War­szaw­skiego za­pro­po­no­wało mi wy­stęp pod­czas ich fe­sti­walu Nie­winni Cza­ro­dzieje. Po­mimo świet­nego kon­certu i od­bioru już wtedy po­ja­wiły się pierw­sze pro­blemy. Lu­dzie z biura Mu­zeum su­ge­ro­wali do­bór mu­zy­ków, chcąc mieć wpływ na osta­teczny skład ze­społu. Po­nie­waż mocno opo­no­wa­łem, dali mi wolną rękę. Po kon­cer­cie, który bar­dzo się po­do­bał, za­pro­szono wszyst­kich na ban­kiet, na któ­rym był rów­nież sam dy­rek­tor Mu­zeum Jan Oł­da­kow­ski. Przy ko­lej­nej lampce czer­wo­nego wina pa­dły pro­po­zy­cje współ­pracy. Po nie­mal roku roz­mów wresz­cie skry­sta­li­zo­wał się po­mysł na­gra­nia płyty na zbli­ża­jącą się sie­dem­dzie­siątą piątą rocz­nicę wy­bu­chu po­wsta­nia war­szaw­skiego. Bar­dzo mocno się za­pa­li­łem do tego pro­jektu, szu­ka­łem klu­cza, na­zwisk, żeby stwo­rzyć coś mo­jego, a przy oka­zji od­dać hołd War­sza­wie, w któ­rej się uro­dzi­łem. Im bar­dziej zbli­żała się rocz­nica, tym bar­dziej kon­takt z Mu­zeum za­czął słab­nąć, na mejle nie przy­cho­dziły od­po­wie­dzi, ale nie znie­chę­ciło mnie to, da­lej pra­co­wa­łem nad al­bu­mem. W sierp­niu na­stęp­nego roku po kon­cer­cie, który gra­łem w Cen­trum So­li­dar­no­ści, pod­szedł do Dosi dy­rek­tor Oł­da­kow­ski i za­py­tał, czy jego lu­dzie się już do nas ode­zwali. Od­par­li­śmy, że od dłuż­szego czasu jest ci­sza. Po tej roz­mo­wie pro­jekt z lekka przy­spie­szył, do­sta­łem umowę i da­lej dzia­ła­łem w tej spra­wie. Mimo przy­go­to­wa­nego kon­ceptu i usta­leń z mu­zy­kami wie­dzia­łem, że nie ru­szę z na­gra­niami, do­póki nie do­stanę pie­nię­dzy. Umowę pod­pi­sa­li­śmy w lu­tym 2019 roku, a płytę mie­li­śmy od­dać do końca maja, żeby zdą­żyć na sierp­niowe ob­chody. Po pod­pi­sa­niu wy­je­cha­li­śmy do No­wego Jorku pra­co­wać nad płytą. I był to je­den z naj­trud­niej­szych okre­sów mo­jego ży­cia, oku­piony ol­brzy­mim stre­sem i zdzi­wie­niem.

Nowy Jork, 2019. Z Len­nym White’em pod­czas na­grań do płyty dla Mu­zeum Po­wsta­nia War­szaw­skiego

Co cię naj­bar­dziej zdzi­wiło w tej współ­pracy?

Całe ży­cie by­łem prze­ko­nany, że je­śli uma­wiam się z kimś na coś, to obie strony do­kła­dają sta­rań, żeby wy­wią­zać się z umowy. W tym wy­padku ro­biono wszystko, żeby nie wy­wią­zać się z umowy. Po raz pierw­szy w ży­ciu prze­szka­dzano mi w re­ali­za­cji płyty. Wszystko za­częło się od nie­za­ak­cep­to­wa­nego sin­gla, od któ­rego były uza­leż­nione pie­nią­dze na płytę. Przez lata pracy w Ame­ryce na­uczy­łem się, że jak nie je­steś na star­cie za­bez­pie­czony pie­niędzmi, to nic nie na­gry­wasz. Przez to wszystko czas na od­da­nie ma­te­riału się kur­czył, na szczę­ście wielu mo­ich ame­ry­kań­skich ko­le­gów cze­kało, cho­ciaż wcale nie mu­sieli. W umo­wie mie­li­śmy taki pod­punkt, że Mu­zeum musi ak­cep­to­wać każdy nasz ruch, co było gwoź­dziem do trumny tego pro­jektu, po­nie­waż ak­cep­ta­cja trwała tak długo, że wszystko wy­my­kało się spod kon­troli. Na pły­cie można usły­szeć za­równo moje kom­po­zy­cje, jak i in­ter­pre­ta­cje utwo­rów The­lo­nio­usa Monka, Billa Evansa czy Mi­lesa Da­visa. Wśród go­ści byli cho­ciażby Mar­cus Mil­ler, Da­vid Gil­mour, Mi­chael „Pat­ches” Ste­wart czy Lenny White. Na na­szej li­ście zna­la­zła się też Chaka Khan, bę­dąca tuż po pre­mie­rze swo­jej naj­now­szej płyty. Wszystko się opóź­niało ze strony Mu­zeum, w końcu mu­sie­li­śmy zre­zy­gno­wać ze współ­pracy z nią. Skon­tak­to­wa­łem się więc z Ery­kah Badu, która się zgo­dziła i była go­towa z dnia na dzień wejść do stu­dia. Ak­cep­ta­cja ze strony Mu­zeum trwała dwa ty­go­dnie... Jak za­ak­cep­to­wali Badu, było już za późno, ona nie mo­gła, ru­szyła w trasę kon­cer­tową. Spo­sób trak­to­wa­nia ar­ty­sty jako wy­rob­nika i do­star­czy­ciela gwoź­dzi jest dla mnie za­sko­cze­niem.

In­sty­tu­cje kul­tury w Pol­sce pełne są przy­pad­ko­wych lu­dzi, my­ślę, że na wielu na­zwi­sko Ery­kah Badu nie ro­biło żad­nego wra­że­nia.

Nie­od­po­wiedni lu­dzie na nie­od­po­wied­nim miej­scu, któ­rzy nie mieli świa­do­mo­ści, co na tę rocz­nicę przy­go­to­wa­łem. Aro­gan­cja na każ­dym kroku, cho­ciażby wtedy, kiedy jedna z pań kon­tak­tu­ją­cych się z nami w spra­wie ak­cep­ta­cji ko­lej­nych na­zwisk do­dała: „A tak, był tam jesz­cze ja­kiś Han­cock”. Her­bie Han­cock, ikona mu­zyki, jazz­man, któ­rego no­wa­tor­skie kom­po­zy­cje stały się stan­dar­dami, lau­reat czter­na­stu na­gród Grammy i zdo­bywca Oscara za mu­zykę do filmu Około pół­nocy, był po pro­stu „ja­kimś Han­coc­kiem”. Ta sama pani żą­dała od nas umowy pod­pi­sa­nej przez The­lo­nio­usa Monka. Tylko że Monk nie żyje od 1982 roku i nie wy­stą­pił na pły­cie, je­dy­nie wy­ko­rzy­sta­li­śmy jego kom­po­zy­cje.

Z Her­biem Han­coc­kiem i Dio­ni­zym Piąt­kow­skim

Dla­czego do­szło do od­stą­pie­nia od umowy?

Po od­da­niu sin­gla, co było wa­run­kiem na­stęp­nego prze­lewu na pro­duk­cję płyty, za­częły się po­ja­wiać trud­no­ści do­ty­czące ak­cep­ta­cji ma­te­riału. W końcu za­ak­cep­to­wano sin­giel, ale to spra­wiło, że ko­lejne ter­miny za­częły się prze­su­wać. Od­da­li­śmy ma­ster w ostat­niej chwili, dla­tego że Mu­zeum spóź­niało się z ze­zwo­le­niami i prze­le­wami. W każ­dym mejlu za­pew­nia­li­śmy, że od­damy płytę i uda się ją wy­tło­czyć na czas. Tak też się stało, zdą­ży­li­śmy i płyta miała pre­mierę 26 lipca 2019 roku. Wzią­łem na­wet udział w kon­fe­ren­cji pra­so­wej, na któ­rej czu­łem się jak zło ko­nieczne. In­truz. Ale się nie pod­da­wa­łem, wręcz prze­ciw­nie, jesz­cze w czerwcu, czyli na mie­siąc przed pre­mierą, z ra­do­ścią po­in­for­mo­wa­łem Mu­zeum, że w ra­mach kon­certu pro­mu­ją­cego płytę mam moż­li­wość za­gra­nia ma­te­riału z Mi­les Elec­tric Band, ze­spo­łem, który na­wią­zuje do twór­czo­ści Da­visa i składa się z mu­zy­ków, któ­rzy grali z Mi­le­sem. Na co otrzy­ma­li­śmy od­po­wiedź, że „Mu­zeum nie bę­dzie pro­mo­wać Mi­lesa Da­visa”. Mój kon­cert pro­mu­jący płytę się nie od­był i do dziś nikt nie po­in­for­mo­wał mnie o jego od­wo­ła­niu.

Pre­miera płyty się od­była...

Ale po kilku mie­sią­cach do­wie­dzie­li­śmy się od dys­try­bu­tora, że Mu­zeum wstrzy­mało na­kład płyty i od tej pory nie można jej ku­pić. Ko­niec tej hi­sto­rii wy­gląda tak, że po od­da­niu płyty wy­sła­li­śmy do Mu­zeum fak­turę, która do dziś nie zo­stała za­pła­cona, a w od­po­wie­dzi do­sta­li­śmy pi­smo z pod­pi­sem dy­rek­tora i in­for­ma­cją, że po­nie­waż we­dług nich płyta miała wady prawne, to na­li­czają nam karę fi­nan­sową. A płytę wy­dano, była dys­try­bu­owana. Pod­pi­sa­łem płyty dla jej spon­so­rów, co było dla mnie jed­no­znaczne z tym, że jest pełna ak­cep­ta­cja pro­jektu. Chwilę przed otrzy­ma­niem pi­sma spo­tka­łem się z pa­nem Oł­da­kow­skim w ka­wiarni na rogu ulicy Sien­nej i Że­la­znej. Po­wie­dział mi wów­czas, że są te pie­nią­dze w ra­mach na­szej umowy, tylko praw­nicy je blo­kują. To był mój pro­jekt ży­cia, moja hi­sto­ria i toż­sa­mość tego kraju za­mknięte w mu­zyce, która do­tarła do ame­ry­kań­skich czy afry­kań­skich mu­zy­ków, któ­rzy wcze­śniej o po­wsta­niu war­szaw­skim nic nie wie­dzieli.

Jak za­koń­czyła się ta sprawa?

Po pra­wie czte­rech la­tach od wy­da­nia płyty i po tym, jak uzna­łem, że w inny spo­sób niż przed są­dem nie uda się roz­wią­zać tego pro­blemu, fi­nał był taki, że dla świę­tego spo­koju za­war­li­śmy ugodę. Od­zy­ska­łem część pie­nię­dzy, a Mu­zeum wy­co­fało się mię­dzy in­nymi z za­rzu­tów do­ty­czą­cych wad praw­nych płyty. Pan dy­rek­tor Oł­da­kow­ski nie był za­in­te­re­so­wany tą sprawą, więc na­wet nie po­da­li­śmy so­bie dłoni na ko­niec...

A jak po­strze­gasz obecne ce­le­bro­wa­nie po­wsta­nia war­szaw­skiego?

Wi­dzę w tym, nie­stety, dużą prze­sadę. Za­miast pa­mięci rzą­dzi po­li­tyka, za­miast wzru­sze­nia i wspo­mnie­nia – walka zło­dziei o wła­dzę. Po­li­tyka rzą­dzi ży­ciem, hi­sto­rią, kul­turą. W pew­nym sen­sie z tych ob­cho­dów rocz­nic wy­bu­chu po­wsta­nia war­szaw­skiego, ale i tych zwią­za­nych z Dniem Nie­pod­le­gło­ści, zro­biły się igrzy­ska śmierci. Prze­py­chanka o to, kto, kurwa, god­nie uczci te rocz­nice, kto złoży więk­szy wie­niec pod gro­bem i komu przy oka­zji uda się do­pier­do­lić dru­giemu. Cyrk! Pa­mię­tam, jak za ko­muny w rocz­nicę wy­bu­chu po­wsta­nia war­szaw­skiego pro­te­sto­wa­li­śmy, gra­jąc jazz. A dziś? Hucpa, cyrk, di­sco polo i na­cjo­na­li­ści.

Przy­czy­nia się do tego też Te­le­wi­zja Pol­ska?

Jak żył Zby­szek Na­my­słow­ski, przy­rze­kli­śmy so­bie, że w tej re­żi­mo­wej te­le­wi­zji nie bę­dziemy wy­stę­po­wać. Nie po to przez całe ży­cie, gra­jąc jazz, wal­czy­li­śmy o wol­ność, po­ka­zy­wa­li­śmy środ­kowy pa­lec każ­dej wła­dzy, która na­ru­szała prawa czło­wieka, żeby te­raz ska­kać i pa­ja­co­wać w ra­diu czy te­le­wi­zji rzą­dzo­nych przez par­tię, która do­pro­wa­dziła ten kraj do gor­szego stanu niż za ko­muny. Za ko­muny to była jesz­cze cho­ciaż kul­tura, na Fe­sti­walu Pio­senki Pol­skiej w Opolu wy­stę­po­wali Cze­sław Nie­men, Ewa De­mar­czyk, Zby­szek Wo­decki, a dziś rzą­dzą dno i pro­stac­two. Moja noga na Wo­ro­ni­cza za tej wła­dzy nie po­sta­nie. Zby­szek Na­my­słow­ski miał po­dobne zda­nie, zresztą ani Woj­tek Ka­ro­lak się tam nie po­ka­zy­wał, ani Ewa Bem. Nie ro­zu­miem Uli Du­dziak, która zgo­dziła się ju­ro­ro­wać w ich show, ale wi­docz­nie miała swoje po­wody. Ja nie po­tra­fię spoj­rzeć w oczy pre­zen­te­rom, któ­rzy mają na kon­cie wiel­kie pie­nią­dze, a miz­drzą się przed ka­merą, uda­jąc, że nie ma to nic wspól­nego z po­li­tyką. Otóż, pro­szę pań­stwa, ma! Gdy­bym wy­stą­pił w klu­bie jaz­zo­wym kie­ro­wa­nym przez dyk­ta­tora i zło­dzieja, to pod­pi­sy­wał­bym się tym sa­mym pod jego czy­nami.

Czego naj­bar­dziej bra­kuje ci w Pol­sce?

Za­ufa­nia do dru­giego czło­wieka. W kraju, w któ­rym rzą­dzą nami zło­dzieje, sta­li­śmy się po­dejrz­liwi i kon­tro­lu­jący dru­giego. Nie wia­domo, kto z ja­kiej jest opcji, co wy­krzy­czy, co po­wie, czy nie ob­razi, czy nie wy­leje jadu albo beczki gówna na mnie, je­śli moje zda­nie bę­dzie od­mienne od jego. Czuję się tu nie­swojo i nie­bez­piecz­nie, ucie­kam wspo­mnie­niami do Ame­ryki.

Tylko że w Ame­ryce wśród Po­lo­nii naj­więk­sze po­par­cie od lat ma obecna wła­dza.

Uwa­żam, że ktoś, kto od kil­ku­na­stu albo kil­ku­dzie­się­ciu lat nie mieszka w tym kraju, nie po­wi­nien mieć prawa do gło­so­wa­nia. To są Po­lo­nusy, któ­rych je­dy­nym oknem na oj­czy­znę jest TVP Po­lo­nia, a tam wia­domo, jaka jest me­ry­to­ryka, czy wła­ści­wie jej brak. Do tego swoje ro­bią liczne wy­cieczki ta­kich po­staci i pro­pa­ga­to­rów pa­trio­ty­zmu pol­skiego jak na przy­kład Ma­cie­re­wicz. Przy­po­mnę też, że to Po­lo­nia w Chi­cago ma­sowo gło­so­wała na Do­nalda Trumpa. Po­lacy to na­ród ła­two­wier­nych lu­dzi, nie­ważne, czy ręce brudne od błota, krwi, ważne, że w tej dłoni ktoś trzyma kasę, którą da za darmo. W Ame­ryce nie ma nic za darmo, jest tylko ciężka praca, przez co do­ce­nia się wol­ność słowa.

Ale ty je­steś pra­co­ho­li­kiem.

Mó­wię o so­bie, że je­stem „wszyst­ko­ho­li­kiem”, to zna­czy, że mogę wszystko i wszystko jest moż­liwe. Da­niel Pas­sent pod­czas wi­zyty w No­wym Jorku w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych, w cza­sie, gdy pod­pi­sy­wa­łem kon­trakt z Co­lum­bią, po­wie­dział mi, że mia­łem szczę­ście. Od­po­wie­dzia­łem mu, że tak, ale że na to szczę­ście ciężko za­pra­co­wa­łem. Nie do­sta­łem na tacy ani kon­traktu, ani pięć­set plus czy in­nych ty­sięcy za nic­nie­ro­bie­nie.

Od czasu tej płyty z oka­zji rocz­nicy wy­bu­chu po­wsta­nia war­szaw­skiego nie wy­da­łeś ni­czego no­wego. Przez sześć­dzie­siąt lat od swo­jego de­biutu na­gra­łeś po­nad sie­dem­dzie­siąt al­bu­mów, jesz­cze wię­cej było wy­stę­pów go­ścin­nych i in­nych ko­la­bo­ra­cji. Tak dłu­giej prze­rwy w na­gry­wa­niu ma­te­riału nie mia­łeś ni­gdy.

Nie będę ukry­wać, że – poza zdro­wiem – ta sy­tu­acja z Mu­zeum przy­czy­niła się do tego, że stra­ci­łem po­czu­cie sensu na­gry­wa­nia al­bu­mów w Pol­sce. To jest bo­le­sne, że w XXI wieku cen­zu­ruje się ar­ty­stów. Może ocze­ki­wano ode mnie płyty w du­chu pa­trio­tycz­nym, nie wiem. Dla mnie to była mu­zyczna po­dróż z ba­ga­żem mi­ło­ści do czar­nych twór­ców blu­esa, jazzu i hip-hopu. Opo­wieść ma­jąca za­ra­żać mi­ło­ścią i mó­wiąca o sza­cunku, opo­wieść o tych, któ­rych już nie ma, ale też o tych, któ­rzy przyjdą.

Śro­do­wi­sko mu­zyczne jest jed­no­ścią?

Moż­liwe, że jest, ale ja na pewno nieco z niego wy­pa­dłem. Zmie­niają się war­to­ści, cele, zmie­nia się my­śle­nie o kul­tu­rze, mu­zyce, jaz­zie, które jest da­le­kie od mo­ich po­glą­dów. Dla­tego czę­sto mi­jam się ze śro­do­wi­skiem. Przy­le­cia­łem do Pol­ski z my­ślą, żeby za­ra­żać praw­dzi­wym ame­ry­kań­skim czar­nym gra­niem. Nie wszy­scy chcą z tego ko­rzy­stać.

Zja­wi­sko Po­lish Jazz?

To jest dla mnie sztuczny twór. Bar­dzo czę­sto po­wta­rzam, że nie ma cze­goś ta­kiego jak Po­lish Jazz. To tylko na­klejka, ha­sło ma­jące sy­gno­wać pol­skie wy­daw­nic­twa. Mu­simy mieć świa­do­mość, że to nic nad­zwy­czaj­nego, a tym bar­dziej no­wa­tor­skiego, czego nie by­łoby wcze­śniej na świe­cie. Do upra­wia­nia jazzu po­trzeba rytmu, fe­elingu i du­szy. To są klu­czowe pod­stawy, fi­lo­zo­fia, która dzi­siaj czę­sto jest za­nie­dby­wana. Na rynku mu­zycz­nym po­ja­wia się bar­dzo dużo płyt, które brzmią jak jazz, ale jaz­zem nie są.

A czy dzi­siej­sza kon­dy­cja jazzu nie jest w du­żej mie­rze winą or­ga­ni­za­to­rów, pro­mo­to­rów fe­sti­wali, wy­da­rzeń mu­zycz­nych?

Przede wszyst­kim jest to wina or­ga­ni­za­to­rów, bo to oni wy­zna­czają drogę, którą póź­niej pójdą słu­cha­cze. To oni przy­cią­gają lu­dzi, któ­rzy może po raz pierw­szy w ży­ciu spo­tkają się z tym ga­tun­kiem, i to oni kształ­tują ich gust i my­śle­nie. Skoro jazzu nie ma w me­diach, a przede wszyst­kim w te­le­wi­zji, to rolę edu­ka­to­rów od­gry­wają or­ga­ni­za­to­rzy fe­sti­wali. Bar­dzo czę­sto jest tak, że przy oka­zji ta­kich wy­da­rzeń sięga się po po­pu­larne, spraw­dzone na­zwi­ska, nie­ko­niecz­nie re­pre­zen­tu­jące wy­soki i uczciwy po­ziom.

Z sy­nem mo­jego li­dera An­drzeja Trza­skow­skiego przed kon­cer­tem w sierp­niu 2022, Cam­pus Pol­ska

Je­sie­nią 2021 roku prze­ży­łem wstrząs pod­czas ju­bi­le­uszu Zbi­gniewa Na­my­słow­skiego, wiel­kiej le­gendy, na le­gen­dar­nym fe­sti­walu. Tylko że ten fe­sti­wal skła­dał się z go­ści, któ­rzy, unie­ru­cho­mieni na krze­słach, nie wy­twa­rzali ja­kiej­kol­wiek ener­gii. A co naj­gor­sze, w prze­rwach za­ja­dali się sprze­da­wa­nymi przed wej­ściem fryt­kami, za­le­wa­jąc to wszystko pi­wem. To było po­ra­ża­jące.

Edu­ka­cja mu­zyczna, ukształ­to­wa­nie od­bior­ców to jest bar­dzo ob­szerny te­mat. Taki or­ga­ni­za­tor zmaga się z wie­loma trud­no­ściami. Przede wszyst­kim trzeba my­śleć o tym, jak przy­cią­gnąć wi­dzów, żeby po­kryć koszty. Ważne jest też, by za­in­te­re­so­wać me­dia i na­gło­śnić wy­da­rze­nie. Pro­blem tylko w tym, że dzi­siaj nie ma kry­ty­ków jaz­zo­wych, mu­zycz­nych. Mimo rze­tel­nej prasy tu­taj or­ga­ni­za­to­rzy mają zwią­zane ręce. Po­dam przy­kład z wła­snego po­dwórka. Otóż kilka lat temu po jed­nym z kon­cer­tów po­de­szła do mnie młoda ko­bieta, przed­sta­wiła się jako dzien­ni­karka z dość po­czyt­nego ty­tułu i po­pro­siła o wy­wiad. Zgo­dzi­łem się, a ona za­częła od py­ta­nia, co sły­chać u Mi­lesa Da­visa... Bar­dzo grzecz­nie po­dzię­ko­wa­łem jej za tę roz­mowę, mó­wiąc, że Mi­les od wielu lat nie żyje.

Jazz za­wsze ko­ja­rzył się z bun­tem, z wol­no­ścią, mu­zyką uci­śnio­nych lu­dzi, któ­rzy wal­czą o lep­sze ju­tro. Tak było już na sa­mym po­czątku w No­wym Or­le­anie, tak było po woj­nie w la­tach pięć­dzie­sią­tych w Pol­sce, cho­ciażby za sprawą Le­opolda Tyr­manda. Co dzi­siaj czu­jesz, kiedy grasz jazz?

Nie wy­obra­żam so­bie, żeby mu­zyka nie była po­wo­dem do roz­mowy, buntu. Szcze­gól­nie w cza­sie, w któ­rym na wszel­kie spo­soby pró­buje się z nas zro­bić ma­rio­netki, wy­pra­nych z ja­kie­go­kol­wiek my­śle­nia lu­dzi. Nie mo­żemy się temu pod­dać. Dla­tego mu­simy pro­wo­ko­wać się na­wza­jem i po­bu­dzać do dzia­ła­nia, sze­rze­nia bez­piecz­nych po­glą­dów, które pod­trzy­mują przy ży­ciu wy­mie­ra­jący już hu­ma­nizm, czło­wie­czeń­stwo i sza­cu­nek do czło­wieka. Bar­dzo ce­nię so­bie Ra­fała Trza­skow­skiego za Cam­pus, który stwo­rzył, i za za­pro­sze­nie na to wy­da­rze­nie. To jest wspa­niałe miej­sce do dia­logu i spo­tka­nia z mło­dymi ludźmi, bez wci­ska­nia pro­pa­gandy, bzdur ma­ją­cych wy­prać mó­zgi.

Po­li­tyka zaj­muje bar­dzo zna­czące miej­sce w obec­nej rze­czy­wi­sto­ści. Ostro ko­men­tu­jesz i udzie­lasz się w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych. Jest ci to po­trzebne?

Dzięki sy­tu­acji po­li­tycz­nej w Pol­sce czuję się co­raz młod­szy, dla­tego że to jest do­kład­nie ta sama rze­czy­wi­stość, te same za­sady gry, co w cza­sach, w któ­rych do­ra­sta­łem i za­czy­na­łem grać jazz ze środ­ko­wym pal­cem do góry prze­ciwko wszyst­kiemu. Kiedy sły­szę, jak nie­jaki pan Bru­dziń­ski mówi, że my, ar­ty­ści, kry­ty­ku­jemy po­li­ty­ków, a po­tem „skam­lemy o do­ta­cje i pie­nią­dze”, to się wku­rzam i od­pi­suję, że te pie­nią­dze się nam na­leżą, żeby od­cha­miać lud, który za­lany jest cham­stwem ta­kich po­li­ty­ków jak on.

Kilka lat temu, mniej wię­cej o po­dob­nej po­rze, To­masz Stańko po­wie­dział mi, w swoim miesz­ka­niu na Po­wi­ślu, że tylko jazz ma sens. Pod­pi­sał­byś się pod tym zda­niem?

Bez­względ­nie. Przede wszyst­kim dla­tego, że w świe­cie mu­zyki jazz od­naj­dziemy w każ­dym ga­tunku mu­zyki ryt­micz­nej. Za­ry­zy­ko­wał­bym stwier­dze­nie, że pewne ele­menty jazzu od­naj­dziemy też w di­sco polo. W Pol­sce sta­ram się uni­kać słowa jazz. Ten ga­tu­nek wy­wo­łuje w wielu lu­dziach pa­ra­liż. Lu­dzie boją się jazzu. Jest czymś po­zor­nie trud­nym, nie­do­stęp­nym, z wyż­szych sfer. Czę­sto mam do czy­nie­nia z ludźmi, któ­rzy na­wet nie wie­dzą, że to, czego słu­chają w domu, jest prze­siąk­nięte albo cho­ciaż de­li­kat­nie na­zna­czone jaz­zem. Za­równo w Pol­sce, jak i w Eu­ro­pie ga­tu­nek ten jest nad­in­ter­pre­to­wany.

Spo­ty­kasz bar­dzo wielu mło­dych lu­dzi, za­pra­szasz ich na Urba­na­tor Days. Prze­ciwko czemu oni dzi­siaj się bun­tują, albo czy w ogóle jazz służy jesz­cze do wy­miany my­śli?

Mło­dzi lu­dzie na ca­łym świe­cie mają dzi­siaj pro­blemy, po­nie­waż bar­dzo trudno jest się prze­bić z praw­dzi­wym, uczci­wym gra­niem. Her­bie Han­cock po­wie­dział nie­dawno, że mu­simy so­bie uświa­do­mić, że w mu­zyce jaz­zo­wej nie bę­dziemy mieć już gwiazd. Ow­szem, uta­len­to­wani, świetni mu­zycy to co in­nego. Ale skoro w wir­tu­al­nym świe­cie nie mu­sisz ro­bić nic, a mimo to mo­żesz być sławny i za­ra­biać mi­liony, to co kogo ob­cho­dzi jazz? To prze­ra­ża­jące, bo wielu mło­dych lu­dzi nie ma za co żyć, a nie wy­obra­żają so­bie ni­czego in­nego prócz gra­nia. Mam ta­kiego ko­legę, który wziął bar­dzo duży kre­dyt, dwie­ście ty­sięcy, żeby na­grać al­bum ma­rzeń, wy­je­chał do Ame­ryki, za­pro­sił świet­nych mu­zy­ków i... wró­cił do Pol­ski z ge­nialną płytą, która ni­kogo nie in­te­re­suje, a on ma do spła­ce­nia kre­dyt. Bunt w dzi­siej­szym świe­cie jest już czymś in­nym. Tu nie cho­dzi o kon­kretny kraj czy sys­tem, tu cho­dzi o prze­trwa­nie.

Czy hip-hop nie jest dzi­siaj tym, czym był jazz w cza­sach, w któ­rych ty za­czy­na­łeś?

Zde­cy­do­wa­nie, dla­tego ja