Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Szósta część przygód rudowłosej Anne w nowym – najbliższym oryginałowi – tłumaczeniu Anny Bańkowskiej
Anne Blythe wraz ze swoją rodziną – mężem Gilbertem i piątką dzieci: Jemem, Waltherem, bliźniaczkami Di i Nan oraz Shirleyem – przenosi się do domu, któremu nadają nazwę Złote Iskry i który szybko wypełnia się ciepłem i miłością. Wkrótce do gromadki pociech dołącza mała Rilla.
Każde z dzieci ma swój unikalny charakter, przeżywa własne przygody i problemy. Na szczęście w domu zawsze czeka mama – ona na pewno pocieszy, przytuli i powstrzyma uśmiech rozbawienia, słuchając dziecięcych dramatów.
Sama Anne jednak również musi mierzyć się z wyzwaniami – nie tylko z wychowaniem dzieci, lecz także z wizytą okropnej ciotki Gilberta oraz z kryzysem w swoim małżeństwie…
Kolejna odsłona historii o Anne to pochwała przyjaźni, radości z życia i szacunku do innych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 435
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
OD TŁUMACZKI
Oddając Czytelniczkom i Czytelnikom nowy przekład kolejnego tomu kultowego cyklu powieści o Anne, jestem świadoma „zdrady” popełnianej wobec pokolenia ich matek i babć, do których zresztą zaliczam też siebie. Tak jest – razem z wydawcą doszliśmy do wniosku, że w czasach, kiedy wszystkie dzieci wiedzą, że żadna Kanadyjka nie ma na imię Ania, Janka czy Zosia, a żaden Kanadyjczyk nie nazywa się Mateusz czy Karolek, pora przywrócić wszystkim, nie tylko wybranym (jak w poprzednich przekładach), bohaterkom i bohaterom książki ich prawdziwe imiona, nazwom geograficznym na Wyspie Księcia Edwarda zaś ich oryginalne brzmienie.
Podejmując się kolejnego przekładu (a w ostatnich latach nastąpił prawdziwy ich wysyp), postawiłam sobie za cel jak najściślejszą wierność wobec oryginału i realiów życia na Wyspie Księcia Edwarda. Odwiedziłam w tym celu liczne fora internetowe, blogi i grupy na Facebooku poświęcone życiu i twórczości Lucy Maud Montgomery. Należą do nich osoby, które doskonale znają wszystkie jej książki, także w oryginale, i od lat analizują nowe przekłady, bezlitośnie demaskując nawet najmniejsze błędy i nieścisłości. Każda z tych osób ma swoje zdanie na przykład w kwestii tłumaczenia nazwy Green Gables, od ponad stu lat znanej w Polsce jako Zielone Wzgórze. W sieci dostępne są zdjęcia z Wyspy Księcia Edwarda, można więc sobie obejrzeć, jak wyglądają słynne „czerwone drogi” czy odtworzona na podstawie opisu w książce i korespondencji autorki farma rodzeństwa Cuthbertów. Dzięki uprzejmości Bernadety Milewski (autorki bloga „Kierunek Avonlea”), która nie tylko jest kopalnią wiedzy o LMM, zna na wyrywki wszystkie jej książki i tropi w nich z dociekliwością detektywa wątki autobiograficzne, ale też co roku spędza na Wyspie Księcia Edwarda kilka miesięcy i współpracuje z L.M. Montgomery Literary Society, mogłam dowiedzieć się, jak istotne dla autorki było słowo gable. Nazwa ta już od pierwszego przekładu sprawiała tłumaczom kłopoty. Gable po angielsku to termin architektoniczny, oznaczający trójkątną ścianę łączącą dwie części dwuspadowego dachu. Po polsku jest to „szczyt”. Niestety słowo „szczyt” Polakom kojarzy się głównie z górami, dlatego już pierwsza tłumaczka zmieniła oryginalne Green Gables na Zielone Wzgórze, które tak wryło się w pamięć kolejnych pokoleń, że aż do tej pory nikt nie odważył się zbadać, czy tam w ogóle było jakieś wzgórze. Otóż nie było. Ale to nie dlatego zdecydowałam się zrobić wyłom w tradycji i nazwać ten dom Zielone Szczyty. Zrobiłam to po tym, jak przyjrzałam się na zdjęciach tamtejszemu budownictwu, w którym właśnie te szczyty najbardziej rzucają się w oczy. Niektóre domy mają ich po kilka. Istnieje książka Nathaniela Hawthorne’a pod tytułem The House of the Seven Gables [Dom o siedmiu szczytach], którą L.M. Montgomery czytała w roku 1903. Swój pokój w domu dziadków Macneillów, u których się wychowała, nazywała zawsze gable room – i tę nazwę (east gable room) nadała pokoikowi Anne. Było to dla niej niemal magiczne miejsce, o którym napisała nawet kilka wierszy. W tym tomie nazwa Zielone Szczyty pojawia się sporadycznie, ponieważ Anne już tam nie mieszka, za to pozwoliłam sobie dokonać kolejnej zmiany. Chodzi o nazwę domu państwa Blythe’ów – ich pierwszego własnego, a nie wynajętego. W oryginale to Ingleside, co oznacza „przestrzeń wokół kominka”. Już w Wymarzonym domu Anne widać, jak ważną rolę w życiu tej rodziny odgrywało to właśnie miejsce, dlatego uznałam, że nazwa ich pierwszego własnego domu powinna jakoś wiązać się z ogniem. Polska nazwa Złoty Brzeg, którą znamy z dotychczasowych przekładów, nie ma z nim nic wspólnego. Poza tym czy taka romantyczka jak Anne mogłaby nazwać swój dom (położony zresztą dość daleko od morza) brzegiem, nawet złotym? Moim zdaniem nie, zwłaszcza że w jednym z pierwszych rozdziałów zwierza się Dianie, jak długo razem z Gilbertem zastanawiali się nad tą nazwą i jak bardzo zależało im, aby była piękna. Czy Złote Iskry przypadną Państwu do gustu tak samo jak mnie – przyszłość pokaże.
Fikcyjna nazwa Four Winds obejmuje prawdopodobnie całą część wybrzeża, w skład której wchodzą liczne słabo zaludnione osady, takie jak Four Winds Harbour (gdzie znajdował się Wymarzony Dom), Harbour Head, niewymieniona z nazwy wioska rybacka, a także całe Glen St. Mary (ze Złotymi Iskrami).
Za absolutnie bezcenne informacje serdecznie dziękuję Bernadecie Milewski, autorce bloga „Kierunek Avonlea”, oraz panu Stanisławowi Kucharzykowi, który od lat bada florę Wyspy Księcia Edwarda, a swoją wiedzą dzieli się na blogu „Zielnik L.M. Montgomery”. To on jest autorem nieoficjalnej (bo oficjalnej brak) polskiej nazwy mayflowers (majowniki), ulubionych kwiatów LMM (Epigaea repens), o których autorka często wspomina w swoich książkach.
Anna Bańkowska
Dla W.G.P.
ROZDZIAŁ I
– JAKIE BIAŁE JEST dziś światło księżyca – szepnęła do siebie Anne Blythe.
Szła właśnie przez ogród do frontowych drzwi domu Diany i Freda Wrightów. W przesyconym solą powietrzu morska bryza zwiewała płatki kwiatów wiśni.
Przystanęła na chwilę, żeby popatrzeć na okoliczne wzgórza i lasy, które tak niezmiennie kochała od dawnych czasów aż po dziś dzień. Drogie Avonlea! Wprawdzie od wielu lat jej dom znajdował się w Glen St. Mary, ale ta osada miała w sobie coś, czego Glen zawsze będzie brakowało. Tutaj za każdym zakrętem czyhały na Anne jej osobiste duchy... Tutaj witały ją pola, po których kiedyś się włóczyła, tu otaczały ją niemilknące echa dawnego beztroskiego życia, a każde miejsce budziło jakieś miłe wspomnienie. Tu wreszcie znajdowały się nawiedzone ogrody, gdzie rozkwitały wszystkie róże przeszłości. Anne zawsze uwielbiała powroty do Avonlea, nawet jeśli – tak jak teraz – powód wizyty był smutny. Przyjechali tu razem z Gilbertem na pogrzeb jego ojca, ale ona została na cały tydzień, bo Marilla i pani Lynde nie mogły znieść myśli o tak rychłym pożegnaniu. Szczytowy pokój nad gankiem zawsze czekał, w każdej chwili gotów na przyjęcie dawnej mieszkanki. Kiedy Anne weszła na górę zaraz po przyjeździe, zobaczyła na stoliku wielki bukiet wiosennych kwiatów od pani Lynde. Od razu zanurzyła w nim twarz i wydało jej się, że wdycha cały zapach tamtych niezapomnianych lat. Spotkała tu siebie z przeszłości i w jej sercu wezbrała ta sama, dobrze znana fala głębokiego ukontentowania. Ten szczytowy pokój zamykał ją w swoich ramionach, obejmował, otulał. Anne spojrzała z czułością na swoje stare łóżko z wydzierganą przez panią Lynde narzutą w listki jabłoni i nieskazitelne poduszki, ozdobione koronkami jej roboty, na plecione dywaniki Marilli... na lustro, w którym kiedyś odbijała się twarzyczka małej sieroty. Sieroty, która w swą pierwszą noc nie mogła przestać płakać, dopóki nie zmorzył jej sen. Anne nie pamiętała w tej chwili, że jest już szczęśliwą matką pięciorga dzieci i że Susan Baker w Złotych Iskrach po raz kolejny dzierga w tajemnicy jakieś małe buciczki. Teraz znów była Anne z Zielonych Szczytów. Kiedy pani Lynde weszła z czystymi ręcznikami, zastała ją zapatrzoną marzycielsko w lustro.
– Jak dobrze mieć cię znów w domu, Anne, ot co! Minęło dziewięć lat od twojego wyjazdu, ale obie z Marillą ciągle za tobą tęsknimy. Wprawdzie odkąd Davy się ożenił, nie jest już w domu tak pusto. Millie to naprawdę miłe stworzenie, a te jej wypieki...! Niestety jest strasznie wścibska i wszystko musi wiedzieć, a ja zawsze powtarzam, że z tobą i tak nikt się nie może równać.
– Ale lustra nie da się oszukać, ono wyraźnie mówi: „Nie jesteś już taka młoda...” – odrzekła przekornie Anne.
– Za to zachowałaś swoją dawną cerę – pocieszyła ją pani Lynde. – Chociaż w kwestii kolorów i tak nie miałaś zbyt wiele do stracenia.
– W każdym razie na drugi podbródek nigdy się u mnie nie zanosiło – zauważyła wesoło Anne. – I mój dawny pokój nadal o mnie pamięta. Cieszę się, bo byłoby mi naprawdę przykro, gdybym przy którejś wizycie zauważyła, że o mnie zapomniał. A jak cudownie zobaczyć księżyc wschodzący nad Nawiedzonym Lasem!
– Wygląda na tym niebie jak wielki kawał złota, czyż nie? – Pani Lynde poczuła, że popada w niestosownie poetycki nastrój. Dobrze, że Marilla tego nie słyszała.
– I te czuby jodeł na jego tle... A niżej brzozy, które wciąż wyciągają ramiona ku wysrebrzonemu niebu... Teraz to już duże drzewa, a kiedy tu przyjechałam, były jeszcze malutkie. I także dlatego czuję się nieco staro.
– Bo drzewa są jak dzieci – przyznała pani Lynde. – To straszne, jak one szybko rosną. Wystarczy, że się na chwilę odwrócisz... Weź choćby Freda Wrighta. Ma ledwie trzynaście lat, a już jest prawie wzrostu swego ojca. Na kolację mamy zapiekankę z kurczaka i trochę cytrynowych ciasteczek. I nie obawiaj się spać w tym łóżku, wywietrzyłam dziś pościel. Marilla, nie wiedząc o tym, zrobiła to drugi raz, a potem jeszcze Millie, która myślała, że o tym nie pamiętamy. Mam nadzieję, że Mary Maria Blythe przyjdzie jutro, ona tak lubi pogrzeby...
– Ciotka Mary Maria... Gilbert zawsze tak ją nazywa, chociaż to tylko kuzynka jego ojca. Ona zwraca się do mnie „Annie”! – Anne wzdrygnęła się z obrzydzenia. – Gdy tylko mnie poznała po naszym ślubie, zauważyła: „Jakie to dziwne, że Gilbert właśnie ciebie wybrał. Miał do wyboru tyle miłych dziewcząt”. Może dlatego nigdy jej nie polubiłam... I wiem, że Gilbert też za nią nie przepada, chociaż się do tego nie przyznaje, bo ma takie silne poczucie klanowości.
– Czy Gilbert zostanie na dłużej?
– Nie, wraca jutro wieczorem. Zostawił pacjenta w krytycznym stanie.
– No tak, przypuszczam, że po śmierci matki w zeszłym roku nic już go w Avonlea nie trzyma. Starszy pan Blythe nigdy się nie pozbierał po stracie żony... Po prostu nie miał już po co żyć. Blythe’owie zawsze za bardzo przywiązywali się do ziemskich spraw. Smutno, że w Avonlea nie został już nikt z tego pięknego, starego rodu. Za to Sloane’ów mamy tu do wyboru, do koloru, ale oni zawsze są tylko Sloane’ami i będą nimi na wieki wieków, amen.
– A niech się mnożą na zdrowie. Ja po kolacji zamierzam obejść cały ten stary sad w blasku księżyca. I chociaż w końcu będę musiała się położyć, zawsze uważałam, że przesypianie księżycowych nocy to strata czasu. Ale koniecznie chcę jutro wcześnie wstać i zobaczyć, jak znad Nawiedzonego Lasu wkrada się pierwsze światło poranka. Niebo nabierze barwy koralu, wokół będą skakały drozdy, może nawet na parapecie przysiądzie szary wróbelek... I popatrzę sobie na te złote i fioletowe bratki...
– Króliki wyżarły wszystkie czerwcowe lilie[1] z rabatki – powiedziała ze smutkiem pani Lynde, przemieszczając się w stronę schodów.
W głębi duszy czuła ulgę, że nie musi już rozpływać się nad księżycem; Anne zawsze miała takie dziwne skłonności i raczej nie zanosiło się, że z nich kiedyś wyrośnie.
DIANA WYSZŁA PRZYJACIÓŁCE na spotkanie. Nawet przy księżycu można było zauważyć, że jej włosy nadal są czarne, policzki różowe, a oczy pełne blasku. Ale też nie dało się ukryć, że mocno przybrała na wadze, chociaż i tak nigdy nie należała do – jak to mówiono – chudzielców.
– Nie martw się, kochana, ja tylko na momencik.
– No wiesz?! Czym miałabym się martwić? – oburzyła się Diana. – Przecież o wiele bardziej wolę spędzić ten wieczór z tobą niż na przyjęciu. Nie nacieszyłam się tobą jeszcze, a już pojutrze wyjeżdżasz... Ale sama rozumiesz, to brat Freda i po prostu musimy...
– Oczywiście, że musicie. A ja naprawdę przybiegłam tylko na chwilę. Tą starą drogą, wiesz, koło Fontanny Driad... przez Nawiedzony Las, koło waszego starego ogrodu i Wierzbowego Oczka. I nawet zatrzymałam się tam, żeby naszym starym zwyczajem popatrzeć na wierzby przeglądające się w wodzie. Ależ one urosły!
– Jak wszystko – odrzekła Diana z westchnieniem. – Weź choćby młodego Freda. Zmieniliśmy się wszyscy... prócz ciebie. Ty wciąż wyglądasz tak samo. Jak ci się udaje zachować tak szczupłą figurę? Spójrz tylko na mnie!
– Trochę już przypominasz matronę – przyznała Anne ze śmiechem – ale niekoniecznie taką w średnim wieku. Mówisz, że się nie zmieniam? No cóż, pani H.B. Donnell też tak uważa. Powiedziała mi na pogrzebie, że nie postarzałam się nawet o jeden dzień. Za to pani Harmonowa Andrews wykrzyknęła: „Mój Boże, Anne, ale się posunęłaś!”. Wszystko zależy od oka... albo nastawienia. Ja czuję upływ czasu tylko wtedy, gdy oglądam zdjęcia w magazynach. Modelki i modele wydają mi się stanowczo zbyt młodzi. Ale nie przejmuj się, Di, jutro znów będziemy dziewczynkami. Właśnie po to przyszłam, żeby ci to zakomunikować. Weźmiemy sobie wolne popołudnie i wieczór, odwiedzimy wszystkie stare, ukochane miejsca. Powędrujemy przez wiosenne pola i przez te lasy z gęstwiną paproci, i przez pagórki, na których odnajdziemy młodość. Wiesz, na wiosnę nic nie jest niemożliwe. Odłożymy na bok rodzicielską odpowiedzialność i staniemy się znów rozchichotanymi trzpiotkami, zresztą pani Lynde w duchu nadal mnie za taką uważa. Nie można cały czas być tak strasznie rozsądną, to żadna przyjemność.
– Jakież to dla ciebie typowe! O niczym innym nie marzę, ale...
– Żadnych „ale”! Wiem, co sobie myślisz: „Kto poda moim panom kolację?”.
– Niezupełnie. Anne Cordelia może się tym zająć równie dobrze jak ja, chociaż ma zaledwie jedenaście lat – odparła z dumą Diana. – I tak zresztą miała to zrobić, bo wybierałam się na zebranie Koła Pomocy Pań. Ale zrezygnuję z tego, wolę pójść z tobą. To będzie jak spełnione marzenie. Bo wiesz, Anne, wiele razy siadywałam sobie wieczorami i udawałam, że znów jesteśmy dziewczynkami. A kolację zabierzemy z sobą.
– I zjemy ją w ogrodzie Hester Gray... Mam nadzieję, że on nadal istnieje?
– Tak sądzę – odparła Diana niepewnie. – Nie byłam tam od ślubu, za to Anne Cordelia dużo czasu spędza na wędrówkach. Zawsze jej powtarzam, żeby nie oddalała się za bardzo od domu, ale ona uwielbia włóczyć się po lasach. A raz, kiedy zbeształam ją za to, że w ogrodzie gada do siebie, odpowiedziała mi, że wcale nie rozmawia z sobą, tylko z duchem kwiatów. Pamiętasz ten lalczyny serwis do herbaty z malutkimi pączkami róż, który przysłałaś jej na dziewiąte urodziny? Nie stłukła się dotąd ani jedna sztuka, bo Anne Cordelia tak się nad nim trzęsie. Używa go tylko wtedy, kiedy na podwieczorek przychodzą Trzy Zielone Ludziki. I nie mogę z niej wyciągnąć, kto to niby ma być. Powiadam ci, Anne, pod niektórymi względami ona jest znacznie bardziej podobna do ciebie niż do mnie.
– Może w imieniu tkwi coś więcej, niż dopuszczał Szekspir[2]. Nie gniewaj się na Anne Cordelię za jej fantazje, Diano. Zawsze żal mi dzieci, które nie spędzają chociaż kilku lat w Krainie Baśni.
– Teraz w naszej szkole uczy Olivia Sloane. Ma tytuł licencjatki, a posadę w szkole wzięła tylko na rok, żeby być bliżej matki. No i Olivia mówi, że dzieci trzeba konfrontować z rzeczywistością.
– Czy ja dobrze słyszę? Diana Wright głosi sloanizmy?
– Nie... nie... NIE! Nie lubię jej ani trochę. Ma takie okrągłe wyłupiaste oczy jak cały ich ród. I nie przeszkadzają mi fantazje Anne Cordelii, są takie ładne jak kiedyś twoje. Jeszcze zdąży zaznać prawdziwego życia.
– No to ustalone. Przyjdź o drugiej do Zielonych Szczytów, napijemy się po szklaneczce porzeczkowego wina... To nas wprawi w szatański nastrój. Marilla wciąż jeszcze je robi, na przekór pastorowi i pani Lynde.
– Pamiętasz, jak się nim u was upiłam? – spytała Diana, która nikomu poza Anne nie pozwoliłaby użyć w swojej obecności słowa „szatański”. Ale przecież każdy wiedział, że Anne nie miała nic złego na myśli. Ona taka już jest.
– Urządzimy sobie prawdziwy dzień wspomnień... Ale już cię nie zatrzymuję, widzę, że Fred zajeżdża bryczką. Masz prześliczną suknię.
– Fred kazał mi sprawić sobie nową na to wesele. Ja uważałam, że nas na to nie stać, bo właśnie wykosztowaliśmy się na nową stodołę. On jednak się uparł: jego żona nie może wyglądać jak jakieś popychadło, kiedy wszyscy inni będą paradować w najmodniejszych strojach. Czyż nie iście po męsku?
– O, mówisz jak pani Elliott z Glen – zauważyła surowo Anne. – Uważaj na tę skłonność. Chciałabyś żyć w świecie bez mężczyzn?
– To byłby koszmar – przyznała Diana. – Tak, Fred, już idę. Och, no dobrze... Do jutra, Anne.
W drodze powrotnej Anne przystanęła koło Fontanny Driad. Jakże kochała ten stary strumień! Zachował w sobie każdy wybuch jej dziecięcego śmiechu i teraz zdawało się, że go oddaje jej wytężonym uszom. Stare marzenia... jak wyraźnie odbijały się teraz w czystym źródełku! Dawne przysięgi, dawne szepty... wszystko to strumień zatrzymał, o wszystkim tym cichutko szemrał, ale słuchały go już tylko – jak zawsze – stare, mądre jodły Nawiedzonego Lasu.
ROZDZIAŁ II
– TAKI PIĘKNY DZIEŃ... jakby specjalnie dla nas stworzony – zachwycała się Diana. – Ale ta pogoda chyba długo się nie utrzyma... Jutro będzie padać.
– Mniejsza o to. Będziemy dziś chłonąć to piękno, nawet jeśli jutro słońce się schowa. I będziemy się cieszyć naszą przyjaźnią, chociaż jutro czeka nas rozstanie. Spójrz tylko na te długie złotozielone wzgórza... na te doliny okryte błękitną mgłą... Są dzisiaj nasze, Diano, i nie obchodzi mnie, że to najdalsze zapisane jest w rejestrze jako własność Abnera Sloane’a. Wieje zachodni wiatr... Zawsze przy zachodnim wietrze budziła się we mnie chęć przygód. Przeżyjemy dziś coś wspaniałego, zobaczysz.
I tak też się stało. Przyjaciółki odwiedziły wszystkie stare, ukochane miejsca: Aleję Zakochanych, Nawiedzony Las, Dolinę Fiołków, Ścieżkę Brzóz, Kryształowe Jezioro. Zaszły tam oczywiście pewne zmiany. Ścieżka Brzóz, dawno nieuczęszczana, zarosła paprociami, po Kryształowym Jeziorze zostało zaś tylko bagniste, omszałe zagłębienie, natomiast Dolina Fiołków rozkwitła fioletem, a z jabłonki samosiejki, którą Gilbert odkrył kiedyś daleko w lesie, wyrosło wielkie drzewo pełne czerwonych pączków.
Szły z odsłoniętymi głowami. Włosy Anne nadal lśniły w słońcu niczym wypolerowany mahoń, a Diany nie straciły nic ze swej połyskliwej czerni. Obie przyjaciółki wymieniały wesołe, porozumiewawcze, przyjazne spojrzenia i czasem w ogóle się nie odzywały. Anne zawsze utrzymywała, że dwie tak rozumiejące się nawzajem osoby jak ona i Diana po prostu wyczuwają swoje myśli. Niekiedy w ich rozmowach powtarzał się zwrot „A pamiętasz...?”. Na przykład: „A pamiętasz, jak wpadłaś do szopy dla kaczek przy Drodze Torysów?”, „A pamiętasz, jak wskoczyłyśmy na leżącą w łóżku ciotkę Josephine?”, „A pamiętasz, jak pomalowałaś sobie nos na czerwono w czasie wizyty pani Morgan?”, „A pamiętasz, jak przekazywałyśmy sobie wiadomości za pomocą świecy?”, „A pamiętasz, jak świetnie bawiłyśmy się na weselu panny Lavendar? I te wielkie błękitne kokardy Charlotty?”, „A nasz Klub Opowieści?”, „A Koło Entuzjastów?”. I ciągle im się zdawało, że w ich uszach dźwięczą salwy śmiechu z dawnych lat.
Wyglądało na to, że Koło Entuzjastów Avonlea już nie istnieje. Wszelka działalność zamarła wkrótce po zamążpójściu Anne.
– Po prostu nie dawali rady – tłumaczyła przyjaciółce Diana. – Dzisiejsza młodzież w Avonlea nie jest już taka jak za naszych czasów.
– Nie mów tak, jakby nasze czasy dobiegły końca. Mamy teraz ledwie piętnaście lat i jesteśmy pokrewnymi duszami. A powietrze nie tyle jest pełne światła, ile samo jest światłem. I wcale nie mam pewności, że nie wyrosły mi skrzydła.
– Ja też się tak czuję – przyznała Diana, która zapomniała, że tego ranka wskazówka jej wagi zatrzymała się na stu pięćdziesięciu pięciu funtach. – Często marzę, żeby choć na chwilę zamienić się w ptaka. Jak cudownie byłoby móc latać!
Piękno otaczało je ze wszystkich stron. W ciemnych czeluściach lasu migotały nieoczekiwane akcenty kolorów kuszące do zagłębiania się w boczne ścieżki. Przez młodą zieleń liści sączył się blask wiosennego słońca. Zewsząd dobiegały wesołe ptasie trele. Niektóre kotlinki sprawiały wrażenie stawków z płynnego złota. Za każdym zakrętem bił w nozdrza jakiś nowy zapach: ostra woń paproci, balsamiczny aromat jodeł, rześki podmuch od strony świeżo zaoranych pól. W pewnej chwili przyjaciółki natknęły się na dróżkę tonącą w wiśniowych gałązkach obsypanych kwieciem, gdzie indziej zaś na polanę pełną malutkich, ledwie budzących się do życia świerczków – istnych elfów, które przykucnęły w trawie, na strumyki jeszcze „nie za szerokie do przeskoczenia”[3], na siódmaczki rozkwitłe w cieniu jodeł, na łany kędzierzawych młodych paprotek, na brzozę, której jakiś wandal oderwał kawały białej skórki i w kilku miejscach pozostawił nagą korę. Anne patrzyła na to tak długo, że Diana zaczęła się temu dziwić. Nie zauważyła tego, co przyjaciółka: różnorodności odcieni warstw – od najczystszej kremowej bieli po wytworne złote tony, które stawały się coraz głębsze, by na końcu odsłonić całe bogactwo ciemnego, intensywnego brązu. Zupełnie jakby drzewo chciało wyznać, że wszystkie brzozy, z pozoru tak dziewczęce i chłodne, skrywają w sobie mnóstwo ciepłych uczuć.
– Mają w sercach pierwotny ogień ziemi – szepnęła Anne.
Wreszcie po przecięciu małego leśnego wąwozu pełnego muchomorów odnalazły ogród Hester Gray. Niewiele się tam zmieniło, nadal unosił się słodki zapach czerwcowych lilii, jak Diana nazywała narcyzy. Rzędy wiśniowych drzew – teraz sporo starszych – stały obsypane śnieżnobiałymi kwiatami. Nadal wśród różanych krzewów biegła ścieżka, w starym rowie bieliły się kwiaty poziomek, niebieściły fiołki i zieleniły paprotki. Przyjaciółki zjadły piknikową kolację w rogu ogrodu, na omszałych głazach. Za ich plecami fioletowe kiście bzu kołysały się na tle zachodzącego słońca. Obie zdążyły zgłodnieć, toteż z apetytem rzuciły się na własnoręcznie przygotowane przysmaki.
– Jak to wszystko doskonale smakuje na świeżym powietrzu – westchnęła z ukontentowaniem Diana. – To twoje czekoladowe ciasto... Po prostu brak mi słów. Musisz dać mi przepis, Fred będzie w siódmym niebie. On może jeść wszystko, a i tak jest szczupły. Ja zawsze powtarzam, że kończę z jedzeniem ciasta, bo z każdym rokiem robię się grubsza. Mam koszmarne sny, że upodabniam się do praciotki Sarah... Była tak otyła, że musieli ją podnosić z krzesła. Ale kiedy widzę takie ciasto jak twoje... albo to z wczorajszego przyjęcia... No przecież by się obrazili, gdybym nie zjadła.
– Chociaż dobrze się bawiłaś?
– W zasadzie tak, dopóki nie wpadłam w szpony kuzynki Freda, Henrietty. Ona z taką rozkoszą opowiada wszystkim o swoich operacjach i o tym, jak się czuła w ich trakcie... Na przykład jak o mały włos pękłaby jej ślepa kiszka, gdyby w porę jej nie wycięto. „Założyli mi szesnaście szwów, nie masz pojęcia, Diano, jak się nacierpiałam!” Cóż, jeśli nie ja, to chociaż ona miała z tego prawdziwą satysfakcję. A skoro już tak cierpiała, to czemu miałaby odmówić sobie przyjemności opowiadania o tym? Jim był taki zabawny... Chociaż nie wiem, czy Mary Alice to się podobało... Już dobrze, tylko jeden tyci kawałeczek... Raz kozie śmierć, przecież takie maleństwo nie robi różnicy... No więc Jim powiedział, że w przeddzień ślubu obleciał go taki strach, że miał chęć wsiąść do pociągu i uciec. Według Jima każdy pan młody przeżywa coś takiego, tylko się nie przyznaje. Myślisz, że Gilbert i Fred też się tak czuli?
– Na pewno nie.
– To samo powiedział Fred, kiedy go zapytałam. I że jeśli się czegoś bał, to tylko tego, że mogłabym w ostatniej chwili zmienić zdanie, jak Rosa Spencer. Chociaż kto tam wie, co mężczyźnie naprawdę chodzi po głowie... Ale nie ma sensu teraz się tym przejmować. Co za cudowne popołudnie dziś spędziłyśmy! I ile szczęśliwych chwil dane nam było przeżyć! Szkoda, że musisz jutro wracać.
– A nie przyjechałabyś latem do Złotych Iskier, Diano? Zanim... zanim na pewien czas zrezygnuję z gości.
– Bardzo bym chciała, ale tego lata nie dam rady wyrwać się z domu. Zawsze jest tyle roboty...
– Rebecca Dew wreszcie przyjeżdża na dłużej. Bardzo mnie to cieszy, ale boję się, że ciotka Mary Maria także nas odwiedzi. Wspomniała już coś Gilbertowi. On tak samo nie chce jej widzieć jak ja, no ale zawsze to krewna, więc nasze drzwi muszą być dla niej otwarte.
– Może wybiorę się w zimie. Marzę, by znów zobaczyć Złote Iskry. Twój dom jest taki uroczy, Anne... Podobnie jak cała wasza rodzina.
– Złote Iskry rzeczywiście są ładne i już je naprawdę pokochałam. Dawniej myślałam, że to się nigdy nie stanie. Kiedy pierwszy raz wchodziłam do tego domu, nienawidziłam go... i to właśnie za jego zalety. Czułam, że są zniewagą dla mojego kochanego Wymarzonego Domu. Pamiętam, że jak go opuszczaliśmy, powiedziałam do Gilberta: „Byliśmy tu tacy szczęśliwi! Nigdzie indziej nie będzie nam tak dobrze”. Przez jakiś czas dosłownie pławiłam się w tęsknocie, a potem... zauważyłam że małe kiełki uczucia do Złotych Iskier zaczynają wypuszczać pędy. Walczyłam z nimi... naprawdę walczyłam, ale w końcu dałam za wygraną i przyznałam, że pokochałam ten dom. I z każdym rokiem kocham go coraz mocniej. Nie jest za bardzo stary, zbyt stare domy są smutne. I nie jest też zbyt nowy, takie nowe są prostackie. Jest po prostu dojrzały, spatynowany. Kocham w nim wszystkie pokoje. Każdy ma jakąś wadę, ale też jakąś zaletę, coś, co go wyróżnia, nadaje mu osobowość. Kocham też te imponujące drzewa na trawniku. Nie wiem, kto je zasadził, ale zawsze w drodze na górę zatrzymuję się na podeście... Pamiętasz to staroświeckie okienko z szerokim siedziskiem pod spodem? No więc siadam tam sobie, wyglądam na zewnątrz i w duchu dziękuję Bogu za tego błogosławionego człowieka, kimkolwiek był. Może i mamy zbyt wiele drzew przy domu, ale nie oddalibyśmy ani jednego.
– To zupełnie jak Fred. Uwielbia tę starą wierzbę po południowej stronie domu, chociaż psuje nam widok z salonu. Ciągle mu to powtarzam, ale on ma zawsze tę samą odpowiedź: „Czy wycięłabyś to śliczne drzewo tylko dlatego, że ci zasłania widok?”. No więc wierzba zostaje... I rzeczywiście jest śliczna. Dlatego nazwaliśmy naszą posiadłość Farmą Samotnej Wierzby. Nazwa Złote Iskry też mi się podoba, jest taka ciepła, przytulna.
– Gilbert też tak uważa. Bardzo długo trwało, zanim podjęliśmy ostateczną decyzję. Przymierzaliśmy kilka innych nazw, ale jakoś żadna nie pasowała. Dopiero kiedy wpadliśmy na Złote Iskry, wiedzieliśmy od razu, że to ta właściwa. Cieszę się, że mamy taki duży, przestronny dom... Potrzebowaliśmy takiego dla naszej rodziny. Dzieci, choć jeszcze małe, też go kochają.
– Są takie słodkie! – Diana chyłkiem ukroiła sobie kolejny „tyci kawałeczek” czekoladowego ciasta. – Moje też uważam za ładne, ale w tych twoich jest coś takiego... No i masz bliźniaczki, tego ci naprawdę zazdroszczę. Zawsze marzyłam o bliźniętach.
– Och, u mnie to było do przewidzenia, taki już mój los. Żałuję tylko, że są takie do siebie niepodobne: Nan to śliczna dziewczynka z brązowymi włosami i gładką cerą, a Di, ulubienica ojca, ma duże zielone oczy i rude włosy, które w dodatku się kręcą. Z kolei Shirley jest oczkiem w głowie Susan. Po jego urodzeniu dość długo chorowałam, więc to ona się nim zajmowała, dopóki nie zauważyłam, że właściwie uważa go za własnego syna. Nazywa go swoim „brązowym chłopczykiem” i wprost bezwstydnie rozpieszcza.
– On wciąż jest taki mały, że możesz w nocy sprawdzać, czy się nie rozkopał, i otulać go kołdrą – powiedziała Diana zazdrośnie. – Mój Jack ma dziewięć lat, jak wiesz, i już mi na to nie pozwala. Mówi, że jest za duży, a ja tak to lubiłam! Och, jak żałuję, że dzieci tak szybko rosną!
– Z moich żadne jeszcze nie dorosło do tego wieku... Chociaż zauważyłam, że odkąd Jem zaczął chodzić do szkoły, nie lubi, jak go trzymam za rękę. – Anne westchnęła. – Ale wszyscy trzej nadal chcą być otulani do snu. Walter traktuje to wręcz jak rodzaj rytuału.
– I nie musisz się jeszcze martwić, kim będą w przyszłości. Jack ma w głowie tylko wojsko i koniecznie chce zostać żołnierzem. Żołnierzem! Pomyśl tylko!
– Tym bym się nie martwiła. Zapomni o wojsku, kiedy zainteresuje się czymś innym. Wojny to już przeszłość. Jem wyobraża sobie, że będzie marynarzem jak kapitan Jim, a Walter zapowiada się na poetę. On bardzo się różni od innych. Ale wszyscy kochają drzewa i uwielbiają zabawy w „Dołku”, jak nazywają małą kotlinkę nieopodal domu, z tajemniczymi ścieżkami i strumykiem. Takie zwyczajne miejsce, dla wszystkich to po prostu Dołek, ale dla nich – Kraina Baśni. Dzieci mają oczywiście swoje wady, ale całkiem niezły z nich gang i na szczęście nie brakuje im miłości. Och, jak się cieszę, że jutro o tej porze będę już w Złotych Iskrach opowiadać moim maleństwom bajki na dobranoc i zachwycać się pantofelnikami i paprociami Susan! Ona naprawdę ma rękę do paproci, nikomu innemu tak nie rosną. I mogę je szczerze wychwalać, ale pantofelniki? One dla mnie w ogóle nie wyglądają jak kwiaty, ale za nic nie chcę urazić Susan, więc zawsze muszę kręcić i na szczęście Opatrzność jeszcze mnie nie zawiodła. Susan jest taka dobra, nie wyobrażam sobie, co bym bez niej zrobiła. A pamiętam, jak kiedyś uważałam ją za „obcą”. Owszem, miło myśleć o powrocie do domu, a jednak żal mi opuszczać Zielone Szczyty, Marillę, ciebie... Avonlea to takie piękne miejsce, że nie wspomnę o naszej przyjaźni...
– Tak, my zawsze... To znaczy... Nigdy nie potrafiłam mówić tak jak ty, Anne, ale przecież dotrzymałyśmy tych naszych uroczystych przysiąg, prawda?
– Masz rację. I to się nigdy nie zmieni.
Dłoń Anne odnalazła dłoń Diany. Przez dłuższą chwilę obie siedziały w ciszy, zbyt pięknej, by potrzebowała słów. Na trawie, kwiatach i dalekich łąkach kładły się już długie wieczorne cienie. Słońce stało nisko, szaroróżowe odcienie nieba to nasycały się, to bladły na tle zamyślonych drzew. Wiosenny zmierzch brał w posiadanie ogród Hester Gray, po którym nikt już teraz nie chodził. Drozdy rozsiewały w wieczornym powietrzu swoje ciche, podobne do dźwięków fletu trele. Zza białych wiśniowych drzew wschodziła z wolna wielka gwiazda.
– Pierwsza gwiazda zawsze jest cudem – szepnęła marzycielsko Anne.
– Mogłabym tu siedzieć i siedzieć... Jaka szkoda, że musimy wracać!
– Ja też żałuję... Ale my przecież tylko udawałyśmy piętnastolatki. Trzeba przypomnieć sobie o rodzinnych obowiązkach. Jak te bzy pachną! Diano, czy nigdy nie przyszło ci do głowy, że w zapachu bzu jest coś... coś niekoniecznie niewinnego? Gilberta śmieszy to spostrzeżenie... On uwielbia bez, ale mnie ten zapach zawsze kojarzy się z jakimś sekretem, czymś aż nazbyt słodkim.
– Jest zbyt intensywny, by nadawał się do domu. – Diana podniosła talerz z resztkami czekoladowego ciasta i obrzuciła go tęsknym spojrzeniem. Kręcąc głową z miną osoby, która właśnie dostąpiła szlachetnego zwycięstwa nad sobą, wrzuciła go w końcu do koszyka.
– Czy nie byłoby zabawnie, gdybyśmy w drodze do domu spotkały siebie jako piętnastolatki, biegnące Aleją Zakochanych?
Diana wzdrygnęła się lekko.
– Niee... Nie sądzę, aby to było zabawne. Nie zauważyłam, że już robi się ciemno. W biały dzień można sobie to i owo wyobrażać, ale...
Wracały do domów w pełnym serdecznego zrozumienia milczeniu. Za ich plecami łuna zachodzącego słońca rozpłomieniła dalekie wzgórza, a w sercach paliła się dawna, nigdy niezapomniana miłość.
ROZDZIAŁ III
WYPEŁNIONY PRZYJEMNOŚCIAMI TYDZIEŃ Anne zakończyła poranną wizytą na grobie Matthew, gdzie złożyła kwiaty. Po południu wsiadła w Carmody do pociągu i wyruszyła w drogę powrotną do domu. Przez jakiś czas wspominała wszystkie miłe sercu sprawy, które za sobą zostawiała, a potem wybiegła myślami do tych równie drogich, które ją czekały. Dusza jej śpiewała z radości, że oto jedzie do domu, swego własnego domu... Każdy, kto przekroczył jego próg, wiedział, że znalazł się w siedlisku prawdziwego rodzinnego szczęścia, pełnym śmiechu, srebrnych kubków[4] i zdjęć, a nade wszystko dzieci – owych cudownych stworzeń z loczkami i pulchnymi kolankami. Czekały tam na nią pokoje z wygodnymi fotelami, czekały suknie w szafie... Tam zawsze celebrowało się wszystkie małe rocznice, tam ciągle szeptano sobie na ucho różne drobne sekrety.
„Jakie to cudowne uczucie, że się wraca do domu” – myślała Anne, wyjmując z torebki list od synka. Wczoraj bardzo się uśmiała podczas odczytywania go z dumą mieszkańcom Zielonych Szczytów. Był to pierwszy list od jednego z jej dzieci, całkiem udany jak na siedmiolatka, który dopiero od roku chodził do szkoły, chociaż Jem miał jeszcze pewne kłopoty z ortografią, a w rogu kartki zrobił wielkiego kleksa.
Di płakała całą noc bo Tommy Drew hciał spalić jej lalkę na steku. Susan opowiada nam ładne bajki wieczorem ale ona to nie ty mamusiu. Fczoraj pozwoliła mi pomagać pszy siewie burakuw.
„Pomyśleć, że mogłam się z nimi rozstać na cały tydzień i jeszcze się tym cieszyć!” – wyrzucała sobie w duchu pani na Złotych Iskrach.
– Jak miło mieć kogoś, kto czeka na nas na dworcu! – wykrzyknęła, wysiadając z pociągu w Glen St. Mary prosto w ramiona Gilberta.
Nigdy nie wiedziała na pewno, czy po nią wyjdzie – ktoś akurat mógł umierać albo się rodzić – ale rytuał powrotu do domu bez męża na peronie zawsze wydawał się nieważny. I to męża w nowym, jasnoszarym garniturze! („Dobrze, że włożyłam do brązowego kostiumu tę falbaniastą bluzkę w kolorze skorupki jajka... Pani Lynde uznała, że trzeba mieć źle w głowie, żeby tak się stroić na podróż, ale inaczej nie wyglądałabym dla niego tak ładnie...”)
Dom jarzył się od świateł, a na werandzie wisiały japońskie lampiony. Anne radośnie przebiegła wysadzaną żonkilami ścieżkę.
– Złote Iskry, wróciłam!
Otoczyli ją wszyscy. Były śmiechy, radosne okrzyki, żarty, a z tyłu stała Susan ze spokojnym uśmiechem na twarzy. Każde z dzieci, nawet dwuletni Shirley, dzierżyło bukiet z kwiatów uzbieranych specjalnie dla mamy.
– Ach, cóż za urocze powitanie! Wszystko w tym domu aż tryska radością. Jak to wspaniale widzieć, że rodzina tak cieszy się na mój widok!
– Jeśli znowu gdzieś wyjedziesz, mamusiu – oznajmił uroczyście Jem – to ja dostanę wyrostka!
– A kto ci go da? – chciał wiedzieć Walter.
– Ciii... – Jem chyłkiem dał bratu kuksańca i szepnął: – To jest taki ból... gdzieś tam. A ja po prostu chcę mamę nastraszyć, żeby już nie wyjeżdżała.
Anne chciała zrobić sto rzeczy naraz: uściskać wszystkich po kolei... wybiec do ogrodu i narwać bratków... w Złotych Iskrach jest wszędzie mnóstwo bratków... podnieść z dywanu sfatygowaną laleczkę... posłuchać wszystkich soczystych plotek i nowin – a każdy tu chciał wtrącić swoje trzy grosze. Na przykład jak to pod nieobecność doktora Nan wsadziła sobie do nosa zakrętkę tubki wazeliny i Susan kompletnie straciła głowę („Ależ się strachu najadłam, pani doktorowo”); jak krowa pani Judowej Palmer zjadła pięćdziesiąt siedem gwoździ i trzeba było sprowadzać weterynarza z Charlottetown; jak roztargniona pani Fennerowa Douglas weszła do kościoła z odkrytą głową; jak tatuś wykopał z trawnika wszystkie mlecze („...między jednym a drugim dzieckiem, pani doktorowo, bo w tym czasie urodziło się aż ośmioro!”); jak pan Tom Flagg ufarbował sobie wąsy („...chociaż jego żona zmarła ledwie dwa lata temu!”); jak Rose Maxwell z Harbour Head rzuciła Jima Hudsona z Upper Glen, a on przysłał jej rachunek za wszystko, co na nią wydał; jak pani Amasowej Warren wyprawiono wspaniały pogrzeb; jak kotu Cartera Flagga coś odgryzło kawałek ogona; jak Shirley został odnaleziony w stajni pod jednym z koni („Myślałam, pani doktorowo, że już nigdy nie dojdę do siebie”); jak śliwy w sadzie zaatakowała czarna guzowatość; jak Di przez cały dzień w kółko wyśpiewywała „Mamusia wraca dziś do domu, do domu, do domu” na melodię Żeglujmy sobie wesoło[5]; jak kociak Joego Reese’a urodził się z otwartymi ślepkami i teraz jest zezowaty; jak Jem niechcący usiadł na lepie na muchy, i to ZANIM włożył spodnie; jak Krewetek wpadł do beczki z deszczówką...
– O mało nie utonął, pani doktorowo, ale na szczęście pan doktor w samą porę usłyszał miauki i wyciągnął go za tylne łapy. (Co to znaczy „w samporę”, mamusiu?)
– Wydaje się, że już nic mu nie jest – zauważyła Anne, głaszcząc błyszczące czarno-białe krągłości zadowolonego kocurka o okrągłej mordce, mruczącego na fotelu przy ogniu. W Złotych Iskrach, zanim usiadło się na fotelu, należało zawsze sprawdzić, czy czasem nie leży tam kot. Susan, która nigdy nie przepadała za tymi stworzeniami, przysięgała, że musiała je polubić w obronie własnej. Co do Krewetka, to Gilbert nazwał go tak rok wcześniej, kiedy Nan przyniosła do domu chude, zabiedzone kocię wyrwane z rąk wioskowych łobuziaków, którzy je dręczyli. Imię się przyjęło, choć teraz już zupełnie nie odpowiadało rzeczywistości.
– Ale... Susan! Co się stało z Gogiem i Magogiem? Chyba się nie stłukły?
– Nie, nie, pani doktorowo! – wykrzyknęła Susan, czerwieniąc się ze wstydu, i wybiegła z pokoju. Wróciła po chwili z dwoma porcelanowymi psami, które zawsze siedziały przy kominku w Złotych Iskrach. – Nie rozumiem, dlaczego nie ustawiłam ich na miejscu przed pani powrotem. Bo dzień po pani wyjeździe przyszła tu pani Charlesowa Day z Charlottetown, a wie pani, jak ona zawsze ściśle przestrzega zasad. Walter uznał, że powinien ją zabawiać rozmową, i zaczął od tego, że pokazał jej pieski. „Proszę obejrzeć Boga i MaBoga” – zaproponowało niewinne dziecko, a ja omal nie padłam trupem ze zgrozy. Chociaż może i chętnie bym umarła, byle tylko zobaczyć minę pani Day. Wyjaśniłam jej wszystko najlepiej, jak potrafiłam, bo nie chciałam, żeby uznała nas za bezbożników, ale psy wolałam potem schować do szafki z porcelaną.
– Mamusiu, możemy już jeść kolację? – zapytał zbolałym tonem Jem. – Bo mi burczy w brzuchu, a przygotowaliśmy dziś dla każdego jego ulubione danie.
– O tak, „przygotowaliśmy”, powiedziała pchła do słonia – skomentowała to Susan z uśmiechem. – Chcieliśmy odpowiednio uczcić pani powrót... Zaraz, a gdzie jest Walter? W tym tygodniu to on bije w gong na posiłki.
Kolacja okazała się prawdziwą ucztą, a układanie później dzieci do snu – czystą rozkoszą. Susan z tej wyjątkowej okazji pozwoliła Anne ułożyć nawet Shirleya.
– To nie był zwykły dzień, droga pani doktorowo – zauważyła z powagą.
– Ach, Susan, nie ma czegoś takiego jak zwykły dzień. Każdy ma w sobie coś, czego nie ma żaden inny, nie zauważyłaś?
– O, jakie to prawdziwe! Nawet ten nudny zeszły piątek... Niby lało cały dzień, a jednak moja duża pelargonia, która od trzech lat nie kwitła, akurat wtedy wypuściła pączki. A widziała już pani moje pantofelniki?
– Czy je widziałam? Nigdy w życiu nie widziałam wspanialszych. Jak ci się udało je wyhodować? („No proszę, uszczęśliwiłam Susan i nawet nie skłamałam... Bo faktycznie nigdy nie widziałam takich pantofelników... dzięki Bogu!”)
– To dlatego, że tak troskliwie ich doglądałam, pani doktorowo. Ale muszę pani powiedzieć jedną rzecz. Myślę, że Walter coś podejrzewa. Na pewno to jakieś dzieci z Glen mu nagadały... Teraz dzieciaki wiedzą znacznie więcej, niż wypada. No więc któregoś dnia Walter zapytał mnie po dłuższym namyśle: „Susan, czy dzidziusie są bardzo drogie?”. Przyznam, że trochę mnie zatkało, ale nie straciłam głowy. „Ktoś mógłby uważać, że to jakiś luksus – odpowiedziałam – ale dla nas, w Złotych Iskrach, to artykuł pierwszej potrzeby”. Potem robiłam sobie wyrzuty, że głośno narzekałam na te haniebne ceny w sklepach Glen. Obawiam się, że Walter się tym przejął, więc jeśli coś pani napomknie, proszę się nie dziwić.
– Świetnie sobie poradziłaś, Susan – odparła z powagą Anne. – Zresztą już czas najwyższy, żeby wszystkie dzieci dowiedziały się o naszych nadziejach na najbliższą przyszłość.
Ale najmilszy moment nastąpił, kiedy stała wieczorem przy oknie. Obserwowała pełznącą znad morza mgłę, która stopniowo przesuwała się nad tonącymi w księżycowym blasku wydmami i portem, po czym wpadała do długiej, wąskiej doliny u stóp Złotych Iskier, gdzie przycupnęła wioska Glen St. Mary. Nagle do pokoju wszedł Gilbert.
– Wrócić po ciężkim dniu do domu i zastać tam ciebie! Czy jesteś szczęśliwa, moja Anne nad Anne’ami?
– Szczęśliwa! – Anne pochyliła się nad wazonem z gałązkami kwitnącej jabłoni, który Jem ustawił na jej gotowalni. Czuła się otoczona miłością ze wszystkich stron. – Gilbercie drogi, cudownie było zostać na tydzień dawną Anne z Zielonych Szczytów, ale sto razy cudowniej jest wrócić i być znowu Anne ze Złotych Iskier.
ROZDZIAŁ IV
– NIE MA MOWY – powiedział doktor Blythe tonem, który Jem dobrze znał.
Chłopiec wiedział, że ojciec nie zmieni zdania i że matka nie spróbuje na niego wpłynąć. Pod tym względem byli absolutnie zgodni. Orzechowe oczy Jema pociemniały z gniewu i rozczarowania, kiedy wpatrywał się w swych okrutnych rodziców... Można powiedzieć, że wręcz na nich łypał, i to z tym większą złością, im bardziej pozostawali obojętni, a w dodatku nadal, jak gdyby nigdy nic, jedli kolację. Oczywiście ciotka Mary Maria dostrzegła te spojrzenia – nic nie mogło umknąć jej zbolałym bladoniebieskim oczom – ale zdawało się, że tylko ją bawią.
Bertie Shakespeare Drew spędził z Jemem w Złotych Iskrach całe popołudnie, podczas gdy Walter wybrał się do dawnego Wymarzonego Domu, aby odwiedzić Kennetha i Persis Fordów. No i okazało się, że wszystkie chłopaki idą wieczorem do Harbour Mouth patrzeć, jak kapitan Bill Taylor tatuuje węża na ramieniu Joego Drew, kuzyna Bertiego. Czy Jem nie wybrałby się razem z nimi? To byłaby prawdziwa frajda. Jem natychmiast zapalił się do pomysłu, ale właśnie dowiedział się, że może o tym zapomnieć.
– Przede wszystkim, ale nie tylko dlatego – rzekł ojciec – do Harbour Mouth jest dla ciebie o wiele za daleko. Chłopcy będą tam siedzieć do późnego wieczora, a ty masz być o ósmej w łóżku.
– Ja przez całe dzieciństwo musiałam kłaść się nawet o siódmej – wtrąciła ciotka Mary Maria.
– Musisz poczekać, aż podrośniesz, Jem. Na razie nie powinieneś chodzić wieczorami tak daleko – dodała matka.
– Mówiłaś to tydzień temu – oburzył się Jem – więc już jestem starszy. Traktujecie mnie jak niemowlę! Bertie idzie, a ma tyle samo lat co ja!
– W okolicy panuje odra, James – zauważyła ponuro ciotka. – Mógłbyś się zarazić.
Jem nie znosił, gdy nazywano go pełnym imieniem, a ona zawsze tak robiła.
– Ja właśnie chcę się zarazić – burknął prowokacyjnie, ale pochwyciwszy wzrok ojca, umilkł. Tata nie tolerował „odpyskowywania” ciotce Mary Marii. Jem jej nienawidził. Ciotki Diana i Marilla były takie kochane, ale ta... jeszcze nigdy kogoś takiego nie spotkał.
– W porządku – rzekł, patrząc na matkę, aby nikt go nie posądził, że zwraca się do ciotki. – Nie kochacie mnie, to wasza sprawa. Ciekawe, co powiecie, jak kiedyś ucieknę do Afryki polować na tygrysy.
– Kochanie, w Afryce nie ma tygrysów – wytknęła mu łagodnie Anne.
– To na lwy! – Specjalnie go zawstydzali, tak? Koniecznie muszą go wyśmiewać? No to zaraz im pokaże. – Chyba nie powiecie, że w Afryce nie ma lwów? Są ich tam całe miliony, w Afryce roi się od lwów!
Rodzice tylko znowu się uśmiechnęli, ku wielkiemu niezadowoleniu ciotki. Dzieciom nie wolno pozwalać na takie wybuchy.
– A tymczasem – wtrąciła Susan, rozdarta między współczuciem dla ukochanego Jema a przekonaniem, że doktorostwo mają absolutną rację, że nie puszczają syna z bandą wiejskich łobuziaków do Harbour Mouth, i to do tego pijaka kapitana Billa Taylora – masz tu kawałek piernika z bitą śmietaną, skarbeczku.
Piernik z bitą śmietaną, ulubiony deser Jema! Dziś jednak nic nie mogło ukoić jego wzburzonej duszy.
– Nie chcę! – odburknął, po czym wstał i wymaszerował z pokoju. W drzwiach jeszcze się odwrócił i rzucił rodzicom ostatnie wyzwanie: – I tak nie pójdę spać aż do dziewiątej! A jak dorosnę, to nie będę się kładł do samego rana... nigdy! I cały się wytatuuję! I w ogóle będę zły aż strach... albo jeszcze źlejszy, zobaczycie!
– Nie mówi się „źlejszy”, tylko gorszy, kochanie – poprawiła go matka.
Czy nic ich nie wzruszy?
– Pewnie nikomu tu nie zależy na mojej opinii, Annie, ale gdybym ja za młodu w ten sposób odezwała się do rodziców, to dostałabym takie lanie, że przez tydzień nie mogłabym siedzieć – zauważyła ciotka. – Wielka szkoda, że w niektórych domach zapomina się dziś o rózdze.
– To nie jest wina małego Jema – odparła ostro Susan, widząc, że ani doktor, ani jego żona nie zamierzają zabierać głosu. Jeśli Mary Maria Blythe myśli, że ujdzie jej to na sucho, to się myli. – Bertie Shakespeare Drew był tu całe popołudnie i to on mu naopowiadał tych bzdur. Że niby to taka wielka atrakcja zobaczyć, jak tatuują Joego. I jeszcze zakradł mi się do kuchni i zabrał najlepszy aluminiowy rondel na hełm, bo bawili się w wojsko. Potem zrobili sobie łódeczki z gontów i puszczali je w strumyku, aż kompletnie przemokli. A na koniec przez bitą godzinę skakali na czworakach po podwórzu i wydawali jakieś dzikie odgłosy, udając żaby. Żaby! Nic dziwnego, że mały jest teraz na ostatnich nogach i marudzi. Normalnie to on jest najgrzeczniejszym chłopczykiem na świecie i lepiej o tym pamiętać.
Ciotka Mary Maria przezornie zmilczała, bo nie chciała jej drażnić. Nigdy przy posiłkach nie odzywała się do Susan, na znak protestu – przeciwko jej obecności przy wspólnym stole. Anne uzgodniła to z Susan jeszcze przed przyjazdem ciotki. Gospodyni, która „znała swoje miejsce”, przy gościach nigdy nie siadała z rodziną do stołu.
– Ale ciotka Mary Maria to nie żaden gość, tylko krewna. Należy do rodziny tak samo jak ty.
Ostatecznie Susan skapitulowała, nie bez skrywanej satysfakcji. Niech Mary Maria Blythe zobaczy, że nie ma do czynienia ze zwykłą służącą. Wprawdzie nigdy dotąd się nie spotkały, ale siostrzenica Susan, córka jej siostry Matildy, pracowała u Mary Marii Blythe w Charlottetown i dużo o niej opowiadała.
– Nie zamierzam udawać, Susan, że zachwyca mnie ta wizyta, zwłaszcza teraz... – wyznała szczerze Anne. – Ale zapytała Gilberta w liście, czy może przyjechać na kilka tygodni... a wiesz, jaki on jest pod tym względem...
– I ma świętą rację – odrzekła stanowczo Susan. – Człowiek powinien wspierać własną krew, no nie? Ale co do paru tygodni, to... nie chcę krakać, ale szwagierka mojej siostry też przyjechała do niej niby na parę tygodni i została na dwadzieścia lat...
– Chyba nie musimy się tego obawiać. Ciotka Mary Maria ma w Charlottetown bardzo przyjemny własny dom, tylko uważa go za zbyt duży i czuje się w nim samotna. Dwa lata temu zmarła jej matka, miała osiemdziesiąt pięć lat. Ciotka bardzo się o nią troszczyła i teraz jej smutno. Postarajmy się, aby dobrze się u nas czuła.
– Zrobię, co w mojej mocy, pani doktorowo. Oczywiście trzeba będzie rozsunąć stół, ale mimo wszystko lepiej go wydłużać niż skracać.
– I nie możemy ustawiać na nim kwiatów, bo ciotka, jak mi wiadomo, dostaje od nich astmy. A od pieprzu kicha, więc lepiej go nie używać. Aha, często ją boli głowa, więc nie możemy za bardzo hałasować.
– Że co, proszę?! Nigdy nie zauważyłam, żebyście tu hałasowali, pani albo doktor. A jeśli najdzie mnie ochota do krzyku, to pójdę do klonowego zagajnika, natomiast co do dzieci... Czy z powodu bólów głowy Mary Marii Blythe mają cały czas siedzieć jak trusie? Wybaczy pani, ale to już lekka przesada.
– Susan, to tylko parę tygodni.
– Miejmy nadzieję. Och, no już dobrze, pani doktorowo, trzeba będzie wziąć tego byka za rogi.
Ciotka w końcu przybyła i na wstępie zapytała, kiedy ostatnio czyścili kominy. Okazało się, że panicznie boi się pożaru.
– Zawsze mówiłam, że kominy w tym domu nie są dostatecznie wysokie. Mam nadzieję, Annie, że dobrze przewietrzyliście mi łóżko. Wilgotna pościel to koszmar.
Objęła w posiadanie pokój gościnny... a przy okazji wszystkie inne, z wyjątkiem sypialni Susan. Nikt nie skakał z radości z powodu wizyty Mary Marii Blythe. Jem tylko rzucił na ciotkę okiem i zaraz wymknął się do kuchni.
– Czy możemy się przy niej śmiać, Susan? – szepnął.
Walterowi na widok ciotki oczy wezbrały łzami i trzeba było wyprowadzić go z pokoju. Bliźniaczki same wybiegły. Nawet Krewetek, jak zapewniała Susan, wyniósł się na podwórze i tam dostał jakiegoś ataku. I tylko Shirley nie ruszał się z miejsca. Zerkał na ciotkę z przerażeniem okrągłymi brązowymi oczami, zakotwiczony bezpiecznie na kolanach Susan. Ciotka Mary Maria uznała, że dzieci ze Złotych Iskier są bardzo źle wychowane. Bo czego można się spodziewać po matce, która „pisze do gazet”, i ojcu, który uważa je za ideały tylko z tej racji, że to jego potomstwo? I po służącej w rodzaju Susan Baker, która nie zna swojego miejsca? No ale teraz ona, Mary Maria Blythe, zrobi, co w jej mocy, dla wnucząt biednego kuzyna Johna.
– Odmawiasz za krótką modlitwę, Gilbercie – upomniała doktora już przy pierwszym posiłku. – Może ja cię wyręczę, dopóki tu jestem? To będzie lepszy przykład dla twojej rodziny.
Ku przerażeniu Susan Gilbert wyraził zgodę i przy kolacji modlitwę odmówiła ciotka.
– Bardziej to kazanie niż modlitwa – prychnęła Susan przy zmywaniu naczyń.
Osobiście zgadzała się z opinią swojej siostrzenicy: „Ona wszędzie węszy jakieś brzydkie zapachy. Nie to, że nieprzyjemne, po prostu wszystko jej cuchnie”. Gladys umie nazywać rzeczy po imieniu... A jednak każdemu mniej uprzedzonemu panna Blythe mogła się wydać dość przystojną pięćdziesięciopięcioletnią damą. Miała wręcz arystokratyczne rysy w otoczeniu siwych, drobno karbowanych pukli – jawny kontrast przy sterczącym siwym koczku Susan. Ubierała się ładnie, nosiła długie gagatowe kolczyki, a chudą szyję zasłaniała modnymi wysokimi kryzami.
„Przynajmniej nie musimy się wstydzić jej wyglądu” – pocieszała się Susan. Ale co ciotka Mary Maria pomyślałaby sobie, wiedząc, że Susan pociesza się w ten sposób, musimy zostawić wyobraźni.
ROZDZIAŁ V
ANNE ŚCINAŁA CZERWCOWE LILIE do wazonu w swoim pokoju i peonie na biurko Gilberta w bibliotece. Mlecznobiałe peonie wyhodowane przez Susan miały przy środeczkach krwistoczerwone plamki, które wyglądały jak ślad po ustach jakiegoś bóstwa. Po wyjątkowo upalnym czerwcowym dniu powietrze stopniowo odżywało i trudno było stwierdzić, czy woda w porcie się złoci czy srebrzy.
– Zanosi się na cudowny zachód słońca – rzuciła do Susan, zaglądając po drodze w kuchenne okno.
– Nie potrafię zachwycać się zachodem słońca, dopóki nie pozmywam naczyń, pani doktorowo.
– Do tego czasu ono już zajdzie. Spójrz na tę ogromną białą chmurę z różowym czubkiem nad Dołkiem. Nie miałabyś ochoty na nią pofrunąć?
Susan ujrzała siebie, jak unosi się nad wąwozem ze ścierką w ręku. Nie, ta wizja zupełnie do niej nie przemawiała. Ale teraz doktorowej należy się wyrozumiałość.
– Jakiś nowy paskudny robak podgryza nam różane krzewy – ciągnęła Anne. – Muszę je jutro spryskać. Wolałabym zrobić to już dziś, ten wieczór idealnie nadaje się do pracy w ogrodzie. W nocy wszystko rośnie jak szalone. Mam nadzieję, Susan, że w niebie są ogrody... takie, w których można pielęgnować rośliny i pomagać im się rozwijać.
– Byle nie było robali.
– Niee... Nie sądzę. Ale taki doskonały ogród to też żadna przyjemność. Trzeba w nim samej pracować, bo inaczej zatraca się jego znaczenie. Chcę pielić, kopać, szczepić, przesadzać, planować i przycinać. I chcę mieć w niebie swoje ulubione kwiaty... raczej bratki niż złocienie...
– A kto pani broni wziąć się za róże wieczorem, skoro tak pani woli? – przerwała jej Susan, która uznała, że doktorowa sama nie wie, czego chce.
– Bo doktor chce, żebym z nim pojechała. Ma odwiedzić tę biedną starą panią Johnową Paxton. Jest umierająca i już nic jej nie pomoże. Gilbert zrobił, co w jego mocy, ale ona i tak lubi, jak do niej wpada.
– Och, no przecież wszyscy dobrze wiemy, że nikt tu nie może umrzeć ani się urodzić bez jego pomocy, a wieczór jest w sam raz na przejażdżkę. Chyba sama przejdę się do wsi, żeby uzupełnić zapasy w spiżarni. Muszę tylko ułożyć do snu bliźniaczki i Shirleya, a potem podsypać trochę nawozu pani Aaronowej Ward, bo coś słabo ostatnio kwitnie. Panna Blythe już poszła na górę. Wzdychała przy każdym stopniu i mówiła, że czuje nadciągający ból głowy, więc przynajmniej będzie trochę spokoju.
– Dopilnuj, żeby Jem położył się na czas, dobrze? – poprosiła Anne, odchodząc w mrok wieczoru, który jak z kielicha rozlewał wokół bogactwo swoich zapachów. – On nawet nie wie, jak bardzo jest zmęczony, i nigdy nie chce iść spać. Walter dziś nie wróci, Leslie prosiła, żeby mógł u nich przenocować.
Jem siedział na schodkach przed bocznymi drzwiami z bosą stopą na kolanie drugiej nogi. Łypał wściekle na cały świat, a zwłaszcza na ogromny księżyc wiszący za wieżą kościelną Glen. Nie lubił takich wielkich księżyców.
– Nie rób min, bo ci tak zostanie – upomniała go ciotka Mary Maria w drodze do domu.
Jem nachmurzył się jeszcze bardziej. I bardzo dobrze, niech mu ta mina zastygnie na zawsze.
– Wynocha stąd, czemu wciąż za mną łazisz? – syknął do Nan, która wymknęła się do niego z domu po odjeździe rodziców.
– Ktoś tu ma muchy w nosie – odcięła się siostra. Ale zanim odeszła, położyła mu na schodku czerwonego lizaka w kształcie lwa.
Jem nawet go nie tknął. Jeszcze nigdy tak go nie obrażono. Nikogo w tym domu nie obchodził, wszyscy się na niego uwzięli. Dziś rano Nan wypomniała mu, że nie urodził się w Złotych Iskrach jak reszta dzieci. A potem Di zjadła mu czekoladowego królika, chociaż wiedziała, że to jego własność. I nawet Walter go opuścił, kopie teraz w piasku studnie z Kennethem i Persis. Też mi frajda! A tymczasem on, Jem, tak bardzo chciał iść z Bertiem i zobaczyć, jak się robi tatuaż. W życiu tak o niczym nie marzył, jak o tym, żeby ujrzeć ten wspaniały żaglowiec, który podobno stoi u kapitana Billa na kominku. Czysta podłość, i tyle.
Susan przyniosła mu duży kawał ciasta z klonowym lukrem i orzechami.
– Nie, dziękuję – odparł z kamienną twarzą chłopiec.
Nie mogła zostawić mu trochę piernika z bitą śmietaną? Pewnie tamci już wszystko wyjedli. Świnie! Jem popadł w jeszcze większe przygnębienie. Chłopaki już są w drodze do Harbour Mouth... Nie mógł znieść tej myśli. Musi zrobić coś, żeby im dorównać. A gdyby tak pociął żyrafę Di, tak żeby trociny wysypały się na dywan w bawialni? Susan dostałaby szału... Te jej orzechy w lukrze... Przecież wie, że Jem ich nie cierpi! Albo gdyby dorysował wąsy temu cherubinowi z kalendarza w jej pokoju? Zawsze nienawidził tego tłustego, różowego, uśmiechniętego cherubina, bo wyglądał jak Sissy Flagg, która rozpowiada po całej szkole, że Jem Blythe się w niej buja. W Sissy Flagg! Ale Susan uważa, że ten cherubin jest śliczny.