Anne ze Złotych Iskier - Lucy Maud Montgomery - ebook

Anne ze Złotych Iskier ebook

Lucy Maud Montgomery

4,4

Opis

Szósta część przygód rudowłosej Anne w nowym – najbliższym oryginałowi – tłumaczeniu Anny Bańkowskiej

Anne Blythe wraz ze swoją rodziną – mężem Gilbertem i piątką dzieci: Jemem, Waltherem, bliźniaczkami Di i Nan oraz Shirleyem – przenosi się do domu, któremu nadają nazwę Złote Iskry i który szybko wypełnia się ciepłem i miłością. Wkrótce do gromadki pociech dołącza mała Rilla.

Każde z dzieci ma swój unikalny charakter, przeżywa własne przygody i problemy. Na szczęście w domu zawsze czeka mama – ona na pewno pocieszy, przytuli i powstrzyma uśmiech rozbawienia, słuchając dziecięcych dramatów.

Sama Anne jednak również musi mierzyć się z wyzwaniami – nie tylko z wychowaniem dzieci, lecz także z wizytą okropnej ciotki Gilberta oraz z kryzysem w swoim małżeństwie…

Kolejna odsłona historii o Anne to pochwała przyjaźni, radości z życia i szacunku do innych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 435

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (21 ocen)
14
3
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
NinaQ

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała książka! Super się czytało. Lepiej niż w dzieciństwie. Mam nadzieję, że jeszcze będzie coś przetłumaczone na nowo. Mam kilka „ale” do LMM - czy naprawdę czterdziestoletnia kobieta może nie mieć ani jednego siwego włosa? Ale pewne rzeczy przyjmijmy z dobrodziejstwem inwentarza, bo przecież to taka miła lektura.
00
toroj

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny przekład.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału Anne of In­gle­side
Prze­kład ANNA BAŃ­KOW­SKA
Wy­dawca ADAM PLUSZKA
Re­dak­torka pro­wa­dząca KA­RO­LINA WĄ­SOW­SKA
Re­dak­cja EWA PENK­SYK-KLUCZ­KOW­SKA
Ko­rekta KINGA KO­SIBA, MAŁ­GO­RZATA KU­ŚNIERZ
Kon­sul­ta­cja BER­NA­DETA MI­LEW­SKI
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych ANNA POL
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficzne, ła­ma­nie
Mapa na wy­klejce ANNA POL
Kon­sul­ta­cja mapy BER­NA­DETA MI­LEW­SKI, STA­NI­SŁAW KU­CHAR­CZYK
Anne of In­gle­side Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Anna Bań­kow­ska Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2024
War­szawa 2024 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67996-17-4
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75 e-mail:re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

OD TŁU­MACZKI

Od­da­jąc Czy­tel­nicz­kom i Czy­tel­ni­kom nowy prze­kład ko­lej­nego tomu kul­to­wego cy­klu po­wie­ści o Anne, je­stem świa­doma „zdrady” po­peł­nia­nej wo­bec po­ko­le­nia ich ma­tek i babć, do któ­rych zresztą za­li­czam też sie­bie. Tak jest – ra­zem z wy­dawcą do­szli­śmy do wnio­sku, że w cza­sach, kiedy wszyst­kie dzieci wie­dzą, że żadna Ka­na­dyjka nie ma na imię Ania, Janka czy Zo­sia, a ża­den Ka­na­dyj­czyk nie na­zywa się Ma­te­usz czy Ka­ro­lek, pora przy­wró­cić wszyst­kim, nie tylko wy­bra­nym (jak w po­przed­nich prze­kła­dach), bo­ha­ter­kom i bo­ha­te­rom książki ich praw­dziwe imiona, na­zwom geo­gra­ficz­nym na Wy­spie Księ­cia Edwarda zaś ich ory­gi­nalne brzmie­nie.

Po­dej­mu­jąc się ko­lej­nego prze­kładu (a w ostat­nich la­tach na­stą­pił praw­dziwy ich wy­syp), po­sta­wi­łam so­bie za cel jak naj­ści­ślej­szą wier­ność wo­bec ory­gi­nału i re­aliów ży­cia na Wy­spie Księ­cia Edwarda. Od­wie­dzi­łam w tym celu liczne fora in­ter­ne­towe, blogi i grupy na Fa­ce­bo­oku po­świę­cone ży­ciu i twór­czo­ści Lucy Maud Mont­go­mery. Na­leżą do nich osoby, które do­sko­nale znają wszyst­kie jej książki, także w ory­gi­nale, i od lat ana­li­zują nowe prze­kłady, bez­li­to­śnie de­ma­sku­jąc na­wet naj­mniej­sze błędy i nie­ści­sło­ści. Każda z tych osób ma swoje zda­nie na przy­kład w kwe­stii tłu­ma­cze­nia na­zwy Green Ga­bles, od po­nad stu lat zna­nej w Pol­sce jako Zie­lone Wzgó­rze. W sieci do­stępne są zdję­cia z Wy­spy Księ­cia Edwarda, można więc so­bie obej­rzeć, jak wy­glą­dają słynne „czer­wone drogi” czy od­two­rzona na pod­sta­wie opisu w książce i ko­re­spon­den­cji au­torki farma ro­dzeń­stwa Cu­th­ber­tów. Dzięki uprzej­mo­ści Ber­na­dety Mi­lew­ski (au­torki bloga „Kie­ru­nek Avon­lea”), która nie tylko jest ko­pal­nią wie­dzy o LMM, zna na wy­rywki wszyst­kie jej książki i tropi w nich z do­cie­kli­wo­ścią de­tek­tywa wątki au­to­bio­gra­ficzne, ale też co roku spę­dza na Wy­spie Księ­cia Edwarda kilka mie­sięcy i współ­pra­cuje z L.M. Mont­go­mery Li­te­rary So­ciety, mo­głam do­wie­dzieć się, jak istotne dla au­torki było słowo ga­ble. Na­zwa ta już od pierw­szego prze­kładu spra­wiała tłu­ma­czom kło­poty. Ga­ble po an­giel­sku to ter­min ar­chi­tek­to­niczny, ozna­cza­jący trój­kątną ścianę łą­czącą dwie czę­ści dwu­spa­do­wego da­chu. Po pol­sku jest to „szczyt”. Nie­stety słowo „szczyt” Po­la­kom ko­ja­rzy się głów­nie z gó­rami, dla­tego już pierw­sza tłu­maczka zmie­niła ory­gi­nalne Green Ga­bles na Zie­lone Wzgó­rze, które tak wryło się w pa­mięć ko­lej­nych po­ko­leń, że aż do tej pory nikt nie od­wa­żył się zba­dać, czy tam w ogóle było ja­kieś wzgó­rze. Otóż nie było. Ale to nie dla­tego zde­cy­do­wa­łam się zro­bić wy­łom w tra­dy­cji i na­zwać ten dom Zie­lone Szczyty. Zro­bi­łam to po tym, jak przyj­rza­łam się na zdję­ciach tam­tej­szemu bu­dow­nic­twu, w któ­rym wła­śnie te szczyty naj­bar­dziej rzu­cają się w oczy. Nie­które domy mają ich po kilka. Ist­nieje książka Na­tha­niela Haw­thorne’a pod ty­tu­łem The Ho­use of the Se­ven Ga­bles [Dom o sied­miu szczy­tach], którą L.M. Mont­go­mery czy­tała w roku 1903. Swój po­kój w domu dziad­ków Mac­ne­il­lów, u któ­rych się wy­cho­wała, na­zy­wała za­wsze ga­ble room – i tę na­zwę (east ga­ble room) nadała po­ko­ikowi Anne. Było to dla niej nie­mal ma­giczne miej­sce, o któ­rym na­pi­sała na­wet kilka wier­szy. W tym to­mie na­zwa Zie­lone Szczyty po­ja­wia się spo­ra­dycz­nie, po­nie­waż Anne już tam nie mieszka, za to po­zwo­li­łam so­bie do­ko­nać ko­lej­nej zmiany. Cho­dzi o na­zwę domu pań­stwa Bly­the’ów – ich pierw­szego wła­snego, a nie wy­na­ję­tego. W ory­gi­nale to In­gle­side, co ozna­cza „prze­strzeń wo­kół ko­minka”. Już w Wy­ma­rzo­nym domu Anne wi­dać, jak ważną rolę w ży­ciu tej ro­dziny od­gry­wało to wła­śnie miej­sce, dla­tego uzna­łam, że na­zwa ich pierw­szego wła­snego domu po­winna ja­koś wią­zać się z ogniem. Pol­ska na­zwa Złoty Brzeg, którą znamy z do­tych­cza­so­wych prze­kła­dów, nie ma z nim nic wspól­nego. Poza tym czy taka ro­man­tyczka jak Anne mo­głaby na­zwać swój dom (po­ło­żony zresztą dość da­leko od mo­rza) brze­giem, na­wet zło­tym? Moim zda­niem nie, zwłasz­cza że w jed­nym z pierw­szych roz­dzia­łów zwie­rza się Dia­nie, jak długo ra­zem z Gil­ber­tem za­sta­na­wiali się nad tą na­zwą i jak bar­dzo za­le­żało im, aby była piękna. Czy Złote Iskry przy­padną Pań­stwu do gu­stu tak samo jak mnie – przy­szłość po­każe.

Fik­cyjna na­zwa Four Winds obej­muje praw­do­po­dob­nie całą część wy­brzeża, w skład któ­rej wcho­dzą liczne słabo za­lud­nione osady, ta­kie jak Four Winds Har­bour (gdzie znaj­do­wał się Wy­ma­rzony Dom), Har­bour Head, nie­wy­mie­niona z na­zwy wio­ska ry­backa, a także całe Glen St. Mary (ze Zło­tymi Iskrami).

Za ab­so­lut­nie bez­cenne in­for­ma­cje ser­decz­nie dzię­kuję Ber­na­de­cie Mi­lew­ski, au­torce bloga „Kie­ru­nek Avon­lea”, oraz panu Sta­ni­sła­wowi Ku­cha­rzy­kowi, który od lat bada florę Wy­spy Księ­cia Edwarda, a swoją wie­dzą dzieli się na blogu „Ziel­nik L.M. Mont­go­mery”. To on jest au­to­rem nie­ofi­cjal­nej (bo ofi­cjal­nej brak) pol­skiej na­zwy may­flo­wers (ma­jow­niki), ulu­bio­nych kwia­tów LMM (Epi­gaea re­pens), o któ­rych au­torka czę­sto wspo­mina w swo­ich książ­kach.

Anna Bań­kow­ska

Dla W.G.P.

ROZ­DZIAŁ I

– JA­KIE BIAŁE JEST dziś świa­tło księ­życa – szep­nęła do sie­bie Anne Bly­the.

Szła wła­śnie przez ogród do fron­to­wych drzwi domu Diany i Freda Wri­gh­tów. W prze­sy­co­nym solą po­wie­trzu mor­ska bryza zwie­wała płatki kwia­tów wi­śni.

Przy­sta­nęła na chwilę, żeby po­pa­trzeć na oko­liczne wzgó­rza i lasy, które tak nie­zmien­nie ko­chała od daw­nych cza­sów aż po dziś dzień. Dro­gie Avon­lea! Wpraw­dzie od wielu lat jej dom znaj­do­wał się w Glen St. Mary, ale ta osada miała w so­bie coś, czego Glen za­wsze bę­dzie bra­ko­wało. Tu­taj za każ­dym za­krę­tem czy­hały na Anne jej oso­bi­ste du­chy... Tu­taj wi­tały ją pola, po któ­rych kie­dyś się włó­czyła, tu ota­czały ją nie­milk­nące echa daw­nego bez­tro­skiego ży­cia, a każde miej­sce bu­dziło ja­kieś miłe wspo­mnie­nie. Tu wresz­cie znaj­do­wały się na­wie­dzone ogrody, gdzie roz­kwi­tały wszyst­kie róże prze­szło­ści. Anne za­wsze uwiel­biała po­wroty do Avon­lea, na­wet je­śli – tak jak te­raz – po­wód wi­zyty był smutny. Przy­je­chali tu ra­zem z Gil­ber­tem na po­grzeb jego ojca, ale ona zo­stała na cały ty­dzień, bo Ma­rilla i pani Lynde nie mo­gły znieść my­śli o tak ry­chłym po­że­gna­niu. Szczy­towy po­kój nad gan­kiem za­wsze cze­kał, w każ­dej chwili go­tów na przy­ję­cie daw­nej miesz­kanki. Kiedy Anne we­szła na górę za­raz po przy­jeź­dzie, zo­ba­czyła na sto­liku wielki bu­kiet wio­sen­nych kwia­tów od pani Lynde. Od razu za­nu­rzyła w nim twarz i wy­dało jej się, że wdy­cha cały za­pach tam­tych nie­za­po­mnia­nych lat. Spo­tkała tu sie­bie z prze­szło­ści i w jej sercu wez­brała ta sama, do­brze znana fala głę­bo­kiego ukon­ten­to­wa­nia. Ten szczy­towy po­kój za­my­kał ją w swo­ich ra­mio­nach, obej­mo­wał, otu­lał. Anne spoj­rzała z czu­ło­ścią na swoje stare łóżko z wy­dzier­ganą przez pa­nią Lynde na­rzutą w listki ja­błoni i nie­ska­zi­telne po­duszki, ozdo­bione ko­ron­kami jej ro­boty, na ple­cione dy­wa­niki Ma­rilli... na lu­stro, w któ­rym kie­dyś od­bi­jała się twa­rzyczka ma­łej sie­roty. Sie­roty, która w swą pierw­szą noc nie mo­gła prze­stać pła­kać, do­póki nie zmo­rzył jej sen. Anne nie pa­mię­tała w tej chwili, że jest już szczę­śliwą matką pię­ciorga dzieci i że Su­san Ba­ker w Zło­tych Iskrach po raz ko­lejny dzierga w ta­jem­nicy ja­kieś małe bu­ciczki. Te­raz znów była Anne z Zie­lo­nych Szczy­tów. Kiedy pani Lynde we­szła z czy­stymi ręcz­ni­kami, za­stała ją za­pa­trzoną ma­rzy­ciel­sko w lu­stro.

– Jak do­brze mieć cię znów w domu, Anne, ot co! Mi­nęło dzie­więć lat od two­jego wy­jazdu, ale obie z Ma­rillą cią­gle za tobą tę­sk­nimy. Wpraw­dzie od­kąd Davy się oże­nił, nie jest już w domu tak pu­sto. Mil­lie to na­prawdę miłe stwo­rze­nie, a te jej wy­pieki...! Nie­stety jest strasz­nie wścib­ska i wszystko musi wie­dzieć, a ja za­wsze po­wta­rzam, że z tobą i tak nikt się nie może rów­nać.

– Ale lu­stra nie da się oszu­kać, ono wy­raź­nie mówi: „Nie je­steś już taka młoda...” – od­rze­kła prze­kor­nie Anne.

– Za to za­cho­wa­łaś swoją dawną cerę – po­cie­szyła ją pani Lynde. – Cho­ciaż w kwe­stii ko­lo­rów i tak nie mia­łaś zbyt wiele do stra­ce­nia.

– W każ­dym ra­zie na drugi pod­bró­dek ni­gdy się u mnie nie za­no­siło – za­uwa­żyła we­soło Anne. – I mój dawny po­kój na­dal o mnie pa­mięta. Cie­szę się, bo by­łoby mi na­prawdę przy­kro, gdy­bym przy któ­rejś wi­zy­cie za­uwa­żyła, że o mnie za­po­mniał. A jak cu­dow­nie zo­ba­czyć księ­życ wscho­dzący nad Na­wie­dzo­nym La­sem!

– Wy­gląda na tym nie­bie jak wielki ka­wał złota, czyż nie? – Pani Lynde po­czuła, że po­pada w nie­sto­sow­nie po­etycki na­strój. Do­brze, że Ma­rilla tego nie sły­szała.

– I te czuby jo­deł na jego tle... A ni­żej brzozy, które wciąż wy­cią­gają ra­miona ku wy­sre­brzo­nemu niebu... Te­raz to już duże drzewa, a kiedy tu przy­je­cha­łam, były jesz­cze ma­lut­kie. I także dla­tego czuję się nieco staro.

– Bo drzewa są jak dzieci – przy­znała pani Lynde. – To straszne, jak one szybko ro­sną. Wy­star­czy, że się na chwilę od­wró­cisz... Weź choćby Freda Wri­ghta. Ma le­d­wie trzy­na­ście lat, a już jest pra­wie wzro­stu swego ojca. Na ko­la­cję mamy za­pie­kankę z kur­czaka i tro­chę cy­try­no­wych cia­ste­czek. I nie oba­wiaj się spać w tym łóżku, wy­wie­trzy­łam dziś po­ściel. Ma­rilla, nie wie­dząc o tym, zro­biła to drugi raz, a po­tem jesz­cze Mil­lie, która my­ślała, że o tym nie pa­mię­tamy. Mam na­dzieję, że Mary Ma­ria Bly­the przyj­dzie ju­tro, ona tak lubi po­grzeby...

– Ciotka Mary Ma­ria... Gil­bert za­wsze tak ją na­zywa, cho­ciaż to tylko ku­zynka jego ojca. Ona zwraca się do mnie „An­nie”! – Anne wzdry­gnęła się z obrzy­dze­nia. – Gdy tylko mnie po­znała po na­szym ślu­bie, za­uwa­żyła: „Ja­kie to dziwne, że Gil­bert wła­śnie cie­bie wy­brał. Miał do wy­boru tyle mi­łych dziew­cząt”. Może dla­tego ni­gdy jej nie po­lu­bi­łam... I wiem, że Gil­bert też za nią nie prze­pada, cho­ciaż się do tego nie przy­znaje, bo ma ta­kie silne po­czu­cie kla­no­wo­ści.

– Czy Gil­bert zo­sta­nie na dłu­żej?

– Nie, wraca ju­tro wie­czo­rem. Zo­sta­wił pa­cjenta w kry­tycz­nym sta­nie.

– No tak, przy­pusz­czam, że po śmierci matki w ze­szłym roku nic już go w Avon­lea nie trzyma. Star­szy pan Bly­the ni­gdy się nie po­zbie­rał po stra­cie żony... Po pro­stu nie miał już po co żyć. Bly­the’owie za­wsze za bar­dzo przy­wią­zy­wali się do ziem­skich spraw. Smutno, że w Avon­lea nie zo­stał już nikt z tego pięk­nego, sta­rego rodu. Za to Slo­ane’ów mamy tu do wy­boru, do ko­loru, ale oni za­wsze są tylko Slo­ane’ami i będą nimi na wieki wie­ków, amen.

– A niech się mnożą na zdro­wie. Ja po ko­la­cji za­mie­rzam obejść cały ten stary sad w bla­sku księ­życa. I cho­ciaż w końcu będę mu­siała się po­ło­żyć, za­wsze uwa­ża­łam, że prze­sy­pia­nie księ­ży­co­wych nocy to strata czasu. Ale ko­niecz­nie chcę ju­tro wcze­śnie wstać i zo­ba­czyć, jak znad Na­wie­dzo­nego Lasu wkrada się pierw­sze świa­tło po­ranka. Niebo na­bie­rze barwy ko­ralu, wo­kół będą ska­kały drozdy, może na­wet na pa­ra­pe­cie przy­sią­dzie szary wró­be­lek... I po­pa­trzę so­bie na te złote i fio­le­towe bratki...

– Kró­liki wy­żarły wszyst­kie czerw­cowe li­lie[1] z ra­batki – po­wie­działa ze smut­kiem pani Lynde, prze­miesz­cza­jąc się w stronę scho­dów.

W głębi du­szy czuła ulgę, że nie musi już roz­pły­wać się nad księ­ży­cem; Anne za­wsze miała ta­kie dziwne skłon­no­ści i ra­czej nie za­no­siło się, że z nich kie­dyś wy­ro­śnie.

DIANA WY­SZŁA PRZY­JA­CIÓŁCE na spo­tka­nie. Na­wet przy księ­życu można było za­uwa­żyć, że jej włosy na­dal są czarne, po­liczki ró­żowe, a oczy pełne bla­sku. Ale też nie dało się ukryć, że mocno przy­brała na wa­dze, cho­ciaż i tak ni­gdy nie na­le­żała do – jak to mó­wiono – chu­dziel­ców.

– Nie martw się, ko­chana, ja tylko na mo­men­cik.

– No wiesz?! Czym mia­ła­bym się mar­twić? – obu­rzyła się Diana. – Prze­cież o wiele bar­dziej wolę spę­dzić ten wie­czór z tobą niż na przy­ję­ciu. Nie na­cie­szy­łam się tobą jesz­cze, a już po­ju­trze wy­jeż­dżasz... Ale sama ro­zu­miesz, to brat Freda i po pro­stu mu­simy...

– Oczy­wi­ście, że mu­si­cie. A ja na­prawdę przy­bie­głam tylko na chwilę. Tą starą drogą, wiesz, koło Fon­tanny Driad... przez Na­wie­dzony Las, koło wa­szego sta­rego ogrodu i Wierz­bo­wego Oczka. I na­wet za­trzy­ma­łam się tam, żeby na­szym sta­rym zwy­cza­jem po­pa­trzeć na wierzby prze­glą­da­jące się w wo­dzie. Ależ one uro­sły!

– Jak wszystko – od­rze­kła Diana z wes­tchnie­niem. – Weź choćby mło­dego Freda. Zmie­ni­li­śmy się wszy­scy... prócz cie­bie. Ty wciąż wy­glą­dasz tak samo. Jak ci się udaje za­cho­wać tak szczu­płą fi­gurę? Spójrz tylko na mnie!

– Tro­chę już przy­po­mi­nasz ma­tronę – przy­znała Anne ze śmie­chem – ale nie­ko­niecz­nie taką w śred­nim wieku. Mó­wisz, że się nie zmie­niam? No cóż, pani H.B. Don­nell też tak uważa. Po­wie­działa mi na po­grze­bie, że nie po­sta­rza­łam się na­wet o je­den dzień. Za to pani Har­mo­nowa An­drews wy­krzyk­nęła: „Mój Boże, Anne, ale się po­su­nę­łaś!”. Wszystko za­leży od oka... albo na­sta­wie­nia. Ja czuję upływ czasu tylko wtedy, gdy oglą­dam zdję­cia w ma­ga­zy­nach. Mo­delki i mo­dele wy­dają mi się sta­now­czo zbyt mło­dzi. Ale nie przej­muj się, Di, ju­tro znów bę­dziemy dziew­czyn­kami. Wła­śnie po to przy­szłam, żeby ci to za­ko­mu­ni­ko­wać. Weź­miemy so­bie wolne po­po­łu­dnie i wie­czór, od­wie­dzimy wszyst­kie stare, uko­chane miej­sca. Po­wę­dru­jemy przez wio­senne pola i przez te lasy z gę­stwiną pa­proci, i przez pa­górki, na któ­rych od­naj­dziemy mło­dość. Wiesz, na wio­snę nic nie jest nie­moż­liwe. Odło­żymy na bok ro­dzi­ciel­ską od­po­wie­dzial­ność i sta­niemy się znów roz­chi­cho­ta­nymi trzpiot­kami, zresztą pani Lynde w du­chu na­dal mnie za taką uważa. Nie można cały czas być tak strasz­nie roz­sądną, to żadna przy­jem­ność.

– Ja­kież to dla cie­bie ty­powe! O ni­czym in­nym nie ma­rzę, ale...

– Żad­nych „ale”! Wiem, co so­bie my­ślisz: „Kto poda moim pa­nom ko­la­cję?”.

– Nie­zu­peł­nie. Anne Cor­de­lia może się tym za­jąć rów­nie do­brze jak ja, cho­ciaż ma za­le­d­wie je­de­na­ście lat – od­parła z dumą Diana. – I tak zresztą miała to zro­bić, bo wy­bie­ra­łam się na ze­bra­nie Koła Po­mocy Pań. Ale zre­zy­gnuję z tego, wolę pójść z tobą. To bę­dzie jak speł­nione ma­rze­nie. Bo wiesz, Anne, wiele razy sia­dy­wa­łam so­bie wie­czo­rami i uda­wa­łam, że znów je­ste­śmy dziew­czyn­kami. A ko­la­cję za­bie­rzemy z sobą.

– I zjemy ją w ogro­dzie He­ster Gray... Mam na­dzieję, że on na­dal ist­nieje?

– Tak są­dzę – od­parła Diana nie­pew­nie. – Nie by­łam tam od ślubu, za to Anne Cor­de­lia dużo czasu spę­dza na wę­drów­kach. Za­wsze jej po­wta­rzam, żeby nie od­da­lała się za bar­dzo od domu, ale ona uwiel­bia włó­czyć się po la­sach. A raz, kiedy zbesz­ta­łam ją za to, że w ogro­dzie gada do sie­bie, od­po­wie­działa mi, że wcale nie roz­ma­wia z sobą, tylko z du­chem kwia­tów. Pa­mię­tasz ten lal­czyny ser­wis do her­baty z ma­lut­kimi pącz­kami róż, który przy­sła­łaś jej na dzie­wiąte uro­dziny? Nie stłu­kła się do­tąd ani jedna sztuka, bo Anne Cor­de­lia tak się nad nim trzę­sie. Używa go tylko wtedy, kiedy na pod­wie­czo­rek przy­cho­dzą Trzy Zie­lone Lu­dziki. I nie mogę z niej wy­cią­gnąć, kto to niby ma być. Po­wia­dam ci, Anne, pod nie­któ­rymi wzglę­dami ona jest znacz­nie bar­dziej po­dobna do cie­bie niż do mnie.

– Może w imie­niu tkwi coś wię­cej, niż do­pusz­czał Szek­spir[2]. Nie gnie­waj się na Anne Cor­de­lię za jej fan­ta­zje, Diano. Za­wsze żal mi dzieci, które nie spę­dzają cho­ciaż kilku lat w Kra­inie Ba­śni.

– Te­raz w na­szej szkole uczy Oli­via Slo­ane. Ma ty­tuł li­cen­cjatki, a po­sadę w szkole wzięła tylko na rok, żeby być bli­żej matki. No i Oli­via mówi, że dzieci trzeba kon­fron­to­wać z rze­czy­wi­sto­ścią.

– Czy ja do­brze sły­szę? Diana Wri­ght głosi slo­ani­zmy?

– Nie... nie... NIE! Nie lu­bię jej ani tro­chę. Ma ta­kie okrą­głe wy­łu­pia­ste oczy jak cały ich ród. I nie prze­szka­dzają mi fan­ta­zje Anne Cor­de­lii, są ta­kie ładne jak kie­dyś twoje. Jesz­cze zdąży za­znać praw­dzi­wego ży­cia.

– No to usta­lone. Przyjdź o dru­giej do Zie­lo­nych Szczy­tów, na­pi­jemy się po szkla­neczce po­rzecz­ko­wego wina... To nas wprawi w sza­tań­ski na­strój. Ma­rilla wciąż jesz­cze je robi, na prze­kór pa­sto­rowi i pani Lynde.

– Pa­mię­tasz, jak się nim u was upi­łam? – spy­tała Diana, która ni­komu poza Anne nie po­zwo­li­łaby użyć w swo­jej obec­no­ści słowa „sza­tań­ski”. Ale prze­cież każdy wie­dział, że Anne nie miała nic złego na my­śli. Ona taka już jest.

– Urzą­dzimy so­bie praw­dziwy dzień wspo­mnień... Ale już cię nie za­trzy­muję, wi­dzę, że Fred za­jeż­dża bryczką. Masz prze­śliczną suk­nię.

– Fred ka­zał mi spra­wić so­bie nową na to we­sele. Ja uwa­ża­łam, że nas na to nie stać, bo wła­śnie wy­kosz­to­wa­li­śmy się na nową sto­dołę. On jed­nak się uparł: jego żona nie może wy­glą­dać jak ja­kieś po­py­cha­dło, kiedy wszy­scy inni będą pa­ra­do­wać w naj­mod­niej­szych stro­jach. Czyż nie iście po mę­sku?

– O, mó­wisz jak pani El­liott z Glen – za­uwa­żyła su­rowo Anne. – Uwa­żaj na tę skłon­ność. Chcia­ła­byś żyć w świe­cie bez męż­czyzn?

– To byłby kosz­mar – przy­znała Diana. – Tak, Fred, już idę. Och, no do­brze... Do ju­tra, Anne.

W dro­dze po­wrot­nej Anne przy­sta­nęła koło Fon­tanny Driad. Jakże ko­chała ten stary stru­mień! Za­cho­wał w so­bie każdy wy­buch jej dzie­cię­cego śmie­chu i te­raz zda­wało się, że go od­daje jej wy­tę­żo­nym uszom. Stare ma­rze­nia... jak wy­raź­nie od­bi­jały się te­raz w czy­stym źró­dełku! Dawne przy­sięgi, dawne szepty... wszystko to stru­mień za­trzy­mał, o wszyst­kim tym ci­chutko szem­rał, ale słu­chały go już tylko – jak za­wsze – stare, mą­dre jo­dły Na­wie­dzo­nego Lasu.

ROZ­DZIAŁ II

– TAKI PIĘKNY DZIEŃ... jakby spe­cjal­nie dla nas stwo­rzony – za­chwy­cała się Diana. – Ale ta po­goda chyba długo się nie utrzyma... Ju­tro bę­dzie pa­dać.

– Mniej­sza o to. Bę­dziemy dziś chło­nąć to piękno, na­wet je­śli ju­tro słońce się schowa. I bę­dziemy się cie­szyć na­szą przy­jaź­nią, cho­ciaż ju­tro czeka nas roz­sta­nie. Spójrz tylko na te dłu­gie zło­to­zie­lone wzgó­rza... na te do­liny okryte błę­kitną mgłą... Są dzi­siaj na­sze, Diano, i nie ob­cho­dzi mnie, że to naj­dal­sze za­pi­sane jest w re­je­strze jako wła­sność Ab­nera Slo­ane’a. Wieje za­chodni wiatr... Za­wsze przy za­chod­nim wie­trze bu­dziła się we mnie chęć przy­gód. Prze­ży­jemy dziś coś wspa­nia­łego, zo­ba­czysz.

I tak też się stało. Przy­ja­ciółki od­wie­dziły wszyst­kie stare, uko­chane miej­sca: Aleję Za­ko­cha­nych, Na­wie­dzony Las, Do­linę Fioł­ków, Ścieżkę Brzóz, Krysz­ta­łowe Je­zioro. Za­szły tam oczy­wi­ście pewne zmiany. Ścieżka Brzóz, dawno nie­uczęsz­czana, za­ro­sła pa­pro­ciami, po Krysz­ta­ło­wym Je­zio­rze zo­stało zaś tylko ba­gni­ste, omszałe za­głę­bie­nie, na­to­miast Do­lina Fioł­ków roz­kwi­tła fio­le­tem, a z ja­błonki sa­mo­siejki, którą Gil­bert od­krył kie­dyś da­leko w le­sie, wy­ro­sło wiel­kie drzewo pełne czer­wo­nych pącz­ków.

Szły z od­sło­nię­tymi gło­wami. Włosy Anne na­dal lśniły w słońcu ni­czym wy­po­le­ro­wany ma­hoń, a Diany nie stra­ciły nic ze swej po­ły­skli­wej czerni. Obie przy­ja­ciółki wy­mie­niały we­sołe, po­ro­zu­mie­waw­cze, przy­ja­zne spoj­rze­nia i cza­sem w ogóle się nie od­zy­wały. Anne za­wsze utrzy­my­wała, że dwie tak ro­zu­mie­jące się na­wza­jem osoby jak ona i Diana po pro­stu wy­czu­wają swoje my­śli. Nie­kiedy w ich roz­mo­wach po­wta­rzał się zwrot „A pa­mię­tasz...?”. Na przy­kład: „A pa­mię­tasz, jak wpa­dłaś do szopy dla ka­czek przy Dro­dze To­ry­sów?”, „A pa­mię­tasz, jak wsko­czy­ły­śmy na le­żącą w łóżku ciotkę Jo­se­phine?”, „A pa­mię­tasz, jak po­ma­lo­wa­łaś so­bie nos na czer­wono w cza­sie wi­zyty pani Mor­gan?”, „A pa­mię­tasz, jak prze­ka­zy­wa­ły­śmy so­bie wia­do­mo­ści za po­mocą świecy?”, „A pa­mię­tasz, jak świet­nie ba­wi­ły­śmy się na we­selu panny La­ven­dar? I te wiel­kie błę­kitne ko­kardy Char­lotty?”, „A nasz Klub Opo­wie­ści?”, „A Koło En­tu­zja­stów?”. I cią­gle im się zda­wało, że w ich uszach dźwię­czą salwy śmie­chu z daw­nych lat.

Wy­glą­dało na to, że Koło En­tu­zja­stów Avon­lea już nie ist­nieje. Wszelka dzia­łal­ność za­marła wkrótce po za­mąż­pój­ściu Anne.

– Po pro­stu nie da­wali rady – tłu­ma­czyła przy­ja­ciółce Diana. – Dzi­siej­sza mło­dzież w Avon­lea nie jest już taka jak za na­szych cza­sów.

– Nie mów tak, jakby na­sze czasy do­bie­gły końca. Mamy te­raz le­d­wie pięt­na­ście lat i je­ste­śmy po­krew­nymi du­szami. A po­wie­trze nie tyle jest pełne świa­tła, ile samo jest świa­tłem. I wcale nie mam pew­no­ści, że nie wy­ro­sły mi skrzy­dła.

– Ja też się tak czuję – przy­znała Diana, która za­po­mniała, że tego ranka wska­zówka jej wagi za­trzy­mała się na stu pięć­dzie­się­ciu pię­ciu fun­tach. – Czę­sto ma­rzę, żeby choć na chwilę za­mie­nić się w ptaka. Jak cu­dow­nie by­łoby móc la­tać!

Piękno ota­czało je ze wszyst­kich stron. W ciem­nych cze­lu­ściach lasu mi­go­tały nie­ocze­ki­wane ak­centy ko­lo­rów ku­szące do za­głę­bia­nia się w boczne ścieżki. Przez młodą zie­leń li­ści są­czył się blask wio­sen­nego słońca. Ze­wsząd do­bie­gały we­sołe pta­sie trele. Nie­które ko­tlinki spra­wiały wra­że­nie staw­ków z płyn­nego złota. Za każ­dym za­krę­tem bił w noz­drza ja­kiś nowy za­pach: ostra woń pa­proci, bal­sa­miczny aro­mat jo­deł, rześki po­dmuch od strony świeżo za­ora­nych pól. W pew­nej chwili przy­ja­ciółki na­tknęły się na dróżkę to­nącą w wi­śnio­wych ga­łąz­kach ob­sy­pa­nych kwie­ciem, gdzie in­dziej zaś na po­lanę pełną ma­lut­kich, le­d­wie bu­dzą­cych się do ży­cia świercz­ków – ist­nych el­fów, które przy­kuc­nęły w tra­wie, na stru­myki jesz­cze „nie za sze­ro­kie do prze­sko­cze­nia”[3], na siód­maczki roz­kwi­tłe w cie­niu jo­deł, na łany kę­dzie­rza­wych mło­dych pa­pro­tek, na brzozę, któ­rej ja­kiś wan­dal ode­rwał ka­wały bia­łej skórki i w kilku miej­scach po­zo­sta­wił nagą korę. Anne pa­trzyła na to tak długo, że Diana za­częła się temu dzi­wić. Nie za­uwa­żyła tego, co przy­ja­ciółka: róż­no­rod­no­ści od­cieni warstw – od naj­czyst­szej kre­mo­wej bieli po wy­tworne złote tony, które sta­wały się co­raz głęb­sze, by na końcu od­sło­nić całe bo­gac­two ciem­nego, in­ten­syw­nego brązu. Zu­peł­nie jakby drzewo chciało wy­znać, że wszyst­kie brzozy, z po­zoru tak dziew­częce i chłodne, skry­wają w so­bie mnó­stwo cie­płych uczuć.

– Mają w ser­cach pier­wotny ogień ziemi – szep­nęła Anne.

Wresz­cie po prze­cię­ciu ma­łego le­śnego wą­wozu peł­nego mu­cho­mo­rów od­na­la­zły ogród He­ster Gray. Nie­wiele się tam zmie­niło, na­dal uno­sił się słodki za­pach czerw­co­wych li­lii, jak Diana na­zy­wała nar­cyzy. Rzędy wi­śnio­wych drzew – te­raz sporo star­szych – stały ob­sy­pane śnież­no­bia­łymi kwia­tami. Na­dal wśród ró­ża­nych krze­wów bie­gła ścieżka, w sta­rym ro­wie bie­liły się kwiaty po­zio­mek, nie­bie­ściły fiołki i zie­le­niły pa­protki. Przy­ja­ciółki zja­dły pik­ni­kową ko­la­cję w rogu ogrodu, na omsza­łych gła­zach. Za ich ple­cami fio­le­towe ki­ście bzu ko­ły­sały się na tle za­cho­dzą­cego słońca. Obie zdą­żyły zgłod­nieć, to­też z ape­ty­tem rzu­ciły się na wła­sno­ręcz­nie przy­go­to­wane przy­smaki.

– Jak to wszystko do­sko­nale sma­kuje na świe­żym po­wie­trzu – wes­tchnęła z ukon­ten­to­wa­niem Diana. – To twoje cze­ko­la­dowe cia­sto... Po pro­stu brak mi słów. Mu­sisz dać mi prze­pis, Fred bę­dzie w siód­mym nie­bie. On może jeść wszystko, a i tak jest szczu­pły. Ja za­wsze po­wta­rzam, że koń­czę z je­dze­niem cia­sta, bo z każ­dym ro­kiem ro­bię się grub­sza. Mam kosz­marne sny, że upo­dab­niam się do pra­ciotki Sa­rah... Była tak otyła, że mu­sieli ją pod­no­sić z krze­sła. Ale kiedy wi­dzę ta­kie cia­sto jak twoje... albo to z wczo­raj­szego przy­ję­cia... No prze­cież by się ob­ra­zili, gdy­bym nie zja­dła.

– Cho­ciaż do­brze się ba­wi­łaś?

– W za­sa­dzie tak, do­póki nie wpa­dłam w szpony ku­zynki Freda, Hen­rietty. Ona z taką roz­ko­szą opo­wiada wszyst­kim o swo­ich ope­ra­cjach i o tym, jak się czuła w ich trak­cie... Na przy­kład jak o mały włos pę­kłaby jej ślepa kiszka, gdyby w porę jej nie wy­cięto. „Za­ło­żyli mi szes­na­ście szwów, nie masz po­ję­cia, Diano, jak się na­cier­pia­łam!” Cóż, je­śli nie ja, to cho­ciaż ona miała z tego praw­dziwą sa­tys­fak­cję. A skoro już tak cier­piała, to czemu mia­łaby od­mó­wić so­bie przy­jem­no­ści opo­wia­da­nia o tym? Jim był taki za­bawny... Cho­ciaż nie wiem, czy Mary Alice to się po­do­bało... Już do­brze, tylko je­den tyci ka­wa­łe­czek... Raz ko­zie śmierć, prze­cież ta­kie ma­leń­stwo nie robi róż­nicy... No więc Jim po­wie­dział, że w przed­dzień ślubu ob­le­ciał go taki strach, że miał chęć wsiąść do po­ciągu i uciec. We­dług Jima każdy pan młody prze­żywa coś ta­kiego, tylko się nie przy­znaje. My­ślisz, że Gil­bert i Fred też się tak czuli?

– Na pewno nie.

– To samo po­wie­dział Fred, kiedy go za­py­ta­łam. I że je­śli się cze­goś bał, to tylko tego, że mo­gła­bym w ostat­niej chwili zmie­nić zda­nie, jak Rosa Spen­cer. Cho­ciaż kto tam wie, co męż­czyź­nie na­prawdę cho­dzi po gło­wie... Ale nie ma sensu te­raz się tym przej­mo­wać. Co za cu­downe po­po­łu­dnie dziś spę­dzi­ły­śmy! I ile szczę­śli­wych chwil dane nam było prze­żyć! Szkoda, że mu­sisz ju­tro wra­cać.

– A nie przy­je­cha­ła­byś la­tem do Zło­tych Iskier, Diano? Za­nim... za­nim na pe­wien czas zre­zy­gnuję z go­ści.

– Bar­dzo bym chciała, ale tego lata nie dam rady wy­rwać się z domu. Za­wsze jest tyle ro­boty...

– Re­becca Dew wresz­cie przy­jeż­dża na dłu­żej. Bar­dzo mnie to cie­szy, ale boję się, że ciotka Mary Ma­ria także nas od­wie­dzi. Wspo­mniała już coś Gil­ber­towi. On tak samo nie chce jej wi­dzieć jak ja, no ale za­wsze to krewna, więc na­sze drzwi mu­szą być dla niej otwarte.

– Może wy­biorę się w zi­mie. Ma­rzę, by znów zo­ba­czyć Złote Iskry. Twój dom jest taki uro­czy, Anne... Po­dob­nie jak cała wa­sza ro­dzina.

– Złote Iskry rze­czy­wi­ście są ładne i już je na­prawdę po­ko­cha­łam. Daw­niej my­śla­łam, że to się ni­gdy nie sta­nie. Kiedy pierw­szy raz wcho­dzi­łam do tego domu, nie­na­wi­dzi­łam go... i to wła­śnie za jego za­lety. Czu­łam, że są znie­wagą dla mo­jego ko­cha­nego Wy­ma­rzo­nego Domu. Pa­mię­tam, że jak go opusz­cza­li­śmy, po­wie­dzia­łam do Gil­berta: „By­li­śmy tu tacy szczę­śliwi! Ni­g­dzie in­dziej nie bę­dzie nam tak do­brze”. Przez ja­kiś czas do­słow­nie pła­wi­łam się w tę­sk­no­cie, a po­tem... za­uwa­ży­łam że małe kiełki uczu­cia do Zło­tych Iskier za­czy­nają wy­pusz­czać pędy. Wal­czy­łam z nimi... na­prawdę wal­czy­łam, ale w końcu da­łam za wy­graną i przy­zna­łam, że po­ko­cha­łam ten dom. I z każ­dym ro­kiem ko­cham go co­raz moc­niej. Nie jest za bar­dzo stary, zbyt stare domy są smutne. I nie jest też zbyt nowy, ta­kie nowe są pro­stac­kie. Jest po pro­stu doj­rzały, spa­ty­no­wany. Ko­cham w nim wszyst­kie po­koje. Każdy ma ja­kąś wadę, ale też ja­kąś za­letę, coś, co go wy­róż­nia, na­daje mu oso­bo­wość. Ko­cham też te im­po­nu­jące drzewa na traw­niku. Nie wiem, kto je za­sa­dził, ale za­wsze w dro­dze na górę za­trzy­muję się na po­de­ście... Pa­mię­tasz to sta­ro­świec­kie okienko z sze­ro­kim sie­dzi­skiem pod spodem? No więc sia­dam tam so­bie, wy­glą­dam na ze­wnątrz i w du­chu dzię­kuję Bogu za tego bło­go­sła­wio­nego czło­wieka, kim­kol­wiek był. Może i mamy zbyt wiele drzew przy domu, ale nie od­da­li­by­śmy ani jed­nego.

– To zu­peł­nie jak Fred. Uwiel­bia tę starą wierzbę po po­łu­dnio­wej stro­nie domu, cho­ciaż psuje nam wi­dok z sa­lonu. Cią­gle mu to po­wta­rzam, ale on ma za­wsze tę samą od­po­wiedź: „Czy wy­cię­ła­byś to śliczne drzewo tylko dla­tego, że ci za­sła­nia wi­dok?”. No więc wierzba zo­staje... I rze­czy­wi­ście jest śliczna. Dla­tego na­zwa­li­śmy na­szą po­sia­dłość Farmą Sa­mot­nej Wierzby. Na­zwa Złote Iskry też mi się po­doba, jest taka cie­pła, przy­tulna.

– Gil­bert też tak uważa. Bar­dzo długo trwało, za­nim pod­ję­li­śmy osta­teczną de­cy­zję. Przy­mie­rza­li­śmy kilka in­nych nazw, ale ja­koś żadna nie pa­so­wała. Do­piero kiedy wpa­dli­śmy na Złote Iskry, wie­dzie­li­śmy od razu, że to ta wła­ściwa. Cie­szę się, że mamy taki duży, prze­stronny dom... Po­trze­bo­wa­li­śmy ta­kiego dla na­szej ro­dziny. Dzieci, choć jesz­cze małe, też go ko­chają.

– Są ta­kie słod­kie! – Diana chył­kiem ukro­iła so­bie ko­lejny „tyci ka­wa­łe­czek” cze­ko­la­do­wego cia­sta. – Moje też uwa­żam za ładne, ale w tych two­ich jest coś ta­kiego... No i masz bliź­niaczki, tego ci na­prawdę za­zdrosz­czę. Za­wsze ma­rzy­łam o bliź­nię­tach.

– Och, u mnie to było do prze­wi­dze­nia, taki już mój los. Ża­łuję tylko, że są ta­kie do sie­bie nie­po­dobne: Nan to śliczna dziew­czynka z brą­zo­wymi wło­sami i gładką cerą, a Di, ulu­bie­nica ojca, ma duże zie­lone oczy i rude włosy, które w do­datku się kręcą. Z ko­lei Shir­ley jest oczkiem w gło­wie Su­san. Po jego uro­dze­niu dość długo cho­ro­wa­łam, więc to ona się nim zaj­mo­wała, do­póki nie za­uwa­ży­łam, że wła­ści­wie uważa go za wła­snego syna. Na­zywa go swoim „brą­zo­wym chłop­czy­kiem” i wprost bez­wstyd­nie roz­piesz­cza.

– On wciąż jest taki mały, że mo­żesz w nocy spraw­dzać, czy się nie roz­ko­pał, i otu­lać go koł­drą – po­wie­działa Diana za­zdro­śnie. – Mój Jack ma dzie­więć lat, jak wiesz, i już mi na to nie po­zwala. Mówi, że jest za duży, a ja tak to lu­bi­łam! Och, jak ża­łuję, że dzieci tak szybko ro­sną!

– Z mo­ich żadne jesz­cze nie do­ro­sło do tego wieku... Cho­ciaż za­uwa­ży­łam, że od­kąd Jem za­czął cho­dzić do szkoły, nie lubi, jak go trzy­mam za rękę. – Anne wes­tchnęła. – Ale wszy­scy trzej na­dal chcą być otu­lani do snu. Wal­ter trak­tuje to wręcz jak ro­dzaj ry­tu­ału.

– I nie mu­sisz się jesz­cze mar­twić, kim będą w przy­szło­ści. Jack ma w gło­wie tylko woj­sko i ko­niecz­nie chce zo­stać żoł­nie­rzem. Żoł­nie­rzem! Po­myśl tylko!

– Tym bym się nie mar­twiła. Za­po­mni o woj­sku, kiedy za­in­te­re­suje się czymś in­nym. Wojny to już prze­szłość. Jem wy­obraża so­bie, że bę­dzie ma­ry­na­rzem jak ka­pi­tan Jim, a Wal­ter za­po­wiada się na po­etę. On bar­dzo się różni od in­nych. Ale wszy­scy ko­chają drzewa i uwiel­biają za­bawy w „Dołku”, jak na­zy­wają małą ko­tlinkę nie­opo­dal domu, z ta­jem­ni­czymi ścież­kami i stru­my­kiem. Ta­kie zwy­czajne miej­sce, dla wszyst­kich to po pro­stu Do­łek, ale dla nich – Kra­ina Ba­śni. Dzieci mają oczy­wi­ście swoje wady, ale cał­kiem nie­zły z nich gang i na szczę­ście nie bra­kuje im mi­ło­ści. Och, jak się cie­szę, że ju­tro o tej po­rze będę już w Zło­tych Iskrach opo­wia­dać moim ma­leń­stwom bajki na do­bra­noc i za­chwy­cać się pan­to­fel­ni­kami i pa­pro­ciami Su­san! Ona na­prawdę ma rękę do pa­proci, ni­komu in­nemu tak nie ro­sną. I mogę je szcze­rze wy­chwa­lać, ale pan­to­fel­niki? One dla mnie w ogóle nie wy­glą­dają jak kwiaty, ale za nic nie chcę ura­zić Su­san, więc za­wsze mu­szę krę­cić i na szczę­ście Opatrz­ność jesz­cze mnie nie za­wio­dła. Su­san jest taka do­bra, nie wy­obra­żam so­bie, co bym bez niej zro­biła. A pa­mię­tam, jak kie­dyś uwa­ża­łam ją za „obcą”. Ow­szem, miło my­śleć o po­wro­cie do domu, a jed­nak żal mi opusz­czać Zie­lone Szczyty, Ma­rillę, cie­bie... Avon­lea to ta­kie piękne miej­sce, że nie wspo­mnę o na­szej przy­jaźni...

– Tak, my za­wsze... To zna­czy... Ni­gdy nie po­tra­fi­łam mó­wić tak jak ty, Anne, ale prze­cież do­trzy­ma­ły­śmy tych na­szych uro­czy­stych przy­siąg, prawda?

– Masz ra­cję. I to się ni­gdy nie zmieni.

Dłoń Anne od­na­la­zła dłoń Diany. Przez dłuż­szą chwilę obie sie­działy w ci­szy, zbyt pięk­nej, by po­trze­bo­wała słów. Na tra­wie, kwia­tach i da­le­kich łą­kach kła­dły się już dłu­gie wie­czorne cie­nie. Słońce stało ni­sko, sza­ro­ró­żowe od­cie­nie nieba to na­sy­cały się, to bla­dły na tle za­my­ślo­nych drzew. Wio­senny zmierzch brał w po­sia­da­nie ogród He­ster Gray, po któ­rym nikt już te­raz nie cho­dził. Drozdy roz­sie­wały w wie­czor­nym po­wie­trzu swoje ci­che, po­dobne do dźwię­ków fletu trele. Zza bia­łych wi­śnio­wych drzew wscho­dziła z wolna wielka gwiazda.

– Pierw­sza gwiazda za­wsze jest cu­dem – szep­nęła ma­rzy­ciel­sko Anne.

– Mo­gła­bym tu sie­dzieć i sie­dzieć... Jaka szkoda, że mu­simy wra­cać!

– Ja też ża­łuję... Ale my prze­cież tylko uda­wa­ły­śmy pięt­na­sto­latki. Trzeba przy­po­mnieć so­bie o ro­dzin­nych obo­wiąz­kach. Jak te bzy pachną! Diano, czy ni­gdy nie przy­szło ci do głowy, że w za­pa­chu bzu jest coś... coś nie­ko­niecz­nie nie­win­nego? Gil­berta śmie­szy to spo­strze­że­nie... On uwiel­bia bez, ale mnie ten za­pach za­wsze ko­ja­rzy się z ja­kimś se­kre­tem, czymś aż na­zbyt słod­kim.

– Jest zbyt in­ten­sywny, by nada­wał się do domu. – Diana pod­nio­sła ta­lerz z reszt­kami cze­ko­la­do­wego cia­sta i ob­rzu­ciła go tę­sk­nym spoj­rze­niem. Krę­cąc głową z miną osoby, która wła­śnie do­stą­piła szla­chet­nego zwy­cię­stwa nad sobą, wrzu­ciła go w końcu do ko­szyka.

– Czy nie by­łoby za­baw­nie, gdy­by­śmy w dro­dze do domu spo­tkały sie­bie jako pięt­na­sto­latki, bie­gnące Aleją Za­ko­cha­nych?

Diana wzdry­gnęła się lekko.

– Niee... Nie są­dzę, aby to było za­bawne. Nie za­uwa­ży­łam, że już robi się ciemno. W biały dzień można so­bie to i owo wy­obra­żać, ale...

Wra­cały do do­mów w peł­nym ser­decz­nego zro­zu­mie­nia mil­cze­niu. Za ich ple­cami łuna za­cho­dzą­cego słońca roz­pło­mie­niła da­le­kie wzgó­rza, a w ser­cach pa­liła się dawna, ni­gdy nie­za­po­mniana mi­łość.

ROZ­DZIAŁ III

WY­PEŁ­NIONY PRZY­JEM­NO­ŚCIAMI TY­DZIEŃ Anne za­koń­czyła po­ranną wi­zytą na gro­bie Mat­thew, gdzie zło­żyła kwiaty. Po po­łu­dniu wsia­dła w Car­mody do po­ciągu i wy­ru­szyła w drogę po­wrotną do domu. Przez ja­kiś czas wspo­mi­nała wszyst­kie miłe sercu sprawy, które za sobą zo­sta­wiała, a po­tem wy­bie­gła my­ślami do tych rów­nie dro­gich, które ją cze­kały. Du­sza jej śpie­wała z ra­do­ści, że oto je­dzie do domu, swego wła­snego domu... Każdy, kto prze­kro­czył jego próg, wie­dział, że zna­lazł się w sie­dli­sku praw­dzi­wego ro­dzin­nego szczę­ścia, peł­nym śmie­chu, srebr­nych kub­ków[4] i zdjęć, a nade wszystko dzieci – owych cu­dow­nych stwo­rzeń z locz­kami i pulch­nymi ko­lan­kami. Cze­kały tam na nią po­koje z wy­god­nymi fo­te­lami, cze­kały suk­nie w sza­fie... Tam za­wsze ce­le­bro­wało się wszyst­kie małe rocz­nice, tam cią­gle szep­tano so­bie na ucho różne drobne se­krety.

„Ja­kie to cu­downe uczu­cie, że się wraca do domu” – my­ślała Anne, wyj­mu­jąc z to­rebki list od synka. Wczo­raj bar­dzo się uśmiała pod­czas od­czy­ty­wa­nia go z dumą miesz­kań­com Zie­lo­nych Szczy­tów. Był to pierw­szy list od jed­nego z jej dzieci, cał­kiem udany jak na sied­mio­latka, który do­piero od roku cho­dził do szkoły, cho­ciaż Jem miał jesz­cze pewne kło­poty z or­to­gra­fią, a w rogu kartki zro­bił wiel­kiego kleksa.

Di pła­kała całą noc bo Tommy Drew hciał spa­lić jej lalkę na steku. Su­san opo­wiada nam ładne bajki wie­czo­rem ale ona to nie ty ma­mu­siu. Fczo­raj po­zwo­liła mi po­ma­gać pszy sie­wie bu­ra­kuw.

„Po­my­śleć, że mo­głam się z nimi roz­stać na cały ty­dzień i jesz­cze się tym cie­szyć!” – wy­rzu­cała so­bie w du­chu pani na Zło­tych Iskrach.

– Jak miło mieć ko­goś, kto czeka na nas na dworcu! – wy­krzyk­nęła, wy­sia­da­jąc z po­ciągu w Glen St. Mary pro­sto w ra­miona Gil­berta.

Ni­gdy nie wie­działa na pewno, czy po nią wyj­dzie – ktoś aku­rat mógł umie­rać albo się ro­dzić – ale ry­tuał po­wrotu do domu bez męża na pe­ro­nie za­wsze wy­da­wał się nie­ważny. I to męża w no­wym, ja­sno­sza­rym gar­ni­tu­rze! („Do­brze, że wło­ży­łam do brą­zo­wego ko­stiumu tę fal­ba­nia­stą bluzkę w ko­lo­rze sko­rupki jajka... Pani Lynde uznała, że trzeba mieć źle w gło­wie, żeby tak się stroić na po­dróż, ale ina­czej nie wy­glą­da­ła­bym dla niego tak ład­nie...”)

Dom ja­rzył się od świa­teł, a na we­ran­dzie wi­siały ja­poń­skie lam­piony. Anne ra­do­śnie prze­bie­gła wy­sa­dzaną żon­ki­lami ścieżkę.

– Złote Iskry, wró­ci­łam!

Oto­czyli ją wszy­scy. Były śmie­chy, ra­do­sne okrzyki, żarty, a z tyłu stała Su­san ze spo­koj­nym uśmie­chem na twa­rzy. Każde z dzieci, na­wet dwu­letni Shir­ley, dzier­żyło bu­kiet z kwia­tów uzbie­ra­nych spe­cjal­nie dla mamy.

– Ach, cóż za uro­cze po­wi­ta­nie! Wszystko w tym domu aż try­ska ra­do­ścią. Jak to wspa­niale wi­dzieć, że ro­dzina tak cie­szy się na mój wi­dok!

– Je­śli znowu gdzieś wy­je­dziesz, ma­mu­siu – oznaj­mił uro­czy­ście Jem – to ja do­stanę wy­rostka!

– A kto ci go da? – chciał wie­dzieć Wal­ter.

– Ciii... – Jem chył­kiem dał bratu kuk­sańca i szep­nął: – To jest taki ból... gdzieś tam. A ja po pro­stu chcę mamę na­stra­szyć, żeby już nie wy­jeż­dżała.

Anne chciała zro­bić sto rze­czy na­raz: uści­skać wszyst­kich po ko­lei... wy­biec do ogrodu i na­rwać brat­ków... w Zło­tych Iskrach jest wszę­dzie mnó­stwo brat­ków... pod­nieść z dy­wanu sfa­ty­go­waną la­leczkę... po­słu­chać wszyst­kich so­czy­stych plo­tek i no­win – a każdy tu chciał wtrą­cić swoje trzy gro­sze. Na przy­kład jak to pod nie­obec­ność dok­tora Nan wsa­dziła so­bie do nosa za­krętkę tubki wa­ze­liny i Su­san kom­plet­nie stra­ciła głowę („Ależ się stra­chu naja­dłam, pani dok­to­rowo”); jak krowa pani Ju­do­wej Pal­mer zja­dła pięć­dzie­siąt sie­dem gwoź­dzi i trzeba było spro­wa­dzać we­te­ry­na­rza z Char­lot­te­town; jak roz­tar­gniona pani Fen­ne­rowa Do­uglas we­szła do ko­ścioła z od­krytą głową; jak ta­tuś wy­ko­pał z traw­nika wszyst­kie mle­cze („...mię­dzy jed­nym a dru­gim dziec­kiem, pani dok­to­rowo, bo w tym cza­sie uro­dziło się aż ośmioro!”); jak pan Tom Flagg ufar­bo­wał so­bie wąsy („...cho­ciaż jego żona zmarła le­d­wie dwa lata temu!”); jak Rose Ma­xwell z Har­bour Head rzu­ciła Jima Hud­sona z Up­per Glen, a on przy­słał jej ra­chu­nek za wszystko, co na nią wy­dał; jak pani Ama­so­wej War­ren wy­pra­wiono wspa­niały po­grzeb; jak kotu Car­tera Flagga coś od­gry­zło ka­wa­łek ogona; jak Shir­ley zo­stał od­na­le­ziony w stajni pod jed­nym z koni („My­śla­łam, pani dok­to­rowo, że już ni­gdy nie dojdę do sie­bie”); jak śliwy w sa­dzie za­ata­ko­wała czarna gu­zo­wa­tość; jak Di przez cały dzień w kółko wy­śpie­wy­wała „Ma­mu­sia wraca dziś do domu, do domu, do domu” na me­lo­dię Że­glujmy so­bie we­soło[5]; jak ko­ciak Jo­ego Re­ese’a uro­dził się z otwar­tymi ślep­kami i te­raz jest ze­zo­waty; jak Jem nie­chcący usiadł na le­pie na mu­chy, i to ZA­NIM wło­żył spodnie; jak Kre­we­tek wpadł do beczki z desz­czówką...

– O mało nie uto­nął, pani dok­to­rowo, ale na szczę­ście pan dok­tor w samą porę usły­szał miauki i wy­cią­gnął go za tylne łapy. (Co to zna­czy „w sam­porę”, ma­mu­siu?)

– Wy­daje się, że już nic mu nie jest – za­uwa­żyła Anne, głasz­cząc błysz­czące czarno-białe krą­gło­ści za­do­wo­lo­nego ko­curka o okrą­głej mordce, mru­czą­cego na fo­telu przy ogniu. W Zło­tych Iskrach, za­nim usia­dło się na fo­telu, na­le­żało za­wsze spraw­dzić, czy cza­sem nie leży tam kot. Su­san, która ni­gdy nie prze­pa­dała za tymi stwo­rze­niami, przy­się­gała, że mu­siała je po­lu­bić w obro­nie wła­snej. Co do Kre­wetka, to Gil­bert na­zwał go tak rok wcze­śniej, kiedy Nan przy­nio­sła do domu chude, za­bie­dzone ko­cię wy­rwane z rąk wio­sko­wych ło­bu­zia­ków, któ­rzy je drę­czyli. Imię się przy­jęło, choć te­raz już zu­peł­nie nie od­po­wia­dało rze­czy­wi­sto­ści.

– Ale... Su­san! Co się stało z Go­giem i Ma­go­giem? Chyba się nie stłu­kły?

– Nie, nie, pani dok­to­rowo! – wy­krzyk­nęła Su­san, czer­wie­niąc się ze wstydu, i wy­bie­gła z po­koju. Wró­ciła po chwili z dwoma por­ce­la­no­wymi psami, które za­wsze sie­działy przy ko­minku w Zło­tych Iskrach. – Nie ro­zu­miem, dla­czego nie usta­wi­łam ich na miej­scu przed pani po­wro­tem. Bo dzień po pani wy­jeź­dzie przy­szła tu pani Char­le­sowa Day z Char­lot­te­town, a wie pani, jak ona za­wsze ści­śle prze­strzega za­sad. Wal­ter uznał, że po­wi­nien ją za­ba­wiać roz­mową, i za­czął od tego, że po­ka­zał jej pie­ski. „Pro­szę obej­rzeć Boga i Ma­Boga” – za­pro­po­no­wało nie­winne dziecko, a ja omal nie pa­dłam tru­pem ze zgrozy. Cho­ciaż może i chęt­nie bym umarła, byle tylko zo­ba­czyć minę pani Day. Wy­ja­śni­łam jej wszystko naj­le­piej, jak po­tra­fi­łam, bo nie chcia­łam, żeby uznała nas za bez­boż­ni­ków, ale psy wo­la­łam po­tem scho­wać do szafki z por­ce­laną.

– Ma­mu­siu, mo­żemy już jeść ko­la­cję? – za­py­tał zbo­la­łym to­nem Jem. – Bo mi bur­czy w brzu­chu, a przy­go­to­wa­li­śmy dziś dla każ­dego jego ulu­bione da­nie.

– O tak, „przy­go­to­wa­li­śmy”, po­wie­działa pchła do sło­nia – sko­men­to­wała to Su­san z uśmie­chem. – Chcie­li­śmy od­po­wied­nio uczcić pani po­wrót... Za­raz, a gdzie jest Wal­ter? W tym ty­go­dniu to on bije w gong na po­siłki.

Ko­la­cja oka­zała się praw­dziwą ucztą, a ukła­da­nie póź­niej dzieci do snu – czy­stą roz­ko­szą. Su­san z tej wy­jąt­ko­wej oka­zji po­zwo­liła Anne uło­żyć na­wet Shir­leya.

– To nie był zwy­kły dzień, droga pani dok­to­rowo – za­uwa­żyła z po­wagą.

– Ach, Su­san, nie ma cze­goś ta­kiego jak zwy­kły dzień. Każdy ma w so­bie coś, czego nie ma ża­den inny, nie za­uwa­ży­łaś?

– O, ja­kie to praw­dziwe! Na­wet ten nudny ze­szły pią­tek... Niby lało cały dzień, a jed­nak moja duża pe­lar­go­nia, która od trzech lat nie kwi­tła, aku­rat wtedy wy­pu­ściła pączki. A wi­działa już pani moje pan­to­fel­niki?

– Czy je wi­dzia­łam? Ni­gdy w ży­ciu nie wi­dzia­łam wspa­nial­szych. Jak ci się udało je wy­ho­do­wać? („No pro­szę, uszczę­śli­wi­łam Su­san i na­wet nie skła­ma­łam... Bo fak­tycz­nie ni­gdy nie wi­dzia­łam ta­kich pan­to­fel­ni­ków... dzięki Bogu!”)

– To dla­tego, że tak tro­skli­wie ich do­glą­da­łam, pani dok­to­rowo. Ale mu­szę pani po­wie­dzieć jedną rzecz. My­ślę, że Wal­ter coś po­dej­rzewa. Na pewno to ja­kieś dzieci z Glen mu na­ga­dały... Te­raz dzie­ciaki wie­dzą znacz­nie wię­cej, niż wy­pada. No więc któ­re­goś dnia Wal­ter za­py­tał mnie po dłuż­szym na­my­śle: „Su­san, czy dzi­dziu­sie są bar­dzo dro­gie?”. Przy­znam, że tro­chę mnie za­tkało, ale nie stra­ci­łam głowy. „Ktoś mógłby uwa­żać, że to ja­kiś luk­sus – od­po­wie­dzia­łam – ale dla nas, w Zło­tych Iskrach, to ar­ty­kuł pierw­szej po­trzeby”. Po­tem ro­bi­łam so­bie wy­rzuty, że gło­śno na­rze­ka­łam na te ha­niebne ceny w skle­pach Glen. Oba­wiam się, że Wal­ter się tym prze­jął, więc je­śli coś pani na­po­mknie, pro­szę się nie dzi­wić.

– Świet­nie so­bie po­ra­dzi­łaś, Su­san – od­parła z po­wagą Anne. – Zresztą już czas naj­wyż­szy, żeby wszyst­kie dzieci do­wie­działy się o na­szych na­dzie­jach na naj­bliż­szą przy­szłość.

Ale naj­mil­szy mo­ment na­stą­pił, kiedy stała wie­czo­rem przy oknie. Ob­ser­wo­wała peł­znącą znad mo­rza mgłę, która stop­niowo prze­su­wała się nad to­ną­cymi w księ­ży­co­wym bla­sku wy­dmami i por­tem, po czym wpa­dała do dłu­giej, wą­skiej do­liny u stóp Zło­tych Iskier, gdzie przy­cup­nęła wio­ska Glen St. Mary. Na­gle do po­koju wszedł Gil­bert.

– Wró­cić po cięż­kim dniu do domu i za­stać tam cie­bie! Czy je­steś szczę­śliwa, moja Anne nad Anne’ami?

– Szczę­śliwa! – Anne po­chy­liła się nad wa­zo­nem z ga­łąz­kami kwit­ną­cej ja­błoni, który Jem usta­wił na jej go­to­walni. Czuła się oto­czona mi­ło­ścią ze wszyst­kich stron. – Gil­ber­cie drogi, cu­dow­nie było zo­stać na ty­dzień dawną Anne z Zie­lo­nych Szczy­tów, ale sto razy cu­dow­niej jest wró­cić i być znowu Anne ze Zło­tych Iskier.

ROZ­DZIAŁ IV

– NIE MA MOWY – po­wie­dział dok­tor Bly­the to­nem, który Jem do­brze znał.

Chło­piec wie­dział, że oj­ciec nie zmieni zda­nia i że matka nie spró­buje na niego wpły­nąć. Pod tym wzglę­dem byli ab­so­lut­nie zgodni. Orze­chowe oczy Jema po­ciem­niały z gniewu i roz­cza­ro­wa­nia, kiedy wpa­try­wał się w swych okrut­nych ro­dzi­ców... Można po­wie­dzieć, że wręcz na nich ły­pał, i to z tym więk­szą zło­ścią, im bar­dziej po­zo­sta­wali obo­jętni, a w do­datku na­dal, jak gdyby ni­gdy nic, je­dli ko­la­cję. Oczy­wi­ście ciotka Mary Ma­ria do­strze­gła te spoj­rze­nia – nic nie mo­gło umknąć jej zbo­la­łym bla­do­nie­bie­skim oczom – ale zda­wało się, że tylko ją ba­wią.

Ber­tie Sha­ke­spe­are Drew spę­dził z Je­mem w Zło­tych Iskrach całe po­po­łu­dnie, pod­czas gdy Wal­ter wy­brał się do daw­nego Wy­ma­rzo­nego Domu, aby od­wie­dzić Ken­ne­tha i Per­sis For­dów. No i oka­zało się, że wszyst­kie chło­paki idą wie­czo­rem do Har­bour Mo­uth pa­trzeć, jak ka­pi­tan Bill Tay­lor ta­tu­uje węża na ra­mie­niu Jo­ego Drew, ku­zyna Ber­tiego. Czy Jem nie wy­brałby się ra­zem z nimi? To by­łaby praw­dziwa frajda. Jem na­tych­miast za­pa­lił się do po­my­słu, ale wła­śnie do­wie­dział się, że może o tym za­po­mnieć.

– Przede wszyst­kim, ale nie tylko dla­tego – rzekł oj­ciec – do Har­bour Mo­uth jest dla cie­bie o wiele za da­leko. Chłopcy będą tam sie­dzieć do póź­nego wie­czora, a ty masz być o ósmej w łóżku.

– Ja przez całe dzie­ciń­stwo mu­sia­łam kłaść się na­wet o siód­mej – wtrą­ciła ciotka Mary Ma­ria.

– Mu­sisz po­cze­kać, aż pod­ro­śniesz, Jem. Na ra­zie nie po­wi­nie­neś cho­dzić wie­czo­rami tak da­leko – do­dała matka.

– Mó­wi­łaś to ty­dzień temu – obu­rzył się Jem – więc już je­stem star­szy. Trak­tu­je­cie mnie jak nie­mowlę! Ber­tie idzie, a ma tyle samo lat co ja!

– W oko­licy pa­nuje odra, Ja­mes – za­uwa­żyła po­nuro ciotka. – Mógł­byś się za­ra­zić.

Jem nie zno­sił, gdy na­zy­wano go peł­nym imie­niem, a ona za­wsze tak ro­biła.

– Ja wła­śnie chcę się za­ra­zić – burk­nął pro­wo­ka­cyj­nie, ale po­chwy­ciw­szy wzrok ojca, umilkł. Tata nie to­le­ro­wał „od­py­sko­wy­wa­nia” ciotce Mary Ma­rii. Jem jej nie­na­wi­dził. Ciotki Diana i Ma­rilla były ta­kie ko­chane, ale ta... jesz­cze ni­gdy ko­goś ta­kiego nie spo­tkał.

– W po­rządku – rzekł, pa­trząc na matkę, aby nikt go nie po­są­dził, że zwraca się do ciotki. – Nie ko­cha­cie mnie, to wa­sza sprawa. Cie­kawe, co po­wie­cie, jak kie­dyś ucieknę do Afryki po­lo­wać na ty­grysy.

– Ko­cha­nie, w Afryce nie ma ty­gry­sów – wy­tknęła mu ła­god­nie Anne.

– To na lwy! – Spe­cjal­nie go za­wsty­dzali, tak? Ko­niecz­nie mu­szą go wy­śmie­wać? No to za­raz im po­każe. – Chyba nie po­wie­cie, że w Afryce nie ma lwów? Są ich tam całe mi­liony, w Afryce roi się od lwów!

Ro­dzice tylko znowu się uśmiech­nęli, ku wiel­kiemu nie­za­do­wo­le­niu ciotki. Dzie­ciom nie wolno po­zwa­lać na ta­kie wy­bu­chy.

– A tym­cza­sem – wtrą­ciła Su­san, roz­darta mię­dzy współ­czu­ciem dla uko­cha­nego Jema a prze­ko­na­niem, że dok­to­ro­stwo mają ab­so­lutną ra­cję, że nie pusz­czają syna z bandą wiej­skich ło­bu­zia­ków do Har­bour Mo­uth, i to do tego pi­jaka ka­pi­tana Billa Tay­lora – masz tu ka­wa­łek pier­nika z bitą śmie­taną, skar­beczku.

Pier­nik z bitą śmie­taną, ulu­biony de­ser Jema! Dziś jed­nak nic nie mo­gło ukoić jego wzbu­rzo­nej du­szy.

– Nie chcę! – od­burk­nął, po czym wstał i wy­ma­sze­ro­wał z po­koju. W drzwiach jesz­cze się od­wró­cił i rzu­cił ro­dzi­com ostat­nie wy­zwa­nie: – I tak nie pójdę spać aż do dzie­wią­tej! A jak do­ro­snę, to nie będę się kładł do sa­mego rana... ni­gdy! I cały się wy­ta­tu­uję! I w ogóle będę zły aż strach... albo jesz­cze źlej­szy, zo­ba­czy­cie!

– Nie mówi się „źlej­szy”, tylko gor­szy, ko­cha­nie – po­pra­wiła go matka.

Czy nic ich nie wzru­szy?

– Pew­nie ni­komu tu nie za­leży na mo­jej opi­nii, An­nie, ale gdy­bym ja za młodu w ten spo­sób ode­zwała się do ro­dzi­ców, to do­sta­ła­bym ta­kie la­nie, że przez ty­dzień nie mo­gła­bym sie­dzieć – za­uwa­żyła ciotka. – Wielka szkoda, że w nie­któ­rych do­mach za­po­mina się dziś o róz­dze.

– To nie jest wina ma­łego Jema – od­parła ostro Su­san, wi­dząc, że ani dok­tor, ani jego żona nie za­mie­rzają za­bie­rać głosu. Je­śli Mary Ma­ria Bly­the my­śli, że uj­dzie jej to na su­cho, to się myli. – Ber­tie Sha­ke­spe­are Drew był tu całe po­po­łu­dnie i to on mu na­opo­wia­dał tych bzdur. Że niby to taka wielka atrak­cja zo­ba­czyć, jak ta­tu­ują Jo­ego. I jesz­cze za­kradł mi się do kuchni i za­brał naj­lep­szy alu­mi­niowy ron­del na hełm, bo ba­wili się w woj­sko. Po­tem zro­bili so­bie łó­deczki z gon­tów i pusz­czali je w stru­myku, aż kom­plet­nie prze­mo­kli. A na ko­niec przez bitą go­dzinę ska­kali na czwo­ra­kach po po­dwó­rzu i wy­da­wali ja­kieś dzi­kie od­głosy, uda­jąc żaby. Żaby! Nic dziw­nego, że mały jest te­raz na ostat­nich no­gach i ma­ru­dzi. Nor­mal­nie to on jest naj­grzecz­niej­szym chłop­czy­kiem na świe­cie i le­piej o tym pa­mię­tać.

Ciotka Mary Ma­ria prze­zor­nie zmil­czała, bo nie chciała jej draż­nić. Ni­gdy przy po­sił­kach nie od­zy­wała się do Su­san, na znak pro­te­stu – prze­ciwko jej obec­no­ści przy wspól­nym stole. Anne uzgod­niła to z Su­san jesz­cze przed przy­jaz­dem ciotki. Go­spo­dyni, która „znała swoje miej­sce”, przy go­ściach ni­gdy nie sia­dała z ro­dziną do stołu.

– Ale ciotka Mary Ma­ria to nie ża­den gość, tylko krewna. Na­leży do ro­dziny tak samo jak ty.

Osta­tecz­nie Su­san ska­pi­tu­lo­wała, nie bez skry­wa­nej sa­tys­fak­cji. Niech Mary Ma­ria Bly­the zo­ba­czy, że nie ma do czy­nie­nia ze zwy­kłą słu­żącą. Wpraw­dzie ni­gdy do­tąd się nie spo­tkały, ale sio­strze­nica Su­san, córka jej sio­stry Ma­tildy, pra­co­wała u Mary Ma­rii Bly­the w Char­lot­te­town i dużo o niej opo­wia­dała.

– Nie za­mie­rzam uda­wać, Su­san, że za­chwyca mnie ta wi­zyta, zwłasz­cza te­raz... – wy­znała szcze­rze Anne. – Ale za­py­tała Gil­berta w li­ście, czy może przy­je­chać na kilka ty­go­dni... a wiesz, jaki on jest pod tym wzglę­dem...

– I ma świętą ra­cję – od­rze­kła sta­now­czo Su­san. – Czło­wiek po­wi­nien wspie­rać wła­sną krew, no nie? Ale co do paru ty­go­dni, to... nie chcę kra­kać, ale szwa­gierka mo­jej sio­stry też przy­je­chała do niej niby na parę ty­go­dni i zo­stała na dwa­dzie­ścia lat...

– Chyba nie mu­simy się tego oba­wiać. Ciotka Mary Ma­ria ma w Char­lot­te­town bar­dzo przy­jemny wła­sny dom, tylko uważa go za zbyt duży i czuje się w nim sa­motna. Dwa lata temu zmarła jej matka, miała osiem­dzie­siąt pięć lat. Ciotka bar­dzo się o nią trosz­czyła i te­raz jej smutno. Po­sta­rajmy się, aby do­brze się u nas czuła.

– Zro­bię, co w mo­jej mocy, pani dok­to­rowo. Oczy­wi­ście trzeba bę­dzie roz­su­nąć stół, ale mimo wszystko le­piej go wy­dłu­żać niż skra­cać.

– I nie mo­żemy usta­wiać na nim kwia­tów, bo ciotka, jak mi wia­domo, do­staje od nich astmy. A od pie­przu ki­cha, więc le­piej go nie uży­wać. Aha, czę­sto ją boli głowa, więc nie mo­żemy za bar­dzo ha­ła­so­wać.

– Że co, pro­szę?! Ni­gdy nie za­uwa­ży­łam, że­by­ście tu ha­ła­so­wali, pani albo dok­tor. A je­śli naj­dzie mnie ochota do krzyku, to pójdę do klo­no­wego za­gaj­nika, na­to­miast co do dzieci... Czy z po­wodu bó­lów głowy Mary Ma­rii Bly­the mają cały czas sie­dzieć jak tru­sie? Wy­ba­czy pani, ale to już lekka prze­sada.

– Su­san, to tylko parę ty­go­dni.

– Miejmy na­dzieję. Och, no już do­brze, pani dok­to­rowo, trzeba bę­dzie wziąć tego byka za rogi.

Ciotka w końcu przy­była i na wstę­pie za­py­tała, kiedy ostat­nio czy­ścili ko­miny. Oka­zało się, że pa­nicz­nie boi się po­żaru.

– Za­wsze mó­wi­łam, że ko­miny w tym domu nie są do­sta­tecz­nie wy­so­kie. Mam na­dzieję, An­nie, że do­brze prze­wie­trzy­li­ście mi łóżko. Wil­gotna po­ściel to kosz­mar.

Ob­jęła w po­sia­da­nie po­kój go­ścinny... a przy oka­zji wszyst­kie inne, z wy­jąt­kiem sy­pialni Su­san. Nikt nie ska­kał z ra­do­ści z po­wodu wi­zyty Mary Ma­rii Bly­the. Jem tylko rzu­cił na ciotkę okiem i za­raz wy­mknął się do kuchni.

– Czy mo­żemy się przy niej śmiać, Su­san? – szep­nął.

Wal­te­rowi na wi­dok ciotki oczy wez­brały łzami i trzeba było wy­pro­wa­dzić go z po­koju. Bliź­niaczki same wy­bie­gły. Na­wet Kre­we­tek, jak za­pew­niała Su­san, wy­niósł się na po­dwó­rze i tam do­stał ja­kie­goś ataku. I tylko Shir­ley nie ru­szał się z miej­sca. Zer­kał na ciotkę z prze­ra­że­niem okrą­głymi brą­zo­wymi oczami, za­ko­twi­czony bez­piecz­nie na ko­la­nach Su­san. Ciotka Mary Ma­ria uznała, że dzieci ze Zło­tych Iskier są bar­dzo źle wy­cho­wane. Bo czego można się spo­dzie­wać po matce, która „pi­sze do ga­zet”, i ojcu, który uważa je za ide­ały tylko z tej ra­cji, że to jego po­tom­stwo? I po słu­żą­cej w ro­dzaju Su­san Ba­ker, która nie zna swo­jego miej­sca? No ale te­raz ona, Mary Ma­ria Bly­the, zrobi, co w jej mocy, dla wnu­cząt bied­nego ku­zyna Johna.

– Od­ma­wiasz za krótką mo­dli­twę, Gil­ber­cie – upo­mniała dok­tora już przy pierw­szym po­siłku. – Może ja cię wy­rę­czę, do­póki tu je­stem? To bę­dzie lep­szy przy­kład dla two­jej ro­dziny.

Ku prze­ra­że­niu Su­san Gil­bert wy­ra­ził zgodę i przy ko­la­cji mo­dli­twę od­mó­wiła ciotka.

– Bar­dziej to ka­za­nie niż mo­dli­twa – prych­nęła Su­san przy zmy­wa­niu na­czyń.

Oso­bi­ście zga­dzała się z opi­nią swo­jej sio­strze­nicy: „Ona wszę­dzie wę­szy ja­kieś brzyd­kie za­pa­chy. Nie to, że nie­przy­jemne, po pro­stu wszystko jej cuch­nie”. Gla­dys umie na­zy­wać rze­czy po imie­niu... A jed­nak każ­demu mniej uprze­dzo­nemu panna Bly­the mo­gła się wy­dać dość przy­stojną pięć­dzie­się­cio­pię­cio­let­nią damą. Miała wręcz ary­sto­kra­tyczne rysy w oto­cze­niu si­wych, drobno kar­bo­wa­nych pu­kli – jawny kon­trast przy ster­czą­cym si­wym koczku Su­san. Ubie­rała się ład­nie, no­siła dłu­gie ga­ga­towe kol­czyki, a chudą szyję za­sła­niała mod­nymi wy­so­kimi kry­zami.

„Przy­naj­mniej nie mu­simy się wsty­dzić jej wy­glądu” – po­cie­szała się Su­san. Ale co ciotka Mary Ma­ria po­my­śla­łaby so­bie, wie­dząc, że Su­san po­cie­sza się w ten spo­sób, mu­simy zo­sta­wić wy­obraźni.

ROZ­DZIAŁ V

ANNE ŚCI­NAŁA CZERW­COWE LI­LIE do wa­zonu w swoim po­koju i pe­onie na biurko Gil­berta w bi­blio­tece. Mlecz­no­białe pe­onie wy­ho­do­wane przez Su­san miały przy śro­decz­kach krwi­sto­czer­wone plamki, które wy­glą­dały jak ślad po ustach ja­kie­goś bó­stwa. Po wy­jąt­kowo upal­nym czerw­co­wym dniu po­wie­trze stop­niowo od­ży­wało i trudno było stwier­dzić, czy woda w por­cie się złoci czy sre­brzy.

– Za­nosi się na cu­downy za­chód słońca – rzu­ciła do Su­san, za­glą­da­jąc po dro­dze w ku­chenne okno.

– Nie po­tra­fię za­chwy­cać się za­cho­dem słońca, do­póki nie po­zmy­wam na­czyń, pani dok­to­rowo.

– Do tego czasu ono już zaj­dzie. Spójrz na tę ogromną białą chmurę z ró­żo­wym czub­kiem nad Doł­kiem. Nie mia­ła­byś ochoty na nią po­fru­nąć?

Su­san uj­rzała sie­bie, jak unosi się nad wą­wo­zem ze ścierką w ręku. Nie, ta wi­zja zu­peł­nie do niej nie prze­ma­wiała. Ale te­raz dok­to­ro­wej na­leży się wy­ro­zu­mia­łość.

– Ja­kiś nowy pa­skudny ro­bak pod­gryza nam ró­żane krzewy – cią­gnęła Anne. – Mu­szę je ju­tro spry­skać. Wo­la­ła­bym zro­bić to już dziś, ten wie­czór ide­al­nie na­daje się do pracy w ogro­dzie. W nocy wszystko ro­śnie jak sza­lone. Mam na­dzieję, Su­san, że w nie­bie są ogrody... ta­kie, w któ­rych można pie­lę­gno­wać ro­śliny i po­ma­gać im się roz­wi­jać.

– Byle nie było ro­bali.

– Niee... Nie są­dzę. Ale taki do­sko­nały ogród to też żadna przy­jem­ność. Trzeba w nim sa­mej pra­co­wać, bo ina­czej za­traca się jego zna­cze­nie. Chcę pie­lić, ko­pać, szcze­pić, prze­sa­dzać, pla­no­wać i przy­ci­nać. I chcę mieć w nie­bie swoje ulu­bione kwiaty... ra­czej bratki niż zło­cie­nie...

– A kto pani broni wziąć się za róże wie­czo­rem, skoro tak pani woli? – prze­rwała jej Su­san, która uznała, że dok­to­rowa sama nie wie, czego chce.

– Bo dok­tor chce, że­bym z nim po­je­chała. Ma od­wie­dzić tę biedną starą pa­nią Joh­nową Pa­xton. Jest umie­ra­jąca i już nic jej nie po­może. Gil­bert zro­bił, co w jego mocy, ale ona i tak lubi, jak do niej wpada.

– Och, no prze­cież wszy­scy do­brze wiemy, że nikt tu nie może umrzeć ani się uro­dzić bez jego po­mocy, a wie­czór jest w sam raz na prze­jażdżkę. Chyba sama przejdę się do wsi, żeby uzu­peł­nić za­pasy w spi­żarni. Mu­szę tylko uło­żyć do snu bliź­niaczki i Shir­leya, a po­tem pod­sy­pać tro­chę na­wozu pani Aaro­no­wej Ward, bo coś słabo ostat­nio kwit­nie. Panna Bly­the już po­szła na górę. Wzdy­chała przy każ­dym stop­niu i mó­wiła, że czuje nad­cią­ga­jący ból głowy, więc przy­naj­mniej bę­dzie tro­chę spo­koju.

– Do­pil­nuj, żeby Jem po­ło­żył się na czas, do­brze? – po­pro­siła Anne, od­cho­dząc w mrok wie­czoru, który jak z kie­li­cha roz­le­wał wo­kół bo­gac­two swo­ich za­pa­chów. – On na­wet nie wie, jak bar­dzo jest zmę­czony, i ni­gdy nie chce iść spać. Wal­ter dziś nie wróci, Le­slie pro­siła, żeby mógł u nich prze­no­co­wać.

Jem sie­dział na schod­kach przed bocz­nymi drzwiami z bosą stopą na ko­la­nie dru­giej nogi. Ły­pał wście­kle na cały świat, a zwłasz­cza na ogromny księ­życ wi­szący za wieżą ko­ścielną Glen. Nie lu­bił ta­kich wiel­kich księ­ży­ców.

– Nie rób min, bo ci tak zo­sta­nie – upo­mniała go ciotka Mary Ma­ria w dro­dze do domu.

Jem na­chmu­rzył się jesz­cze bar­dziej. I bar­dzo do­brze, niech mu ta mina za­sty­gnie na za­wsze.

– Wy­no­cha stąd, czemu wciąż za mną ła­zisz? – syk­nął do Nan, która wy­mknęła się do niego z domu po od­jeź­dzie ro­dzi­ców.

– Ktoś tu ma mu­chy w no­sie – od­cięła się sio­stra. Ale za­nim ode­szła, po­ło­żyła mu na schodku czer­wo­nego li­zaka w kształ­cie lwa.

Jem na­wet go nie tknął. Jesz­cze ni­gdy tak go nie ob­ra­żono. Ni­kogo w tym domu nie ob­cho­dził, wszy­scy się na niego uwzięli. Dziś rano Nan wy­po­mniała mu, że nie uro­dził się w Zło­tych Iskrach jak reszta dzieci. A po­tem Di zja­dła mu cze­ko­la­do­wego kró­lika, cho­ciaż wie­działa, że to jego wła­sność. I na­wet Wal­ter go opu­ścił, ko­pie te­raz w pia­sku stud­nie z Ken­ne­them i Per­sis. Też mi frajda! A tym­cza­sem on, Jem, tak bar­dzo chciał iść z Ber­tiem i zo­ba­czyć, jak się robi ta­tuaż. W ży­ciu tak o ni­czym nie ma­rzył, jak o tym, żeby uj­rzeć ten wspa­niały ża­glo­wiec, który po­dobno stoi u ka­pi­tana Billa na ko­minku. Czy­sta pod­łość, i tyle.

Su­san przy­nio­sła mu duży ka­wał cia­sta z klo­no­wym lu­krem i orze­chami.

– Nie, dzię­kuję – od­parł z ka­mienną twa­rzą chło­piec.

Nie mo­gła zo­sta­wić mu tro­chę pier­nika z bitą śmie­taną? Pew­nie tamci już wszystko wy­je­dli. Świ­nie! Jem po­padł w jesz­cze więk­sze przy­gnę­bie­nie. Chło­paki już są w dro­dze do Har­bour Mo­uth... Nie mógł znieść tej my­śli. Musi zro­bić coś, żeby im do­rów­nać. A gdyby tak po­ciął ży­rafę Di, tak żeby tro­ciny wy­sy­pały się na dy­wan w ba­wialni? Su­san do­sta­łaby szału... Te jej orze­chy w lu­krze... Prze­cież wie, że Jem ich nie cierpi! Albo gdyby do­ry­so­wał wąsy temu che­ru­bi­nowi z ka­len­da­rza w jej po­koju? Za­wsze nie­na­wi­dził tego tłu­stego, ró­żo­wego, uśmiech­nię­tego che­ru­bina, bo wy­glą­dał jak Sissy Flagg, która roz­po­wiada po ca­łej szkole, że Jem Bly­the się w niej buja. W Sissy Flagg! Ale Su­san uważa, że ten che­ru­bin jest śliczny.