Pastwa - Agnieszka Jeż - ebook + audiobook

Pastwa ebook i audiobook

Agnieszka Jeż

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zaginięcia zawsze się zdarzały. Niektórzy przepadali bez wieści, innych znajdowano martwych, byli i tacy, którzy celowo zacierali za sobą ślady. Waldemar Wilski rozpłynął się w powietrzu podczas swojego wesela. Szybko się okazuje, że nie był ideałem. Zmieniając stan cywilny, nie zmienił kawalerskich przyzwyczajeń. Wybrał wolność? Może dosięgnął go gniew kochanki lub zemsta nowo poślubionej żony? Tropy biegną równolegle przez nieświęte życie Wilskiego, aż komisarz Sonia Kranz znajduje makabryczny dowód, że zaginiony naprawdę mocno wzburzył komuś krew. Dramatyczny przebieg morderstwa wydaje się nieprawdopodobny, ale ponad sto lat temu na tych terenach wydarzyła się podobna historia.

Komisarz Sonia Kranz szuka śladów i motywów. Dolny Śląsk wciąga ją coraz mocniej – zawodowo i prywatnie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 371

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 52 min

Lektor: Agata Skórska
Oceny
4,4 (31 ocen)
19
8
3
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
rybcia0106

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam.
00
Mara1980

Nie oderwiesz się od lektury

Uczta dla czytelnika. Uwielbiam styl i wrażliwość autorki. Polecam.
00
LidiaDyksa

Nie polecam

Po przeczytaniu i przesłuchaniu łącznie jednej trzeciej książki stwierdzilam, że szkoda mojego czasu i energii na tę lekturę. Obrzydliwe opisy rytuału uboju, brak akcji i do tego lektorka brzmiąca metalicznie monotonnie jakby syntezator. Pierwszą część z komisarz Sonią pochłonęłam. Drugą jestem bardzo zawiedziona.
00
alenajpierwksiazka

Nie oderwiesz się od lektury

Jadacie mięso ? A jeśli nie, to z jakiegoś konkretnego powodu ? Ja właśnie rozważam przejście na wegetarianizm. 📚RECENZJA📚 Komisarz Sonia Kranz, znana już czytelnikom z pierwszej części pt. "Pomroka", przeprowadza się do małej miejscowości nieopodal Wałbrzycha. Po życiowych perturbacjach, kobieta próbuje pogodzić życie osobiste z zawodowym. Odnaleźć się w nowej porozwodowej rzeczywistości, a także stworzyć jako takie - stabilne życie, swojej natoletniej córce Julii. Tajemnicze zniknięcie syna, lokalnego potentata mięsnego rozpoczyna śledztwo prowadzone przez komisarz Kranz. Brak świadków. Dowodów. Poszlak. Doprowadza sprawę do "martwego punktu". Fantastycznie wykreowane postaci, rozkosznie wręcz niejednoznaczne. Ciekawie poprowadzona fabuła. Genialna intryga. Pomijając wspaniałe pióro Pani Agnieszki oraz fenomenalnie poprowadzone wątki kryminalno-obyczajowe, otrzymałam również mnóstwo wiedzy dotyczącej przemysłu mięsnego. Nie zabrakło tutaj, tym samym, obrzydliwych opisów dot...
00
czytanienaplatanie

Nie oderwiesz się od lektury

Agnieszka Jeż już od pierwszej części cyklu kryminalnego z Sonią Kranz „Pomroka” ujęła mnie klimatyczną odsłoną pozornie spokojnej prowincjonalnej miejscowości, pod której spękaną powierzchnią drzemią tajemnice i zbrodnie. Pokochałam również sposób, w jaki wplata w kryminalny trzon powieści wątki obyczajowe, które stają się jego naturalnym dopełnieniem. W drugim tomie „Pastwie” idylliczną fasadę życia w dolnośląskim Mieroszowie burzy zaginięcie mężczyzny w trakcie własnego wesela. Panna młoda z pewnością nie tak wyobrażała sobie wejście do majętnej rodziny Wilskich, ale czyż pierwszą podejrzaną nie jest zwykle żona? Sonia Kranz zagłębiając się w burzliwe życie mężczyzny znajduje dużo więcej motywów i podejrzanych niż by oczekiwała, a sprawa zaczyna przybierać coraz bardziej makabryczny obrót. Śledztwo prowadzone w sposób dynamiczny, ale w pełni wiarygodny prowadzi czytelnika przez labirynt emocji i podejrzeń, a Autorka ponownie sięga w przeszłość regionu, w której mogą tkwić wskazówk...
00

Popularność




Co­py­ri­ght © by Agnieszka Jeż 2024 Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy 2024
Wy­daw­czyni: NA­TA­LIA GO­WIN
Re­dak­cja: KA­RO­LINA MA­CIOS
Ko­rekta: JO­ANNA BŁA­KITA, IWONA STA­CHO­WICZ / e-DY­TOR
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: PA­WEŁ PAN­CZA­KIE­WICZ / PAN­CZA­KIE­WICZ.ART.DE­SIGN – www.pan­cza­kie­wicz.pl
Zdję­cie psa na okładce po­cho­dzi z pry­wat­nego ar­chi­wum au­torki
Skład i ła­ma­nie: MA­RZENA MA­DEJ / Per­pe­tuum
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji: PAU­LINA KU­REK
War­szawa 2024 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67996-73-0
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11a 01-527 War­szawawww.wy­daw­nic­two­luna.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
.

Wszyst­kie przed­sta­wione w książce osoby i zda­rze­nia są fik­cyjne, a ich po­do­bień­stwo do rze­czy­wi­stych osób i zda­rzeń jest cał­ko­wi­cie przy­pad­kowe.

Pro­log

– Wszystko da się za­ła­twić.

Po­wie­dział to, po­nie­waż za­wsze tak mó­wił, gdy sprawy się kom­pli­ko­wały. Taki od­ruch. Tym ra­zem je­dyny, na jaki mógł się zdo­być, po­nie­waż sie­dział przy­wią­zany do krze­sła; sta­ran­nie i mocno – obie nogi od­dziel­nie, ręce także. Me­bel był so­lidny, ciężki, z pod­ło­kiet­ni­kami. Pró­bo­wał go prze­su­nąć, ale uda­wało mu się tylko na chwilę ode­rwać drew­nianą kon­struk­cję od pod­łoża. Spo­cił się; nad­we­rę­żone mię­śnie drżały jak na wu­efie w pod­sta­wówce, gdy na­uczy­ciel ka­zał im bie­gać na ty­siąc me­trów, a on już po pierw­szym okrą­że­niu czuł się tak, jakby był zbu­do­wany z ja­kie­goś nie­roz­cią­gli­wego ma­te­riału sła­bej ja­ko­ści, który za­raz się roz­pad­nie. Za­ci­skał wtedy zęby, żeby prze­trzy­mać ból mię­śni i kłu­cie w boku, i do­bie­gał do mety, gdzie łap­czy­wie ła­pał od­dech. A po­tem się za­wziął i za­czął tre­no­wać. Nie, nie w szkole. Po lek­cjach, wie­czo­rami, żeby nikt nie wi­dział. Jego siła ro­dziła się w sa­mot­no­ści, bez świad­ków. Było zimno, śli­sko, wiatr przy­kle­jał prze­po­cone ubra­nie do skóry, która na­tych­miast po­kry­wała się gę­sią skórką, a on bez ta­ryfy ulgo­wej wy­mu­szał na ciele po­słu­szeń­stwo. Na wio­snę, kiedy wró­cili z za­ję­ciami z wu­efu na sta­dion, jako pierw­szy przy­biegł na metę. „No, no”, na­uczy­ciel po­ki­wał głową. Żyła się na­zy­wał i taki był – chudy i mocny za­ra­zem. Po­chwała w jego ustach to było coś. Po­pa­trzył, chwilę po­mil­czał, a po­tem po­wie­dział: „Wszystko da się za­ła­twić, co?”. Mu­siał go kie­dyś zo­ba­czyć, jak tre­nuje. Mała miej­sco­wość, trudno coś ukryć przed są­sia­dami. Kie­dyś go to de­ner­wo­wało, bo niby są plusy ta­kiej sy­tu­acji: lu­dzie czują, że są ze sobą zwią­zani. Fakt, różne te więzy, ale w su­mie... „Wszystko da się za­ła­twić”.

Te­raz też. Na pewno.

Od­chrząk­nął. Gar­dło mu wy­schło, przez chwilę prze­su­wał ję­zy­kiem po pod­nie­bie­niu, żeby po­bu­dzić śli­nianki do pracy.

– Wszystko da się za­ła­twić – po­wtó­rzył. Sta­rał się mó­wić spo­koj­nym, prze­ko­nu­ją­cym to­nem. Nie mógł po­ka­zać po so­bie zde­ner­wo­wa­nia. Mu­siał grać od­waż­nego i pew­nego sie­bie. Na co dzień nie miał z tym żad­nych pro­ble­mów, ale te­raz... Gdzie on był? Kto go tu przy­wiózł i po co? Zna­czy po co, to ja­sne. Cho­dziło o pie­nią­dze, bo je­śli nie wia­domo, jaki jest po­wód, to może być tylko taki. A on miał pie­nią­dze. To zna­czy jego ro­dzina miała. Za­płacą, a po­tem się skur­wy­sy­nów ści­gnie. Po­czuł, że za­ci­ska szczęki. Musi to opa­no­wać, nie da im tej sa­tys­fak­cji, nie zo­ba­czą jego stra­chu.

Na ra­zie jed­nak to on nic nie wi­dział. Naj­pierw mocno za­wią­zali mu opa­skę na oczach, tyle pa­mię­tał, kiedy się ock­nął w au­cie. Coś mu chyba po­dali, może w pi­ciu, a może w je­dze­niu, nie miał po­ję­cia, ale ja­koś go obez­wład­nili – bez uży­cia siły. Może gdyby go na­pa­dli... Bro­niłby się, po la­tach tre­nin­gów zro­bił się silny i wy­spor­to­wany. Kto wie, na czyją szalę prze­chy­li­łoby się zwy­cię­stwo. Póź­niej, kiedy jesz­cze nie do końca przy­tomny, zo­rien­to­wał się, że jest z nim słabo, bo ktoś go przy­wią­zał do krze­sła, dłoń w rę­ka­wiczce ścią­gnęła mu prze­pa­skę. Na­tych­miast ośle­piły go silne świa­tła re­flek­to­rów. Od­ru­chowo przy­mknął po­wieki. Nie był w sta­nie się ro­zej­rzeć, po­nie­waż ostry, bia­ło­żółty blask lamp osa­czał go ze wszyst­kich stron. Od razu przy­po­mniały mu się filmy, które oglą­dał. Tam też w taki spo­sób za­ła­twiali go­ści – różne sztuczki, żeby tylko ich nie roz­po­znali i nie wie­dzieli, gdzie się zna­leźli. W su­mie to do­brze, bo póki nie wie, z kim ma do czy­nie­nia, jest bez­pieczny. Go­rzej by było, gdyby po­ry­wacz lub po­ry­wa­cze zdra­dzili swój wy­gląd. Wtedy to ja­sne, że czapa. Ale nie te­raz. Bo te­raz pew­nie go na­grają, zro­bią mu zdję­cie z ak­tu­alną ga­zetą czy coś w tym stylu, żeby udo­wod­nić, że żyje, a póź­niej, gdy zgarną kasę, zo­sta­wią go tu albo gdzieś wy­rzucą. Je­śli tu, to ktoś go znaj­dzie, na­wet je­śli nie po­da­dzą ad­resu. Był w ja­kimś bu­dynku, tak czuł. Cał­kiem cie­pło, nic nie pa­dało na głowę. Za­pach nor­malny, nie­piw­niczny, więc miej­sce ła­twiej­sze do na­mie­rze­nia. Nie da się tego prze­oczyć pod­czas po­szu­ki­wań. Nie po­tra­fił oce­nić, jak długo go wieźli, ale tro­chę to trwało. Tak czy owak – bę­dzie do­brze. Za­wsze było.

– Wszystko da się za­ła­twić.

Te­raz za­brzmiało znacz­nie le­piej. Głos miał opa­no­wany i pewny sie­bie. Taki aku­rat.

Szur­nęło. Ktoś się po­ru­szył za lam­pami.

Pró­bo­wał coś wy­pa­trzeć, ale świa­tło za mocno go ra­ziło.

– Pie­nią­dze to nie pro­blem. Do­ga­damy się.

Do­dał, żeby było ja­sne, że ma świa­do­mość re­guł tej gry. Że im się pod­po­rząd­kuje. Na ra­zie.

Znowu ja­kiś od­głos, któ­rego nie po­tra­fił zi­den­ty­fi­ko­wać. Zmiana w na­tę­że­niu świa­tła – chwi­lowa ulga, bo przed bocz­nym re­flek­to­rem po­ja­wił się cień. Nie, nie cień. Ktoś w kom­bi­ne­zo­nie ro­bo­czym i ma­sce na twa­rzy. Ta­kiej jak ta z Domu z pa­pieru. Po­stać unio­sła rękę. Mi­gnęło coś dłu­giego i ob­łego. Po­czuł pot na ple­cach. Czy to pałka? Chcą mu spu­ścić ło­mot? Zmięk­czyć go? Na­stra­szyć? A może to tylko do tych zdjęć? Przy­po­mniała mu się scena z ja­kie­goś filmu, gdzie ob­ci­nali po­rwa­nemu palce i wy­sy­łali je do ro­dziny. Już chciał ne­go­cjo­wać, ale przy­szło mu do głowy, że w ten spo­sób osłabi swoją po­zy­cję. Ci, co po­ka­zują lęk, prze­gry­wają. Musi za­cho­wać zimną krew. Na ze­mstę przyj­dzie czas póź­niej. Po­stać zro­biła krok do przodu. Ręka z przed­mio­tem była te­raz le­piej wi­doczna. Pałka. Ale krót­sza. I chyba me­ta­lowa. A może coś in­nego, ale rów­nie zło­wiesz­czego?

Wy­rzut ad­re­na­liny prze­szył jego ciało jak prąd.

Syl­wetka znowu się zbli­żyła. Jego stopa za­częła ryt­micz­nie drgać. Nie po­tra­fił tego opa­no­wać.

Co oni chcą mu zro­bić? Co mu chcą po­wie­dzieć – że wie­dzą, kim jest? Że stoi za nim ma­ją­tek Wil­skich, tych od za­kła­dów mię­snych? No pew­nie, że wie­dzą. Nie, nie da się za­stra­szyć, nie po­każe im, że się boi. A po­tem, już po wszyst­kim, znaj­dzie ich. Wy­cią­gnie spod ziemi i się ze­mści. Żadna po­li­cja czy sąd nie będą mu po­trzebne.

Ode­tchnął. Lekko się uśmiech­nął.

– Po­wtó­rzę: wszystko da się za­ła­twić.

Miał głos pre­zen­tera te­le­wi­zyj­nego, pew­nego sie­bie i swo­jej wyż­szo­ści nad tymi, co po dru­giej stro­nie ekranu. On mó­wił, tamci słu­chali. On nada­wał ton, bu­do­wał at­mos­ferę, kie­ro­wał ich my­ślami. Znał tę tak­tykę, prak­ty­ko­wał.

Po­stać znowu zro­biła krok do przodu i sta­nęła na­prze­ciwko niego.

Te­raz mógł le­piej się przyj­rzeć po­ry­wa­czowi. Ka­lo­sze albo gu­mo­filce, dre­li­chowy kom­bi­ne­zon, na dło­niach rę­ka­wice, na twa­rzy ma­ska. Ani ka­wałka ciała po­zwa­la­ją­cego na iden­ty­fi­ka­cję. I do­brze. To mimo wszystko był gwa­rant jego bez­pie­czeń­stwa.

Ręka, ta bez przed­miotu, po­woli za­częła się pod­no­sić. Śle­dził jej ruch. Na wy­so­ko­ści klatki pier­sio­wej dłoń skrę­ciła i przy­bli­żyła się do głowy. Do­tknęła ma­ski. Zła­pała jej dolną kra­wędź i lekko unio­sła.

Jego stopa znowu za­częła drgać. Nie chciał wi­dzieć tej twa­rzy, prze­cież to by zna­czyło, że...

Ma­ska po­wę­dro­wała do góry, a on za­ci­snął po­wieki.

– Wszystko da się za­ła­twić – po­wie­dział, tym ra­zem nie pa­nu­jąc nad nutą lęku.

– Nie, tego nie da się za­ła­twić.

Zdrę­twiał. Znał ten głos. Ale to prze­cież nie­moż­liwe... Otwo­rzył oczy.

Nie mógł uwie­rzyć w to, co wi­dzi.

Roz­dział 1

– Nie mogę uwie­rzyć w to, co wi­dzę.

Mina Pio­tra Dęb­skiego mó­wiła jed­nak co in­nego – że to, co miał przed oczami, nie­wąt­pli­wie było praw­dziwe, ale mimo tej pew­no­ści chęt­nie po raz ko­lejny roz­po­cząłby pro­ces we­ry­fi­ka­cji. Sie­dział na łóżku, z pod­kur­czo­nymi no­gami, opie­ra­jąc się na pię­tach. So­nia Kranz po­my­ślała, że Piotr ma bar­dzo sek­sowny ty­łek, choć te­raz wi­działa go tylko z boku. „Dupka jak orze­szek”, przy­po­mniał jej się li­ce­alny tekst usa­dza­jący ko­le­gów w od­po­wie­dzi na ich koń­skie za­loty. Par­sk­nęła.

– Taki je­stem śmieszny? – Przy­bli­żył się do niej. Te­raz klę­czał i opie­rał się o ma­te­rac dłońmi. Był naj­przy­stoj­niej­szym hi­pi­sem, ja­kiego można so­bie wy­obra­zić.

– Tro­chę...

Po­sta­no­wiła się z nim po­dro­czyć. Wtedy, gdy miała kil­ka­na­ście lat, wszystko na te­mat seksu po­wo­do­wało u niej spię­cie, które naj­czę­ściej ma­sko­wała ner­wo­wym chi­cho­tem. Zresztą nie była w tym od­osob­niona, choć pewne dziew­czyny – te „wy­uz­dane”, jak mó­wiła matka – trak­to­wały tę sferę ży­cia jako coś oczy­wi­stego i nor­mal­nego. Ja­kim cu­dem So­nia da­wała so­bie wmó­wić, że to z nimi jest coś nie tak? Ano pew­nie ta­kim, że wtedy nie było tych wszyst­kich ksią­żek i fil­mów, które mło­dzi so­bie py­kają wie­czo­rami i które ro­bią całą ro­botę za dom i szkołę. Julka o nic jej nie py­tała, ale So­nia wie­działa prze­cież, co córka od­pala na Net­flik­sie i ja­kie e-bo­oki ściąga. WDŻ w prak­tycz­nym wy­da­niu miała już prze­ro­bione. I pew­nie była to wie­dza lep­sza od tej, którą ofe­ro­wała szkoła – lek­cje od­dziel­nie dla dziew­czy­nek, od­dziel­nie dla chłop­ców, żeby nie za­wsty­dzić ich sło­wem „mie­siączka”.

– A jak tro­chę? – Po­ło­żył rękę na jej brzu­chu.

Nie wcią­gnęła go. Nie czuła ta­kiej po­trzeby, mimo że kie­dyś jej się to zda­rzało. Chciała być per­fek­cyjna, zwłasz­cza że Krzysz­tof taki był – przy­naj­mniej je­śli cho­dziło o ze­wnę­trze, jak i całe ich oto­cze­nie. Po­tem zda­rzył się roz­wód i zwią­zana z nim po­trzeba sa­mo­dziel­nego utrzy­ma­nia sie­bie i córki, co wy­gnało So­nię do Mie­ro­szowa. Zła wróżka za­brała to wszystko, co wcze­śniej bu­do­wało Kranz – spo­kojne ży­cie ro­dzinne, ładny dom, brak fi­nan­so­wych trosk. Dała jej jed­nak wol­ność – cóż, że po­cząt­kowo nie­chcianą – a ta uru­cho­miła zmiany. One wciąż były świeże, ale kie­ru­nek, przy­naj­mniej tak wstęp­nie, obie­cu­jący. W związku z Dęb­skim wszystko do­brze kli­kało. Zde­cy­do­wała się wejść w tę re­la­cję na no­wych za­sa­dach, skoro stare się nie spraw­dziły. Lu­bię sie­bie, po­zwa­lam so­bie na to, co mi daje przy­jem­ność, nie ma w tym nic złego, po­wta­rzała do lu­stra za­wie­szo­nego nad sto­łem w sa­lo­nie. Ono wciąż było po­kryte śnie­dzią, ale So­nia za­częła zy­ski­wać ostrzej­szy kon­tur. Oczy były jakby zie­leń­sze, ciemne włosy bar­dziej błysz­czące. Tylko syl­wetka wciąż spor­towa, ale może hi­pisi nie szu­kają seks­bomb.

– Tro­chę. – Pod­cięła jego rękę, tak że stra­cił rów­no­wagę i padł na łóżko. – I co te­raz? – Prze­wró­ciła go na plecy i usia­dła na nim.

– Wy­god­nie ci? Nie za... twardo?

Znowu się za­śmiała. Tym ra­zem spon­ta­nicz­nie, głę­boko z trzewi.

– Nie, jest cał­kiem okej. – Wy­ko­nała ruch bio­drami, jakby chciała się le­piej umo­ścić. Rze­czy­wi­ście, twar­dość była od­czu­walna. Piotr Dęb­ski oka­zał się dłu­go­dy­stan­sow­cem i to prze­ćwi­czo­nym w wie­lo­boju ero­tycz­nym.

– A to co? – Od­wró­ciła się w stronę okna.

– Noc. Ciemna i głu­cha. Ide­alna do...

– Nie, nie głu­cha.

Pod­nio­sła się. Dęb­ski zła­pał ją za rękę, ale po­pa­trzyła na niego w taki spo­sób, że zwol­nił uścisk. Po­de­szła do okna i otwo­rzyła je.

– Uchy­lone to za mało? Tak cię moja obec­ność roz­grzewa? – Dęb­ski pod­parł się na łok­ciu i pa­trzył na nią.

– Nie po­chle­biaj so­bie. Choć masz pewne osią­gnię­cia, po­wiedzmy... ter­miczne.

– Prze­ra­biam ener­gię ki­ne­tyczną na...

– Sły­szysz? – prze­rwała mu.

Gdzieś z czar­nej, wrze­śniowo-wil­got­nej nocy do­cho­dziła mu­zyka. Na pewno nie z So­ko­łow­ska, ra­czej z dru­giej strony Stożka. Ale tam prze­cież nie było żad­nego lo­kalu roz­ryw­ko­wego. W ogóle żad­nego lo­kalu. W Uni­sła­wiu mieli je­den sklep spo­żyw­czy i tyle. A gdyby ko­muś prze­cią­gnął się ogro­dowy so­botni grill, nie by­łoby ta­kiego efektu. Dźwięki le­ciały z ja­kichś so­lid­nych gło­śni­ków.

– Rze­czy­wi­ście. – Dęb­ski sta­nął koło niej. – Coś tam gra. Chyba. Masz słuch jak nie­to­perz.

– Je­stem po­li­cjantką.

– Ale te­raz bez mun­duru. – Po­cią­gnął ją w kie­runku łóżka.

– Men­tal­nie po­li­cja za­wsze w mun­du­rze – dro­czyła się z nim. Za­raz ustąpi i zgo­dzi się na ko­lejną rundkę fan­ta­stycz­nego seksu, ale jesz­cze przez chwilę po­stoi i po­słu­cha, co tam się dzieje.

– Ja­kieś prze­czu­cia? – Dęb­ski na mo­ment spo­waż­niał.

– Nie. Po pro­stu się dzi­wię. Do tej pory nic ta­kiego się nie zda­rzyło.

– A może cho­dzi o coś in­nego?

Już miała zro­bić minę: „A o co?”, ale Dęb­ski do­brze w niej czy­tał. Z jed­nej strony, co tu kryć, było Soni na rękę, że Julka spę­dzała week­end u ojca, bo dzięki temu ona miała wy­chodne – do Dęb­skiego. Nie chciała zo­sta­wiać córki sa­mej w domu. To, co po­cią­ga­jące w let­nie dni, czyli od­lu­dzie i spo­kój Ko­wa­lo­wej, w je­sienne wie­czory zmie­niało cha­rak­ter. No i wciąż wra­cała do niej śmierć ko­le­żanki Julki, Zuzi Kor­czab. Ona co prawda zgi­nęła z po­wodu chci­wo­ści, ale te wszyst­kie zgwał­cone dziew­czyny, z któ­rymi po­cząt­kowo Kranz wią­zała sprawę, były ofia­rami, bo zna­la­zły się w złym miej­scu o złej po­rze – na tych te­re­nach. Nie chciała, by sa­motną Julkę w Ko­wa­lo­wej spo­tkało coś po­dob­nego, więc do­brze, że wy­jeż­dżała do Wro­cła­wia, ale i tak So­nię to nie­po­ko­iło. Nie miała do­stępu do tego, co tam się działo – Julka mó­wiła, ile chciała. So­nia mo­gła jed­nak wy­wnio­sko­wać, że w ich sta­rym domu to­czyło się nowe, pęcz­nie­jące bań­kami szczę­ścia ży­cie. Za kilka mie­sięcy na świe­cie po­jawi się dzi­dziuś, w fir­mie do­brze, z na­rze­czoną cu­dow­nie, córka i pa­sier­bica w jed­nym ja­koś się wpa­so­wała w tę ramkę, a była żona nie uprzy­krzała im co­dzien­no­ści. Poza tym Julce bar­dzo bra­ko­wało kli­matu du­żego mia­sta. Bra­ko­wało jej też bli­skiej ko­le­żanki, bo prze­cież Zuzi już nie było. To wszystko nio­sło ze sobą ry­zyko, że Julka może chcieć za­miesz­kać z oj­cem.

– No. – Dęb­ski ob­jął ją ra­mie­niem.

Po­czuła, że ma gę­sią skórkę.

– Za­mknę okno.

Lekko się wy­wi­nęła. Lu­biła tego fa­ceta, bar­dzo, ale jesz­cze nie byli za­przy­jaź­nieni, zżyci. Jesz­cze nie chciała się przed nim do końca otwie­rać. W ogóle nie wie­działa, jak uło­żyć tę re­la­cję. Bo tak na­prawdę do­piero się tego uczyła. Naj­pierw była dziec­kiem, od­po­wie­dzial­nym i sa­mo­ogra­ni­cza­ją­cym so­bie spon­ta­nicz­ność (co wy­mu­szali nie­doj­rzali emo­cjo­nal­nie ro­dzice, któ­rzy na­uczyli ją wzorca an­ty­ro­dziny), a po­tem cze­kał ją je­den długi skok w do­ro­słość. Nie miała czasu na ado­le­scen­cję, ten okres dy­na­micz­nych pro­ce­sów doj­rze­wa­nia, ucze­nia się na wła­snych błę­dach i po­raż­kach, czyli zdo­by­wa­nia do­świad­czeń. Nie, ona się uro­dziła i od razu ze­sta­rzała w ele­ganc­kim i na po­zór gład­kim stylu.

Gdzieś przed nią wciąż było sły­chać mu­zykę, ale już ci­szej. So­nia do­ci­snęła drew­niane ramy i prze­krę­ciła klamkę. Może źle zro­biła, że od razu zgo­dziła się na pro­po­zy­cję Krzysz­tofa co do wa­run­ków roz­wodu? Mo­głaby to cią­gnąć, ja­sne, ale po co? Do­sta­łaby wię­cej? Ra­czej nie, prze­cież by­łoby ją stać naj­wy­żej na prze­cięt­nego praw­nika. Były już mąż oka­zał się, przy­naj­mniej w tej kwe­stii, cał­kiem w po­rządku. Po­mi­nął w roz­li­cze­niach firmę, dom i sa­mo­chód, ale miał na to pa­piery, a prze­cież li­czą się pa­piery, a nie przy­zwo­itość. W każ­dym ra­zie So­nia nie wy­szła z pięt­na­sto­let­niego związku z go­łymi rę­koma, choć za uzy­skaną sumę mo­głaby ku­pić co naj­wy­żej miesz­ka­nie w Mie­ro­szo­wie. „Z bie­giem ty­go­dni nowa na­stawi go do cie­bie go­rzej. Te­raz jej za­leży, bo chce jak naj­szyb­ciej wziąć ślub”, stwier­dziła Magda. Magda znała ży­cie, So­nia po­szła więc za radą przy­ja­ciółki. I dla­tego w pią­tek po­je­chała z Julką do Wro­cła­wia, od­sta­wiła ją do Olki, ko­le­żanki, a po­tem wpa­dła do sądu. Kwa­drans wy­star­czył na za­koń­cze­nie tam­tego etapu ży­cia – Krzysz­tof na­wet to po­tra­fił za­ła­twić. „Wszystko się da”, po­wie­dział. Wzdry­gnęła się, nie lu­biła tego po­wie­dze­nia, bo za nim stały układy, pie­nią­dze, zna­jo­mo­ści – do­wolne wy­brać. „Trzeba mieć po­dej­ście”, do­dał, wi­dząc jej minę. Zwy­cię­ski, za­wsze zwy­cię­ski. Wzięła od­dech – wtedy i te­raz. Więc już nie byli mał­żeń­stwem; on po­je­chał ode­brać Julkę, po czym ru­szył ku świe­tla­nej przy­szło­ści, a ona wró­ciła do wy­naj­mo­wa­nego domu w ciem­nej ko­tli­nie. Gdyby nie Bob, pew­nie by się po­ry­czała. Choć i tak po­chli­py­wała. Pies, nie­pewny, pod­szedł do niej i po­ło­żył głowę na jej ko­la­nie. Po pro­stu le­żał i po­zwa­lał, by łzy ka­pały na jego sierść.

Do Dęb­skiego Kranz po­je­chała na­stęp­nego dnia. Już bez łez, za to z psem.

– No do­bra. To może zro­bię ci ka­napkę? Po­dobno ka­napka jest do­bra na wszystko. I ka­napką można po­ka­zać ko­muś, że... że jest ważny.

Usły­szała i nie za­re­ago­wała. Nie cały świat był zły, ale żeby utrzy­mać taki po­gląd, mu­siała za­cho­wać hi­gienę ży­cia, do któ­rej na­le­żało nie­wcho­dze­nie w nową po­ważną re­la­cję za­raz po roz­pa­dzie po­przed­niej. Sprawy mu­siały się ule­żeć. Uśmiech­nęła się do tego „ule­żeć”, pa­trząc na sko­tło­waną po­ściel.

– O dru­giej w nocy? – Prze­nio­sła spoj­rze­nie na Dęb­skiego. – Zrób.

Dęb­ski po­ki­wał głową i po­szedł do kuchni. Jesz­cze przez chwilę mo­gła ob­ser­wo­wać jego na­gie ciało – do­piero w ko­ry­ta­rzu na­rzu­cił na sie­bie szla­frok.

So­nia po­czuła, że jest jej zimno. Już nie z po­wodu my­śli o prze­szłym, ra­czej dla­tego, że na ze­wnątrz tem­pe­ra­tura spa­dła do trzy­na­stu stopni, a sto­larka okienna w tym miesz­ka­niu nie była na­pra­wiana od no­wo­ści, czyli od po­nad stu lat.

Wró­ciła do łóżka i wsu­nęła się pod koł­drę.

Nie bę­dzie grze­bała w prze­szło­ści, prze­cież wie, że to de­struk­cja. Po pro­stu po­woli, krok po kroku, przej­dzie te wszyst­kie cho­lerne etapy roz­wodu, pra­cu­jąc nad sobą i emo­cjami. I do­brze, że wy­lą­do­wała w ta­kiej mie­ści­nie, bo, uwzględ­nia­jąc sta­ty­styki i pod­pie­ra­jąc to do­świad­cze­niem ży­cio­wym, ko­lej­nego za­bójcę lub za­bój­czy­nię bę­dzie ści­gała za kil­ka­na­ście mie­sięcy albo póź­niej. A na ra­zie mo­no­tonna ru­tyna i spo­kój.

Na­wet nie za­uwa­żyła, kiedy za­snęła.

– Ale chyba nie masz nic prze­ciwko? – Julka spoj­rzała py­ta­jąco na matkę.

Sie­działy przy stole w kuchni. So­nia się­gnęła po her­batę i wy­cią­gnęła z niej to­rebkę. Po­ło­żyła ją na łyżce, ob­wi­nęła sznu­recz­kiem i od­ci­snęła nad­miar na­paru, ale zro­biła to zbyt mocno, bo ma­te­riał pękł i część her­ba­cia­nej paćki wpa­dła do kubka.

– Nie mam, no skąd. – Odło­żyła łyżkę na ta­le­rzyk po ulu­bio­nych ciast­kach córki, które Julka przy­wio­zła z Wro­cła­wia, także z my­ślą o matce. Oj­ciec za­spon­so­ro­wał, w hur­cie, choć była to naj­droż­sza cu­kier­nia w mie­ście. Drugą, czy­stą łyżką, pró­bo­wała odło­wić dro­biny li­ści, które krę­ciły się w kubku. – Patrz, wszystko co­raz gor­sze ro­bią. Na­wet to­rebki do her­baty.

– To do­brze, bo nie chcia­ła­bym, żeby ci było przy­kro albo coś.

So­nia wresz­cie spoj­rzała na córkę.

– Nie bę­dzie mi przy­kro. To twój oj­ciec, więc...

– Tata. Mo­żesz mó­wić: tata? – Julka jej prze­rwała. – Pro­si­łam już o to.

– Se­man­tycz­nie... – za­częła So­nia, ale kogo ona chciała oszu­kać? – Do­bra: tata. Więc, to twój tata, który ma te­raz nowe ży­cie, i nie wi­dzę żad­nych po­wo­dów, dla któ­rych nie po­win­naś być jego czę­ścią. Na­prawdę.

– Bo ty też masz te­raz swoje ży­cie. – Julka znowu wbiła w nią spoj­rze­nie.

– Mam.

– A czy to ży­cie...

– Słu­chaj, Julka, ja nie ro­bię te­raz żad­nych pla­nów. Nie można tak z jed­nego w dru­gie, hop, hop. Trzeba so­bie dać od­dech, zaj­rzeć w sie­bie...

– Brzmisz jak... – Zmarsz­czyła czoło. – Jak kto? Bo cią­gle za­po­mi­nam.

– Jak Co­elho.

– No, jak on.

– A skąd ty wiesz, jak on pi­sze?

– Ufam ma­mie.

– Do­bra, masz mnie. Ale ja mó­wię se­rio. Te­raz po­trze­buję spo­koju i od­de­chu. Co póź­niej, to się zo­ba­czy.

– Ale week­endy beze mnie bę­dziesz spę­dzała w So­ko­łow­sku? – upew­niła się Julka.

– Chcesz za­py­tać: z Pio­trem Dęb­skim?

– No.

– Chyba tak.

Julka po­ki­wała głową.

– Cie­szę się. Tata też się cie­szy.

So­nia się usztyw­niła.

– Po­wie­dzia­łaś mu?

– Nie mó­wi­łaś, żeby nie mó­wić. Źle zro­bi­łam? – Julka też się spięła.

– Nie. No nie. Tylko... Zresztą nie­ważne.

– Bo ja ci opo­wia­dam o tym, co u taty.

– Ale ja nie wy­py­tuję.

– Tata też nie py­tał.

– No okej. Na­prawdę okej.

Nie było okej. Mię­dzy jej „ukła­da­niem” so­bie ży­cia a tym, co ro­bił Krzy­siek, nie było wielu punk­tów stycz­nych. So­nia po pro­stu po­trze­bo­wała po­czuć, że nie umarła, ani jej ciało, ani jej du­sza, a on wy­szar­py­wał z ży­cia gar­ściami. Nie, nie mu­siał szar­pać, przy­cho­dził, uśmie­chał się, mó­wił: „moje”, i brał, nie pa­trząc na żadne koszty.

– To kiedy ten śślub?

A jed­nak. Ję­zyk jej się po­śli­zgnął. Śś.

– Za trzy ty­go­dnie. Tata musi cze­kać, żeby wy­rok się umoc­nił.

– Upra­wo­moc­nił – po­pra­wiła ją od­ru­chowo.

– No tak. Tata mówi, że to bę­dzie ka­me­ralna im­preza, tylko naj­bliżsi. Kinga by chciała we­sela i ślubu ko­ściel­nego, ale... No wiesz. – Julka spoj­rzała na matkę prze­pra­sza­jąco.

– Wiem.

– Ale cie­szy się i z tego. Po­wie­działa tylko, że ma na­dzieję, że się nie roz­my­ślisz, bo mo­żesz jesz­cze pro­te­sto­wać po tym wy­roku. Czy ja­koś tak.

– To­bie tak po­wie­działa? – So­nia się zdzi­wiła. Bo je­śli tak było, to ta ko­bieta mu­siała uznać, że Julka stoi po ich stro­nie.

– Nie. Usły­sza­łam to. Tak z boku, wiesz.

So­nia po­ki­wała głową.

– Mo­gła­bym zło­żyć ape­la­cję, to prawda. Każ­demu przy­słu­guje ta­kie prawo po wy­da­niu wy­roku.

– Wy­roku? To ty je­steś za coś ska­zana? – Julka aż się wy­pro­sto­wała ze zdu­mie­nia.

So­nia też na chwilę stę­żała. Ni­gdy nie za­sta­na­wiała się nad tym sfor­mu­ło­wa­niem. Aż do te­raz.

– Tak się mówi: wy­rok roz­wo­dowy. Wer­dykt w każ­dej spra­wie jest na­zy­wany wy­ro­kiem i to nie zna­czy, że ko­goś osą­dza lub ska­zuje.

– Dziwne tro­chę, ale do­bra. A ty to zro­bisz? Zło­żysz tę ape­la­cję?

– Nie. Nie je­stem mściwa. Ani nie­zrów­no­wa­żona. Mo­żesz so­bie spo­koj­nie wy­brać tę su­kienkę na ślub, nie zmar­nuje się. A te­raz idź się myć i spać, bo ju­tro rano do szkoły. Ja jesz­cze we­zmę Boba na spa­cer.

So­nia wstała od stołu i po­szła do przed­po­koju. Wło­żyła buty i kurtkę. Bob, nie­wo­łany, cze­kał już przy drzwiach. Po­pi­ski­wał z ra­do­ści. W domu był spo­kojny, może na­wet za bar­dzo, ale wyj­ścia wpra­wiały go w eks­cy­ta­cję.

– Chciał­byś tro­chę po­bry­kać, co? – Po­gła­skała go po czar­nym ku­dła­tym łbie.

W schro­ni­sku po­wie­dzieli, że czar­nych psów nikt nie chce, lu­dzie wolą ja­sne. Chyba dla­tego go wzięła. Czuła wtedy, że mają dużo wspól­nego – oboje od­sta­wieni na boczny tor.

– Chodź, niedź­wiadku.

Wy­szli w ciemną noc. Nie pa­dało, ale So­nia już po­tra­fiła roz­po­znać zwia­stuny nad­cho­dzą­cego desz­czu. Inny ro­dzaj wia­tru, inny za­pach po­wie­trza.

– Do­bra, idziemy na uczciwe pół go­dziny, bo ju­tro pew­nie bę­dzie szybka rundka. Chyba cze­kają nas opady, a ty jak je­steś mo­kry, fioł­kami nie pach­niesz.

Ru­szyli w głąb ko­tliny. To­wa­rzy­stwo Boba do­da­wało Soni ani­mu­szu i za­pew­niało po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa, które oczy­wi­ście mo­gło być złudne, ale w spoj­rze­niu tego zwie­rzaka było coś ta­kiego... Z jed­nej strony dzi­kość, geny przod­ków – wil­ków, a z dru­giej... Cza­sem, kiedy Bob na nią pa­trzył, na­kar­miony, wy­gła­skany i za­opie­ko­wany, wi­działa w jego oczach bez­kres od­da­nia i wdzięcz­no­ści. Tra­fiało ją to pro­sto w serce. Pio­trek też miał psa, Wo­landa, bez­dom­niaka przy­gar­nię­tego kilka lat temu, ale nie wi­działa mię­dzy nimi ta­kiej więzi. A może wma­wiała to so­bie? Może po pro­stu bar­dzo po­trze­bo­wała ko­goś, kto by był od­dany, wierny, kto za­gwa­ran­to­wałby, że jej nie zo­stawi, i dla­tego ulo­ko­wała swoje po­ha­ra­tane uczu­cia w psie? Pies był naj­bez­piecz­niej­szy na świe­cie. Dęb­ski, mimo obie­cu­ją­cych po­cząt­ków – nie. Znała prze­cież jego prze­szłość. Sprawę do­mnie­ma­nego mo­le­sto­wa­nia uczen­nicy za­mknęła w pu­dełku „dawno i nie­prawda”, ale prze­cież był... O ta­kiej ko­bie­cie ogół by po­wie­dział „roz­wią­zła”. O fa­ce­cie? Zdo­bywca, lo­we­las, ko­chliwy. Też oce­nia­jąco, ale z dru­giego bie­guna. Prawda jak za­wsze le­żała gdzieś po­środku, a So­nia jesz­cze nie zna­la­zła tego miej­sca.

Kiedy wró­ciła, Julka była już u sie­bie w po­koju. So­nia po­szła się umyć i po­ło­żyła do łóżka. Wczo­raj­szą noc za­rwała, po­winna spać, ale nie mo­gła. Przy­cho­dziły do niej ob­razy, że jed­nak od­wo­łuje się od wy­roku roz­wo­do­wego, a Kinga krzy­czy, klnie i od­wie­sza białą su­kienkę do szafy. Nie­stety, mimo lek­kiej od­razy do sie­bie So­nia po­czuła też mściwą sa­tys­fak­cję – i co z tego, że tylko wy­obra­żoną. Tak by się czuła, gdyby jej kul­tura nie wzięła góry nad na­turą. Nad brzyd­kimi za­ka­mar­kami du­szy.

Lu­dzie tacy są, na­wet ci, co mają o so­bie do­bre mnie­ma­nie. Cza­sem wy­star­czy iskra, by roz­pa­lić tę odro­binę zła, jaka w nich sie­dzi. A je­śli jesz­cze czują się zra­nieni...

Roz­pę­tało się po­go­dowe pie­kło. Nad ce­ra­micz­nymi da­chów­kami ich domu wa­liły pio­runy.

Przed wojną Ko­wa­lowa na­zy­wała się Blit­zen­grund. Do­lina Pio­ru­nów.

Żeby tylko nikt od nich nie zgi­nął – to była ostat­nia myśl, nim So­nia za­snęła.

Roz­dział 2

– Cześć.

Sier­żant Ma­rek Ra­nik do­piero te­raz się zo­rien­to­wał, że ktoś wszedł na po­ste­ru­nek. Stał przy świsz­czą­cym czaj­niku, od­wró­cony ple­cami do drzwi. So­nia wes­tchnęła. Te­raz już ro­zu­miała, skąd te wszyst­kie he­heszki na te­mat pro­win­cjo­nal­nych po­li­cjan­tów. Tyle że Ra­nik był tu wśród swo­ich, znał ich od dzie­ciaka. Chyba trudno, żeby cały czas za­cho­wy­wał wzmo­żoną czuj­ność. Zresztą, tak szcze­rze – po co miał się spi­nać? Zwłasz­cza dziś, gdy ulice były pu­ste. Po­goda wy­ko­nała zwrot i z po­god­nego ba­biego lata zo­stało tylko wspo­mnie­nie. Szare niebo wi­siało ni­sko nad gło­wami, lało.

– A, cześć. Coś z tym ustroj­stwem się dzieje, bo ta­kie dźwięki wy­daje. – Puk­nął pal­cem w czaj­nik i po­pa­trzył na Kranz. Chyba usły­szał i do­brze zin­ter­pre­to­wał jej wes­tchnie­nie.

– Moż­liwe. Zwłasz­cza że jest nie­od­ka­mie­niony.

– Tak? To zna­czy co...?

– Zna­czy, że ma w środku osad. Który przy­krywa wszystko i ge­ne­ral­nie nie prze­dłuża mu ży­cia.

– To ja wiem. – Ra­nik po­woli wle­wał wrzą­tek do kubka. – Może rze­czy­wi­ście... A przed chwilą mia­łem spy­tać, co z tym zro­bić.

Wy­pro­wa­dzić się od matki i za­cząć sa­mo­dzielne ży­cie – chciała od­po­wie­dzieć, ale się po­wstrzy­mała.

– Ku­pić od­ka­mie­niacz. W che­micz­nym albo w bie­drze. Albo gdzie chcesz. Na opa­ko­wa­niu wszystko na­pi­sane. Pro­sta sprawa, dasz so­bie radę.

Po­ki­wał głową, bez zbyt­niego za­pału.

– Jak tam od rana? Coś się działo? – zmie­niła te­mat.

– Nic, spo­kój. To zna­czy było zgło­sze­nie o za­kłó­ca­niu ci­szy noc­nej. Za­dzwo­nili, jak tylko przy­sze­dłem.

– O ósmej ta ci­sza miała być?

– No nie, to się działo wcze­śniej, po pią­tej. Sprawa taka... No, głu­pawa, bo to są­sie­dzi. Bliź­niaka mają, w sen­sie domu. I u jed­nych wisi kosz na po­dwórku, bo syn ćwi­czy ko­szy­kówkę, a ci dru­dzy się wpie­niają, bo im to prze­szka­dza. Na co ci pierwsi, zna­czy pierw­sza, bo tam tylko matka, że syn do­jeż­dża do li­ceum i ma lek­cje już od siód­mej, no to kiedy ma ćwi­czyć? A ci dru­dzy, że mają to w... No. Ja so­bie wy­obra­żam, że to rze­czy­wi­ście może łu­pać, ale żeby są­sie­dzi nie mo­gli się do­ga­dać? Po­je­cha­łem tam i po­roz­ma­wia­łem z nimi, z obu tych po­łó­wek, ale czuję, że nic z tego.

– Bywa. Przy­go­tuj się na ko­lejne te­le­fony.

– No. Ale nie wszy­scy tacy są. Bo na przy­kład w so­botę to do­piero łu­pało!

Kranz przy­po­mniała so­bie te dziwne od­głosy nio­sące się aż do So­ko­łow­ska.

– W Uni­sła­wiu?

– W Ko­wa­lo­wej też było sły­chać?

– Tak.

Na pewno było, nie mu­siała tam być, żeby to wie­dzieć.

– Pew­nie na­wet do So­ko­łow­ska do­la­ty­wało, bo to z boku, tam w oko­li­cach zie­lo­nego szlaku. – Ra­nik po­ki­wał głową.

So­nia też. A po­tem stwier­dziła:

– Ale tam prze­cież nic nie ma.

– Jest, tylko że zu­peł­nie nie­wi­doczne. Trzeba z drogi zje­chać, tak jakby ku Stoż­kowi, i do­piero wtedy wi­dać go­spo­dar­stwo. Za Niemca po­sta­wione, te­raz miesz­kają w nim bo­gaci lu­dzie. Wil­scy, miej­scowa elita. Za­kład mię­sny mają i sklepy. Por­cus, ta­kie logo, ko­ja­rzysz?

Kranz kiw­nęła głową i po­my­ślała, że dla niej słowo „elita” ma nieco inne zna­cze­nie.

– Czyje to były imie­niny w so­botę?

– Nie, nie imie­niny. We­sele.

– We­sele? A skąd wiesz?

– Od mamy. Sły­sza­łem mu­zykę, gdy wra­ca­łem z Wał­brzy­cha, a po­tem mama mó­wiła, że we­sele. Bo oni, ci lu­dzie, są dość znani, tak lo­kal­nie. Miesz­kają tu od za­wsze.

– Zna­czy od po­woj­nia.

– No tak. I je­den z nich, z tej ro­dziny, te­raz się oże­nił, ale wię­cej nie ko­ja­rzę.

– A to nie dziwne, że nie wy­na­jęli cze­goś na ich miarę? Zamku Książ na przy­kład?

– A można na ślub? – Ra­nik spoj­rzał na nią tak, iż nie było wąt­pli­wo­ści, że pyta se­rio.

– Nie wiem, nie in­te­re­so­wa­łam się. Ale można spraw­dzić.

Za­czer­wie­nił się, a ona w tej sa­mej chwili po­my­ślała, że w tę so­botę sier­żant pew­nie wra­cał z ja­kie­goś spo­tka­nia rand­ko­wego. Ostat­nio był czymś za­ab­sor­bo­wany i wciąż od­pi­sy­wał na wia­do­mo­ści. No pro­szę, ży­cie uczu­ciowe na ich po­ste­runku nie było mar­twe. He­te­ro­nor­ma­tywni wresz­cie do­go­nili nie­he­te­ro­nor­ma­tyw­nego. Cie­kawe, czy też będą tak stali w uczu­ciach jak Maj­kow­ski, który ze swoim chło­pa­kiem był od kilku lat. Zwią­zek na od­le­głość, co mo­gło po­pra­wiać sta­ty­styki, ale i tak do­bry wy­nik.

– No, to tyle. Mia­łem te­raz zro­bić ob­chód, ale tak leje, że chyba po­cze­kam, co? – Ra­nik po­pra­wił spodnie. So­nia po­my­ślała, że chyba się tro­chę za­okrą­glił. Już kiedy go po­znała, wi­dać było, że je­dze­nie jest jego pa­sją, a te­raz zma­te­ria­li­zo­wało się to w oko­licy ta­lii – czy ra­czej miej­sca, gdzie zwy­cza­jowo jest ta­lia.

– Po­cze­kaj.

– To pójdę pa­piery upo­rząd­ko­wać.

Ski­nęła głową.

Usia­dła przy biurku. Wy­jęła te­le­fon ko­mór­kowy i zo­ba­czyła zna­czek wia­do­mo­ści. Piotr Dęb­ski. Nie zmie­niła za­pisu w tym kon­tak­cie. Za­uwa­żyła, że on ją miał wpi­saną jako So­nię, po pro­stu. „Tę­sk­nię. Wy­le­wam łzy. Jest bar­dziej mo­kro niż od tej ulewy. Kiedy wpad­niesz?”

Po­czuła ła­sko­ta­nie w pod­brzu­szu. Ona też tę­sk­niła. Za sek­sem, ale i za Piotr­kiem. Moż­liwe, że jed­nak się za­ko­chi­wała. Nie­po­trzeb­nie kilka razy u niego no­co­wała. Wspólne za­sy­pia­nie i bu­dze­nie się czę­sto tak się koń­czy. Hor­mony ro­bią całą ro­botę za czło­wieka. Dziś, kiedy od­wie­zie Julkę do Wał­brzy­cha na an­giel­ski, mo­głaby wró­cić i wy­rwać dla nich go­dzinę. Po pro­stu go­dzinę.

„Może dziś, ale nie obie­cuję”.

„Kró­lowo!”

Uśmiech­nęła się. Tak, wpad­nie do niego. Trzeba brać z ży­cia. Wszy­scy biorą. Krzy­siek, Kinga, Ra­nik, mię­sna elita...

Usły­szała pu­ka­nie. Drzwi się otwo­rzyły. W progu sta­nęła ko­bieta. Młoda, może ze dwa­dzie­ścia pięć lat, szczu­pła, atrak­cyjna i spło­szona.

– Dzień do­bry.

– Dzień do­bry. – Kranz pod­nio­sła się zza biurka. – Jak mogę po­móc? – do­dała, bo tamta się nie ru­szyła.

– Cho­dzi o to, że... – W końcu jed­nak po­de­szła do biurka.

So­nia za­uwa­żyła, że ko­bieta ma pod­puch­nięte oczy. Była sta­ran­nie uma­lo­wana, ale na­wet ma­ki­jaż nie dał rady przy­kryć wszyst­kiego. Coś mu­siało się wy­da­rzyć. Coś smut­nego. Albo złego.

– Chcia­łam zgło­sić za­gi­nię­cie męża.

– Pro­szę usiąść. – Kranz wska­zała ręką na krze­sło, sama też usia­dła. – Imię i na­zwi­sko?

– Męża?

– Naj­pierw pani.

– Syl­wia Ry­tel. To zna­czy Wil­ska.

Kranz się po­ru­szyła. Sły­szała już dziś to na­zwi­sko.

– To zna­czy... – Ko­bieta prze­łknęła ślinę i za­mil­kła. Wi­dać było, że wal­czy ze sobą, żeby się nie roz­pła­kać.

Ra­nik pod­niósł głowę znad pa­pie­rów.

– To Ry­tel czy Wil­ska? – So­nia miała uspo­ka­ja­jący ton głosu.

Ko­bieta po­krę­ciła głową. Się­gnęła do to­rebki i wy­jęła z niej do­wód oso­bi­sty.

– Tu... tu Ry­tel, ale to już nie­ak­tu­alne. Od so­boty. Bo w so­botę wzię­łam ślub. Więc te­raz już Wil­ska, jak mąż.

– Ten, który za­gi­nął?

– Tak.

– A kiedy to się wy­da­rzyło?

– Wczo­raj.

– Dzień po ślu­bie?

– Tak.

So­nia zła­pała spoj­rze­nie Ra­nika.

– Ja wiem, że trzeba po­cze­kać czter­dzie­ści osiem go­dzin... – Ko­bieta za­pla­tała i roz­pla­tała palce.

– Nie trzeba, to lu­dowa plotka. Je­śli są po­dej­rze­nia, że mo­gło dojść do prze­stęp­stwa lub ży­cie za­gi­nio­nego jest w nie­bez­pie­czeń­stwie, dzia­ła­nia po­dej­muje się od razu. Czy tu mo­gła zajść taka oko­licz­ność, czy może... może to tylko chwi­lowa nie­obec­ność?

Py­ta­nie wła­ści­wie do­ty­czyło ja­ko­ści tej re­la­cji, bo je­śli w grę nie wcho­dził wy­pa­dek, to jaki mąż daje nogę za­raz po ślu­bie?

– Ja nie wiem. Ja na­prawdę nie wiem. To wszystko jest... No to jest ja­kiś kosz­mar. Po pro­stu kosz­mar. My mie­li­śmy, to zna­czy mamy ju­tro wie­czo­rem le­cieć w po­dróż po­ślubną, a on... Jak on mógł mi coś ta­kiego zro­bić? No jak?!

Kranz za­uwa­żyła w jej oczach złość. Chyba w tej chwili prze­wa­żała nad smut­kiem.

– Do­brze. Za­raz spi­szę dane, a te­raz tylko jedno py­ta­nie: kiedy wi­działa pani męża po raz ostatni?

– Na we­selu. Na pewno po pół­nocy, może koło dru­giej. W każ­dym ra­zie chwilę wcze­śniej grali w Gdzie jest moja ma­ry­narka. A po­tem... – Wy­bu­chła pła­czem.

Kranz po­my­ślała, że z dzi­siej­szej randki z Pio­trem nici. Gdzie jest mój mąż – to był plan na wie­czór.

– Gdy­bym się spóź­niła, to na mnie po­cze­kaj. – Kranz uchy­liła szybę w sa­mo­cho­dzie.

Julka stała na chod­niku przed wał­brzy­ską ka­mie­nicą, gdzie miesz­kała an­glistka, do któ­rej Kranz po­sy­łała ją na lek­cje. Co prawda, córka nie miała pro­ble­mów z tym przed­mio­tem, słow­nic­twem cza­sami na­wet ją zdu­mie­wała, ale pre­zen­to­wała dość luźne po­dej­ście do gra­ma­tyki.

– Ale gdzie? Prze­cież nie będę tu­taj stała.

– Pójdź gdzieś, na lody czy na frytki, na co chcesz. Bliknę ci pie­nią­dze.

– Nie trzeba, mam. Tata mi dał.

No tak. Po za­wi­ro­wa­niach po­przed­nich mie­sięcy, czyli po cza­so­wym od­sta­wie­niu Julki na boczny tor, Krzysz­tof Kranz nad­ra­biał straty wi­ze­run­kowe. „Wszystko da się za­ła­twić”. W su­mie do­brze. Byle tylko już ni­czego wię­cej nie schrza­nił – w co Soni z tru­dem przy­cho­dziło uwie­rzyć.

– Pójdę do Zie­lo­nej Sofy na na­le­śniki – rzu­ciła córka. – A ty wła­ści­wie do­kąd je­dziesz?

– Do pracy, mó­wi­łam ci.

Julka pa­trzyła na nią tak, jakby jej nie uwie­rzyła.

– Zgło­sze­nie za­gi­nię­cia. Ale to nie dziew­czyna. Nie dziecko – do­dała So­nia szybko, bo prze­cież tamte wspo­mnie­nia wciąż były świeże.

– Okej. To kto?

– Julka, już to prze­ra­bia­ły­śmy... – Wes­tchnęła.

– No to zo­staje do­ro­sły. Z two­jego tonu wnio­skuję, że fa­cet.

– Dla­czego?

– Bo tak to po­wie­dzia­łaś... Jak­byś się nie prze­jęła.

– To moja praca, nie mogę się an­ga­żo­wać emo­cjo­nal­nie.

Gładka for­mułka. W po­przed­nie za­gi­nię­cie się an­ga­żo­wała.

– Wiem, wiem. Ale może ty masz te­raz uraz? Do fa­ce­tów zna­czy. Bo wiesz...

– Do­mo­ro­sła pani psy­cho­log. Leć, bo się spóź­nisz. – Kranz się ro­ze­śmiała i za­mknęła okno. Od­wró­ciła się i przez chwilę ob­ser­wo­wała córkę, dłu­gie blond włosy, ko­bieco za­ry­so­wana syl­wetka. Cie­kawe, kiedy chłopcy się za­czną.

„Uraz do fa­ce­tów”. Nie mam urazu – my­ślała, ja­dąc do domu Wil­skich. Po pro­stu wi­dzę świat re­al­niej.

Na ra­zie jed­nak nie wi­działa żad­nych za­bu­do­wań. We­dług wska­zó­wek świeżo upie­czo­nej żony zjazd w prawo po­wi­nien już chyba być. I był – do­strze­gła go w lu­sterku. Prze­je­chała go i te­raz mu­siała wrzu­cić wsteczny. Cof­nęła zbyt gwał­tow­nie i kilka ka­my­ków puk­nęło w pod­wo­zie. Oby tylko tam, bo pięć­setka była ty­powo wło­ska – miała pięk­nie wy­glą­dać, a reszta, w tym so­lid­ność wy­ko­na­nia, scho­dziła na dal­szy plan.

Wil­ska dała jej znać około czter­na­stej, że ob­dzwo­niła szpi­tale oraz izby wy­trzeź­wień. I nic. Kranz spraw­dziła u nich – żad­nych nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nych zwłok. Zi­den­ty­fi­ko­wa­nych jako Wal­de­mar Wil­ski także nie.

Po kil­ku­set me­trach droga łu­kiem wje­chała w las. Dziwne – po­my­ślała Kranz. Kiedy lu­dzie miesz­kają na ubo­czu, sta­wiają ozna­cze­nia, kie­run­kow­skazy, in­for­mują, jak ich od­na­leźć. A tu...? Miej­scowi pew­nie wie­dzieli, ale gdyby ktoś obcy chciał tu do­trzeć?

Do­je­chała do ogro­dze­nia. So­lidne, wy­so­kie, z czer­wo­nej ce­gły. Ce­gła była stara, ale chyba roz­biór­kowa – mur za­pewne po­sta­wiono współ­cze­śnie. Świad­czył o tym do­bry stan i czy­ste spo­iny.

Za­trzy­mała się przed bramą. Nie za­uwa­żyła ani do­mo­fonu, ani ka­mery. Żad­nego spo­sobu, żeby po­in­for­mo­wać, że się jest. Wy­brała nu­mer do Syl­wii Wil­skiej.

– Dzień do­bry. Już otwie­ram. – Usły­szała.

Brama za­częła się po­woli prze­su­wać. Kranz zo­ba­czyła ogromne po­dwórko. Po le­wej stro­nie stał dom – ładny, duży, dwu­pię­trowy, od­no­wiony. Przed nim czarna te­re­nówka, błysz­cząca no­wo­ścią. Na wprost sto­doła i inne po­miesz­cze­nia go­spo­dar­cze, z któ­rych do­bie­gało szcze­ka­nie psa, choć jego sa­mego Kranz nie wi­działa, a po pra­wej znaj­do­wały się ogród i duży staw. W tle ma­ja­czył ja­kiś obiekt, ale przy­sła­niały go drzewa. Je­śli cho­dzi o po­wierzch­nię, był tu po­ten­cjał do zor­ga­ni­zo­wa­nia im­prezy ple­ne­ro­wej, choć śla­dów po niej – żad­nych. So­bot­nie łu­pa­nie świad­czyło jed­nak o tym, że sporo tu się działo.

– Pro­szę za­par­ko­wać na pod­jeź­dzie, obok auta męża.

Ko­bieta była jesz­cze bled­sza niż rano. I o ile na po­ste­runku mo­gło się wy­da­wać, że mimo wszystko jest pewna sie­bie, te­raz taka myśl nie przy­cho­dziła Kranz do głowy. Pani Wil­ska spra­wiała wra­że­nie bar­dzo nie­pew­nej.

So­nia usta­wiła auto, za­sta­na­wia­jąc się, dla­czego utwar­dzono tylko ten sto­sun­kowo nie­duży ka­wa­łek ziemi przed do­mem. Co prawda, nie lu­biła be­tonu, ale były i mi­nusy przy­strzy­żo­nej trawy, zwłasz­cza po desz­czu. W tych re­jo­nach opady by­wały in­ten­sywne, a zie­mia na­sią­kała jak gąbka, o czym się prze­ko­nała, wy­sia­da­jąc z auta. Na ka­my­kach było okej, ale wszę­dzie in­dziej grunt lekko się ugi­nał pod sto­pami.

Pa­trząc, jak Kranz ostroż­nie sta­wia kroki, Wil­ska po­wie­działa:

– Teść pre­fe­ruje na­turę. To jego dom. Nie lubi wiele zmie­niać, choć prze­cież by mógł, bo ma pie­nią­dze.

– Cały dom na­leży do niego? – So­nia pa­trzyła na bu­dy­nek. Wy­glą­dał jak ka­mie­nica, a nie wiej­ska cha­łupa.

– Tak. To zna­czy kie­dyś. Od ja­kie­goś czasu część jest Waldka. Chodźmy.

We­szły do środka. Wy­strój był oso­bliwy. W stylu no­wo­bo­gac­kich lat dzie­więć­dzie­sią­tych, pol­skiego dworku, nie­miec­kiego obej­ścia i prób uwspół­cze­śnie­nia w kli­ma­cie trud­nym do na­zwa­nia.

– Na par­te­rze mieszka teść i Marta, zna­czy wnuczka, a na pię­trze my.

Drzwi się otwo­rzyły i sta­nął w nich star­szy męż­czy­zna. Miał pew­nie z osiem­dzie­siąt lat, co zresztą zga­dzało się z wie­kiem za­gi­nio­nego Wal­de­mara Wil­skiego, rocz­nik sześć­dzie­siąty dzie­wiąty, któ­rego nowo po­ślu­biona żona po­ja­wiła się na świe­cie dwa lata przed koń­cem ubie­głego stu­le­cia. Pierw­sza myśl Soni była taka, że po­dobna róż­nica wieku dzie­liła Kor­cza­bów, ro­dzi­ców za­mor­do­wa­nej Zuzi, ale prze­cież na pewno ist­niały do­bre mał­żeń­stwa z ta­kim pe­se­lo­wym roz­rzu­tem.

– Jó­zef Wil­ski. – Męż­czy­zna kiw­nął głową.

– Ko­mi­sarz So­nia Kranz, po­ste­ru­nek w Mie­ro­szo­wie.

– Od nie­dawna tam je­ste­ście, co?

Był kon­kretny i skra­cał dy­stans, choć ra­czej w jedną stronę. W jego po­sta­wie, spoj­rze­niu było coś wład­czego, pa­triar­chal­nego.

– Po­ste­ru­nek działa od mniej wię­cej roku. Wrócę do pana z py­ta­niami, te­raz po­roz­ma­wiam z pa­nią Wil­ską.

– Za­pra­szam. – Od­su­nął się, ge­stem po­ka­zu­jąc wej­ście do swo­jej czę­ści domu.

– Dzię­kuję. Na ra­zie pój­dziemy na górę.

Nie sko­men­to­wał tego. Stał i pa­trzył. Kranz czuła jego spoj­rze­nie na ple­cach, kiedy wcho­dziła po scho­dach. Na pewno nie był za­do­wo­lony z ta­kiego ob­rotu spraw, co już tro­chę mo­gło po­wie­dzieć o jego re­la­cjach z sy­nową.

Góra domu róż­niła się od dołu. Było tu lżej, to zna­czy mniej przed­mio­tów, choć nie ja­śniej. Wielka, czarna skó­rzana ka­napa, czarny stół i rów­nie smo­li­sta ko­moda zdo­mi­no­wały sa­lon, do któ­rego Wil­ska za­pro­siła ko­mi­sarz. Je­dyny ja­sny punkt sta­no­wił bu­kiet bia­łych róż.

– Ślubny. – Ko­bieta wy­tarła nos chu­s­teczką.

– Duży. – Kranz nie była spe­cja­listką od ślu­bów, ale i bez tego wy­dało jej się cał­kiem oczy­wi­ste, że trudno z tak dłu­gimi ło­dy­gami stać przed urzęd­ni­kiem. Albo przed oł­ta­rzem.

– Ślub od­był się w...?

– Tu.

– Tu?

– Zna­czy nie że w miesz­ka­niu, ale na te­re­nie po­sia­dło­ści. Urzęd­nik przy­je­chał. Te­raz tak można, a to duża wy­goda, bo urząd w Wał­brzy­chu niby nie­da­leko, ale za­wsze trzeba w tę i we w tę jeź­dzić. No i nie było nas tu za wiele, mie­li­śmy ka­me­ralną uro­czy­stość, więc tym bar­dziej chcie­li­śmy wszystko tu­taj, w domu.

„W domu” za­brzmiało ja­koś obco. Zresztą Wil­ska też wy­glą­dała tak, że Kranz nie przy­pi­sa­łaby jej do tego miej­sca. Wi­dać było, że jest ele­men­tem re­lo­ko­wa­nym. Po­dob­nie do wy­stroju nie pa­so­wała suk­nia ślubna, która wi­siała na wie­szaku za­ha­czo­nym o drzwi. Kre­mowa, ze zdo­bio­nym tor­sem i ko­ron­kami. Styl jak z dzie­więt­na­sto­wiecz­nych po­wie­ści dla pa­nien.

Syl­wia Wil­ska po­dą­żyła za spoj­rze­niem Soni.

– Bar­dzo mi za­le­żało, żeby była ładna, ale skromna. W sta­rym stylu i do­brym gu­ście. Nic z tych współ­cze­snych sukni, gdzie de­kolt do pasa albo tiul jak beza. Chcia­łam, żeby na­sze ży­cie za­częło się tak... tak... od­po­wied­nio. Wal­dek chyba miał inne wy­obra­że­nie, bo na po­czątku był tro­chę zdzi­wiony, jak mnie zo­ba­czył. Bo on mnie nie wi­dział w tej sukni przed ślu­bem. Je­stem prze­sądna. – Ko­bieta po­cią­gnęła no­sem. – Więc do­piero w so­botę zo­ba­czył, co i jak. Wie­dział tylko, że bę­dzie kre­mowa, bo pro­si­łam, żeby miał ko­szulę w ta­kim sa­mym od­cie­niu. Kraw­cowa, która prze­ra­biała su­kienkę, bo tro­chę trzeba było zwę­zić, dała kilka ka­wał­ków ma­te­riału. – Po­de­szła do ko­mody, wy­cią­gnęła wo­re­czek i wy­jęła z niego dwa skrawki. – O, niech pani zo­ba­czy. – Wci­snęła jej do ręki i znowu scho­wała wo­rek do szu­flady. – A on do­ku­pił iden­tyczny ko­lor. Wi­dzi pani? Trudno roz­róż­nić, do­piero w do­tyku. U mnie to sa­tyna, u niego ba­wełna. Jemu kraw­cowa też prze­ro­biła, troszkę skró­ciła, żeby le­piej w spodniach się ukła­dało. I tak ład­nie to wy­szło. My ra­zem... – Syl­wia Wil­ska za­częła się trząść. Ob­jęła się dłońmi, jakby za­raz miała się roz­paść.

– Ile osób było na uro­czy­sto­ści? – So­nia szybko za­dała ko­lejne py­ta­nie, żeby jej roz­mów­czyni nie zdą­żyła się roz­pła­kać. Dwa ma­te­ria­łowe skrawki wsu­nęła do kie­szeni dżin­sów.

– Za­raz, po­li­czę... No my, teść, Marta, moje trzy ko­le­żanki, ta­kie naj­lep­sze, z chło­pa­kami, trzech ko­le­gów Waldka, ra­zem z żo­nami czy tam part­ner­kami, kilka osób z za­kła­dów, naj­bliżsi współ­pra­cow­nicy, z ad­mi­ni­stra­cji, nie że z pro­duk­cji, choć je­den to tech­no­log, ale nie pra­cow­nik fi­zyczny, też z oso­bami to­wa­rzy­szą­cymi. I tyle.

– To nie­dużo.

– Taki był plan. Bo w su­mie to prze­cież Wal­dek już tro­chę star­szy, w tym wieku ina­czej się świę­tuje.

– Ale pani młod­sza.

– No niby tak, ale mnie ja­koś nie cią­gnie do za­bawy.

– A jed­nak za­bawa była. Nio­sło się aż do So­ko­łow­ska.

– To przez krótki czas, kiedy już... No, kiedy sy­tu­acja wy­mknęła się spod kon­troli. To zna­czy... No, al­ko­holu miało być aku­rat, bo ja nie lu­bię upi­tych lu­dzi. Zresztą wi­dzia­łam wy­sta­wione bu­telki, nie było tego dużo, ale może Wal­dek...

Kranz pa­trzyła na nią. Ko­bieta znowu się ze­zło­ściła, jak wcze­śniej na po­ste­runku.

– Pani mąż ma pro­blem z al­ko­ho­lem?

– Nie jest al­ko­ho­li­kiem, je­śli pani o to pyta.

– Py­tam, czy nad­używa al­ko­holu. W spo­sób, który mógłby być nie­bez­pieczny.

Jakby ist­niał ja­kiś bez­pieczny – po­my­ślała.

– Nie, ra­czej nie. Uma­wia się z ko­le­gami na mie­ście, cza­sem ich tu za­pra­sza, ta­kie mę­skie ga­da­nie, pi­cie... Bywa, że prze­do­brzy, ale to nie jest ru­tyna. Na pewno nie. Taka pol­ska śred­nia.

Czyli jed­nak ru­tyna – za dużo pro­cen­tów.

– A na we­selu?

– Też w nor­mie.

– No do­brze. Czyli ostatni raz wi­działa pani męża po za­ba­wie, kiedy kła­dła się spać. Tu, w tym miesz­ka­niu.

– Tak. Choć w su­mie... to nie.

– Na po­ste­runku po­wie­działa pani co in­nego.

Kranz pa­trzyła na zdję­cie, które wi­siało nad sto­łem, czarno-biały por­tret pary, i za­sta­na­wiała się, po co ta dziew­czyna wła­ści­wie wy­szła za mąż za pięć­dzie­się­cio­kil­ku­latka o na­la­nej twa­rzy. Pie­nią­dze – to był pierw­szy trop, który przy­cho­dził na myśl. I jak na ra­zie je­dyny.

– Bo... bo my­śla­łam, że może wróci. Że to coś głu­piego, taki po­wtó­rzony wie­czór ka­wa­ler­ski albo nie wiem co, w każ­dym ra­zie nic po­waż­nego. Ale on nie wró­cił i to się robi... ja­kiś, kurwa, kosz­mar! – Syl­wia wy­bu­chła, a za­raz po­tem się roz­pła­kała.

Kranz za­sta­na­wiała się, kogo ma przed sobą – za­gu­bioną dziew­czynę czy prze­bie­głą ko­bietę, która gra za­gu­bioną dziew­czynę. Od­po­wiedź nie wy­da­wała się oczy­wi­sta.

– To jak na­prawdę było?

Wil­ska spoj­rzała na nią. Tusz jej się roz­ma­zał i ciem­nymi struż­kami spły­wał po po­licz­kach. Na szyi wy­kwi­tły czer­wone plamy.

– Było tak, że my­śmy mieli pójść do sie­bie i wszy­scy za­częli się zbie­rać. Wła­ści­wie to Wal­dek tak za­rzą­dził, bo go po­pro­si­łam. W końcu co miało być uczczone, zo­stało uczczone, a po­tem to już tylko... No, nie ko­la­cja, tylko ja­kieś ta­kie... o, wy­głupy i al­ko­hol. Bez sensu. Przy­je­chał bu­sik, co to przy­wiózł go­ści i miał ich za­brać, a oni za­częli wsia­dać, ale to któ­raś za­po­mniała to­rebki, to teść za­uwa­żył czyjś port­fel na scho­dach... I ktoś po­wie­dział, że może jesz­cze ja­kaś za­bawa na ko­niec. Więc za­częli z tymi ma­ry­nar­kami. I tak to się cią­gnęło. A ja już chcia­łam na górę. Umyć się i... no, mieć tro­chę spo­koju. Teść po­wie­dział, że on ich po­że­gna, bo jest go­spo­da­rzem, a my mo­żemy iść. By­łam mu wdzięczna. Zwy­kle nie lu­bię, kiedy pod­kre­śla, że jest u sie­bie, że to jego, ale tym ra­zem czu­łam wdzięcz­ność. Po­szli­śmy. Ja do ła­zienki, ale tylko siku, bo zo­sta­wi­łam całą ko­sme­tyczkę w sy­pialni, więc za­raz wy­szłam. A jego, zna­czy Waldka, nie było. Wy­glą­dam przez okno, a on znowu na dole. I coś z tymi ko­le­gami. Wy­cho­dzę przed dom, a oni so­bie po ma­lu­chu, zna­czy znowu al­ko­hol w uży­ciu. No to się wku­rzy­łam, po­wie­dzia­łam... – Wil­ska urwała.

– Co pani po­wie­działa? – za­py­tała Kranz po chwili ci­szy.

– No że już dość, żeby wra­cał na górę.

– Ta­kimi sło­wami?

– Nie. In­nymi. Może na­wet pod­nio­słam głos. Krzyk­nę­łam. A wtedy oni, ci jego ko­le­dzy, coś o pan­to­fla­rzu, i że jak za­czyna, tak skoń­czy. Ta­kie pi­jac­kie mę­skie ga­da­nie. Ale on, zna­czy Wal­dek, się po­że­gnał i po­szedł ze mną.

– Czyli jed­nak w sy­pialni wi­działa go pani ostatni raz?

Wil­ska pa­trzyła na nią, za­pewne wal­cząc ze sobą.

– Nie. Kiedy po raz drugi we­szłam do ła­zienki, tym ra­zem na dłu­żej, sie­dział w po­koju, a gdy wy­szłam, już go nie było. Wyj­rza­łam przez okno. Ten cho­lerny bus wciąż tam stał, a on obok. Nie mógł się z nimi roz­stać. Po­ło­ży­łam się, żeby się uspo­koić. Po kilku mi­nu­tach usły­sza­łam sil­nik. Po­je­chali. Ode­tchnę­łam z ulgą, ale on nie wra­cał. Znowu wyj­rza­łam przez okno. Stał tam z te­le­fo­nem w ręce. Pew­nie jesz­cze do nich pi­sał. Nie mia­łam już siły i ochoty go po­ga­niać, zresztą my­śla­łam, że za­raz mu się znu­dzi. Po­ło­ży­łam się. Wcze­śniej wzię­łam ta­bletkę na ból głowy, a po­tem na­senną. I po pro­stu usnę­łam.

– I pani mąż nie wró­cił na górę, za­nim pani usnęła?

Wil­ska po­krę­ciła głową.

– Dla­czego nie ze­znała pani tak od razu?

Ko­bieta wzru­szyła ra­mio­nami.

– Nie wiem. Może dla­tego, że było mi głu­pio, że on... że jemu nie za­le­żało, żeby spę­dzić ze mną czas. Wie pani, noc po­ślubna... Niby od dawna to już nie jest to samo, ale... – Za­częła po­cią­gać no­sem.

Kranz dys­kret­nie spoj­rzała na ze­ga­rek. Spę­dziła tu już po­nad pół go­dziny. W ta­kim tem­pie da­leko nie zajdą.

– Spraw­dziła pani, tak jak pro­si­łam, czy coś zgi­nęło? Czy mąż albo ktoś inny coś za­brał?

– Tak. – Wil­ska prze­tarła oczy chu­s­teczką. – Nie ma jego te­le­fonu i port­fela.

– Nic wię­cej z pań­stwa miesz­ka­nia nie zgi­nęło?

Ko­bieta po­krę­ciła głową.

– Któ­reś z do­mow­ni­ków coś za­uwa­żyło? Oczy­wi­ście po­roz­ma­wiam z nimi, ale py­tam też pa­nią.

– Nie, nic. Oboje po­szli spać, zna­czy do sie­bie, na par­ter. Nic już nie wi­dzieli. Rano też. Teść wstał wcze­śniej, on za­wsze tak wstaje. Marta w su­mie też nie­późno. Naj­dłu­żej spa­łam ja, choć przed ósmą już by­łam na no­gach. Wtedy się zo­rien­to­wa­łam, że on, zna­czy Wal­dek, nie spał w sy­pialni.

– Jest pani pewna?

– Je­stem. Jego strona łóżka była nie­ru­szona, poza tym, gdyby przy­szedł, pew­nie by... No, pew­nie by mnie obu­dził.

Spoj­rzała na Kranz w taki spo­sób, że nie było po­trzeby do­py­ty­wać o in­ten­cję tego bu­dze­nia.

– Do­brze. Te­raz pójdę po­roz­ma­wiać z pani te­ściem i pa­nią Martą, a po­tem jesz­cze ro­zej­rzę się po po­dwórku.

Wil­ska po­ki­wała głową.

– Gdyby coś jesz­cze się pani przy­po­mniało albo chciała pani zmo­dy­fi­ko­wać swoje ze­zna­nia, pro­szę dać znać.

Ko­bieta się za­czer­wie­niła.

– No i po­pro­szę o zdję­cie za­gi­nio­nego.

Kranz, scho­dząc na par­ter, za­sta­na­wiała się, czy za tym pierw­szym kłam­stwem stał wstyd czy jed­nak coś in­nego.

Se­nior Wil­ski otwo­rzył drzwi w tym sa­mym mo­men­cie, kiedy ze­szła z ostat­niego schodka. Po­my­ślała, że mu­siał pod­glą­dać przez wi­zjer.

– Dzień do­bry jesz­cze raz. Ja­kieś usta­le­nia? – za­py­tał. Tym ra­zem nie za­pro­sił jej do środka. Ode­brała to jako karę za tamtą od­mowę. Wi­dać było, że to typ fa­ceta głów­no­do­wo­dzą­cego.

– Na­stę­pują. Kiedy ostatni raz wi­dział pan syna? – Szybko prze­jęła pa­łeczkę.

– Przed do­mem w dniu ślubu.

– Do­kład­nie to chyba dzień po?

– No tak, to już była nie­dziela, słuszna uwaga. Sta­li­śmy tu wszy­scy, go­ście się zbie­rali do od­jazdu, my­śmy ich że­gnali.

– Po­cze­kał pan, aż od­jadą, czy wró­cił do miesz­ka­nia wcze­śniej?

– Po­że­gna­łem ich i po­sze­dłem. Tak jak na­ka­zuje kul­tura, ale prze­cież tego dnia nie ja tu de­cy­do­wa­łem, tylko Wal­dek. On go­spo­da­rzył, zresztą już tak bę­dzie, ja stary je­stem. Więc Wal­dek zo­stał do końca. Zresztą kilka, może kil­ka­na­ście mi­nut póź­niej usły­sza­łem sil­nik i bus wy­je­chał z po­dwórka. Na pewno.

– Na pewno pan usły­szał czy na pewno po­je­chali?

W pierw­szym od­ru­chu Wil­ski jakby chciał skon­tro­wać, ale od­po­wie­dział:

– Usły­sza­łem, jak od­jeż­dżają.

– Jest pan pe­wien, że wszy­scy po­je­chali?

– No pew­nie. Po co by mieli zo­sta­wać? Zresztą nikt nie przy­je­chał au­tem, bo wia­domo, że na­wet po sym­bo­licz­nej lampce wina le­piej nie wsia­dać za kie­row­nicę.

– Chyba nie skoń­czyło się na sym­bo­licz­nej lampce?

– Tak się mówi, że sym­bo­liczna, ale al­ko­holu było nie­dużo, na­prawdę. Wino przede wszyst­kim, wódki to może trzy albo cztery bu­telki. No, góra pięć.

– A jed­nak ude­rzyło do głowy.

Męż­czy­zna wes­tchnął.

– Może tro­chę za bar­dzo. Pew­nie ktoś coś przy­niósł. Nie wiem, nie wi­dzia­łem, nie kon­tro­lo­wa­łem. Wiem, co miało być, bo to ja za­ma­wia­łem. I pła­ci­łem.

„Teść ma pie­nią­dze”, przy­po­mniało się Kranz. Miał i lu­bił to pod­kre­ślać.

– Pan wy­pra­wił sy­nowi we­sele?

– Ja. Zwy­cza­jowo to ro­dzina panny mło­dej robi, ale tu się tak sprawy uło­żyły, że ja. Zresztą to nie pro­blem. Je­dy­nego syna mam, wresz­cie się żeni, sama ra­dość.

Sta­rał się wy­ra­zić to miną, ale chyba za bar­dzo.

– Ma pan wnuczkę, pa­nią Martę? To córka pana Wal­de­mara?

– Ano mam. Ale syna już nie mam. Star­szego syna. Pięt­na­ście lat mi­nęło, szes­na­ście na­wet. Zgi­nął w wy­padku sa­mo­cho­do­wym. On i jego żona.

– Bar­dzo mi przy­kro.

– No pew­nie. To był do­bry chło­pak. Na­prawdę do­bry. Może tro­chę za miękki, ro­zu­mie pani?

Ro­zu­miała, choć nie na­zwa­łaby w taki spo­sób wraż­li­wo­ści, bo o to pew­nie sta­remu Wil­skiemu cho­dziło.

– Ma pan ja­kąś kon­cep­cję, co się mo­gło wy­da­rzyć? Gdzie jest te­raz pan Wal­de­mar? – wró­ciła do te­matu ży­ją­cego syna.

– Nie mam. To jest dziwne, na­prawdę.