Złodziej mojego serca - Meagan Brandy - ebook + audiobook + książka

Złodziej mojego serca ebook i audiobook

Brandy Meagan

3,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Moje serce skradł mężczyzna, z którym nie wolno mi być.
Nazywa się Bastian Bishop.
Jest szorstki, surowy i nieprzewidywalny.
W jednym momencie cichy i opanowany, w następnym prawdziwy koszmar.
Ale nie to jest najgorsze.
Ten koleś jest nikim – to outsider bez pieniędzy, a dla takich nie ma miejsca w mojej rzeczywistości.
Choć on zdaje się tym nie przejmować.
Po jednej nocy lekkomyślnego buntu, wytatuowany tyran wciąż powraca, zakrada się do mojego świata i stwarza problemy, na które nie mogę sobie pozwolić.
Powinnam z nim skończyć, zanim mój ojciec odkryje jego istnienie i zrobi to za mnie, ale on do tego nie dopuści.
Mówi, że czy tego chcę, czy nie – teraz należę do niego. I nikt ani nic go nie powstrzyma.

Nawet ja…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 714

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 17 godz. 54 min

Lektor: Roksana SamagalskaAleksy Kelwiński
Oceny
3,1 (14 ocen)
2
3
4
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aga_cytuje

Całkiem niezła

Książka, którą przyciąga uwagę okładką i zachęca opisem, a środek? No właśnie, jaki jest? Zacznijmy od początku. Rocklin Revenaw pochodzi z bogatej rodziny. Jej świat jest światem przestępczym, a jej ojciec stoi na czeli Unii Greysonów. Rocklin uczęszcza do szkoły Greyson Elitę, tam ma uczyć się na przyszłą przywódczyni rodziny. Jest osobą twardą o silnym charakterze, ale nawet taka osoba ma chwile buntu. Przez jeden wybryk poznaje Bastiana Bishopa chłopak, który pochodzi z nieciekawej rodziny. Aby przetrwać po tym co zrobił, wkracza w gangsterski świat, nie cofnie się przed niczym. Odważny pewny siebie, chce Rocklin i nikt go nie powstrzyma. Czy ta relacja ma szansę przetrwać? Zderzenie dwóch światów, ale wygrany jest tylko jeden i będzie nim......! Gdy zabierałam się za tą książkę to, oczekiwałam dobrej historii. Już na samym początku prolog był bardzo zachęcający. Później doznałam lekkiego rozczarowania, po przeczytaniu 200 stron nie wiedziałam, kto jest kim i dlaczego. Przy...
10
paaula29

Dobrze spędzony czas

trochę chaotycznie napisana
10
Magda17adb

Całkiem niezła

Niestety nie do końca pokochałam się z tą historią, jednak polecam przeczytać aby każdy wyrobił swoją opinię
00
czytamwieccichosza1

Całkiem niezła

Książka jest dziwnym niezrozumiały ciągiem wydarzeń. Lubię styl autorki poprzednie książki pokochałam, ale tu no cóż mogło być dobrze, jednak wciąż się gubiłam po każdym rozdziale.
00
MESSY582

Z braku laku…

"Ale dzisiejsza prawda często staje się jutrzejszym kłamstwem, niemal zawsze przez przypadek." ************ On biedny, ona bogata. Jego napędza żądza zemsty, ją żądza władzy. Oboje są jednak tak samo zdeterminowani i nie cofną się przed niczym, żeby osiągnąć cel. Zatem jeśli liczycie na słodką i romantyczną historię jak z bajki, z sympatycznymi bohaterami, to nie tutaj. To była dziwna książka. Były w niej momenty, które naprawdę mnie wciągnęły, ale też i takie, które niemiłosiernie mi się dłużyły. Sam pomysł na fabułę jest całkiem ciekawy, gorzej natomiast z jego wykonaniem, przede wszystkim zawodzą główni bohaterowie. Relacja między nimi była mocno naciągana, uwierzyłabym jesz­cze w to, że pociągali siebie nawzajem, ale w tą całą wielką miłość? Przykro mi, ale nie kupiłam tego. Można przeczytać, ale nie zachwyca, spodziewałam się zdecydowanie więcej.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Temp­ting Lit­tle Thief
Co­py­ri­ght © 2023. TEMP­TING LIT­TLE THIEF by Me­agan Brandy Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy 2024 Co­py­ri­ght for the Po­lish Trans­la­tion © by Mal­wina Droz­dow­ska 2024
Wy­daw­czyni: NA­TA­LIA GO­WIN
Re­dak­torka pro­wa­dząca: MARTA JAM­RÓ­GIE­WICZ
Re­dak­cja: JU­STYNA TECH­MAŃ­SKA
Ko­rekta: JO­LANTA KU­CHAR­SKA, KA­MILA RE­CŁAW, SARA SZULC
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji: PAU­LINA KU­REK
Pro­jekt okładki: JAY AHEER, @ Sim­ply De!ned Art
Ad­ap­ta­cja okładki: DA­WID GRZE­LAK
Skład i ła­ma­nie: JS Stu­dio
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­do­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych w ca­ło­ści lub w czę­ści tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw au­tor­skich.
War­szawa 2024 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67996-77-8
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11a 01-527 War­szawawww.wy­daw­nic­two­luna.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla tych, któ­rzy „nie przy­na­leżą”...

Pie­przyć utarte ścieżki.

Wy­znacz swoją wła­sną i patrz, jak się gro­ma­dzą, by cię po­dzi­wiać.

Książka za­wiera tre­ści nie­od­po­wied­nie dla osób po­ni­żej osiem­na­stego roku ży­cia.

PRO­LOG

Cztery lata wcze­śniej

NAJ­GŁĘB­SZY, NAJ­CIEM­NIEJ­SZY OD­CIEŃ CZER­WIENI PŁY­NIE STA­ŁYM stru­mie­niem, wy­peł­nia pęk­nię­cia w be­to­nie, nie za­trzy­muje się na­wet wów­czas, gdy na­po­tyka wy­pa­loną trawę, wsiąka w ko­rze­nie i roz­prze­strze­nia się ni­czym ogień, który wy­mknął się spod kon­troli.

Dla­czego więc, do kurwy nę­dzy, ja­kieś trzy me­try ode mnie męż­czy­zna w żół­tych spodniach stoi z sze­roko otwar­tymi oczami i z rę­kami unie­sio­nymi w po­wie­trzu? Jego usta się po­ru­szają, ale na­wet je­śli coś mówi, to gówno sły­szę.

Nie, to nie tak.

Sły­szę coś w głębi swo­jego umy­słu.

Krzyki.

Krzyki bólu.

Wo­ła­nia o po­moc.

Wo­ła­nia o li­tość.

Mój wzrok się roz­mywa. Jest tak, jakby czas się co­fał, a moja po­pie­przona głowa zmu­szała mnie do po­now­nego prze­ży­cia tego, co do­pro­wa­dziło mnie wła­śnie tu­taj, wła­śnie do tej chwili...

– Pro­szę, nie. Pro­szę, nie. Będę grzeczna. Będę ci­cho.

– Je­steś bez­war­to­ściowa.

Ude­rze­nie.

– Bez­u­ży­teczna.

Ude­rze­nie.

– Ho­łota.

Ło­mot.

Wrza­ski.

Krzyk, który wy­rywa mi się z gar­dła, brzmi obco. Pró­buję wy­szarp­nąć rękę z opa­ski za­ci­sko­wej, ale tylko roz­ci­nam przy tym wła­sną skórę. Ka­bel elek­tryczny, któ­rego użył do przy­wią­za­nia mnie do krze­sła, mocno krę­puje moje ciało, ale bru­talne dźwięki do­cho­dzące z dołu mó­wią mi, że nie ma czasu na zna­le­zie­nie cze­goś do prze­cię­cia mie­dzi wbi­ja­ją­cej się w moje że­bra. Pod­ry­wam się nie­zgrab­nie na nogi i ob­ra­cam w stronę łóżka.

Wcią­gam tyle po­wie­trza, ile zdo­łam w tej po­zy­cji, bie­gnę do tyłu z całą pręd­ko­ścią, na jaką mnie stać, i walę li­chym drew­nem w ścianę. Z mo­jego gar­dła wy­rywa się krzyk, gdy o ścianę ude­rza też ra­mię, ale ro­bię to po­now­nie.

– Kurwa – sy­czę. – No da­lej, da­lej, da­lej...

Drza­zgi wbi­jają się w moje na­gie plecy, two­rząc nowe rany i po­więk­sza­jąc te na wpół za­go­jone. Ro­bię to jesz­cze raz. Moje zęby za­raz pękną, tak mocno je za­ci­skam.

Sa­pię, trzę­sąc się z wście­kło­ści. Krzyki do­cho­dzące z pierw­szego pię­tra przy­bie­rają na sile.

Cie­pła ciecz spływa te­raz po ca­łej pra­wej stro­nie mo­jego ciała. Od­dy­cham ciężko i szybko, ale nie prze­staję. Wy­ko­rzy­stuję za­strzyk ad­re­na­liny, która za­lewa moje żyły, i już po chwili roz­lega się ostatni trzask. Opar­cie krze­sła pęka, od­rywa się od pod­stawy i le­wego ra­mie­nia na tyle, że mogę się po­ru­szyć i wy­czoł­gać z krę­pu­ją­cych mnie wię­zów.

– Chcesz pła­kać?! – krzy­czy on. – Uci­szę cię!

– Nie! – Do­biega mnie jej szloch.

Bie­gnę w stronę tych gło­sów, serce wali mi jak osza­lałe. Rany na sto­pach roz­dzie­rają się co­raz bar­dziej z każ­dym kro­kiem, ale nie ob­cho­dzi mnie to. Już pra­wie nie czuję bólu.

Pra­wie nic nie czuję. Nowa, mrocz­niej­sza forma wście­kło­ści krwawi w mo­ich ko­ściach, otę­pia­jąc mnie od środka.

– Wra­caj tu, ty mała dziwko! – żąda, a drzwi fron­towe trza­skają o fu­trynę.

– Kurwa! – Po­śpiesz­nie scho­dzę po scho­dach.

Moja sio­stra wy­bie­gła na ze­wnątrz.

Kiedy on jest w ta­kim sta­nie, ni­gdy tego nie ro­bimy – ani w trak­cie tego wszyst­kiego, ani póź­niej. Tylko że ni­gdy wcze­śniej nie trwało to tak długo.

Pa­trzę na sa­lon i czuję, jak serce staje mi w gar­dle. Roz­bite szkło za­śmie­ca­jące pod­łogę zdaje się ze mnie kpić. Plamy krwi na gów­nia­nym dy­wa­nie są jak nieme przy­po­mnie­nie (tak jakby było mi, kurwa, po­trzebne) o tym, co on jest w sta­nie zro­bić jej czy mnie.

Moja matka przy­tula się do pęk­nię­tej fra­mugi drzwi, ku­ląc się za nią. Gdy tylko sły­szy, że nad­cho­dzę, pró­buje po­wstrzy­mać mnie przed wej­ściem. Od­py­cham ją i wy­ry­wam się, gdy wy­ciąga rękę, chcąc zła­pać mnie za nad­gar­stek.

Ogar­nia mnie prze­ra­że­nie i za­trzy­muję się na ganku.

Twarz mo­jej sio­stry jest te­raz jesz­cze bar­dziej opuch­nięta, krew są­czy się z boku jej głowy, gdzie ude­rzył ją pi­sto­le­tem przed zwią­za­niem mnie, a kula prze­zna­czona dla niej wciąż tkwi w moim ciele. Z tru­dem otwiera oczy, pod­daje się, gdy oj­ciec cią­gnie ją za włosy w stronę domu.

Mu­szę się do niej do­stać.

Mu­szę ją uwol­nić.

Ura­tuję ją.

Za­uważa mnie i nie­ru­cho­mieje, oglą­da­jąc się przez ra­mię.

I wła­śnie wtedy matka rzuca się na mnie od tyłu, pra­wie zbija mnie z nóg. Jest roz­hi­ste­ry­zo­wana, boi się o męż­czy­znę, któ­rego ko­cha bar­dziej niż swoje dzieci. Po­tyka się. Lekko sztur­cham ją łok­ciem. Prze­wraca się na zie­mię, cofa się i chowa za do­niczką, gdy mój oj­ciec po­ciąga za spust pi­sto­letu trzy­ma­nego w le­wej ręce. Ostre „pap” za­grze­cho­tało wśród drzew, a kula roz­orała zie­mię nie­opo­dal jego stóp.

– Synu, na­tych­miast prze­stań! Je­steś cały za­krwa­wiony! Wra­caj do środka, nim ktoś zo­ba­czy! – krzy­czy ko­bieta, bła­ga­jąc po raz ko­lejny, aby­śmy my, ofiary, „byli do­brzy” i przy­jęli pie­przoną chło­stę, na którą „za­słu­gu­jemy”.

Oczy­wi­ście, że krwa­wię. Wró­ci­łem do domu po­grą­żo­nego w cha­osie i zo­ba­czy­łem pi­sto­let wy­ce­lo­wany w głowę mo­jej sio­stry. W jej oczach do­strze­głem ak­cep­ta­cję. Osło­ni­łem ją tuż przed tym, jak oj­ciec po­cią­gnął za spust.

Spie­przy­łem sprawę, bo od­wró­ci­łem się, by spraw­dzić, czy z moją sio­strą jest wszystko w po­rządku. Chcia­łem obej­rzeć ranę z boku jej głowy, po­wstałą od jego cio­sów. Wy­ko­rzy­stał mój błąd no­wi­cju­sza, ude­rza­jąc mnie od tyłu, gdy nie pa­trzy­łem.

Te­raz nie będę już taki głupi.

Ale moja matka jest rów­nie durna, co ża­ło­sna. Mój tata wła­śnie wy­strze­lił z tego sa­mego pi­sto­letu na po­dwórku, a moja sio­stra krwawi i drży trzy­mana w jego uści­sku, jej ciało prak­tycz­nie, kurwa, wisi u jego stóp, jakby była wie­śniaczką, a on kró­lem.

Nie ma już „cho­wa­nia się w domu”.

Ko­niec z „po­ły­ka­niem na­szych krzy­ków”.

Ko­niec z „ukry­wa­niem si­nia­ków pod ubra­niem”.

Bo wła­śnie tu­taj... to jest to.

Dzień, któ­rego się oba­wia­li­śmy, ale na który cze­ka­li­śmy.

Mo­ment, któ­rego się ba­li­śmy, ale któ­rego pra­gnę­li­śmy.

To jest ko­niec. Jego... albo nasz.

Oj­ciec szar­pie moją sio­strę za włosy, a ja gryzę wnę­trze po­liczka, pró­bu­jąc wy­my­ślić spo­sób, by to od­wró­cić. Za­jąć jej miej­sce.

Sza­mo­cze się w jego uści­sku, pła­cze, błaga, ale on cią­gnie ją w moją stronę.

Wy­cho­dzę na ze­wnątrz, zbli­żam się nieco po łuku, tak że nie je­stem już na dro­dze do drzwi, ale po ich pra­wej stro­nie, nie­mal na środku po­dwórka.

Mama błaga mnie, bym wszedł do środka. Chowa się tam i ma­cha w na­szą stronę, by­śmy zro­bili to samo, ale na­wet na nią nie zer­kam. Nie od­ry­wam wzroku od pary prze­krwio­nych oczu wpa­tru­ją­cych się we mnie.

– My­ślisz, że je­steś twardy, dzie­ciaku? – Po­ru­sza pi­sto­le­tem przy swoim boku. – Wejdź do tego cho­ler­nego domu. Na­tych­miast.

– Puść ją.

Wy­trzesz­cza oczy. Mo­głoby się wy­da­wać, że z mo­ich uszu wy­ro­sły węże. Taki jest zdzi­wiony.

– Nie! – błaga moja sio­stra, zdu­szone słowa kradną jej resztkę ener­gii. – Po pro­stu prze­stań. Już do­brze.

Drży, bo­jąc się tego, co mi zrobi, zu­peł­nie tak jak ja oba­wiam się tego, co on może zro­bić jej.

Zmie­niam po­zy­cję, upew­nia­jąc się, że je­stem rów­no­le­gle do fron­to­wych okien, za­miast zo­sta­wiać plecy od­sło­nięte przed mamą i każ­dym głu­pim po­my­słem, na który może wpaść, aby po­móc swo­jemu mę­żowi. Prze­staję się po­ru­szać, gdy ży­wo­płot są­siada do­tyka mo­ich nóg, a oboje ro­dzice są te­raz w za­sięgu mo­jego wzroku.

Tak jak się spo­dzie­wa­łem, tata po­dąża za mną, zwró­cony twa­rzą w moją stronę.

Jest zde­ner­wo­wany, kręci głową, a gdzieś w od­dali sły­chać sy­reny. Roz­sze­rza noz­drza, wie­dząc, że nie mo­żemy tu dłu­żej stać. W jego gło­wie po­ja­wia się myśl, że je­śli za­bie­rze nas z po­wro­tem do środka, bę­dzie mógł przy­naj­mniej spró­bo­wać nas ukryć, wy­my­ślić ja­kąś wy­mówkę – jak wtedy, gdy mia­łem „wy­pa­dek na ro­we­rze”, w któ­rym po­ła­ma­łem ko­ści, pod­czas gdy tak na­prawdę wy­pchnął mnie przez okno na pię­trze, tak że wy­lą­do­wa­łem na ma­sce swo­jego el ca­mino za­par­ko­wa­nego na pod­jeź­dzie, po­nie­waż my­ślał, że by­łem na ze­wnątrz i ktoś zo­ba­czył mój si­niak pod okiem, które pod­bił mi dzień wcze­śniej. W tym przy­padku cho­dziło jed­nak o moją sio­strę. To ona wy­szła. Wie­dzia­łem, że jedno z nas spo­tka się z jego gnie­wem, więc upew­ni­łem się, że będę to ja.

Mu­siał po­lu­zo­wać uchwyt, po­nie­waż w na­stęp­nej se­kun­dzie po­wie­trze prze­szywa roz­dzie­ra­jący krzyk mo­jej sio­stry. Wy­do­staje się z jego bru­tal­nego uści­sku, wy­ry­wa­jąc so­bie przy tym część wło­sów, i czołga się do mnie.

Rzu­cam się do przodu, obej­muję jej tu­łów rę­kami tak de­li­kat­nie, jak tylko po­tra­fię, i przy­cią­gam ją do sie­bie. W se­kundę po tym, jak znaj­dzie się w mo­ich ra­mio­nach, wiot­czeje, a jej oczy mi­go­czą. Mam­ro­cze coś nie­spój­nie.

Upa­damy na zie­mię. Po­wie­trze prze­szywa jego krzyk. Szar­żuje na nas.

Otwie­ram sze­roko oczy i wi­dzę, że pod­nosi broń i ce­luje w moją sio­strę, a po­tem coś zim­nego wci­ska się w moją dłoń.

Spo­glą­dam w dół ni­czym w zwol­nio­nym tem­pie, ale nie może to być wię­cej niż uła­mek se­kundy. Marsz­cząc brwi, pa­trzę pro­sto na ma­towy, czarny pi­sto­let, prze­lot­nie zer­ka­jąc na po­ra­nione nad­garstki osoby, która po­daje mi go przez krzak.

Hayze Gar­rett, mój je­dyny przy­ja­ciel, po­nie­waż nie mu­szę się przed nim ukry­wać. On też żyje w pie­kle.

Ga­łąź trza­ska, a ja staję, pa­trząc przed sie­bie, uno­szę lewą rękę i się uśmie­cham.

Oczy taty otwie­rają się sze­roko, a ze mnie wy­do­bywa się zimny, mar­twy śmiech. Po­cią­gam za spust w tym sa­mym mo­men­cie, w któ­rym on to robi.

Moim cia­łem szarp­nęło, a jego się pod­dało.

Upada na zie­mię z gło­śnym trza­skiem, który wy­wo­łuje dreszcz sa­tys­fak­cji na moim krę­go­słu­pie.

Tętno wali mi mocno w uszach, krzyki matki są gło­śne, jęki sio­stry ogłu­sza­jące, a po­tem... nic.

Nie czuję kuli, którą po­słał mi wcze­śniej w ra­mię, ani ran, które jego pas zo­sta­wił na mo­ich ple­cach. Nie czuję ukłuć prze­su­szo­nej trawy na po­de­szwach stóp, które po­na­ci­nał no­żem my­śliw­skim, aby „unie­ru­cho­mić mnie na krze­śle”, jak po­wie­dział. Nie czuję zmar­twie­nia, nie­po­koju ani stra­chu.

Nie czuję się bez­radny ani uwię­ziony.

Nie czuję się jak gówno.

Pod­cho­dzę do mar­twego ciała mo­jego ojca i spo­glą­dam na ża­ło­sną imi­ta­cję czło­wieka.

Mru­gam i od­zy­skuję ostrość wi­dze­nia. Wra­cam do te­raź­niej­szo­ści.

Na­dal wbi­jam wzrok w zie­mię, po­dą­żam spoj­rze­niem po ścieżce czer­wieni do tyłu, od trawy, przez pęk­nię­cia, po ce­men­tową płytę... aż do ucha i skroni, do mar­twego środka jego krza­cza­stych brwi, skąd try­ska krew.

Ide­alny, kurwa, strzał.

Moja głowa od­chyla się na bok, gdy pa­trzę w krysz­ta­łowe oczy, te same, które wi­dzę w lu­strze każ­dego ranka.

Czło­wiek, któ­remu we­dług po­wszech­nego mnie­ma­nia po­wi­nie­neś ufać i ko­chać naj­bar­dziej na świe­cie.

Czło­wiek, który po­ka­zał nam, że nie można ufać żad­nemu męż­czyź­nie. Ani ko­bie­cie, gwoli ści­sło­ści.

Mój oj­ciec.

Nad­uży­wa­jący al­ko­holu.

Mar­twy pi­jak.

Czuję, że moje wargi roz­cią­gają się w uśmie­chu.

Stłu­mione krzyki prze­bi­jają się do świa­do­mo­ści, echo w mo­ich uszach cich­nie i za­lewa mnie fala dźwię­ków.

Sy­reny, krzyki, żą­da­nia.

– Zo­sta­łeś po­strze­lony...

Mój strzał był lep­szy.

– Synu, to ko­niec...

Nie je­stem już ni­czyim sy­nem.

– Odłóż broń...

Odłożę, kiedy będę go­towy.

– Je­ste­śmy tu, żeby po­móc...

Nikt ni­gdy nam nie po­mógł.

Ce­luję pi­sto­le­tem w zimne, mar­twe serce mo­jego dro­giego ojca i po­cią­gam za pie­przony spust.

A po­tem wszystko od­pływa w nie­byt.

GDY MÓJ UMYSŁ DE­CY­DUJE SIĘ PO­WRÓ­CIĆ DO RZE­CZY­WI­STO­ŚCI, zdaję so­bie sprawę, że sie­dzę na błysz­czą­cych skó­rza­nych sie­dze­niach w ele­ganc­kim miej­skim sa­mo­cho­dzie, a nie skuty z tyłu brud­nego ra­dio­wozu lub przy­pięty pa­sami do łóżka w ka­retce w dro­dze do szpi­tala psy­chia­trycz­nego. Czuję się tak po­obi­jany, jakby ude­rzyła we mnie cię­ża­rówka, a po­tem przy­po­mi­nam so­bie, że to było zu­peł­nie coś in­nego.

To był nie­stan­dar­dowy, skra­dziony, sta­lowy glock mo­jego ojca. Mo­jego mar­twego ojca.

Moja sio­stra!

Się­gam do klamki. Sy­czę, gdy ból eks­plo­duje w każ­dym cen­ty­me­trze mo­jego ciała. Za­nim zdążę po­ru­szyć jesz­cze jed­nym mię­śniem, drzwi się otwie­rają, a do środka wśli­zguje się męż­czy­zna. To wielki skur­wiel, zbu­do­wany jak atleta i ubrany tak, jak­bym prze­rwał jego pie­przony ślub. Ma na so­bie gar­ni­tur. Praw­dziwy gar­ni­tur z kra­wa­tem, błysz­czą­cymi bu­tami i ze­gar­kiem, który ze­rwał­bym mu z nad­garstka bez jego wie­dzy, gdyby moje koń­czyny nie były tak ku­rew­sko cięż­kie.

– Kim, do cho­lery, je­steś i gdzie jest moja sio­stra? – war­czę, szu­ka­jąc broni na wy­pa­dek, gdy­bym ja­kimś cu­dem wpadł w ręce ko­lej­nego po­krę­co­nego skur­wiela.

– Nic jej nie bę­dzie – mówi spo­koj­nie, jakby nie wsiadł na tylne sie­dze­nie z mor­dercą. – Jest pod opieką le­ka­rza, jesz­cze nie usta­lił, czy bę­dzie po­trze­bo­wała ope­ra­cji, czy nie.

– Chcę ją zo­ba­czyć.

– Oba­wiam się, że nie mo­żesz. Jesz­cze nie te­raz. – Męż­czy­zna mi się przy­gląda. Nie może być dużo star­szy od mo­jego taty, może przed czter­dziestką. – Nie, do­póki nie po­dej­miesz de­cy­zji.

Nie wiem, o czym on, kurwa, mówi, więc igno­ruję te bzdury i cze­kam, a on po chwili kon­ty­nu­uje:

– Nie­da­leko stąd jest miej­sce dla ko­goś ta­kiego jak ty. Znaj­dują dzie­ciaki w po­dob­nym do two­jego po­ło­że­niu i ofe­rują im po­moc w od­na­le­zie­niu in­nej drogi.

Moje po­ło­że­nie. Ra­cja. Jakby ist­niał gang lu­dzi szu­ka­ją­cych po­bi­tych gnoj­ków, któ­rzy zo­stają ze­pchnięci na kra­wędź i za­bi­jają, żeby z niej nie spaść.

A może za­bi­ja­nie to upa­dek?

– Ach tak? – Prze­krzy­wiam głowę, igno­ru­jąc ostre ukłu­cie, ja­kie ten ruch po­wo­duje. – Brzmi jak gówno, które cwa­niaki opo­wia­dają mło­dym, za­ła­ma­nym dziew­czy­nom na kilka se­kund przed wbi­ciem im igły w ra­mię i po­rzu­ce­niem ich na opła­cone bzy­kanko w ja­kimś pod­upa­dłym mo­telu. – Na tę myśl w mo­jej piersi wzbiera pa­nika. – Gdzie jest moja sio­stra?

Przy­gląda mi się przez chwilę, po czym mówi:

– Jest bez­pieczna. Znaj­duje się w szpi­talu i ma opiekę, któ­rej po­trze­buje, ale im dłu­żej to po­trwa, tym mniej­sza szansa, że uda mi się po­wstrzy­mać opiekę spo­łeczną.

Moje brwi opa­dają, a męż­czy­zna unosi pod­bró­dek.

Tak, skur­wielu, przy­cią­gną­łeś moją uwagę.

Sie­dzi wy­god­nie, a wszystko w nim aż zdaje się krzy­czeć „pie­nią­dze i wła­dza”, gdy tak po­pra­wia so­bie nieco prze­krzy­wione rę­kawy ma­ry­narki. Ni­gdy na­wet nie przy­mie­rza­łem gar­ni­turu, nie mó­wiąc już o no­sze­niu go.

– Masz pięć mi­nut, aby zde­cy­do­wać, czy chcesz wyjść z tego sa­mo­chodu i po­zwo­lić, żeby gli­nia­rze sto­jący na ze­wnątrz za­brali cię do cen­trum mia­sta, gdzie ja­kaś przy­pad­kowa osoba, otrzy­mu­jąca okre­ślone wy­na­gro­dze­nie, zde­cy­duje, czy je­steś mor­dercą, czy nie, po czym skoń­czysz za krat­kami lub w ro­dzi­nie za­stęp­czej. Mo­żesz też usiąść z po­wro­tem na tym sie­dze­niu, a ja za­biorę cię gdzie in­dziej, a wszystko to znik­nie.

– Gdzie? Jak? – py­tam, mru­żąc oczy.

– Prze­ko­nasz się, je­śli się zgo­dzisz, ale pój­ście ze mną ozna­cza, że bę­dziesz miał pracę, łóżko i je­dze­nie w miej­scu wol­nym od do­ro­słych, któ­rych świerzbi ręka.

Tak, w po­rządku.

Kiedy przez kilka se­kund ża­den z nas się nie od­zywa, ob­li­zuję wargi.

– Skąd mam wie­dzieć, że ze mną nie po­gry­wasz? – Zde­cy­do­wa­nie ze mną po­grywa.

– Tego się nie do­wiesz.

– Kim je­steś?

– Kimś, kogo mo­żesz już ni­gdy nie zo­ba­czyć, bez względu na to, co wy­bie­rzesz. Trzy mi­nuty.

Wpa­truję się w niego, pró­bu­jąc zro­zu­mieć jego słowa, ale jak, kurwa, mogę? Za­bi­łem swo­jego ojca, a po­tem jesz­cze strze­li­łem mu w serce, kurwa, na oczach nie wia­domo ilu lu­dzi, i z ja­kie­goś po­je­ba­nego po­wodu nie je­stem w celi wię­zien­nej, ale z tyłu pie­przo­nego, wy­pa­sio­nego sa­mo­chodu z kie­lisz­kami do szam­pana i świa­tłami LED w pod­ło­dze.

Ni­gdy w ży­ciu nie wi­dzia­łem ta­kiej fury, nie mó­wiąc już o sie­dze­niu w jej wnę­trzu.

To jest po­dróż. Dzika jak cho­lera. Praw­dziwe gówno ro­dem z in­nego świata.

Ty­siąc py­tań krąży mi po gło­wie, ale w tej chwili po­trze­buję od­po­wie­dzi tylko na dwa.

Pierw­sze.

– Dzięki temu nie tra­fię do wię­zie­nia?

– Tak.

Dru­gie.

– Moja sio­stra bę­dzie z dala od tego wszyst­kiego?

– Tak. – Kiwa głową, spo­glą­da­jąc na ze­ga­rek, a po­tem z po­wro­tem na mnie. – Więc, co po­wiesz, dzie­ciaku?

– Nie na­zy­waj mnie dzie­cia­kiem.

Drgają mu usta. Prze­chyla głowę na bok jak ja­kiś ku­tas.

– To jak mam cię na­zy­wać?

Za­sta­na­wiam się nad tym przez chwilę, po czym opa­dam z po­wro­tem na sie­dze­nie, po­rzu­ca­jąc część imie­nia, które mi nadano, i przy­bie­ra­jąc nowe.

– Na­zy­wam się Bi­shop. Bass Bi­shop.

Kiwa głową.

Ro­bię to samo.

A po­tem ru­szamy w pie­przoną drogę.

ROZ­DZIAŁ 1

Bass

SKUR­WY­SYN...

Wzdy­cha­jąc, ku­cam, zgi­nam ko­lana i kie­ruję swoją uwagę w stronę głowy ko­le­sia.

– Gdy­bym wie­dział, że bę­dziesz tak krwa­wić, ukradł­bym sa­mo­chód, żeby się z tobą roz­pra­wić.

Moje słowa tra­fiają w próż­nię. Nie sły­szy mnie, bo uszy wy­peł­nia mu ten spe­cy­ficzny szum, który może wy­wo­łać tylko ołó­wek w bło­nie bę­ben­ko­wej.

Tak wła­śnie się koń­czy pod­słu­chi­wa­nie cu­dzych roz­mów.

Z ust skur­wiela wy­do­bywa się głę­boki jęk. Prze­wraca się na plecy. Jego po­wieki drgają. Po chwili otwiera oczy i pa­trzy na mnie.

Uśmie­cham się po­woli, prze­chy­la­jąc głowę na bok.

– Je­steś przy­tomny czy wciąż tkwisz w za­wie­sze­niu?

Jego oczy znów się za­my­kają. Sły­szę śmiech mo­jego kum­pla Hayze’a, sto­ją­cego mi za ple­cami.

– Nie kon­tak­tuje... – stwier­dza, po czym do­daje ci­szej: – Mamy to­wa­rzy­stwo.

Wy­cie­ra­jąc krew z knykci o kra­wędź ko­szuli, zer­kam przez ra­mię. Wpa­truję się w ucie­le­śnie­nie ele­gan­cji i grze­chu. To jest jak istny pie­przony sen.

Krzy­wi­zny, za które każdy męż­czy­zna by umarł, a na­wet za­bił. Gwa­ran­to­wana jazda bez trzy­manki.

To aston mar­tin, lśniący nie­stan­dar­do­wym cu­kier­ko­wo­nie­bie­skim la­kie­rem, z wy­pa­sioną czarną ma­skow­nicą, która na­daje mu jesz­cze bar­dziej sek­sowny wy­gląd. Drzwi uno­szą się w górę.

Spo­dzie­wam się, że wy­sią­dzie z niego ele­gancki skur­wiel, typ szyty na miarę. Sztywny ku­tas, który pa­trzyłby w na­szą stronę z obrzy­dze­niem lub lek­ce­wa­że­niem. Jed­nakże ocze­ki­wa­nia są dla głup­ców, co po­twier­dza się se­kundę póź­niej.

Pierw­szą rze­czą, która rzuca się w oczy, jest ostry szpi­ku­lec ob­casa, pra­wie równy roz­mia­rowi noża w mo­jej kie­szeni, oraz czarny pa­sek mocno za­ci­śnięty wo­kół kre­mo­wej, wy­pu­kłej kostki. Na­stępna jest pli­so­wana spód­nica. Sięga tuż nad ko­lana. Lu­struję po­stać wzro­kiem, aż moje spoj­rze­nie za­trzy­muje się w naj­szer­szym punk­cie mocno za­ry­so­wa­nych bio­der i su­nie da­lej po ma­te­riale ob­ci­słej bia­łej bluzki z dłu­gimi rę­ka­wami. Duże złote bran­so­letki za­kry­wają nad­garstki dziew­czyny. Gdy sięga ręką w górę, złote pier­ścionki na jej pal­cach błysz­czą w słońcu. Od­rzuca kilka ko­smy­ków dłu­gich, gę­stych blond wło­sów do tyłu, chro­niąc je przed wpad­nię­ciem w go­rący róż jej ust, gdy po­dmuch wia­tru do­tyka jej skóry, jakby sama przy­wo­łała to gówno, ni­czym ja­kieś pie­przone bó­stwo wia­tru.

– Cho­lera – ję­czy Hayze.

Tak.

Istna bo­gini, która zstą­piła na zie­mię. Dziew­czyna zdaje się mieć pełną świa­do­mość swo­jego wy­glądu.

Jej kroki są po­wolne, sta­wiane bez wy­siłku, efekt lat ćwi­czeń.

Wy­gląda jak szkolna księż­niczka. Nie­mniej zdra­dza ją od­cień ust i spo­sób, w jaki jej ję­zyk prze­suwa się po gór­nej war­dze.

Ona nie jest księż­niczką. To pi­ra­nia.

Zgrabna, dra­pieżna... skłonna do gry­zie­nia.

To nie ja­kaś tam nie­li­cząca się li­ce­alistka.

Gdy kie­ruje się w stronę ma­łego bu­dynku znaj­du­ją­cego się za mo­imi ple­cami, nieco po pra­wej, jej wzrok po­dąża w na­szą stronę. Po pro­stu pa­trzy, nieco mru­żąc po­wieki na wi­dok ma­syw­nego dra­nia u mo­ich stóp. Nie jest w sta­nie do­strzec wię­cej niż ra­mię i zwi­sa­jący z niego ka­wa­łek ta­śmy kle­ją­cej, może odro­binę jego wło­sów, ale nic po­nad to.

Prze­su­wam się, po­woli pod­no­sząc do peł­nej wy­so­ko­ści, a jej uwaga sku­pia się na mnie, gdy od­wra­cam się, by sta­nąć z nią twa­rzą w twarz, go­towy wkro­czyć do ak­cji, je­śli zaj­dzie taka po­trzeba. To jest mo­ment, w któ­rym nor­mal­nie je­ste­śmy świad­kami za­mro­że­nia mię­śni, roz­sze­rze­nia oczu i szyb­kiego ataku pa­niki, która spra­wia, że ktoś ucieka przed wiel­kimi, złymi wil­kami.

Je­śli jej bra­wura ją za­wie­dzie i za­cznie ucie­kać, cóż. Je­stem tylko sześć kro­ków od niej. Będę ją go­nić i za­pę­dzę w kozi róg, gdzie Hayze bę­dzie już cze­kać w go­to­wo­ści. Tak się jed­nak nie dzieje.

Tak jak wspo­mnia­łem, ta dziew­czyna... Pierw­sze wra­że­nie na jej te­mat jest mylne, więc nie do końca na­dą­żam, gdy za­miast ucie­kać, po­ka­zuje ję­zyk, a jej ręka prze­suwa się po jej dłu­gich wło­sach, jakby chciała się upew­nić, że na­dal są ide­al­nie uło­żone.

– Chłopcy i ich za­bawki.

Drażni się. In­te­re­su­jące...

– Ten tu­taj się ze­psuł.

Jej usta drgają. Nu­cąc po no­sem, kie­ruje się w stronę ma­łego ce­gla­nego bu­dynku po mo­jej pra­wej stro­nie. Pa­trzę, jak znika w środku, a po­tem od­wra­cam się do Hayze’a.

– Idź po kilka ta­ble­tek prze­ciw­bó­lo­wych i we­pchnij mu je do gar­dła, za­nim sto­czysz go ze wzgó­rza. Ock­nie się na tyle, że bę­dzie mógł uciec, gdy ból tro­chę ustąpi.

Hayze bez słowa pę­dzi do ba­gaż­nika.

Po­chy­lam się po­now­nie, opróż­niam kie­sze­nie fa­ceta, znaj­duję port­fel, ko­mórkę i roz­bitą za­pal­niczkę. Hayze wraca w mo­men­cie, gdy się pro­stuję.

Jak za­wsze, kurwa, czyta mi w my­ślach. Po­daje mi te­le­fon. Ru­szam w stronę dys­try­bu­to­rów, pod­cho­dząc do war­tej dwie­ście ty­sięcy pięk­nej za­bawki tej la­ski, aby szybko zro­bić zdję­cie ta­blicy re­je­stra­cyj­nej, na wy­pa­dek, gdyby sprawy po­to­czyły się źle, a ona oka­zała się nie do końca od­porna na krew i tor­tury.

W chwili gdy wrzu­cam fanty do ko­sza na śmieci za­kli­no­wa­nego mię­dzy sta­no­wi­skiem do my­cia okien a pompą, drzwi do sklepu spo­żyw­czego otwie­rają się i wy­cho­dzi przez nie ta dziew­czyna. Tym ra­zem jej oczy są ukryte za srebr­nymi szkłami oku­la­rów prze­ciw­sło­necz­nych.

Na­wet wi­dząc mnie sto­ją­cego w od­le­gło­ści może sześć­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów od jej po­jazdu, nie gubi kroku. Po pro­stu idzie da­lej, ze słomką w od­cie­niu głę­bo­kiej czer­wieni mię­dzy war­gami.

Przy­staje w od­le­gło­ści ra­mie­nia ode mnie i unosi per­fek­cyj­nie ukształ­to­wane brwi ukryte za ogrom­nymi opraw­kami, na­ci­ska­jąc przy­cisk na klu­czyku w dłoni. Drzwi się uno­szą. Dziew­czyna wy­ciąga prawą rękę, wy­rzuca sok z lo­dem do ko­sza. Nie­bie­ska ciecz się roz­bry­zguje, ale żadne z nas na­wet nie za­wraca so­bie głowy spraw­dze­niem, czy kro­ple pa­dły i na nas.

– Tak szybko, hmm?

– Chcia­łam tylko po­sma­ko­wać – żar­tuje, rzu­ca­jąc swoją małą to­rebkę na sie­dze­nie.

Cofa się krok za kro­kiem. Wy­gląda na to, że zmie­niła zda­nie i nie ma za­miaru wsiąść. Na­wet nie kło­po­cze się za­my­ka­niem drzwi, mimo że jej to­rebka znaj­duje się w środku, aż się pro­sząc, by ktoś ją zwi­nął.

Po­dą­żam za dziew­czyną, po­ru­sza­jąc się wol­niej, pa­trząc na jej dłu­gie, wy­rzeź­bione nogi, gdy prze­cho­dzi z pra­wej strony na lewą, a na­stęp­nie się ob­raca. Jej spód­nica wi­ruje wo­kół ud, a dłoń unosi się nad ma­ską mo­jego sa­mo­chodu. Za­czy­na­jąc od strony pa­sa­żera, ob­cho­dzi po­jazd na­około, le­ni­wie mu­ska­jąc ka­ro­se­rię pal­cem.

– Twój? – za­sta­na­wia się gło­śno, okrą­ża­jąc po­jazd w bez­piecz­nej od­le­gło­ści, aby unik­nąć kon­taktu z mo­krymi pla­mami po dupku, który padł na twarz w po­bliżu przed­niej pra­wej opony. Na­chyla się bar­dziej, jej oczy wo­dzą po ma­sce, a po­tem kie­rują się na mnie. Unosi brwi w ge­ście po­na­gle­nia. Od razu wi­dać, że nie jest dziew­czyną na­wy­kłą do cze­ka­nia.

– Mój – przy­znaję, za­cho­wu­jąc obo­jętny wy­raz twa­rzy. Ta la­ska wi­działa ciało le­żące na ziemi, po czym we­szła do sklepu i na­wet nie mru­gnęła. Te­raz prze­sko­czyła nad ka­łużą krwi, jakby to była woda, i udaje, że po­dzi­wia długą, rdza­wo­czer­woną ma­skę mo­jego sa­mo­chodu... do­kład­nie tam, gdzie kie­dyś był nu­mer VIN, za­nim wzią­łem brzy­twę i uży­łem jej na tym skur­wy­sy­nie. – To...

– Cu­tlass z 1972 roku – prze­rywa, na­chy­la­jąc się, a mój wzrok kie­ruje się na jej ty­łek, który mógł­bym po­dzi­wiać w pełni, gdyby spód­nica była mi­ni­mal­nie krót­sza. – Z ory­gi­nalną ma­skow­nicą.

Spo­gląda przez ra­mię, a ja prze­no­szę wzrok na nią.

Jej oczy lekko się zwę­żają, ale to tylko gra. Fał­szywa na maksa.

Do­sko­nale wie­działa, gdzie skie­ruje się moja uwaga, tak jak ja wie­dzia­łem, że po­wę­dro­wała do­kład­nie tam, gdzie ona chciała.

Pro­stuje się, cał­ko­wi­cie igno­ru­jąc obec­ność Hayze’a, gdy ten wraca ze zbo­cza wzgó­rza. Zwal­nia, a jego oczy prze­su­wają się w moją stronę w po­szu­ki­wa­niu sy­gnału – czy po­wi­nien ją za­kne­blo­wać, czy po­zwo­lić, aby wy­da­rze­nia roz­gry­wały się w swoim tem­pie. Trzy­mam ręce luźno u boku i prze­su­wam opusz­kami pal­ców po dżin­sach, bez­gło­śnie da­jąc mu znać, że wszystko jest w po­rządku.

Blondi idzie na­przód z rę­kami sple­cio­nymi za ple­cami, zu­peł­nie jak per­fek­cyjna pie­przona uczen­nica pry­wat­nej szkoły, którą w isto­cie jest. W mo­men­cie gdy ma mnie mi­nąć, przy­staje. Jej lewa pierś na­piera na rę­kaw mo­jej kurtki. Unosi rękę, za­kła­da­jąc oku­lary na głowę. Gdy ją opusz­cza, czubki jej bia­łych pa­znokci ocie­rają się o kra­wędź zamka bły­ska­wicz­nego.

Oczy o bar­wie mchu za­trzy­mują się na mo­ich, a ona mruga, ład­nie i po­woli.

– Twój sa­mo­chód ma po­ten­cjał. Nie­na­wi­dzę pa­trzeć, jak się mar­nuje.

– Cóż mogę po­wie­dzieć. – Moje spoj­rze­nie pada na jej ciało, ale za­raz wra­cam do jej oczu. – Lu­bię ostrą jazdę.

Ta dziew­czyna nie ma w so­bie nic ostrego. Wy­daje się, jakby była z sa­tyny i je­dwa­biu, z tą jej gładką skórą i zgrab­nymi krą­gło­ściami.

Nie bled­nie ani nie re­aguje, tylko po­woli i w ku­rew­sko wy­stu­dio­wany spo­sób uśmie­cha się, uno­sząc ką­cik ust w górę.

– Chcesz po­wie­dzieć, że nie mo­żesz so­bie po­zwo­lić na na­prawę. – Prze­krzy­wia głowę. – Szkoda – do­daje nie­win­nie, co w za­ło­że­niu ma mnie upo­ko­rzyć.

Tak. Pi­ra­nia.

Po­zwo­lił­bym jej za­to­pić we mnie zęby, a po­tem ugry­zł­bym ją w ten jej ze­psuty ty­łek.

Do­słow­nie. I mocno.

Pod­cho­dzi bli­żej, cze­ka­jąc na re­ak­cję z mo­jej strony, któ­rej się nie do­czeka. Szybko zdaje so­bie z tego sprawę. Jej usta roz­chy­lają się w szer­szym uśmie­chu. Mię­dzy per­ło­wo­bia­łymi zę­bami po­ja­wia się wy­su­nięty ję­zyk.

A po­tem dziew­czyna, mi­ja­jąc mnie, trąca mnie ra­mie­niem.

Nie pa­trzę, jak od­cho­dzi, bo wiem, że tego ode mnie ocze­kuje.

Nie­całą mi­nutę póź­niej od­jeż­dża, zo­sta­wia­jąc nas w chmu­rze spa­lo­nej gumy.

Od­wra­cam się, a Hayze staje obok mnie, na­sze spoj­rze­nia po­dą­żają za tyl­nymi świa­tłami w dół ciem­nej, rze­komo nie­uczęsz­cza­nej drogi. Za­sko­czony par­ska śmie­chem i kręci głową.

– My­śli, że jest nie wia­domo jaką la­ską, co?

Biorę głę­boki od­dech.

Jest tego ku­rew­sko pewna.

ROCKLIN

PO­DWÓJNE DRZWI OTWIE­RAJĄ SIĘ W MO­MEN­CIE, GDY MOJE OB­CASY ude­rzają o ostatni sto­pień. Gdy tylko prze­cho­dzę przez próg i za­my­kam wej­ście, ze­wnętrzne świa­tło zo­staje od­cięte. Do­piero gdy czuj­niki re­je­strują moją obec­ność, drzwi au­to­ma­tyczne zni­kają w ścia­nie.

Kiedy wcho­dzę do po­koju Dys­tynk­cji, po­miesz­cze­nia, w któ­rym kilka par oczu ob­ser­wuje cię z ukry­cia i de­cy­duje, które drzwi mają zo­stać dla cie­bie otwarte, na­tych­miast zo­staję za­mknięta w tym, co lu­bię na­zy­wać na­szą uro­czą małą skrzynką. Oczy­wi­ście, gdy tylko te z tyłu się za­my­kają, mój ze­spół ze­zwala mi na wej­ście.

W chwili gdy moje ob­casy stu­kają o biało-złote mar­mu­rowe pod­łogi, Da­miano wy­myka się z po­koju ochrony i staje obok mnie. Jest tak ci­chy, jak jego kroki. Moje spoj­rze­nie prze­suwa się w jego stronę. Idziemy da­lej ko­ry­ta­rzem, mi­ja­jąc i igno­ru­jąc każdą parę czar­nych po­dwój­nych drzwi po dro­dze. Za­trzy­mu­jemy się przed apar­ta­men­tem Grey­son, naj­więk­szym w tym miej­scu, zbu­do­wa­nym i za­pro­jek­to­wa­nym spe­cjal­nie dla mnie i mo­ich przy­ja­ció­łek, Bronx oraz Delty. Znaj­duje się na końcu ko­ry­ta­rza, gdzie prze­strzeń układa się w kształt li­tery T, ni­czym punkt prze­cię­cia stu­me­tro­wego wy­biegu, jak na­zywa to Delta.

Jest to rów­nież naj­oka­zal­sze z wejść, z rzeź­bio­nym łu­kiem wy­ko­na­nym z czy­stego bia­łego, ró­żo­wego i żół­tego złota. Trój­wy­mia­rowe węże wiją się wzdłuż cier­ni­stych pną­czy. Ich pasz­cze są sze­roko otwarte, a kły za­ta­piają się w kwit­ną­cych ró­żach, z któ­rych każda ma miękki, de­li­katny od­cień różu, po­dobny do tego na pan­to­felku ba­let­nicy. We wgłę­bie­niu w sa­mym środku znaj­duje się dia­ment. Za­miast li­ści ło­dygę oplata imi­ta­cja ko­ronki za­koń­czo­nej ostrymi punk­tami. Tak na­prawdę są to ka­mienne so­ple chro­niące łuk wej­ściowy. Ukryta broń, tak na wszelki wy­pa­dek.

Szczyt prze­bie­gło­ści. Tylko ja i dziew­czyny mo­żemy po­łą­czyć wszyst­kie ele­menty. Taki wła­śnie był za­mysł.

Staję przed drzwiami i wtedy roz­lega się stuk. Da­miano trwa ci­cho u mo­jego boku. Gdy mi­jam go bez słowa, za­ci­ska szczęki. Wiem, że pój­dzie za mną, jesz­cze za­nim do­biega mnie dźwięk ozna­cza­jący, że ra­zem zo­sta­li­śmy za­mknięci w środku.

Kie­ruję się pro­sto do baru w le­wym rogu. Rzu­cam to­rebkę na blat, a na­stęp­nie prze­cho­dzę do du­żego okna po pra­wej stro­nie. En­ter­prise tętni dziś ży­ciem, spo­dzie­wamy się peł­nej sali. Po­łowa to lu­dzie z na­szego świata – nie­któ­rzy nie mogą się do­cze­kać po­kazu, inni cze­kają na roz­mowy biz­ne­sowe, które po nim na­stą­pią. Druga po­łowa go­ści składa się z tych, któ­rych tu nie chcemy, ale któ­rych je­ste­śmy zmu­szeni za­pro­sić, aby „za­cho­wać po­kój”. Po­ja­wiają się z czy­stej cie­ka­wo­ści, zszo­ko­wani, że mieli „wy­star­cza­jąco dużo szczę­ścia”, aby zdo­być bi­lety na tak „pre­sti­żowe” wy­da­rze­nie.

Niech mnie ktoś do­bije.

Strefa kok­taj­lowa w ogro­dach po­ni­żej za­peł­nia się, męż­czyźni i ko­biety dwa razy starsi ode mnie piją całą noc, cze­ka­jąc, aż moja przy­ja­ciółka, Delta De­Leon, za­sią­dzie na swoim tro­nie – ławce wy­ko­na­nej ze skóry i za­mszu – przy zro­bio­nym na za­mó­wie­nie for­te­pia­nie Ste­in­way & Sons.

– Czy Delta jesz­cze się nie po­ja­wiła? – pyta Da­miano.

– Po­wie­dziano mi, że ona i chłopcy przy­byli pół go­dziny temu, ale będą... roz­ła­do­wy­wać na­pię­cie w apar­ta­men­cie De­Leon.

– Do­brze. – Jego cień przy­bliża się, pa­da­jąc na mnie od tyłu, a jego dło­nie się uno­szą i za­my­kają na mo­ich przed­ra­mio­nach. – Wszystko w po­rządku?

– Dla­czego mia­łoby nie być?

Od­wra­cam się do niego i do­piero wtedy zdaję so­bie sprawę, że zmie­nił swój szkolny mun­du­rek na czarny gar­ni­tur naj­lep­szego ga­tunku. Spinki do man­kie­tów na jego nad­garst­kach są za­pewne warte tyle, co cze­sne w Li­dze Blusz­czo­wej. Jego złota szpilka taj­nego Grey­son So­ciety lśni dum­nie wpięta w lewą klapę ma­ry­narki. Blond włosy błysz­czą w świe­tle ży­ran­dola i, jak za­wsze, są za­cze­sane do tyłu w wy­szu­ka­nym, no­wo­cze­snym stylu, dzięki czemu jego brą­zowe oczy, tego sa­mego ko­loru co roz­wod­nione espresso, na­prawdę się wy­róż­niają.

Da­miano, lub Dom, jak zwy­kli­śmy go na­zy­wać, jest atrak­cyjny. I to w po­nad­prze­ciętny spo­sób. Jest ty­pem męż­czy­zny, któ­rego wy­obra­żasz so­bie, two­rząc w gło­wie ideał fa­ceta: wy­soki, umię­śniony i ku­szący, z sze­ro­kimi ra­mio­nami i kwa­dra­tową szczęką.

Ma je­dyny w swoim ro­dzaju urok, który przy­ciąga ota­cza­ją­cych go lu­dzi ni­czym ma­gnes, przez co błysz­czy jesz­cze ja­śniej. Lu­dzie pa­trzą na Doma i wi­dzą opa­no­wa­nie i wła­dzę. Coś ta­kiego jest po­żą­dane w na­szym śro­do­wi­sku. Po­ten­cjal­nie można więc wy­ko­rzy­stać go do róż­nych opła­cal­nych trans­ak­cji i, jak wie­lo­krot­nie się prze­ko­na­li­śmy, bywa to przy­datne.

Jest też dziw­nie... pro­sty, jak przy­stało na ład­nych wpły­wo­wych chłop­ców.

Głos zbyt aser­tyw­nej star­szej ko­biety lu­bią­cej młod­szych męż­czyzn musi być po­zy­skany? Wy­ślij aro­ganc­kiego księ­cia z bajki, aby przy­cią­gnąć jej uwagę.

Trzeba utrzeć nosa męż­czyź­nie, który uważa się za więk­szego i groź­niej­szego, niż ma prawo twier­dzić, i tak się składa, że jego córka jest piękną księż­niczką? Wy­ślij ide­al­nego za­lot­nika, aby ob­szedł się z nią w nie­przy­zwo­ity spo­sób, a po­tem znik­nął.

Da­miano ska­nuje moją twarz, prze­bi­ja­jąc się przez moje my­śli.

– Mia­łaś ciężki dzień.

Ma ra­cję. Tak było, ale jego próba se­sji te­ra­peu­tycz­nej jest nie­po­trzebna, a kłót­nia z moim oj­cem, któ­rej był świad­kiem dziś rano, nie jest czymś, o czym chcę z nim roz­ma­wiać. I on o tym wie.

Prze­chy­lam głowę.

– Mów do mnie jak duży chło­piec, Dom. Co chcesz po­wie­dzieć?

Pa­trzy na mnie nie­śmiało, ale kiwa głową.

– Mia­łaś nie­ocze­ki­wane opóź­nie­nie tego wie­czoru. Twój oj­ciec spo­dzie­wał się cie­bie o szó­stej trzy­dzie­ści, a za­czął py­tać do­kład­nie o szó­stej trzy­dzie­ści je­den. Spę­dzi­łem ostat­nią go­dzinę, pró­bu­jąc od­wró­cić jego uwagę. Nie mogę cię kryć, je­śli nie po­wiesz mi, kiedy mu­szę to ro­bić i gdzie je­steś.

– Gdy będę po­trze­bo­wała, żeby ktoś mnie krył, bę­dziesz pierw­szym, który się o tym do­wie, a je­śli cho­dzi o to, gdzie by­łam, to wła­śnie one do tego służą. – Wska­zuję na złotą opa­skę za­piętą na jego nad­garstku pod ma­ry­narką.

– Uzgod­ni­li­śmy, że nie bę­dzie nie­po­trzeb­nego śle­dze­nia.

– No wła­śnie. Gdy­byś miał po­wód do nie­po­koju, spraw­dził­byś to. Znasz mnie. Po­trze­bo­wa­łam chwili.

Jego spoj­rze­nie ła­god­nieje. Nie­na­wi­dzę tego, więc kiedy wy­po­wiada moje imię, od­ci­nam się od niego.

– Prze­każ mo­jemu ojcu, że nie­długo zejdę. – Uśmie­cham się, mó­wię wszyst­kie wła­ściwe rze­czy i udaję, że nie po­peł­nia błędu, który może się na nim ze­mścić, a kiedy to się sta­nie, z ra­do­ścią po­wiem: a nie mó­wi­łam.

Nie ko­men­tuję tego jed­nak gło­śno.

Da­miano nie od­po­wiada, ale po chwili prze­rwy pod­nosi rękę i prze­suwa kciu­kiem po mo­jej ko­ści po­licz­ko­wej. Za­wsze był do­bry w ro­bie­niu tego, o co go pro­si­łam, i ni­gdy nie na­ci­skał zbyt mocno.

On wie le­piej.

Nie jest ta­jem­nicą, że chce, abym za­ak­cep­to­wała jego ofertę na wię­cej, i cho­ciaż mam pew­ność, że za­leży mu na mnie jako oso­bie, zdaję so­bie rów­nież sprawę z tego, że to nic in­nego, jak gra o wła­dzę.

Wiem, bo roz­ma­wia­li­śmy o tym wprost. Je­stem świa­doma jego pra­gnień, a on tego, że nie mogę ich speł­nić.

On chce mieć żonę w wieku dwu­dzie­stu dwóch lat, a ja za­mie­rzam spra­wić, by mój oj­ciec był ze mnie dumny. Jako naj­sil­niej­sza spad­ko­bier­czyni Re­ve­naw od­biorę to, co mi się na­leży – miej­sce, które mój oj­ciec zaj­muje w Unii Grey­so­nów, so­ju­szu mię­dzy czte­rema ro­dzi­nami stwo­rzo­nym po to, by utrzy­mać nas na szczy­cie – bez męż­czy­zny szep­czą­cego mi po­le­ce­nia do ucha. Dom twier­dzi, że by się nie od­wa­żył, i wiem, że mówi prawdę.

Ale dzi­siej­sza prawda czę­sto staje się ju­trzej­szym kłam­stwem, nie­mal za­wsze przez przy­pa­dek.

Nie mo­gła­bym go wi­nić za nie­do­trzy­ma­nie słowa i nie chcia­ła­bym, żeby przez to umarł.

Nie bez po­wodu kłam­stwo i śmierć sta­no­wią po­krewne po­ję­cia. Tak przy­naj­mniej twier­dzi mój oj­ciec.

Nie wiem, czemu Dom tak się spie­szy. Na­dal tkwimy w po­ciągu edu­ka­cyj­nym, do któ­rego nas wsa­dzono, mimo że na­sze IQ może prze­wyż­szać każ­dego pro­fe­sora na li­ście płac w Aka­de­mii Grey­son Elite. Obojgu nam jest pi­sane ode­grać swoją rolę w tym świe­cie, ale nikt jesz­cze nie wie, jaka do­kład­nie ona bę­dzie.

Trzeba na to za­pra­co­wać, jak na wszystko, co warto mieć.

Da­miano po­chyla głowę, de­li­kat­nie przy­ci­ska wargi do ką­cika mo­ich ust. Pusz­cza mnie, po czym wy­cho­dzi kilka se­kund póź­niej.

Po­dą­żam za nim do drzwi, kładę dłoń na du­żym kwa­dra­cie po le­wej stro­nie ściany, nie za­wra­ca­jąc so­bie głowy ob­ser­wo­wa­niem, jak sta­lowe szpi­kulce wy­su­wają się z obu stron, łą­cząc się i blo­ku­jąc przej­ście – na­wet moje przy­ja­ciółki nie mo­głyby te­raz wejść bez mo­jej zgody.

Mój wzrok pada na li­stwę wień­czącą su­fit. Kie­ruję się z po­wro­tem do baru w le­wym rogu. Za­ci­skam usta na wi­dok ka­rafki peł­nej Lo­uis Remy Mar­tin.

Wy­łącz­nie w moim świe­cie jest rze­czą nor­malną, że apar­ta­ment za­pro­jek­to­wany i od­dany trzem osiem­na­sto­let­nim dziew­czy­nom jest za­opa­trzony w trunki godne króla.

Lub kró­lo­wej w na­szym przy­padku.

Wład­czyni pod­ziem­nego świata prze­stęp­czego.

Na­le­wam tro­chę al­ko­holu do krysz­ta­ło­wego kie­liszka i przy­sta­wiam szkło do ust, by wziąć po­wolny łyk płynu o dę­bowo-ma­śla­nym po­smaku. Po omacku roz­pi­nam za­mek bły­ska­wiczny wzdłuż le­wego bio­dra. Ciężki, pli­so­wany mun­du­rek spada na pod­łogę.

Opie­ra­jąc łok­cie o blat baru, od­chy­lam głowę do tyłu, za­my­kam oczy i roz­ko­szuję się chwilą w sa­mot­no­ści, wy­pusz­cza­jąc dłu­gie, po­wolne wes­tchnie­nie, które wstrzy­my­wa­łam przez wiele dni. W rze­czy­wi­sto­ści mi­nęło za­le­d­wie kilka go­dzin, od­kąd mój oj­ciec prze­ka­zał mi bez­sen­sowne wie­ści. Cała aż skrę­cam się z gniewu wy­mie­sza­nego z ocze­ki­wa­niem.

Ale po­waż­nie, co on so­bie, kurwa, my­śli?

– Da­leko mi do miana eks­perta, ale je­stem cho­ler­nie pewny, że wła­śnie tak po­winno się no­sić te ob­casy. – Głę­boki, chro­po­waty głos do­biega gdzieś zza mo­ich ple­ców, prze­ci­na­jąc moje my­śli. Le­dwo się po­wstrzy­muję, żeby nie pod­sko­czyć.

Z wy­ćwi­czoną gra­cją kie­ruję swoją uwagę przez ra­mię na prawy przedni róg po­koju, gdzie stoi czarny ak­sa­mitny fo­tel, który nie bez po­wodu jest ciemny.

Złote ob­ra­mo­wa­nie wzdłuż za­ła­ma­nia ściany le­ciutko od­bija świa­tło ży­ran­doli, uwi­dacz­nia­jąc za­rys syl­wetki, ale nic po­nad to.

Ża­den męż­czy­zna, któ­rego znam, ani żadna ko­bieta nie od­wa­ży­liby się wejść do tego apar­ta­mentu bez po­zwo­le­nia.

Za­pada ci­sza. Nie­zna­jomy, który do tej pory tkwił w nie­na­tu­ral­nym wręcz bez­ru­chu, po­chyla się do przodu w fo­telu. Coś błysz­czy na jego twa­rzy.

Wpa­truję się w lśniące, srebrne kó­łeczko w jego peł­nej, kar­ma­zy­no­wej, roz­cią­gnię­tej w krzy­wym uśmie­chu dol­nej war­dze.

Ogar­nia mnie nie­do­wie­rza­nie. Mi­mo­wol­nie roz­sze­rzam oczy, roz­po­zna­jąc, kto sie­dzi przede mną. Za­uważa to.

W po­wie­trzu roz­lega się mroczny śmiech, dźwięk głę­boki i dud­niący jak od­le­gły grzmot. Po­tem jego spoj­rze­nie prze­suwa się po moim ciele. Po­ka­zuje zęby i przez chwilę bawi się kol­czy­kiem, po czym wpa­truje się w moje oczy.

– Znów się spo­ty­kamy, bo­gata dziew­czyno. – Prze­krzy­wia głowę, a na jego twa­rzy po­ja­wia się nie­ubła­gany, trium­falny uśmie­szek. – Po­sta­wisz mi drinka czy nie?

Co jest, kurwa.

ROZ­DZIAŁ 2

Rocklin

NA­PRAWDĘ MNIE KORCI, BY PRZE­KA­ZAĆ TEGO SA­MO­ZWAŃ­CZEGO Don Ju­ana w czy­jeś ręce. Nie­mniej za­po­wiedź in­trygi czy też ra­czej cał­ko­wity brak au­to­re­flek­sji z jego strony w ja­kiś spo­sób bie­rze górę.

Nie mógł mnie śle­dzić od sta­cji ben­zy­no­wej. Nie było go na­wet w po­bliżu jego ze­psu­tego sa­mo­chodu, a ja prze­kro­czy­łam setkę w ciągu kilku se­kund od wy­jazdu z par­kingu, więc nie mam po­ję­cia, ja­kim cu­dem się tu zna­lazł, ale się do­wiem.

Od­su­wam się od blatu i ru­szam, by przejść za bar, ale Wy­soki, Od­ważny i Okrop­nie Ubrany wy­daje się prze­ciwny ta­kiemu po­su­nię­ciu.

Po­ko­nuje dzie­lącą nas od­le­głość i staje o krok ode mnie. Tym ra­zem to on mla­ska ję­zy­kiem.

Uno­szę lewą brew.

– To chcesz tego drinka czy nie?

– Chcę mieć twoje ręce na oku.

Sprytne, bio­rąc pod uwagę, że za­mie­rza­łam się­gnąć po broń przy­piętą do spodu półki za mną.

Uno­szę dło­nie do góry i po­ru­szam pal­cami, a on pod­cho­dzi bli­żej.

– Ale je­stem tylko grzeczną dziew­czynką, która robi to, co jej każą. Ja­kim za­gro­że­niem mo­gła­bym być dla ta­kiego du­żego, złego chłopca jak ty? – Za­ci­skam usta w uda­wa­nym gry­ma­sie.

– Aha. – Zbliża się do mnie, aż dzieli nas za­le­d­wie trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów. Wy­ciąga ra­miona i kła­dzie dło­nie na kra­wę­dzi mar­muru za mo­imi ple­cami. Z tak bli­ska je­stem zmu­szona po­dzi­wiać go ca­łego, od jego ciem­nych wło­sów po mroczną po­stawę.

Jego włosy są czarne jak ob­sy­dian, lśniące jak szkło, a na czubku głowy pa­nuje chaos, choć po bo­kach fry­zura jest krótko przy­cięta. Kilka ko­smy­ków opa­dło do przodu, tak że two­rzą cień nad jego pra­wym okiem, zwra­ca­jąc uwagę na nie­wielką białą bli­znę nad le­wym. Jego brwi są gę­ste, rzęsy dłu­gie i roz­ło­ży­ste, a tę­czówki mają za­ska­ku­jący od­cień ce­le­stynu.

In­truz przy­pa­truje mi się przez kilka chwil w mil­cze­niu, z jego oczu bije in­ten­sywny blask, ale nie ma to nic wspól­nego z jego na­stro­jem.

Jest co naj­wy­żej znu­dzony.

– Wiesz, dla­czego tu je­stem? – pyta.

– Żeby pod­glą­dać w ukry­ciu, pod­czas gdy ni­czego nie­podej­rze­wa­jąca dziew­czyna się roz­biera?

– Wła­śnie. Je­śli o to cho­dzi. – Kie­ruje wzrok ni­żej, marsz­cząc czoło. – Jaka uczen­nica nosi ko­ronki i klipsy pod mun­dur­kiem?

– Klipsy? – mó­wię bez­na­mięt­nie. – Po­waż­nie? Ni­gdy nie ku­pi­łeś dziew­czy­nie bie­li­zny?

Na­dal sku­pia­jąc uwagę na moim ciele, rzuca:

– Czy wy­glą­dam na ko­goś, kto po­trze­buje bie­li­zny?

– Oj. – Udaję, że się dą­sam, a jego oczy kie­rują się na moje usta. – Oczy­wi­ście, że ktoś taki jak ty za­ło­żyłby, że sek­sowny ne­gliż ma co­kol­wiek wspól­nego z tym, czego ty po­trze­bu­jesz. Mu­sisz być me­ga­sa­mo­lub­nym ko­chan­kiem.

Krzywi się, a ja nie re­aguję, gdy przy­suwa się jesz­cze bli­żej. Moje ciało jest te­raz uwię­zione mię­dzy nim a cięż­kimi me­blami za mną. Cho­ciaż jest szczu­pły, mię­śnie na­pie­ra­jące na mnie mi­mo­wol­nie roz­bu­dzają moją wy­obraź­nię.

Mo­gła­bym ła­two wy­wi­nąć się od tej uro­czej próby za­stra­sze­nia, ale on o tym nie wie, a ja chcę zo­ba­czyć, jak da­leko się po­su­nie.

Dla­czego?

Nie mam po­ję­cia. Może dla­tego, że nikt ni­gdy nie na­ci­ska.

Nikt ni­gdy nie robi cho­ler­nych rze­czy bez py­ta­nia o po­zwo­le­nie, ale ten fa­cet?

Za­sta­na­wiam się, czy kie­dy­kol­wiek w ży­ciu o coś pro­sił. Wy­daje mi się im­pul­syw­nym ty­pem, więc na­prawdę nie jest je­dy­nym głup­cem w tym sce­na­riu­szu, bo je­śli jest tak sprytny, jak ta sztuczka, któ­rej użył, żeby się tu do­stać, to mógłby wbić mi nóż w płuco tu i te­raz. Nikt nie do­wie­działby się, że ja­kiś grunge’owy emo, chło­pak wy­glą­da­jący na ra­pera mnie wy­koń­czył, do­póki nie przy­szliby spraw­dzić, dla­czego ni­gdy nie do­tar­łam na wy­stęp Delty.

To, co po­win­nam zro­bić, to ude­rzyć go ko­la­nem w jaja, chwy­cić ka­rafkę po mo­jej pra­wej stro­nie i roz­bić ją o jego piękną, po­krytą bli­znami twarz.

Coś jed­nak po­wstrzy­muje mnie przed po­ru­sze­niem się choćby o cen­ty­metr, na­wet gdy on to robi.

Ręce wciąż trzyma na bla­cie baru, prze­suwa je da­lej do tyłu, a jego klatka pier­siowa przy­lega do mo­jej, ale ja tylko wy­zy­wa­jąco uno­szę pod­bró­dek.

W jego spoj­rze­niu po­ja­wia się nutka roz­ba­wie­nia. Coś we mnie iskrzy. Coś lek­ko­myśl­nego i zmu­sza­ją­cego do od­wrotu.

– Czy księż­niczka chce się prze­ko­nać, jaki po­tra­fię być sa­mo­lubny? – pro­po­nuje, ale jego ton jest fał­szy­wie po­wścią­gliwy.

Ktoś tu jest zdez­o­rien­to­wany, ale w ja­kiś nie­zwy­kły spo­sób. Mam wra­że­nie, że gdy­bym się z niego śmiała lub pod­jęła oczy­wi­stą próbę zde­ma­sko­wa­nia go, na przy­kład wska­zu­jąc na zno­szone buty na jego sto­pach lub wy­bla­kłe, znisz­czone dżinsy na­cią­gnięte na uda, ru­szyłby na mnie jak Emi­nem w 8. Mili. Wy­wa­liłby z sie­bie to całe gówno, po­zwa­la­jąc mi się osą­dzać, bo i tak ma gdzieś, co so­bie my­ślę.

Albo ra­czej tak so­bie to wy­obra­żam.

Po­znaję to po jego nie­wzru­szo­nym spoj­rze­niu i fi­glar­nym, ale prze­my­śla­nym spo­so­bie, w jaki się po­ru­sza.

Sam fakt, że w ogóle tu jest, pod­czas gdy po­łowa naj­więk­szych ro­dzin prze­stęp­czych w sta­nie udaje, że cie­szy się swoim to­wa­rzy­stwem po dru­giej stro­nie tej ściany, o czymś świad­czy.

– Mo­żesz so­bie po­ma­rzyć.

Wy­suwa ję­zyk i ob­li­zuje wargę. Przy­ciąga moją uwagę z szyb­ko­ścią bły­ska­wicy na bu­rzo­wym noc­nym nie­bie.

Wy­soki, wy­ta­tu­owany ty­ran po­chyla się w moją stronę, a ja sku­piam się na lśnią­cej ob­rę­czy, którą mu­ska czub­kiem ję­zyka.

Jego stopy prze­su­wają się, skra­ca­jąc dy­stans mię­dzy nami. W mo­men­cie gdy jego dżinsy sty­kają się z moją nagą skórą, roz­chy­lam usta. Gdy na­chyla się nade mną, po mo­jej szczęce i szyi prze­biega cie­pło jego od­de­chu.

– Te nogi, te ob­casy... Wiesz, bo­gata dziew­czyno, jest duża szansa, że mo­żesz być do­kład­nie tym, co wi­dzę, gdy za­my­kam oczy wie­czo­rem.

– Ostroż­nie. – Od­wra­cam głowę na bok, gdy jego usta zbli­żają się do mo­jego po­liczka... a mro­wie­nie, które wy­wo­łują, bez po­zwo­le­nia wę­druje ni­żej. – Nie lu­bimy tych, któ­rzy do­ty­kają tego, co do nich nie na­leży.

– No pro­szę. Chyba jed­nak mamy coś wspól­nego – szep­cze. – Wi­dzisz, za­wsze po­stę­puję ostroż­nie. Jak my­ślisz, dla­czego tu je­stem?

Bły­ska­wicz­nie się cofa, a ja staję na bacz­ność, roz­chy­la­jąc usta z za­sko­cze­nia, gdy w jed­nej chwili zdaję so­bie sprawę z jego gry. Robi kilka kro­ków do tyłu, a ja za­ci­skam zęby.

Po raz ko­lejny jego le­niwe, bez­czelne spoj­rze­nie prze­śli­zguje się po mo­jej skó­rze, a jego zęby za­ta­piają się w opuch­nię­tej, nie­dawno roz­cię­tej dol­nej war­dze.

– Taka szkoda – mru­czy do sie­bie.

A po­tem od­wraca się w stronę wyj­ścia, uno­sząc rękę, by na­ci­snąć czuj­nik obok drzwi.

Pra­wie mo­gła­bym się ro­ze­śmiać. Na­prawdę.

My­ślał, że to bę­dzie ta­kie pro­ste?

Musi za­kła­dać, że jest sprytny.

Nie jest...

BASS

MOJA DŁOŃ OPADA NA DUŻY, POD­ŚWIE­TLONY KWA­DRAT, A ZA­AWAN­SO­WANY tech­no­lo­gicz­nie za­mek prze­suwa się i... w tym mo­men­cie do­staję kop­niaka w ty­łek – sła­bego, ale jed­nak.

Od­wra­cam się i marsz­czę brwi, wi­dząc, że drobna pa­nienka z do­brego domu nie stoi za mną, lecz sie­dzi na ba­rze, z jedną, długą, nagą nogą za­ło­żoną na drugą, za­ta­cza­jąc koła mi­nia­tu­ro­wym szty­le­tem po knyk­ciach swo­jej le­wej dłoni, na­wet na niego nie pa­trząc.

Od­chyla głowę, dłu­gie, je­dwa­bi­ste blond włosy roz­sy­pują się na jej ra­mie­niu i draż­nią skórę na­gich ud. Moja ręka ude­rza jesz­cze raz, a drzwi za mną po­now­nie się za­my­kają.

Od­chyla palce nad kra­wę­dzią baru i unosi wy­mow­nie brwi.

Uważ­nie ją ob­ser­wu­jąc, prze­su­wam się i szybko zer­kam na tylną kie­szeń. Małe srebrne ostrze prze­biło się przez wy­tarty dżins. Wy­ry­wam je i rzu­cam na bok, po czym wy­cią­gam z kie­szeni te­le­fon, który mi, kurwa, ukra­dła, gdy uda­jąc słodką kotkę, ocie­rała się swoim cia­łem o moje na sta­cji ben­zy­no­wej. Tył jest prze­bity, a ze środka wy­staje całe to tech­niczne ba­dzie­wie.

Ja­sne, kurwa. Kiedy go uru­cha­miam, ekran jest czarny.

Świet­nie. Te­raz mu­szę wy­my­ślić, kogo na­ciąć na nowy te­le­fon, i za­szan­ta­żo­wać ja­kie­goś dupka, żeby ob­szedł na­rzu­cone przez pro­du­centa blo­kady, za­nim wła­ści­ciel użyje tej cho­ler­nej apli­ka­cji FindMe.

Mój wzrok pada na blond smar­kulę, która wciąż przy­spa­rza mi wię­cej pracy – jak­bym nie miał wy­star­cza­jąco dużo na gło­wie. Opusz­czam rękę, w któ­rej trzy­mam te­le­fon. Stu­kam nim o udo.

– Ślepy traf.

Uśmie­cha się, od­wra­ca­jąc wzrok, i w mgnie­niu oka nóż w jej le­wej ręce zo­staje prze­rzu­cony do pra­wej, a mój te­le­fon z utkwio­nym w nim ostrzem lą­duje na pod­ło­dze.

Spo­glą­dam na nią, a ona uśmie­cha się pro­mien­nie, jak pie­przona kró­lowa pięk­no­ści. Za­łożę się, że mo­głaby pstryk­nąć pal­cami, a nie­mal każdy padłby na ko­lana.

Śliczna mała pi­ra­nia.

– Je­śli chcia­łaś, że­bym zo­stał, snaj­perko, mo­głaś zwy­czaj­nie po­pro­sić.

– Nie mam w tym wprawy – od­pala.

Roz­glą­dam się po po­koju, od mar­mu­ro­wych drzwi po su­fity, dziwne wzory wy­rzeź­bione wzdłuż nich, pro­wa­dzące do gi­gan­tycz­nych fi­la­rów w każ­dym rogu. Wszystko jest błysz­czące i ku­rew­sko czy­ste. Dro­gie i nie­po­trzebne, jak trzy ży­ran­dole, tu­zin lub wię­cej bu­kie­tów bia­łych i ró­żo­wych róż roz­sta­wio­nych po ca­łej prze­strzeni i krysz­ta­łowe wa­zony, w któ­rych tkwią. Są bez­u­ży­teczne. Mar­no­traw­stwo.

Po­ru­szam głową, ma­jąc ochotę nią po­trzą­snąć.

– Nie, za­łożę się, kurwa, że nie.

– Nie mo­głeś speł­nić mi­ni­mum – żar­tuje.

Moje spoj­rze­nie się wy­ostrza.

Cie­kawy do­bór słów.

– Nie znasz mnie, dziew­czyno. Nie uda­waj, że mnie znasz.

– Mamy je­den stół, który ma pięć krót­kich K, ale to spa­cer z jedną ręką. Wy­graj i idź albo wy­graj i za­graj jesz­cze raz – cią­gnie, wie­rząc, że mówi ję­zy­kiem, któ­rego nie znam lub za któ­rym nie na­dą­żam.

Tak jak mó­wi­łem, dziew­czyna nic o mnie nie wie.

– Po­zwól mi zgad­nąć. – Marsz­czę brwi. – Gra druga to układ dzie­się­ciu K?

Jej oczy lekko się zwę­żają, za­nim ma szansę nad tym za­pa­no­wać.

Nie je­stem tak nie­świa­domy, jak my­śla­łaś, prawda, bo­gata dziew­czyno?

Przy­krywa swoje po­dej­rze­nia dum­nym za­ci­śnię­ciem warg. Wy­gląda, jakby sma­ko­wała coś kwa­śnego.

– Za­bierz ich tam, gdzie chcesz, co?

Przy­glą­damy się so­bie w ci­szy przez dłuż­szą chwilę.

– Dla­czego za­bra­łaś mój te­le­fon?

Chwyta wcze­śniej przy­go­to­wa­nego drinka, pod­nosi go do ust i bie­rze po­wolny łyk.

– Wiesz dla­czego.

– Co cię ob­cho­dzi, że mam twój nu­mer re­je­stra­cyjny?

– Czemu mia­ła­bym ci od­po­wia­dać na to py­ta­nie, skoro zro­bi­łam wszystko, co ko­nieczne, by się upew­nić, że go nie masz? – Roz­chyla i po­now­nie krzy­żuje nogi, tym ra­zem w drugą stronę, uka­zu­jąc na uła­mek se­kundy mały trój­kątny ma­te­riał ukry­wa­jący jej cipkę, i po­chyla się do przodu.

Kiedy nic nie mó­wię, do­daje:

– Tylko ktoś, kto ma coś do ukry­cia, za­dałby so­bie tyle trudu, aby spró­bo­wać od­zy­skać to, co zo­stało skra­dzione.

– I to jest wła­śnie to, prawda?

Za­brała mi te­le­fon, bo sfo­to­gra­fo­wa­łem jej nu­mer re­je­stra­cyjny, ale co ktoś taki jak ona, istota z do­cze­pio­nymi pa­znok­ciami, może wie­dzieć o ukry­wa­niu się lub brud­nych in­te­re­sach? Wnio­sku­jąc po pierw­szym wra­że­niu, ja­kie od­nio­słem na jej te­mat, po­wie­dział­bym, że nic.

Nuci, jej usta drgają, ale spoj­rze­nie się wy­ostrza.

– Jak ci na imię?

– To nie ma zna­cze­nia.

– Ma, je­śli chcesz je mieć na na­grobku.

– Wolę spło­nąć, niż zo­stać po­cho­wa­nym.

– Pa­trz­cie no. – Uśmie­cha się, ob­ra­ca­jąc moje słowa prze­ciwko mnie, gdy wy­ciąga trzeci szty­let, który miała scho­wany pod tył­kiem. Na ślepo wci­ska­jąc ostry czu­bek w środ­kowy pa­lec, ob­raca go drugą ręką. – Ko­lejna rzecz, która nas łą­czy.

Bar­dzo po­woli jej spoj­rze­nie od­rywa się od mo­jego i za­czyna po­dró­żo­wać po mo­jej twa­rzy. Za­trzy­muje się na bliź­nie w po­bliżu le­wego oka, a na­stęp­nie prze­suwa na moje usta, na­brzmiałe i na­pie­ra­jące na pier­ścień w war­dze – je­dyna pa­miątka od skur­wiela, któ­rego zo­sta­wi­łem ca­łego we krwi. Za­ła­twił mnie w ten spo­sób, gdy od­rzu­cił głowę do tyłu w ostat­niej pró­bie uwol­nie­nia się.

Taki wredny ruch. Wie­dział, że ma dług do spła­ce­nia. Po­wi­nien był przy­jąć karę jak męż­czy­zna. Kiedy słu­chasz słów nie­prze­zna­czo­nych dla two­ich uszu, tra­cisz zdol­ność słu­chu. To spra­wie­dliwe.

Ma szczę­ście, że zo­sta­wi­łem go z jed­nym nie­na­ru­szo­nym bę­ben­kiem.

Szcze­rze mó­wiąc, po­szczę­ściło mu się rów­nież, że zo­sta­wi­łem go przy ży­ciu, choć moi sze­fo­wie nie prze­pa­dają za nie­po­trzeb­nym roz­le­wem krwi.

Wąt­pię, żeby ta dziew­czyna zda­wała so­bie z tego sprawę, ale wła­śnie wo­dzi czub­kiem ostrza po li­niach ta­tu­aży wi­docz­nych spod ko­szulki na mo­jej szyi, gdzie te­raz utkwiła spoj­rze­nie w od­cie­niu le­śnej zie­leni. Krew roz­lana pod­czas dzi­siej­szego „sprzą­ta­nia” za­schła na cien­kiej ba­weł­nie, przez co kru­szy się pod do­ty­kiem. Nie mia­łem jed­nak czasu na pie­przoną zmianę gar­de­roby, bo śpie­szy­łem się, by od­zy­skać swój ba­dziewny sprzęt z rąk tej ma­łej zło­dziejki przede mną.

Nie mam wiele, więc nikt nie może mi ni­czego ode­brać. Te­raz pew­nie te­le­fon jest ze­psuty, ale wisi mi to. Do­póki dziew­czyna nie ma z niego po­żytku, nie ob­cho­dzi mnie to. Ni­komu jed­nak nie po­zwolę do­ty­kać mo­jej wła­sno­ści.

– Je­śli te­raz wyj­dziesz, może nie za­wia­do­mię ochrony, by utrud­nić ci ucieczkę – mówi, prze­chy­la­jąc głowę, jakby pró­bo­wała do­strzec, do­kąd pro­wa­dzi łań­cuch wi­szący po mo­jej le­wej stro­nie.

– Nie zdo­łali mnie po­wstrzy­mać przed wej­ściem. Dla­czego są­dzisz, że da­dzą radę mnie zła­pać, gdy będę wy­cho­dził?

Zie­lone oczy na­po­ty­kają moje.

– Jak się tu do­sta­łeś?

Uśmie­cham się po­woli, a ona spo­gląda na mnie.

– Do­wiem się – mówi, po czym do­daje po­śpiesz­nie: – Ochrona może być dziś tro­chę roz­ko­ja­rzona ze względu na wy­da­rze­nie, ale wszystko, co mu­szę zro­bić, to ścią­gnąć na­gra­nia z mo­ni­to­ringu.

Nie wiem, o ja­kim wy­da­rze­niu mówi i dla­czego ja­ka­kol­wiek ochrona mia­łaby się roz­luź­nić, za­miast po­dwoić czuj­ność, ale nie mó­wię tego.

Ki­wam głową, ro­biąc po­wolne kroki w jej kie­runku. Na jej twa­rzy ma­luje się cie­ka­wość.

– Być może, ale wtedy ci fa­ceci, któ­rzy bie­gają wo­kół cie­bie i wy­glą­dają jak banda Ask Je­eves, za­da­wa­liby py­ta­nia, a za­łożę się, że wo­la­ła­byś nie ścią­gać na sie­bie ich uwagi. – Je­stem te­raz tuż przed nią.

Jej pod­bró­dek unosi się mi­mo­wol­nie, a smu­kłość szyi spra­wia, że chciał­bym jej do­tknąć.

– Nie znasz mnie, ru­cha­czu.

– Nie. – Prze­no­szę spoj­rze­nie z jej dłu­gich nóg na ko­ron­kowe pod­wiązki opla­ta­jące jej do­rodne, opa­lone uda i da­lej, na małe za­pię­cia łą­czące cienki ma­te­riał ze strin­gami. – Ale szybko wy­ra­zi­łaś na głos, co o mnie my­ślisz... i te­raz rze­czy­wi­ście od­czu­wam okre­śloną po­trzebę.

Prze­peł­nia ją praw­dziwe za­cie­ka­wie­nie. Lekko prze­suwa nogi. Gdy się od­zywa, w jej gło­sie sły­chać po­żą­da­nie.

– A co czu­jesz, je­śli mogę za­py­tać?

– Po­trzebę spro­sta­nia temu, jak mnie wi­dzisz. – Prze­no­szę wzrok na jej oczy, w samą porę, by być świad­kiem ko­lej­nej mi­mo­wol­nej re­ak­cji.

Ale czy na­prawdę ktoś taki jak ona może być za­szo­ko­wany?

Tam, skąd po­cho­dzę, po­si­łek ro­dem z pię­cio­gwiazd­ko­wej re­stau­ra­cji jest tak rzadki, jak sa­mo­chód, któ­rym dziś je­chała. Kiedy raz go zo­ba­czysz, na pewno nie prze­ka­żesz go na­stęp­nemu dup­kowi, gdy wiesz, że jest w za­sięgu ręki. Na­wet ona po­winna to wie­dzieć.

– Je­steś sza­lony. – Po­trząsa głową.

– Tak. – Zga­dzam się z nią, się­ga­jąc do przodu, by po­ło­żyć dło­nie po obu jej stro­nach, gdy pod­kra­dam się bli­żej. – A ty?

Po­woli zmarszczka na jej czole się po­głę­bia. Pro­stuje się, przy­ci­ska­jąc klatkę pier­siową do mo­jej. Po­zwa­lam jej się nieco od­su­nąć, ale nic nie mówi, więc przy­su­wam się jesz­cze bar­dziej.

– Mu­szę przy­znać, że... – kon­ty­nu­uję – mój ra­dar sza­leń­stwa jest włą­czony, Bar­bie, i jest skie­ro­wany na cie­bie.

Ze­ska­kuje z gło­śnym brzę­kiem. Nosi tak wy­so­kie ob­casy, że do­rów­nuje mi wzro­stem.

– Na­wet cię nie znam.

– Prze­cież po dzi­siej­szym wie­czo­rze już mnie nie zo­ba­czysz, więc ja­kie to ma zna­cze­nie?

– Mó­wisz tak, jak­byś miał wyjść stąd żywy.

– Po­wiem ci coś. – Opusz­czam ręce wzdłuż bo­ków. – Wyjdę stąd dziś wie­czo­rem. Roz­ważę po­wrót.

Z jej gar­dła wy­do­bywa się dwu­znaczny, gar­dłowy chi­chot.

– A dla­czego mia­ła­bym tego chcieć?

– Nie wiem... – Chwy­tam za poły mo­jej skó­rza­nej kurtki, zdej­muję ją jed­nym ru­chem i od­rzu­cam na bok. Na­stępna jest ko­szula. Jej uwaga na­tych­miast prze­nosi się z ta­tu­aży na mo­ich przed­ra­mio­nach na te na klatce pier­sio­wej. Wy­cią­gam rękę i prze­jeż­dżam knyk­ciami po jej ra­mie­niu, za­kry­tym białą ko­szulką z dłu­gim rę­ka­wem. Wciąż drży. – Ty mi po­wiedz.

Jej spoj­rze­nie prze­ska­kuje na moje. Nie­mal wi­dzę try­biki ob­ra­ca­jące się w jej gło­wie, głos na­wo­łu­jący ją, by się wy­co­fała. Aby to za­koń­czyć. Zro­bić to, co wie, że po­winna, być grzeczną dziew­czynką, tak jak wspo­mi­nała, choć oboje wiemy, że nią nie jest. Wie, że po­winna wy­sta­wić mnie za drzwi, lecz waha się... ale tylko przez pie­przoną se­kundę, za­nim w zie­lo­nych oczach po­ja­wia się de­ter­mi­na­cja.

A po­tem rzuca się na mnie, ska­cząc bez żad­nego wy­siłku, a jej dłu­gie nogi owi­jają się wo­kół mo­ich ple­ców, przy pa­sku od spodni. Pod­ciąga się do przodu, wy­gi­na­jąc plecy tak, że jej klatka pier­siowa spo­czywa tuż nad moim tor­sem, a jej usta bła­gają o ugry­zie­nie. Lekko kręci bio­drami, a coś ukry­tego w mo­jej piersi aż dudni w apro­ba­cie.

Jakby tylko cze­kała na tę oka­zję. Jej ję­zyk wy­suwa się, liże mój kol­czyk w war­dze. Na­tych­miast otwie­ram usta, ale ona jest szyb­sza, cofa się przed ugry­zie­niem i po­wo­duje, że moje zęby za­ci­skają się z ostrym brzę­kiem.

– Na wy­pa­dek, gdy­byś to prze­ga­pił – mówi, a jej głos staje się bar­dziej chra­pliwy niż wcze­śniej, gdy na­ra­sta w niej lek­ko­myślny po­pęd – wci­snę­łam ci­chy alarm.

Spo­glą­dam na nią, a ona uśmie­cha się, mó­wiąc:

– Masz pięć mi­nut.

Ude­rza­jąc ko­la­nem w jej ty­łek, pod­rzu­cam ją jesz­cze kilka cen­ty­me­trów i obej­muję mocno spodnią stronę ud.

– Po­trze­buję tylko trzech.

– To ża­ło­sne.

– Nie. – Ob­ra­cam nas, kie­ru­jąc się w stronę szez­longa przed oknem. Opusz­czam się na ko­lana, sa­dza­jąc jej ty­łek na kra­wę­dzi fan­ta­zyj­nego ma­te­riału, któ­rego nie po­tra­fił­bym na­zwać, na­wet gdy­bym pró­bo­wał. – To jest ta­lent. A te­raz za­mknij tę śliczną bu­zię, chyba że nie chcesz, abym cię wy­peł­nił i po­ło­żył te szpilki na mo­ich ra­mio­nach.

Wciąga gwał­towny od­dech. Jej oczy ciem­nieją z po­żą­da­nia, ale jej spoj­rze­nie po­głę­bia się, gdy pró­buje się opa­no­wać, za­cho­wać kon­trolę.

– Taki je­steś apo­dyk­tyczny?

– Na­wet nie masz po­ję­cia.

Wy­daje z sie­bie gło­śny wy­dech, gdy od­pi­nam cały ten ma­te­riał wzdłuż jej ud, a szorst­kie opuszki mo­ich pal­ców mu­skają jej je­dwa­bi­stą skórę. Za­łożę się, że jest przy­zwy­cza­jona do gład­kich, nie­spra­co­wa­nych dłoni. Dłoni, które są wy­pie­lę­gno­wane bal­sa­mami i nie do­ty­kają ni­czego oprócz dłu­go­pi­sów i pa­pieru. Nie­do­świad­czo­nych.

Nie­za­do­wo­lona z mo­jego tempa, zrywa ko­szulę przez głowę, od­sła­nia­jąc sta­nik w tym sa­mym od­cie­niu, co jej opa­lona skóra.

– A za cztery mi­nuty i pięt­na­ście se­kund nikt inny też nie bę­dzie miał.

Wy­do­by­wam z sie­bie szorstki śmiech i od­pi­nam pa­sek, uwal­nia­jąc się z dżin­sów. Za­czyna opusz­czać głowę, ale moja prawa ręka unosi się, ła­piąc mię­dzy palce jej pod­bró­dek, za­nim zdąży zer­k­nąć.

– Nie mo­żesz pa­trzeć.

Marsz­czy brwi.

– Bo­isz się mo­jej oceny?

Przy­cią­gam jej ty­łek do kra­wę­dzi, po czym wyj­muję pre­zer­wa­tywę z port­fela, wkła­dam go z po­wro­tem do kie­szeni i roz­dzie­ram opa­ko­wa­nie zę­bami.

– Ra­czej bła­gać o po­sma­ko­wa­nie. – Trzy­ma­jąc jej pod­bró­dek w uści­sku, na­kła­dam pre­zer­wa­tywę, a na­stęp­nie szar­pię do przodu, przy­ci­ska­jąc czu­bek mo­jego ku­tasa do trój­kąta jej maj­tek. – Ale nie ma na to czasu.

Wy­do­bywa się z niej szy­der­czy śmiech, ale wtedy na­ci­skam moc­niej, a ona sy­czy.

Czuje to, chłodne, gład­kie kręgi, na któ­rych roz­ciąga się guma, wię­żąc je pod spodem. Jej oczy roz­sze­rzają się, mię­śnie szczęki wal­czą o uwol­nie­nie się z mo­jego uści­sku, ale jak po­wie­dzia­łem, nie mam za­miaru po­zwo­lić jej na niego spoj­rzeć.

Może gdyby była grzeczna i nie włą­czyła alarmu, to bym to zro­bił.

Gdyby była grzeczna, nie by­li­by­śmy tu, gdzie je­ste­śmy...

Póź­niej bę­dzie mo­gła do­pro­wa­dzić się do sza­leń­stwa, za­sta­na­wia­jąc się, co do­kład­nie śli­zgało się w jej wnę­trzu.

Się­gam mię­dzy nas i od­su­wam cienki ma­te­riał na bok. Oszu­kuje, szybko prze­su­wa­jąc kciu­kiem w dół, opuszką mu­ska na­piętą główkę mo­jego pe­nisa, za­nim zdążę w pełni od­chy­lić bio­dra. Nie jest jed­nak w sta­nie po­chwy­cić za ża­den z mo­ich pier­cin­gów, a wiem, że wła­śnie na to miała na­dzieję.

Jej buty prze­su­wają się lekko po mo­ich ło­pat­kach, aż spi­cza­ste kolce ob­ca­sów wbi­jają się w prze­strzeń tuż pod moim oboj­czy­kiem. Na pewno zo­stawi ślad i coś mi mówi, że taki był jej za­miar.

Wsu­wam się w nią na kilka cen­ty­me­trów. Wy­gina plecy, a jej złote włosy roz­sy­pują się na ra­mio­nach. Wsu­wam się do końca, wy­ko­nu­jąc po­wolne, so­lidne pchnię­cia, a ona na­piera, ude­rza tył­kiem o mój zwi­sa­jący pa­sek, aby do­pa­so­wać się do mo­jego tempa. Wal­czy o do­mi­na­cję, któ­rej nie zdo­bę­dzie, ale nie po­wiem jej tego i nie ze­psuję za­bawy.

Po­chy­la­jąc się do przodu, na­ci­skam na jej nogi.

– No da­lej, mała zło­dziejko. – Prze­su­wam pal­cami po ze­wnętrz­nej stro­nie jej ud. – Mo­żesz roz­ło­żyć dla mnie nogi.

Na­tych­miast roz­chyla je sze­roko, jej bio­dra uno­szą się, za­pra­sza­jąc mnie głę­biej, pod­czas gdy jej pięty wci­skają się w moją skórę. Ję­czę, prze­su­wa­jąc pal­cami wzdłuż jej ta­lii i w dół, by wbić się w jej ty­łek. Mógł­bym przy­siąc, że je­stem te­raz w jej pie­przo­nym brzu­chu. Je­stem w środku, wbi­jam się w nią raz za ra­zem. Jest wy­peł­niona do mak­si­mum, roz­cią­gnięta tak wspa­niale wo­kół mnie, a kiedy prze­chy­lam swoje bio­dra nieco w lewo, jej plecy od­ry­wają się od me­bli.

– O to cho­dzi – ję­czę, utrzy­mu­jąc swoją po­zy­cję, mój ku­tas ociera się o ściany jej po­chwy, pra­cu­jąc nad jej punk­tem G. I wtedy ta dziew­czyna za­czyna, kurwa, tań­czyć.

Tań­czy wy­pro­sto­wana, z za­mknię­tymi oczami, krę­cąc bio­drami w kółko, uno­sząc ty­łek z sie­dze­nia i scho­dząc w dół rów­nie szybko, krę­cąc się w sza­lo­nym ósem­ko­wym wzo­rze. Nie traci tempa, nie prze­staje na mnie na­pie­rać. Wciąż się po­ru­sza, bio­rąc mo­jego ku­tasa jak mistrz, gdy goni za or­ga­zmem. Do­brze jest ją pie­przyć. Po­winna się sta­rać, po­nie­waż nie ma po­ję­cia, czy ze­chcę spra­wić, by do­szła.

Zro­bię to. Ale nie wie, że od­bę­dzie się to do­piero w ostat­niej se­kun­dzie, kiedy za­cznie się za­sta­na­wiać, czy jej wcze­śniej­sze przy­pusz­cze­nia co do sa­mo­lub­no­ści są praw­dziwe. Nie są.

Nie ma za­bawy, je­śli nie ma w niej ko­biety. Ni­gdy bym jej nie do­tknął, gdy­bym nie wy­czuł, jak bar­dzo mnie pra­gnie. Jaki jest sens pie­przyć się z kimś, kto chce tylko spra­wić, że po­czu­jesz się do­brze, skoro mo­żesz zro­bić to gówno na wła­sną rękę bez ry­zyka?

Praw­dziwa przy­jem­ność po­ja­wia się, gdy po­ka­zu­jesz part­nerce, jak do­brze po­tra­fisz to ro­bić.

Kiedy ona sa­pie, dy­szy i błaga. Kiedy jest na­prawdę za­in­te­re­so­wana.

Moja krew go­tuje się z czy­stej apro­baty na myśl o tym, że za­in­te­re­so­wa­łem sobą taką ko­bietę jak ona.

Co za wi­dok mu­simy te­raz przed­sta­wiać – ona ele­gancka, ładna, roz­ło­żona i bru­das z za­schniętą krwią i sma­rem na dło­niach sto­jący nad nią, opie­ra­jący się o jej ide­al­nie ró­żową cipkę, pod­czas gdy ona tań­czy na moim twar­dym jak skała ku­ta­sie.

Kurwa, chcę z nią po­roz­ma­wiać. Po­wie­dzieć jej, jak do­brze się czuję. Jak cia­sna jest ta cipka, jak jej pod­nie­ce­nie mnie otula, po­zwa­la­jąc mi wejść jesz­cze głę­biej. Chcę jej po­wie­dzieć, że mój ku­tas uwiel­bia jej do­tyk i że po raz pierw­szy od dłuż­szego czasu chcę po­zo­stać za­ko­pany tam, gdzie je­stem, szli­fo­wać moje kol­czyki pod każ­dym ką­tem w jej roz­grza­nym ciele i pa­trzeć, jak, kurwa, miota się pode mną, bła­ga­jąc o wię­cej.

Po­tem chcę rzu­cić ją na ko­lana i pa­trzeć, jak czy­ści mój kol­czyk, skrzy­żo­wane sztangi, czub­kiem swo­jego ró­żo­wego ję­zyka w po­wol­nych, de­li­rycz­nych liź­nię­ciach. Na­stęp­nie upadł­bym obok niej i wziął jej ję­zyk swoim, sma­ku­jąc nas oboje, po czym wró­cił do kroku pierw­szego.

Nic jed­nak nie mó­wię i mogę się za­ło­żyć, że ta dziew­czyna nie liże jak słod­kie ma­leń­stwo.

Nie, ta ugry­zie jak ty­grys. Do krwi, i po­wie, że to twoja wina.

Może na­wet cię za to uka­rze.

Ko­bieta w moim ty­pie... a jed­nak jest do­kład­nie od­wrot­nie.

Chwy­tam jej pięty i opusz­czam je na boki, aby móc po­dejść bli­żej. Moja dłoń wę­druje w górę jej brzu­cha, na­ci­ska­jąc na twardy punkt mię­dzy że­brami, prze­su­wa­jąc się po jej pier­siach, aż moje dłu­gie palce do­cie­rają do ma­gnesu, który je wzywa. Mój ję­zyk prze­suwa się po dol­nej war­dze, gdy za­ci­skam palce wo­kół jej gar­dła, ba­da­jąc kształt pod moją dło­nią.

I wiesz co? Ide­alny, kurwa, kształt.

Bo­gata dziew­czyna sa­pie. Ma otwarte usta, a jej ciało unosi się z po­duszki, jak­bym przy­cią­gał ją do sie­bie siłą umy­słu.

Dłu­gie, je­dwa­bi­ste włosy spo­ty­kają się z moją śli­ską, spo­coną skórą, a ja spusz­czam wzrok na miej­sce, w któ­rym mój ku­tas wsuwa się i wy­suwa z niej, co­raz szyb­ciej i szyb­ciej, a ona wciąż tań­czy. Dziew­czyna do­sko­nale kon­tro­luje swój rytm, po­ru­sza­jąc cia­łem tak, jak lubi. Tak jak mó­wi­łem, do­brze dla niej.

Mnie też jest cho­ler­nie przy­jem­nie.

– Je­śli za­mie­rzasz mnie pod­du­sić... – Jej de­li­katne palce za­krzy­wiają się wo­kół mo­ich, oczy są o dwa od­cie­nie ciem­niej­sze niż wcze­śniej, jak mech w świe­tle księ­życa. – Zrób to. Wiem, że tego chcesz.

– Chcę zo­ba­czyć wgnie­ce­nia mo­ich pier­ścieni na two­jej skó­rze.

– Tak się tylko draż­nisz.

– Hmm. – Wcią­gam kol­czyk mię­dzy zęby, a moja dłoń za­ci­ska się moc­niej wo­kół jej gar­dła. Roz­chyla usta i chwilę póź­niej słodko się uśmie­cha. Jej dło­nie spo­czy­wają przy bo­kach, a oczy za­my­kają się, jakby była pod­da­wana pie­przo­nemu ma­sa­żowi, a nie so­lid­nemu ru­cha­niu w cipkę.

Po­doba mi się to, że nie wsty­dzi się tego, co lubi. Jest na haju i to ja ją do tego do­pro­wa­dzi­łem.

Pod­no­szę się na nogi, po­chy­la­jąc się nad nią, trzy­ma­jąc ją w po­ło­wie za­wie­szoną w po­wie­trzu, i na­daję moim bio­drom lep­szy kąt, aby to za­koń­czyć.

– Nogi w górę, ko­lana po bo­kach, ład­nie i ku­rew­sko wy­soko – war­czę, za­my­ka­jąc oczy, gdy jesz­cze bar­dziej się w nią za­głę­biam. – Cipka jest do­bra, cu­downa. – Te słowa mu­siały zo­stać wy­po­wie­dziane. – Mo­kra i cia­sna.

– I uparta.

Sły­sząc to nie­ocze­ki­wane, wy­po­wie­dziane lekko ka­pry­śnym to­nem stwier­dze­nie, czuję, jak wy­do­bywa się ze mnie zdu­szony śmiech. Opusz­czam głowę, aby po­sma­ko­wać brzo­skwi­nio­wego sutka, który po­trze­buje uwagi. Przy­ci­skam chłodny me­tal mo­jego kol­czyka do na­pię­tej skóry, a ona owija się moc­niej wo­kół mnie.

– Tak jak po­winno być – mru­czę do niej. Chwy­ta­jąc ją zę­bami, liżę wzdłuż jej piersi, mi­jam uchwyt na jej szyi i za­my­kam usta na gór­nej czę­ści gar­dła, tuż po­ni­żej li­nii szczęki. – Mu­sisz za­ro­bić na swój or­gazm, prawda?

– To męż­czyźni po­winni być od za­ra­bia­nia, co nie? – drwi.

Za­nu­rzam wtedy bio­dra, na­ci­ska­jąc nieco w lewo, a ona ję­czy, gło­śno i in­ten­syw­nie.

Ro­bię to po­now­nie, jej ra­miona się ugi­nają, a łok­cie opa­dają na po­duszkę.

Ro­bię to po raz trzeci, ale kiedy je­stem już cały w środku, ocie­ram się o nią, wy­su­wa­jąc mo­jego ku­tasa, aby po­głę­bić przy­jem­ność, jaką za­pew­nia pier­cing ma­gic cross, jed­no­cze­śnie wy­wie­ra­jąc na­cisk na jej łech­taczkę. Czas ucieka, więc wra­cam do jej punktu G, ude­rzam w niego głę­bo­kimi, po­wta­rza­ją­cymi się pchnię­ciami, nie wy­su­wa­jąc się na­wet o cen­ty­metr, prąc na­przód przy każ­dym mi­ni­mal­nym ru­chu.

Staje się nie­moż­li­wie cia­śniej­sza, du­sząc mo­jego ku­tasa, a moje uda za­czy­nają pło­nąć, mię­śnie na­pi­nają się, cie­pło wi­ruje w moim wnę­trzu.

Kurwa, tak. Na­prawdę za­pra­co­wa­łem na mój or­gazm.

Dziew­czyna do­cho­dzi, i to gło­śno.

Jest bez­wstydna. Gdy pa­trzę na jej nie­na­ganną twarz, czuję, jak nie­bez­pieczne pra­gnie­nie go­tuje się pod moją skórą, a przy­śpie­szony puls ude­rza w moje skro­nie, moją szyję, na­wet w moje pie­przone opuszki pal­ców, pod­czas gdy dia­beł szep­cze mi do ucha: „moja”. To nie­bez­pieczne kłam­stwo, ta­kie, które nie zważa na nic.

Ale nie mogę od­wró­cić wzroku. Moje spoj­rze­nie jest przy­kle­jone do jej, gdy przy­jem­ność prze­szywa mnie na wskroś, ale po­wstrzy­muję się, za­ci­ska­jąc zęby, gdy wbi­jam się w nią. Sta­ram się po­cze­kać, aż jej ścianki zwol­nią swój śmier­telny uścisk i się roz­luź­nią, ale ona za­czyna do­cho­dzić po raz drugi.

Co­fam bio­dra, ję­cząc, gdy moje dło­nie za­stę­pują jej cipkę na moim ku­ta­sie. Ję­czy z po­wodu straty. Sły­sząc, jak war­czy z głębi gar­dła, śmieję się szorstko. Pa­trząc na jej ocie­ka­jący śro­dek, od­ry­wam pre­zer­wa­tywę od skóry, a mój ku­tas pęcz­nieje gniew­nie po uwol­nie­niu. Prze­su­wam dło­nią raz, dwa razy i sperma try­ska, go­rąca i gę­sta, ścieka po jej łech­taczce, roz­grze­wa­jąc wraż­liwy gu­zek i spra­wia­jąc, że całe jej ciało drga.

Chcę zo­stać i pa­trzeć, po­cie­rać główką pe­nisa o jej łech­taczkę, a po­tem to, co wy­pływa z jej dziurki, we­pchnąć z po­wro­tem do środka, wy­cią­ga­jąc z na­szych ciał każdą ostat­nią odro­binę na­pię­cia.

Po­zwo­lić jej dojść po­now­nie.

Ale tego nie ro­bię.

Staję i wsu­wam się z po­wro­tem w dżinsy. Za­pi­nam pa­sek i po­chy­lam się do przodu, zry­wa­jąc wią­za­nie z gru­bych, złoto-bia­łych za­słon chro­nią­cych okno.

Jedna z jej po­wiek się otwiera, po­tem druga, po­woli. Wła­śnie po tym można roz­po­znać do­brze ze­rżniętą ko­bietę.

– Za­spo­ko­jona?

Uśmie­cha się ko­kie­te­ryj­nie, wzru­sza­jąc ra­mio­nami i prze­cią­ga­jąc się.

– Będę, gdy cię zła­pią i będę mo­gła tor­tu­ro­wać cię, by wy­do­być od­po­wie­dzi.

– Jaki ro­dzaj tor­tur masz na my­śli?

Wi­dzę, że ma ochotę uśmiech­nąć się sze­rzej, ale się po­wstrzy­muje.

– Py­ta­nie. – Robi prze­rwę na od­dech, który wciąż jest ciężki. – Po co po­lo­wać, je­śli nie po to, by za­bić?

Nie musi tego mó­wić. Wiem, że ma na my­śli tego głu­piego skur­wiela, któ­rego prze­to­czy­li­śmy przez wzgó­rze.

Ładna, mała, uprzy­wi­le­jo­wana dziew­czyna, która pod­je­chała do męż­czy­zny po­chy­la­ją­cego się nad nie­przy­tom­nym, po­winna była uciec z krzy­kiem na taki wi­dok, a jed­nak je­ste­śmy tu­taj.

– Cza­sami sztuczki są le­piej ro­zu­miane, gdy robi je klaun.

– Ale klaun ma wiele twa­rzy, więc kto wie, czy ten nie ukryje się w cie­niu?

– Może się cho­wać, ile chce, usły­szę, jak nad­cho­dzi. On, z dru­giej strony, gówno usły­szy.

Wzdłuż jej czoła two­rzą się małe zmarszczki, które wy­gła­dzają się, gdy za­czyna ro­zu­mieć.

– Jego bę­benki.

Nie po­twier­dzam ani nie za­prze­czam, a po­nie­waż moja pod­świa­do­mość coś knuje, wci­skam ko­lano w miej­sce obok jej na­sy­co­nego ciała, chwy­ta­jąc ją za pod­bró­dek, aby przy­cią­gnąć jej wzrok do mo­jego.

– Trzy­maj blond Ja­mesa Bonda z dala od swo­jego łóżka.

Za­sko­cze­nie prze­szywa ją na wskroś. Nie wiem, czy to z po­wodu mo­ich słów, czy po pro­stu przy­po­mnie­nia so­bie, że by­łem w po­miesz­cze­niu, kiedy on też tu był. Nie ob­cho­dzi mnie to.

Unosi jedną brew.

– Skąd byś wie­dział, gdy­bym to zro­biła?

Prze­su­wa­jąc knyk­ciami wzdłuż jej piersi, prze­no­szę wzrok z po­wro­tem na nią.

– Pieprz się, to się do­wiesz.

Wy­daje z sie­bie po­gar­dliwy dźwięk, a ja prze­su­wam ję­zy­kiem po dol­nej war­dze.