Fizyka Równa Śmierci - Jan Woźniak - ebook

Fizyka Równa Śmierci ebook

Jan Woźniak

4,0

Opis

W świecie dwóch rodów rdzeń poszerzający zdolności człowieka jest najcenniejszym darem. W zamierzchłych czasach rodzeństwo Roomouerów stało się legendą, gdy zdobyło nieosiągalny stuprocentowy rdzeń i przejęło kontrolę nad rodem „F”izyków. Jednak zdrada jednego z braci znanego jako Bezwładny obaliła ich imperium, a on sam zniknął w mrocznym cieniu.

 

Tysiąc lat później świat staje na krawędzi przemiany, gdy pewien młodzieniec zostaje obdarowany niezwykłym stuprocentowym rdzeniem – darem, który miał być zarezerwowany tylko dla króla „F”izyków. Jednocześnie Bezwładny wychodzi z ukrycia, gotów zdobyć władzę raz jeszcze. Ale nie jest sam – pozostałe rodzeństwo, nawet martwe, zastawiło przed śmiercią na niego pułapki.

 

W tej epickiej opowieści o mocy, zdradzie i przetrwaniu ścierają się całe pokolenia, a losy obu rodów spoczywają w rękach młodego bohatera. Z każdym dniem walki każdy zaczyna wątpić w słuszność swojej idei. Czy nowy dziedzic jest kluczem do przyszłości, czy może stać się narzędziem zagłady? Rozpoczyna się walka, w której intrygi, tajemnice i potęga rdzeni kształtują losy wszystkich ludzi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 630

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Jan Woźniak, 2023

 

Projekt okładki: Dawid Duszka

Ilustracje na okładce: © Dawid Duszka

Redakcja: Anna Kielan

Korekta: ERATO

e-book: JENA

 

ISBN 978-83-68032-00-0

 

Wydawca

tel. 512 087 075

e-mail: [email protected]

www.bookedit.pl

facebook.pl/BookEditpl

instagram.com/bookedit.pl

 

Niniejsza książka jest objęta ochroną prawa autorskiego. Całość ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.

Z dedykacją dla Versage, którą uwielbiałaby nawet Magdalena Amare

Na końcu książki znajduje się aneks słów wyjaśniający znaczenie niektórych z nich.

Była to naprawdę mroczna noc, pełna tajemniczości. Lekki wiatr sprawiał, że tu i ówdzie słychać było szum liści, a także szelest ściółki leśnej. O tej porze zwierzęta zazwyczaj kryją się w lesie, jedna tylko sarna nie spała w swoim legowisku. Dostrzegła postać w białym kaftanie z kapturem i takiej samej pelerynie i za nią ruszyła. Cała postać lśniła w odbijanych, padających na nią promieniach księżyca. To był dość wysoki osobnik, nie widać było jednak jego twarzy. Nocą las człowieka przeważnie przeraża i rzadko do niego wchodzi ktokolwiek bez ochrony, więc było to osobliwe zjawisko. Zwierzę szybko pomknęło za postacią, gdy tylko ta zniknęła mu z pola widzenia.

Sarna i „biała” postać znajdowali się w samym środku lasu. Co jakiś czas osobnik na leśnej dróżce odwracał się, nieraz zaklął, kiedy się przewrócił lub potknął. W ten sposób sarna zorientowała się, że osoba, za którą podąża, to dorosły mężczyzna – oczywiście tego nie rozumiała.

Nagle sarna się zatrzymała. Ujrzała bowiem coś, czego się nie spodziewała. Dotychczas żaden człowiek nie zboczył w lesie ze ścieżki o tak późnej porze, w dodatku kompletnie bezbronny człowiek. Niepewnym krokiem ruszyła za nim. Po pięciu minutach marszu stanęła obok wielkiego dębu, a dziesięć metrów od niej „biała” postać także przystanęła. Wtedy coś błysnęło, a raczej oświetliło teren wokół tajemniczego gościa. Sarna przyglądała się, wystawiając oczy zza dębu rosnącego w pobliżu. Była świadkiem niesamowitej sceny.

Mężczyzna w białym ubraniu unosił w ręku biały długopis i patrzył wprost na innego człowieka, który najwyraźniej wbrew swej woli wisiał nieco nad ziemią przytrzymywany za dolne i górne kończyny gałęziami drzew.

Sarna nigdy nie widziała, by gałęzie drzew w taki dziwny sposób oplatały człowieka, a nawet by tak się wygięły wbrew prawu przyrody i – co ważne – fizyki. Gdy w końcu dostrzegła twarz wiszącego, stwierdziła, że dość obficie krwawi, a jego twarz przybrała gorzki uśmiech. Człowiek był w średnim wieku, miał krótkie, czarne jak smoła włosy, niebieskie oczy, które pobłyskiwały w świetle księżyca. W końcu „biały” mężczyzna przemówił do wiszącego:

– Wróciłem, mój drrrrogi. Wróciłem – zachichotał. – Mam nadzieję, że przemyślałeś sobie całą sprawę. Mam rację?

Wiszący człowiek nie odpowiedział. Zaczął się śmiać, a po paru minutach przemówił oziębłym głosem:

– Chyba nie jesteś aż tak głupi, by sądzić, że pozwolę zabić moją rodzinę, ty, kretynie!?

Na te słowa „biała” postać nie odpowiedziała. Jedynie uniosła długopis na wysokość twarzy. Następnie zaśmiała się tak głośno, że sarna na chwilę schowała się za gruby dąb, przy którym stała. Tajemnicza postać energicznie machnęła długopisem na linii swojego wzroku od lewej do prawej strony, a głowa więźnia poruszyła się tak samo.

– Johnie, wiesz, że możesz umrzeć szybko albo zamęczę cię na śmierć – krzyczał osobnik z długopisem.

– Chyba jednak nie zauważyłeś – zaczął ów John, prawie się śmiejąc. – Sądzisz, że jak potraktujesz mnie, jak to mówią „f”izycy, z liścia, to okażę skruchę? Myślisz, że naprawdę mogę zdradzić swoją rodzinę, że pozwolę byś zabił mojego syna i moją najukochańszą żonę!

– Oj… Nie powinieneś tego mówić, podły człowieku – odrzekł tajemniczy mężczyzna. – Dobrze wiesz, że to MÓJ syn oraz że twoja żona to podła zdrajczyni rodu „F”izyków!

– Wmawiaj sobie, idioto, te brednie, to szybciej cię znajdą. Już czekam, by spojrzeć z góry, jak giniesz w największych męczarniach za swoje zbrodnie i skradzione rdzenie.

„Biały” mężczyzna podbiegł do Johna i chwycił go mocno drugą ręką.

– Ha! – westchnął. – Policzę do dziesięciu… Zobaczymy, jak ci się spodoba, Johnieee – powiedział i przeciągnął jego imię na znak drwiny. – Raz… To znaczy jedeeen… dwa… trzy…

John robił się coraz bardziej fioletowy na twarzy, jakby zaczęło brakować mu powietrza, jakby się dusił z braku tlenu.

– Już nie tak wesoło, co?! – ryknął mężczyzna, odsuwając rękę od Johna, który z trudem łapał dech. – Ojojoj… Czyżbyś zmarkotniał? Zapytam jeszcze raz i radzę ci udzielić poprawnej odpowiedzi. Inaczej pamiętaj o tym, że twoją żonę, tak czy owak, spotka ten sam los, co ciebie. Pomagając mi, oszczędzasz jej bólu. Każde twoje kłamstwo utwierdza mnie w przekonaniu o tym, że naprawdę muszę jej się odwdzięczyć za ZDRADĘ naszego rodu!

– No dobrze, już dobrze… Przybliż się – westchnął John. – Nie chcę, żeby ktoś usłyszał…

– Czy ty jesteś kompletnym idiotą?! Jesteśmy w środku lasu trzydziestego pierwszego sierpnia nocą! Niby kto miałby tutaj być?! – warknął tajemniczy mężczyzna, lecz mimo że uznał to za kompletnie bezsensowne, przybliżył się do Johna, z wdziękiem stąpając po liściach leżących na ziemi. Kiedy stanął twarzą w twarz z Johnem szepnął: – Więc? Co takiego mi powiesz?

John nabrał powietrza do ust, po czym splunął w twarz „białego” mężczyzny. Ten szybko odsunął się i otarł lico swoim lśniąco białym ubraniem. John roześmiał się na cały głos:

– Naprawdę wierzyłeś, że powiem ci…

Sarna całą sytuację obserwowała – jak uznała w myślach – z bezpiecznej odległości i z szeroko otwartym pyszczkiem. Gdy John kpił z naiwności „białej” postaci, zauważyła, że miał wycelowany w siebie długopis. Drugi mężczyzna oddalał go od twarzy Johna z szyderczym uśmiechem, aż tamten poczuł, jak żołądek pulsuje ciepłem i zwymiotował to, co miał w środku.

– Wzruszające… Naprawdę wzruszające… – zachichotał tajemniczy człowiek. – Nie pozostawiasz mi wyboru, mój drogi. Dość czasu straciłem, by cię tu przytaszczyć, nawet wykorzystując powszechne zdolności „F”izyka… Aaa… Tak… Zapomniałem. Ciebie z tego rodu wyrzucono! Tak samo jak twoją nadętą, parszywą, zdradliwą i nieobliczalną żonę!

John chciał mu przerwać, lecz ten znów za pomocą długopisu „spoliczkował” go i ciągnął dalej nie ukrywając złości:

– Wiedz, że zapisałeś jednak, jak ty to mówisz, SWOJEGO syna do liceum, w którym to ja uczę fizyki, więc kiedy pozbędę się jego rodziców, wtedy zaopiekuję się nim. Przekażę mu swoją wiedzę! Zawładnę jego umysłem za pomocą rdzenia! MOJEGO rdzenia, Johnie! Stuprocentowego, a wiesz, co to oznacza? – Zerknął prosto w twarz wiszącego człowieka, który dopiero teraz spojrzał mu prosto w oczy.

– Nie! Nie możesz! Nieeeee! – wykrzyknął John z całych sił.

– Tak ci się tylko wydaje? – uśmiechnął się do niego „biały” mężczyzna. – Przecież to MÓJ syn. Pamiętaj o tym.

– Jesteś wariatem! Moja żona nie pozwoli na to, by NASZ syn cię poznał!

– Ooo… Dobrze – westchnął. – Ale ona już jutro będzie martwa. Będę śledził Cluziva do domu, a potem jakoś ją z niego wywabię. Może nie będzie cierpiała zbyt długo, choć wciąż pamiętam o tym, co mi zrobiła. Wracając do Cluziva… Dam mu rdzeń, dzięki któremu posiądzie wiedzę „F”izyczną, tą prawdziwą. Przekażę mu swoje umiejętności, a wtedy zajrzy do niego Komisja Uczniowska naszego rodu. Zabiorą go, bo będzie posiadał „umiejętności”. Dobrze wiesz, co to oznacza. Wróci tam! Wróci tam, skąd przybyliście. Wykorzystam go, by zabił mojego brata i będę chciał, by odwdzięczył mi się za pomoc, której udzieliłem mu po waszej śmierci.

– O tak. Już widzę, jak słucha, że ma zabić, jak na razie, najlepszego „F”izyka naszego rodu – zaśmiał się John.

– Zamilcz! Jakiego NASZEGO, chciałeś chyba powiedzieć TWOJEGO! To znaczy MOJEGO! Tylko ja jestem „F”izykiem. Ty i twoja niewdzięczna żona jesteście „f”izykami od piętnastu lat. Chyba pamiętasz, jak porzuciła wszystkie marzenia, by zostać z tobą… – Zrobił minę, jakby się brzydził tego, co powiedział. – Odeszła z mojego rodu dla ciebie. A ty nie chcesz ulżyć jej cierpieniom przed śmiercią, dlatego wykończę ją dopiero po rozpoczęciu roku szkolnego. Ale nie martw się, postaram się, by też umarła tutaj.

– Jak śmiesz mi to mówić. Zabij mnie!

– Czy mi się wydaje, czy właśnie słynny John, były „F”izyk, a obecnie „f”izyk, błaga o litość?!

– Nie dałbym ci tej satysfakcji – uśmiechnął się John.

Wtedy „biała” postać uniosła swój biały długopis i z pełnym opanowaniem i wdziękiem skierowała go na Johna.

– Chyba nie chcesz, bym umarł z bezwładności, co? – dodał szybko, wisząc, gdy tylko ujrzał długopis skierowany w swoją stronę. – Czy nie zasłużyłem według ciebie na tortury?

– Och, uwierz mi, że ta bezwładność zada ci dosyć cierpienia. Czy wiesz, co czuje się po tym, co zaraz nastąpi?

– Słyszałem, że przenika cię straszliwy ból, a cała wiedza „f”izyczna – tutaj odchrząknął – przepraszam „F”izyczna, jest z ciebie wysysana, rozdzierając twój umysł i powodując cierpienie prowadzące do męczeńskiej śmierci.

– O tak! To prawda. Dodam tylko, że z ciebie nie będę miał żadnego pożytku, jak słusznie zauważyłeś. Zostałeś pozbawiony wiedzy „F”izycznej. – Nie zważając na nic, skierował swój długopis prosto w Johna. Zamknął na chwilę oczy i się zamyślił.

– Próbujesz się skupić, czy jak?! – zakpił John. – No dalej, robiłeś to już tyle razy, że chyba nie masz z tym problemu. Obaj wiemy, że zabiłeś prawie całe swoje rodzeństwo.

W końcu nie wiadomo, czy zamierzenie, czy ze złości, „biała” postać wydusiła z siebie ochrypłym, lecz bardzo donośnym głosem:

– INERCJA!

Słowo to rozniosło się donośnym echem po całej okolicy. Jedna mała kropka uleciała z długopisu mężczyzny. To w nią wpatrywała się sarna, tak nią zaciekawiona, że bez względu na to, co sobie myślała, podeszła blisko Johna, czekając, aż owa kropka spadnie na ziemię, by ją zjeść. Tak się jednak nie stało. Kropka w dość wolnym tempie poszybowała ku Johnowi. Ten natomiast zaczął mówić do „białego” mężczyzny spokojnym tonem:

– Myślisz, że MÓJ syn nabierze się na twoją sztuczkę. Ależ jesteś naiwny. Twój brat wszystko wyczuje. Zobaczysz, że odkryje w nim rdzeń. Nie pomoże ci odzyskać władzy. Jesteś nikim. Rozumiesz?! NIKIM! Boisz się mu spojrzeć w oczy. Potrzebujesz wykorzystać dziecko do…

W tej chwili kropka opadła na jego nos, pozbawiając go życia. Gdy zniknęła, sarna zdała sobie sprawę, że stoi zaledwie trzy metry od człowieka. W popłochu zaczęła uciekać w głąb lasu. „Biały” mężczyzna jednak nie dał za wygraną.

– Wybacz mi, stworzenie, ale żadnych świadków! Nie mogę ryzykować – krzyknął jakby z lęku: – Inercja!

Kropka poszybowała ku uciekającej sarnie z prędkością światła. Ta upadła na ziemię pozbawiona jakiegokolwiek odruchu.

Tajemniczy mężczyzna zbliżył się do ciała Johna, które nadal wisiało nieco nad ziemią, a jego kończyny były „trzymane” przez gałęzie. Dotknął jego klatki piersiowej, a wtedy gałęzie puściły ciało. „Biała” postać pochyliła się nad nim i jakby wyszeptała do martwego już mężczyzny:

– Teraz wiesz, jak czuje się ktoś, kto nie zaznał dobroci drugiego człowieka, a raczej jej odwzajemnienia. Powiedziałbym nawet, że nie zaznał miłości ukochanej osoby. Jesteś martwy, więc nic nie czujesz, tak jak twoja podła żona do mnie. Po tylu latach przyszedł dzień, kiedy to MÓJ syn wróci potężny do rodu „F”izyków i doprowadzi do wielu zamieszek. Zazna miłości. Jestem tego pewien, lecz mam nadzieję, że zostanie potraktowany z godnością i dobrocią serca drugiego człowieka. Wybacz, Johnie, ale nie mogłem cierpieć wiecznie. Do zobaczenia za ileś tam lat – uśmiechnął się i rozejrzał wokoło.

Było ciemno. Las dawał o sobie znaki. Wszędzie słychać było odgłosy wiatru, który rozwiewał liście i nie tylko…

Cluziv otworzył oczy. Od razu wyjrzał przez okno. Był ciepły, wciąż jeszcze letni dzień. Do jego uszu dochodził słodki śpiew ptaków. Przeciągnął się energicznie, ubrał się i podekscytowany pierwszym dniem w nowej szkole zbiegł na dół na śniadanie. Zauważył mamę, Joannę, która szykowała posiłek.

– W co ty się ubrałeś? – zapytała z uśmiechem na twarzy Joanna, jak tylko go zobaczyła. – Przebierz się natychmiast. Masz piętnaście lat, nie możesz iść na rozpoczęcie roku w takich ciuchach.

Cluziv przytaknął głową.

– Ubierz się w tamte rzeczy – powiedziała Joanna i wskazała leżące na fotelu ubranie. – Migiem!

Piętnastolatek nie zamierzał się sprzeciwiać. Podszedł do fotela i przebrał się w strój galowy. Odwrócił się i spojrzał na matkę, a ta na niego. Miała jak zwykle długie blond włosy, a jej twarz promieniowała matczynym dobrem. Jej niebieskie, jak niebo owego dnia, oczy utkwiły w jednym punkcie.

– Oooo… – westchnęła kobieta. – Jesteś już taki duży i taki przystojny w tym garniturze. Tata na pewno byłby z ciebie dumny, gdyby cię widział.

– Tata wróci dzisiaj po południu, prawda? – zapytał niepewnie Cluziv. – Z delegacji? Tak mówiłaś?

– Co? Aa… Tak… Tak mówiłam. – Można było dostrzec, że kobieta była zamyślona i trochę nieobecna. – To znaczy tak, tak… Wróci po południu. Co prawda to dłuższy wyjazd, a i przeciągnąć się może. Dobrze o tym wiesz, synku. No, a teraz, proszę, jedz. Smacznego. – Położyła na stole talerz z nieco przypalonymi tostami.

Chłopiec jadł w ciszy, a kiedy skończył, wstał i odłożył brudny talerzyk do zmywarki. Joanna odwróciła się i powiedziała nad wyraz czule:

– Teraz umyj zęby i pędź do szkoły. Niedobrze by było, gdybyś już na rozpoczęcie roku szkolnego się spóźnił.

Piętnastolatek pośpiesznie wykonał polecenie. Poszedł do łazienki, a kiedy wyszedł po kilku minutach, matka już czekała przy drzwiach wyjściowych. Chłopiec ledwie wyszedł z domu, gdy ta zawołała go pośpiesznie, przytuliła z całej siły i powiedziała lekko drżącym głosem:

– Pamiętaj, że niezależnie od tego, co się wydarzy, twoja mama i tata będą przy tobie.

Cluziv tylko spojrzał na nią i odrzekł z uśmiechem.

– Wiem, mamo. Mogę już iść?

– Tak, możesz – powiedziała Joanna, wypuszczając go z matczynych ramion.

Cluziv wyruszył do liceum, do którego miał uczęszczać. Nie przepadał za gimnazjum i miał nadzieję, że w szkole średniej znajdzie kogoś, z kim będzie dzielił swoje zainteresowania. Wiatr wiał mu prosto w twarz i jego krótkie, czarne jak smoła włosy wprawiał w lekkie drganie. Jego twarz była blada, nie wiadomo, czy z niecierpliwości, czy z zaniepokojenia, które udzieliło mu się od matki.

Przed budynkiem liceum czuł podekscytowanie na tyle duże, że przystanął i patrzył na szkołę przez dobrą chwilę. Wewnątrz okazało się, że główny korytarz był bardzo zatłoczony. Wszędzie słychać było głośny gwar uczniów zmierzających na salę gimnastyczną. Pośrodku sali stała nieco starsza kobieta, która uniesionymi rękami dawała znak, że czas się uciszyć. Po czym zaczęła swą nudną dla wszystkich i niezwykle długą opowieść o tym, co się rozpoczyna w dzisiejszym dniu. Jakie zasady obowiązują od tego roku. Cluziv nie słuchał jej, patrzył w ziemię i rozmyślał o tym, co mogły oznaczać słowa matki. Dopiero teraz wydały mu się bardzo dziwne. Nigdy nie mówiła wprost o tym, że go niezwykle kochają. Nagle do jego uszu dobiegł szept dwóch chłopaków, stojących i podpierających ścianę tuż obok:

– Patrz! Zawsze w białym garniturze i białych spodniach. Biały krawat i w ogóle.

– On jest chyba nienormalny. Trzeci rok go widzimy w tej szkole, a on codziennie w tym białym stroju. Przecież można oszaleć. – Obaj zaśmiali się pod nosem.

Cluziv uniósł wzrok znad podłogi i ujrzał jak starsza kobieta, zapewne dyrektorka, prezentuje grono pedagogiczne. Mężczyzna w białym garniturze i takich samych spodniach siedział już na krześle i zerkał na nią.

Po niezwykle długiej dla Cluziva godzinie wszyscy mogli rozejść się do sal. Chłopiec dopiero teraz zrozumiał, że nie słuchał i nie wie, kto jest jego wychowawcą. Na korytarzu szturchnął jednego chłopaka i nie owijając w bawełnę, zapytał, kto jest wychowawcą 1c – tyle akurat wiedział. To była klasa o profilu matematyczno-fizycznym, do niej składał papiery. Chłopak wskazał mu nauczyciela idącego parę metrów przed nimi. Wyraźnie wyższego od innych. Był to człowiek w białym stroju.

Więc to on jest jego wychowawcą? Czy nie jest zbyt dziwny? – myślał po drodze na drugie piętro Cluziv.

– Cluziv Rachmond – przedstawił się chłopakowi, który wcześniej udzielił mu informacji na temat wychowawcy.

– Jestem Henryk. Też pierwsza c. Witam w klubie!

Obaj weszli do sali nr 310 i usiedli w ostatniej ławce w rzędzie od okna. Cluziv Rachmond rozglądał się po sali.

– Witam wszystkich w nowym roku szkolnym i pierwszym roku w liceum – zaczął swą przemowę wychowawca. – Nazywam się Erick Klingelfein i miło mi was powitać. Przez najbliższe trzy lata stanowić będziemy, nawiasem mówiąc, pewną rodzinę. Myślę, że każdy wniesie coś od siebie do tej klasy. Za chwilę rozdam plan lekcji i je omówimy – powiedział, po czym rozdał karteczki i kontynuował: – Wybraliście profil politechniczny. Wasze główne przedmioty to matematyka i fizyka oraz angielski. Łatwe do zapamiętania, prawda?

Cluziv i Henryk wymienili spojrzenia.

– Matematyki będzie was uczyła pani dyrektor, którą poznaliście na sali gimnastycznej. Język angielski poprowadzi pani Dorota Diuck, a fizykę ja! – Po klasie rozszedł się szmer szeptów, lecz Klingelfein ciągnął dalej: – To już wszystko. Macie godzinę na zwiedzanie szkoły, a także na zaznajomienie się ze sobą. To co… Ruszajcie! – wykrzyknął wychowawca, wskazując drzwi.

Cluziv i Henryk pozostali jednak na miejscach, czekając, aż tłum wyjdzie z sali, by nie tłoczyć się z innymi – rozumieli się bez słów. W końcu, gdy w sali zostali tylko oni i wychowawca, ruszyli do drzwi, lecz Erick powiedział nagle:

– Cluziv!

Chłopiec jak na komendę odwrócił się w jego stronę.

– Cluziv! – powtórzył nauczyciel. – Możesz na chwilę zostać? Chciałbym z tobą porozmawiać. A ty, chłopcze, zostaw nas samych, proszę – zwrócił się do Henryka.

Henryk posłusznie wyszedł na korytarz i zamknął za sobą drzwi. Cluziv spojrzał prosto w twarz Klingelfeina. Jego oczy lśniły czymś w rodzaju podniecenia i ekscytacji. Przynajmniej tak wydawało się młodemu chłopakowi.

– Tak, proszę pana? – zapytał nieco przerażony tym spotkaniem.

Klingelfein jednak utkwił w nim swój wzrok. Dopiero po chwili milczenia zaczął spokojnym, wyrafinowanym głosem:

– Czy twoim ojcem jest John Rachmond, a matką – tutaj jakby coś utknęło mu w gardle – Joanna Rachmond?

– Tak, psze pana – wyjąkał Cluziv dość nieśmiałym tonem. – Czy coś się stało? – Chłopiec poczuł przerażenie, gdy przypomniały mu się słowa mamy: Pamiętaj, że zawsze niezależnie od tego, co się wydarzy, mama i tata będą przy tobie.

– Nic się nie stało. Nie martw się. Po prostu od razu rozpoznałem cię po oczach. Z twarzy jesteś taki podobny do ojcaaaa. Pozwolisz, że zobaczę, czy masz takie samo znamię z tyłu głowy jak twój ojciec, dobrze?

Cluziv spojrzał na nauczyciela, jakby przyglądał się jakiemuś nienormalnemu lub pozbawionemu rozumu człowiekowi.

– Pan zna moich rodziców? – zapytał jeszcze bardziej nieśmiało.

– Czy ich znam? Co to za pytanie! Byłem dobrym przyjacielem twojej matki! A twojego ojca… No powiedzmy, że też znamy się z widzenia.

– Dlaczego był pan jej dobrym przyjacielem? Czy to znaczy, że…

– Ooo, nie. To znaczy tak. Albo nie – jakby plątał się w zeznaniach. – Hmmm. Jakby to powiedzieć. Nadużyłem trochę jej dobrego serca. Ale to chyba nieważne. Relacje moje i twoich rodziców mają się nijak do twojej nauki w tym prestiżowym liceum przez najbliższe trzy lata. Czy mogę obejrzeć twój tył głowy? Pamiętam, że twoja mama pokazała mi go na jednej z kolonii.

Cluziv niechętnie, ale zgodził się na to. Podszedł do wychowawcy i obrócił się tyłem. Utkwił wzrok w jednym z pucharów stojących na szafie. Był złoty, a piętnastolatkowi wydawało się, jakby cały lśnił. Może to tylko sprawka promieni świetlnych jak zawsze, a może rzeczywiście jest ze szczerego złota – pomyślał. Nagle poczuł dotyk dłoni wychowawcy na swojej głowie. Usłyszał, jak szepcze coś pod nosem.

– Mówił pan coś? – zapytał Cluziv, nadal spoglądając na puchar.

– Słucham? – odpowiedział wychowawca, wciąż przyglądając się chłopcu. – A nie, to nic. Nie przejmuj się, próbuję sobie przypomnieć, gdzie konkretnie ono było.

– Skoro nigdzie go pan nie może znaleźć tego znamienia, to go nie mam. – Cluziv chciał już się odwrócić, lecz wychowawca ściskał go tak mocno, że nie mógł.

– Nie! Nie… musi gdzieś być… jestem tego pewien… Aha! – wykrzyknął Klingelfein. – Jest tutaj… – Erick przyłożył swój środkowy palec prawej ręki z tyłu głowy Cluziva.

W tym momencie chłopak poczuł zimno, które całkowicie przeszyło jego ciało od stóp do głowy, a raczej na odwrót, od głowy do stóp. W ułamku sekundy, a raczej z prędkością światła – jak powinien wyrażać się fizyk według jego nauczycielki fizyki z gimnazjum – poczuł ból głowy o niewyobrażalnej sile. Po chwili leżał na ziemi, twarzą zwróconą do podłogi. Nic nie słyszał. Ból stawał się coraz silniejszy. Był tak duży, że nie mógł nic powiedzieć ani usłyszeć. Nie wiedział, czy to halucynacja, czy realistyczny sen. Jedno było pewne. Ból stawał się jeszcze silniejszy. Z oczu poleciały mu łzy, jedna po drugiej. Dostał drgawek. Był pewien, że dochodzą do niego, pomimo głuchej ciszy w jego głowie, krzyki przerażenia Klingelfeina. W końcu powieki stawały się coraz cięższe, aż zamknął oczy. Dla niego była to wieczność, a dla wychowawcy zaledwie dwie sekundy.

Cluziv leżał na łóżku u higienistki szkolnej. Oczy miał zamknięte. Nie dawał żadnego znaku życia.

– Zemdlał? – W końcu dotarło do jego uszu.

– Tak mi się wydaje – powiedział znajomy męski głos. – Powiadomiłem już jego matkę. Będzie tu za kilka minut. Musiała zwolnić się z pracy.

– Jak do tego doszło, Ericku? – zapytała kobieta, której głos Cluziv już wcześniej gdzieś słyszał. – Dlaczego byłeś z nim sam w klasie?

– Sądzę, że to nieodpowiednia chwila, by o tym rozmawiać, chyba lepiej zaczekać, aż przyjedzie Joanna… To znaczy jego matka. Nie będę musiał tego powtarzać dwa razy. A to dość długa i interesująca historia.

– Żartujesz sobie?! – wykrzyczał ktoś jeszcze, także kobieta, której piętnastolatek – był pewien – nie znał. – Jak mam mu pomóc?! Może mu coś jest. A ty nawet nie chcesz powiedzieć, co się wydarzyło! Przypominam, że już zdarzyło się, że miałeś konflikt z prawem.

– Jak śmiesz mi to przypominać? Pani dyrektor zaręczyła wtedy za mnie, bo przecież byłem z nią, gdy doszło do poprzedniego incydentu.

Do uszu Cluziva dobiegł w tym momencie dźwięk otwieranych drzwi.

– Co się stało mojemu synowi? Jak on się czuje? – To jego mama Joanna właśnie weszła do pokoju higienistki. – Czy… Co właściwie się stało z…

Spojrzała po twarzach obecnych w sali i utkwiła wzrok w wychowawcy Cluziva. W tym momencie Cluziv jakby obudził się ze snu. Nie mógł jednak otworzyć oczu ani poruszyć choć jednym palcem. Czy jestem sparaliżowany? Dlaczego nie mogę się ruszyć? Mamo! – krzyczał w duchu. Nikt go nie słyszał. Joanna spojrzała w końcu na higienistkę i zapytała drżącym głosem:

– Co się właściwie stało?

– Też jestem tego ciekawa! – wykrzyknęła kobieta dosyć groźnym głosem, patrząc na Ericka Klingelfeina. – Teraz już nie masz wyboru! W końcu z łaski swojej powiedz, co się stało.

Wychowawca wciąż ubrany na biało spojrzał jeszcze raz na dyrektorkę i na Cluziva. Po chwili namysłu rzekł ochrypłym głosem:

– Zapytał mnie o to, gdzie jest sala matematyczna… I wtedy… no… zemdlał.

Co?! Nic takiego się nie wydarzyło! To brednie! Dlaczego pan kłamie, proszę pana?! – krzyczał w duchu, a może w swoim ciele Cluziv, wciąż nie mogąc się ani ruszyć, ani ujrzeć czegokolwiek z tej sceny, która go otaczała.

– Co?! Tak po prostu zemdlał? Dlaczego miałby cię pytać o salę, skoro miał równą godzinę i innych uczniów, by to samemu odkryć!? – wrzeszczała higienistka.

– Spokojnie! – zarządziła dyrektorka. – Tylko spokojnie! Nie poznaję was, ale rzeczywiście ta historia wydaje się dość dziwna… – odrzekła, wpatrując się prosto w oczy Ericka.

– Prawda? Dość zaskakujące… Gdzie złożyć wniosek?

– Wniosek?! – zapytała jakby z niedowierzaniem higienistka oziębłym głosem. – WNIOSEK?! Jak śmiesz pytać o wniosek, jak uczniowi grozi niebezpieczeństwo. Nie wiemy, co mu dolega, a nie sądzę, by było to zwykłe zasłabnięcie, po tym jak wygląda jego cera!

– O tak! Bo cera ma jakieś znaczenie w tym wszystkim!

– Chyba w tym momencie kwestionujesz mój autorytet, Ericku! – wykrzyknęła, ile miała sił w kobiecych płucach higienistka. – I moje doświadczenie!

– DOSYĆ! – Dyrektorka spojrzała na oboje spode łba. – Co to ma znaczyć!? Jeszcze chwila, a zawieszę was do wyjaśnienia całej sprawy! Pamiętajcie, że…

– To nie będzie konieczne – przerwał jej szybko wychowawca Cluziva.

– Co przez to mam rozumieć, Ericku? – zapytała przełożona.

Mężczyzna nie odpowiedział. Drzwi, które dotąd były uchylone, najpierw się otworzyły zupełnie, a potem zamknęły z trzaskiem. Same mimo woli. Wszystkie trzy kobiety spojrzały na nie, jakby nie rozumiejąc, co się właśnie wydarzyło. Jedynie Klingelfein stał nieruchomo z twarzą wpatrzoną w Cluziva, którego objął jakiś wewnętrzny lęk, a także ból nie do wytrzymania. Miał wrażenie, że jego głowa zaraz eksploduje. Spod zamkniętych oczu wypłynęła nawet jedna łza, lecz nikt tego nie zauważył, oprócz Ericka – jego wychowawcy – bo trzy kobiety wciąż wpatrywały się, nawet nie mrugając, w Klingelfeina. Cluziv poczuł, jak zatykają mu się uszy. Wrzeszczał z całych sił, lecz w środku swojego ciała, jakby w myśli, bo na zewnątrz nie wydobył się żaden dźwięk.

– Erick! Co ty wyprawiasz?! – Do Cluziva doszedł ten głos, pełen przerażenia i lęku.

Usłyszał, jak coś zwala się na ziemię. Dźwięk rozbijanej szyby, a także straszliwy wrzask jednej z kobiet, który rozpoznał. To była jego mama – Joanna:

– Jaaak?!

Nagle usłyszał głośny świst, jakby ktoś zagwizdał, a potem… wszystko umilkło… Poczuł, że zasypia, a ból głowy wciąż narasta. W końcu usnął…

Joanna otworzyła oczy. Mężczyzna podający się za Ericka Klinelfeina wpatrywał się teraz prosto w jej twarz. Była cała zlana potem ze strachu. Erick był ubrany w swoją białą kapotę i białą peleryną na plecach, a wiatr to ją unosił, to zaraz pozwalał opaść jej na ziemię. Stał w bezruchu. Joanna rozglądała się po okolicy. Wisiała tak, jak poprzednio jej mąż w powietrzu, lecz bez żadnego przytrzymywania kończyn gałęziami lub czymś podobnym. Nie zmieniało to jednak faktu, że nie mogła się ruszyć.

Zauważyła, że dość spory pęk – jeżeli można tak to nazwać – liści, leży pomiędzy Erickiem a nią, wiszącą tuż nad ziemią z rozdartymi na oścież rękoma. Nie była to jesień. Więc i nie był to czas, by na ziemi leżały liście. W dodatku całkowicie brązowe. Utkwiła wzrok w drzewach znajdujących się za Klingelfeinem. Były na nich zupełnie zielone, trochę wiosenne, liście, które wiatr wprawiał w ruch, dzięki czemu dało się usłyszeć lekki szmer lasu. Nigdzie indziej – przynajmniej wokół nich – nie leżały na ziemi liście, a na pewno nie brązowe. Spojrzała w górę, jakby nic ją nie obchodziło. W jej oczach Erick nie mógł ujrzeć strachu ani lęku, co wprawiało go w lekki stan osłupienia. Mocno lśniło słońce. Promienie świetlne padały na cały las. Do uszu dochodził śpiew słowików, a także łamiących się gałęzi. To pewnie zwierzęta, chociaż teraz są szczęśliwe – pomyślała Joanna. – Jak tu pięknie. To dobre miejsce, by umrzeć. Spojrzała w końcu na twarz „białasa” – jak lubiła na niego mówić w czasach szkolnych. Co znowu ten idiota wymyślił? Zresztą nie powinno cię to obchodzić. Pomyśl o Cluzivie – wmawiała sobie w duszy. – On teraz cierpi. Jeżeli rzeczywiście przekazał mu ten… A zresztą po tylu latach… Teraz trzeba zacząć rozmowę jakoś w taki sposób, by zabił mnie od razu… Hm… Może nazwę go idiotą? A może zdrajcą rodu? Nie… Co może mu się nie spodobać?

Erick Klingelfein jakby wyczuł jej zamiary, bo w końcu delektując się tą chwilą, zrobił krok w stronę wiszącej nad ziemią, a może lewitującej, Joanny. Na jego twarzy pojawił się uśmiech.

– Na co ci to wszystko? CO?! – Joanna nie wytrzymała. – Dlaczego to robisz?

Klingelfein wyjął z wewnętrznej kieszeni kaftana swój lśniący, nawet w dzień, bielszy od zwykłej bieli, długopis. Nie odpowiadając na pytania kobiety, skierował go prosto w pęk liści leżących bez ruchu. Zastygł na chwilę. Zapanowało kilka minut głuchej ciszy, które przerywał dość często szelest ściółki leśnej. Joanna kontynuowała.

– Uważasz, że sława i potęga są ważniejsze od prawdziwej miłości i rodziny, tak? – westchnęła, starając się nie płakać. – Jak mam ci wytłumaczyć, byś odczepił się w końcu od mojej rodziny i założył własną! – Nie wytrzymała emocji. Zalała się płaczem, mrucząc coś pod nosem.

Ericka najwyraźniej poruszyło jej szlochanie, bo oderwał wzrok od liści i spojrzał na jej przepiękną twarz. W końcu przemówił dość zimnym, lecz opanowanym tonem:

– Jesteś na tyle mądra, że potrafisz domyślić się, do czego zmierzam. Możesz oszczędzić sobie trudu i przestać zadawać pytania. – Objął ją teraz chłodnym spojrzeniem. – Zanim zacznę prawdziwą ucztę dla mego podniebienia, chcę, żebyś coś zobaczyła. Jesteś gotowa?

Joanna milczała. Patrzyła na niego wzrokiem, który jasno dał mu do zrozumienia, że go nienawidzi z całego serca i całej duszy.

– Uznam twoje milczenie za zgodę i wyrozumiałość – rzekł biały „F”izyk. – To co, zaczynam.

Nadal panowała cisza. Jakiś słowik przeleciał tuż nad głową Klingelfeina. Żadne z nich nie zareagowało. Wpatrywali się w siebie. Joanna wzrokiem groźnym, lecz bardzo kobiecym, co mógł rozpoznać tylko wyjątkowy na swój sposób „F”izyk. Erick uśmiechnął się do niej szyderczo, po czym znów uznał ciszę, która wciąż panowała, za zgodę. Ponownie skierował długopis w stronę „pęku” liści na ziemi.

– No dobrze… Już dobrze… – westchnął z całych sił. – Chcę, abyś spojrzała przed całym spektaklem na swego ukochanego. Zdrajcę niegdyś naszego, a dzisiaj mojego rodu! Jak mogłaś być tak głupia?

Joanna w końcu postanowiła przemówić drżącym, lecz nie ze strachu, głosem:

– Są rzeczy ważniejsze od wiedzy. Nigdy nie zrozumiesz, jak to jest kochać. A nie być jedynie zauroczonym – lekko uśmiechnęła się do niego.

Najwyraźniej wprawiło to Ericka w szał. Bo liście zmieniły swoją barwę na szarą. Jakby zwiędły. To nie był wynik zwykłej przyrody. Liście nigdy nie przybierają takiego koloru. Wpatrzył się najpierw w liście, potem w twarz Joanny. Następnie znów spojrzał na liście i rzekł donośnych głosem:

– REVELES!

Echo rozniosło się po całym lesie. Oboje – Erick i wisząca w powietrzu kobieta – wpatrywali się w liście, które unosiły się jeden po drugim, wzbijając się w powietrze. Potem odlatywały w dość szybkim tempie. Z dość małego pęku liści uleciało po chwili ich tyle i w takim tempie, jakby było ich tam kilka tysięcy. Joanna spojrzała w niebo. Liście znikały za koronami drzew. Uśmiechnęła się w duchu i opuściła wzrok. Za to Erick spojrzał jej w twarz. Ta natychmiast zalała się łzami, mrucząc coś pod nosem.

Erick podszedł do miejsca, w którym znajdowały się przed chwilą liście. Kobieta z przerażeniem znów spojrzała w dół. Na miejscu liści leżało ciało. Było to ciało mężczyzny. Jej męża – Johna. Zaczęła jeszcze głośniej płakać. Nie mogła jednak przestać patrzeć na ciało. Leżało, nie dając żadnego znaku życia.

Klingelfein zdjął buta od galowego stroju, po czym przyłożył bosą stopę do głowy martwego Johna. Zaczął tą stopą ją szturchać. Spojrzał na Joannę, ta jednak wciąż płakała, spoglądając na męża.

– Ooo… Jakież to wzruszające. To powinna być nauczka dla tych wszystkich, którzy kiedykolwiek podważyli moją siłę i potęgę. I wiedzę! – ryknął na cały las Erick. Teraz uniósł długopis w stronę zachmurzonego nieba. Wystrzeliła z niego mała czerwona iskra, po czym zawirowała w powietrzu i filmowała całą scenę. – Zaraz po tym, jak skończę, wyślę tego anegdoida do Centrali „F”izycznej. Wszyscy zrozumieją, że powracam! Wszyscy się ucieszą!

Joanna sprawiała wrażenie, jakby nic ją nie obchodziło. Było jej obojętne, czy zginie teraz, czy za pięć minut… a może dopiero za godzinę… za dobę? Nie miała chęci żyć. Wiedziała, że Erick i tak będzie ją ścigał. Po chwili do jej uszu dobiegł jednak wrzask rozmowy Ericka – z jak się później okazało – martwym ciałem Johna:

– …Byłeś taki naiwny! Dobroduszny! – Zachichotał pod nosem. – I na co ci to wszystko? Skoro byłeś na tyle głupi, że się nie nauczyłeś nawet bronić! Ty podły, wyrafinowany, bezczelny i niechlujny „f”izyku…

– Zamknij się! Stul dziób! Zamkniesz w końcu swoją nadętą mordę!? – przerwała mu Joanna. – Całe życie słyszę twój głos… jeszcze zanim mnie zacząłeś uczyć! Obrażasz każdego, kto wolał wybrać spokojniejsze życie. Pozbawione tego, co prowadzi do ciągłej nienawiści. Jak śmiesz mówić to martwemu. Dlaczego nie mówiłeś tak do swojego rodzeństwa! Bałeś się ich! Bałeś się stanąć do walki z nimi twarzą w twarz! Jesteś TCHÓRZEM! Gorszym od normalnego „f”izyka. Nie jesteś godzien uważać rodu „F”izyków za swoją własność. – W końcu przerwała, lecz nie z własnej woli.

Erick skierował w nią długopis i tak jak jej męża „spoliczkował”. Trzykrotnie. Z coraz większym zamachem, zwiększając też siłę oddziaływania cząsteczek z jej policzkami. Po tym Joanna nie odważyła się powiedzieć ani słowa, lecz nie ze strachu, ale ze zmęczenia. Od trzech dni nie zmrużyła oczu. Oczekiwała bowiem napowrót męża. Wiedziała, że coś musiało się stać. Miał wrócić z delegacji już tydzień temu… Te rozmyślania przerwał jej ryk Klingelfeina:

– Myślę, że już się pożegnałaś ze swoim mężulkiem – zaśmiał się Erick. – To teraz rozpoczniemy spektakl… O tak! To wynagrodzi moje cierpienia przez wszystkie te lata, odkąd mnie zostawiłaś… Nagrywasz to? Zbliż się… zbliż się! Chcę, żebyś dobrze to wszystko ujął! – Zwrócił się do anegdoida, krążącego wokół nich, połyskującego w świetle słońca, które prześwitywało niekiedy pośród chmur na niebie.

– No to co? Od czego mam zacząć? Jakieś specjalne życzenia?!

– Rób, co musisz, i zabij mnie. I tak wiem, że to zrobisz – odrzekła Joanna obojętnym tonem.

Spojrzała w niebo na znak ignorancji jego słów. Całość tak wkurzyła Klingelfeina, że wrzasnął na cały głos, po czym założył swój, również biały, but. Odszedł nieco od Johna, wciąż wpatrzony w Joannę. Skierował w lewitującą nadal nad ziemią kobietę swój długopis. Jej tułów wciąż pozostał w takiej samej pozycji, za to ręce wraz z nogami się rozszerzyły. Przypominała teraz żywą tarczę wiszącą nieco nad glebą.

Erick uśmiechnął się, po czym podrzucił bardzo wysoko swój długopis. Długopis zawirował wysoko nad nimi. Przestał się kręcić i upadł na ziemię, lecz nie był to już długopis. Niebo się rozchmurzyło. Przedmiot, który spadł na ziemię, odbijał promienie słoneczne i oślepiał kobietę. Ta skrzywiła twarz na znak bólu. Nie wiedziała, czy Erick uczynił to specjalnie. W końcu Klingelfein schylił się i podniósł błyszczący w blasku słońca przedmiot. Kiedy się wyprostował, Joanna dostrzegła, że jest to zwykły, miecz o srebrno-złotym ostrzu, zakończony ostrą jak igła końcówką. Na twarzy Klingelfeina pojawił się uśmiech. Joanna poczuła, że rozpiera go duma, więc odrzekła szybko:

– Zwykły mieczyk, ha! Nic specjalnego po tym, co kiedyś mi opowiadałeś, myślałam, że stać cię na więcej…

– No tak… teraz zwykły ostry jak brzytwa mieczyk… ale zaraz ten mieczyk stanie się… narzędziem twoich tortur – oświadczył Erick. – Pragnę cię poinformować, że NASZ syn ma już rdzeń. I to taki sam jak mój. Czekam, aż przybędzie po niego ktoś z Centrali, ha! Ależ to cudowny dzień… Byłby jeszcze lepszy, gdyby nie ten zasrany uczeń, z którym siedział Cluziv w ławce… Wrócił do klasy. Cluziv leżał na podłodze! Co miałem zrobić…

– Mówisz sam do siebie? – odpowiedziała Joanna, spoglądając na twarz, która budziła w niej obrzydzenie. – Z chęcią posłuchałabym… ale, że tak to ujmę… NIE ZA WYGODNIE LEWITUJE SIĘ, OCZEKUJĄC NA ŚMIERĆ! WIĘC Z ŁASKI SWOJEJ MOŻE BYŚ W KOŃCU ZACZĄŁ TEN SWÓJ SPEKTAKL!?

Erick nagle ożył i przybliżył się do wiszącej bezwładnie Joanny, jednym gestem ręki spowodował, że jej ciało znalazło się na wysokości jego oczu. Bezwładne ciało kobiety nogami dotykało podłoża. Mężczyzna zacisnął dłoń na ostrym mieczyku i zaczął swoją zabawę. Odcinał właśnie jej ucho z takim uśmiechem na twarzy, jakby czekał na to całe życie. Ta zawyła jak zwierzę, lecz ani drgnęła. Nie była w stanie. Wykorzystanie cząsteczek jej ciała było zbyt silne, a raczej ich wzajemne komunikaty. Dlaczego tak się działo, mógł zrozumieć tylko najbardziej doświadczony „F”izyk. W końcu Erick odciął jej całe ucho. Krew obficie tryskała z tej rany. Joanna nie przestała krzyczeć z bólu. Nic w tym dziwnego. Jej krzyk zmobilizował jednak Ericka do dalszego działania. Porozcinał jej kilkakrotnie z lekka policzki. Byli w środku lasu i nikt nie słyszał jej cierpienia.

– Krzycz! Krzycz! – wysapał Erick. – I tak nikt cię nie usłyszy. Tosilne oddziaływanie. Zapomniałaś? – Roześmiał się bardzo głośno.

Joanna krzyczała coraz głośniej. Klingelfeinowi jednak nie wystarczał jej ból fizyczny. Odczuł potrzebę dręczenia kobiety psychicznie. Odsunął się i podrzucił wysoko swój ostry jak brzytwa mieczyk. Przedmiot zawirował, a kiedy spadł, ponownie był długopisem. Jego nowym białym narzędziem udręki kobiety. Podniósł go i przyłożył jego koniec do czoła Joanny. Natychmiast wykrzyknęła z jeszcze większego bólu. Odczuła, jak ból przenika całe jej ciało. Przed oczami ukazywały jej się najstraszniejsze przeżycia, jakich doznawała z perspektywy trzeciej osoby. W przemijających scenach ujrzała nawet, jak po raz pierwszy spotkała osobę, która jeszcze przed chwilą odcięła jej ucho. Ból stawał się coraz mocniejszy. Nie przestawała krzyczeć. Erick splunął jej w twarz, ale ta nie poczuła tego. Ból w głowie i ciele był zbyt silny, by odczuć cokolwiek innego. Nagle… ból ustał… jej oczy znowu widziały tę samą scenę… Poczuła, że coś spływa po jej twarzy. Była to ślina Ericka. Uniosła głowę znad ziemi i ujrzała Klingelfeina, który teraz w ręce trzymał ostry topór. Nie wiedziała, co ją zaraz spotka. Jej ramiona i nogi nadal były rozwarte szeroko. Erick odsunął się od niej na odległość topora skierowanego ostrzem w jej ciało. Kompletnie bezbronne. Usłyszała nawet dźwięk bryczki konnej, która pewnie jechała po dróżce gdzieś niedaleko.

Nie ma sensu nawet krzyczeć – pomyślała. – Przecież cząsteczkowe oddziaływanie, którego użył,powoduje próżnię wokół danego terenu. A w próżni dźwięk się nie rozchodzi. Dlaczego w takim razie słyszy bryczkę? Aa… tak… sam jej to tłumaczył… Teraz sobie przypomniała czasy szkolne…

Erick, jakby nie przejmował się tym, że Joanna jest myślami gdzieś daleko. Toporem ucinał kolejne gałęzie…

No tak! Przecież oddziaływania, których użył, powodują przepływ fal podłużnych (mechanicznych i dźwiękowych) w jedną stronę, czyli dźwięk może wchodzić przez próżnię od zewnątrz, ale żaden dźwięk nie przejdzie przez próżnię na zewnątrz od środka… Koniec nadziei. Już czuła, jak się wykrwawia. Było jej coraz zimniej.

Klingelfein też to dostrzegł, bo znów stanął przed Joanną z wyciągniętym w jej kierunku ostrym, bardzo ostrym, toporem… Więc już koniec jej męczarni… Ucieszyła się… To było najlepsze, co mogła sobie wymarzyć… Już nie cierpieć, tylko żeby dał jej umrzeć… Jak każdy normalny „f”izyk. Zwykły śmiertelnik. Erick wziął bardzo duży zamach… i… TRZASK! Odleciała jej prawa ręka. Krew zaczęła wypływać z jej przeciętego całkowicie ramienia.

Uciął mi rękę?! – pomyślała i w tym momencie dotarł do niej ból. Zakrzyknęła z bólu jeszcze mocniej niż kiedykolwiek. To na nic… On mnie wykończy… Krew zaczęła wypełniać jej usta… Czuła, że umiera… Cieszyła się z tego… Choć śmierć nie wróży nic dobrego.

Znowu w jednym uchu usłyszała TRZASK. Krzyknęła z jeszcze większego bólu. Odciął jej prawą nogę. Upadła na ziemię. A raczej to co z jej ciała pozostało. Coraz więcej krwi wypływało jej z ust… zaczęła się dusić… przestała wyć z bólu. Erick szybkim krokiem odsunął się od tego, co z niej pozostało. Szybko podrzucił topór, ten zawirował, spadł na ziemię już jako biały długopis.

Z Joanny pomału uchodziło życie. Udusiłam się? Nie… jeszcze chwilę pocierpię. Wiedziałam… że doświadczę tego rodzaju cierpienia… Do zobaczenia, synku w przyszłości… Pomyślała o Cluzivie. Zacisnęła powieki. Oby Dorota się tobą zajęła…

Erick Klingelfein krzyknął ostatecznie:

– INERCJA!

Biała kropka wystrzeliła jak z armaty z jego długopisu. Przyleciała do ciała Joanny zwijającej się z prawie całkowitego wykrwawienia i najsilniejszego bólu, jaki może przeciętny człowiek sobie wyobrazić. Mimo pełnej buzi krwi, wręcz obficie wylewającej się z niej, wydała z siebie ostatni już okrzyk. O bardzo dużym natężeniu:

– CLUUUUUUUUZIIIIIIVVV!

Zastygła bez ruchu. Przynajmniej to, co jeszcze do tej pory trzymało się sztywnie jej ciała. Na twarzy Ericka Klingelfeina, która cała była we krwi Joanny, pojawił się szyderczy uśmiech. Przybliżył się do jej martwego ciała. Z dumą i zadowoleniem z siebie stawiał każdy kolejny krok po ziemi swoimi białymi garniturowymi butami – wyjściowymi jednocześnie. Nachylił się nad ciałem. Ujrzał anegdoida, który wszystko kręcił. Teraz sobie o nim przypomniał.

– Nagrałeś? Masz to? – zapytał, spoglądając na anegdoida.

Ten natomiast nie umiał mówić. W końcu nie jest czymś, co jest dla fizyków… Ciałem żywym. O ile można tak powiedzieć. Nie był pewny, więc wolał o tym nie myśleć. Anegdoid uniósł się najpierw, a potem skierował w dół, wracając na swoje początkowe miejsce. Erick najwyraźniej uznał to za potwierdzenie.

– Dobrze… A teraz zbliż się do mojej twarzy…

Anegdoid wykonał posłusznie polecenie.

– Kreć dalej! Kręcisz? – pytał Erick. – No to dobrze, że tak. Inaczej już byś nie fruwał…

– A teraz do wszystkich tam, rządzących – rzekł w końcu Erick. – Wróciłem! SŁYSZYCIE? WRÓCIŁEM! STUPROCENTOWY RDZEŃ WRACA! Z jeszcze większą potęgą i rozumem! Hahaha! Nic mi już nie przeszkodzi odzyskać władzy… Lepiej się przygotujcie. Masz to? Uchwyciłeś?

Anegdoid znów wykonał ruch, jakby przytakiwał.

– Teraz wiesz dokąd lecieć. Przekaż im to razem z tym całym spektaklem, tu w lesie. No już!

Anegdoid zniknął, wzbijając się w powietrze za koronami drzew.

Po bardzo długim czasie chłopak otworzył w końcu oczy. Mimo „odpoczynku” czuł się fatalnie. Nie mógł się na niczym skupić. Był zbyt wykończony nawet teraz, po trzech tygodniach leżenia w łóżku. Przewracał oczami po suficie. Blady oparł się na rękach i spojrzał na swoje ubranie. Było białe, tak jak pokój. Poczuł zapach szpitalu, który wprawiał go w niemiłe doznania. Nie polubił tego. W sali był tylko on. Samotny jak palec. Obok niego stało co prawda drugie łóżko, ale… puste. Nagle poczuł ogromny ból głowy. Chwycił się za nią i z powrotem położył na poduszkę. Zaczął się wiercić, uronił kilka łez. Ból był ogromny, ale mniejszy niż ten, który poczuł wtedy, w sali lekcyjnej, kiedy jego wychowawca… dotknął jego głowy. Teraz sobie to przypomniał, patrząc załzawionymi oczami w biały sufit. Nagle ból ustał. Na jego twarzy pojawił się uśmiech. Znów oparł się na rękach. Spojrzał w prawo na okno. Za oknem było tak pięknie…

Nadal lśniło słońce, tak jak wtedy, kiedy mama objęła go rękoma. Marzył tylko o tym, by znów objęła go swoimi matczynymi sidłami. Niczego bardziej nie pragnął. No może oprócz tego, by po wyjściu stąd pójść ponownie na stadion, na mecz, wraz z tatą – Johnem.

Zaraz… Dlaczego tutaj jestem? Dlaczego sam? Czy coś się stało? Jak długo tutaj leżałem? I gdzie są moi rodzice? Jego głowa była pełna pytań.

Wtedy, pierwszego września, nie wiedział, co się stało. Był odosobniony, nikt nie wiedział, nawet lekarze. Cluziv uśmiechnął się w końcu. Przeniósł wzrok ze świata za oknem całego w promieniach słońca. Znów przeleciał wzrokiem po sali. Jakoś zapiekły go oczy. Zamrugał kilkakrotnie. I to nie pomogło, więc zaczął je przecierać. Poczuł ulgę. Otworzył je i wtedy prawie podskoczył. Przed jego szpitalnym łóżkiem stał jego wychowawca – Erick Klingelfein. Zamrugał znowu, ale on nadal na niego patrzył. Desperacko zaczął przecierać oczy, tym razem nie odważył się ich otworzyć. Pomyślał o zajściu w klasie, kiedy opuścił ją Henryk i zostawił go sam na sam z Erickiem. Groźnym tonem zapytał, wciąż przecierając oczy:

– Co się właściwie stało? Psze pana?

Nikt mu nie odpowiedział. Otworzył oczy. Teraz nikt nie stał przy łóżku. Rozejrzał się po sali ponownie. Nikogo nie było. Zamyślił się. Po chwili namysłu uznał to za zwykłe przywidzenie. Cieszył się z tego. W jego głowie kłębił się nadmiar pytań, które chciałby zadać rodzicom, Klingelfeinowi i ogólnie wszystkim. Lecz pokój wypełniała pustka i przerażająca cisza. Dlaczego… To znaczy jak… Co się właściwie stało? Nie potrafił tego pojąć. Nie mógł się doczekać, gdy ktoś wytłumaczy mu zdarzenia z pierwszego września.

Powoli zaczęła go irytować nieustająca cisza. Z nudów nucił melodię hymnu liceum. Słów nie znał. Zaśmiał się w duchu, gdy przypomniał sobie słowa dwóch chłopaków stojących obok niego na sali gimnastycznej. Mieli rację. Klingelfein jest dziwny. Kto normalny chodzi cały czas w białym stroju? W dodatku prosi ucznia o pokazanie mu znamienia. Teraz jak o tym pomyślał, zrozumiał, że mimo wszystko nie powinien na to przystać. Poza tym Erick coś pokręcił… Najpierw mówił, że znamię ma tata… a potem, że mama. Albo na odwrót? Może tylko mu się zdawało.

Do jego uszu doszedł odgłos wyraźnych kroków na korytarzu. Były coraz głośniejsze, więc osoba, która je mogła wywoływać, musiała się zbliżać.

Może to rodzice? Nie… To tylko pojedynczy odgłos. To jedna osoba. To może lekarz? Podekscytowanie wzięło górę nad rozumem. Zaraz się wszystkiego dowie! Zaraz pozwolą mu zobaczyć się z rodzicami. Ogarnęła go radość, którą nie sposób byłoby mu opisać na wypracowaniu w szkole. Odgarnął kołdrę i wstał z łóżka, stawiając bose stopy na lodowatej szpitalnej podłodze. Nagle dźwięk kroków ustał. Drzwi od pokoju się uchyliły, skrzypiąc przy tym niemiłosiernie. Ale to mu nie przeszkadzało. Podekscytowanie sytuacją było zbyt duże. Nic nie mogło popsuć jego euforii. Do pokoju, w którym „na bosaka” stał nastolatek, wpadł gęsty dym. Gdy osłabł, Cluziv ujrzał mężczyznę z krótką bródką. Miał czarne, gdzieniegdzie poprzetykane siwizną włosy. Był ubrany na czerwono – dosyć dziwnie to wyglądało na pierwszy rzut oka. Nosił nawet krwiście czerwone buty, a raczej kapcie. Z jego ramion zwisała – również czerwona – peleryna. Miał bladą cerę. Na twarzy mężczyzny pojawił się uśmiech. Cluziv za to patrzył w jego zielone oczy z przerażeniem i lękiem. W końcu gość zrobił dwa kroki do przodu, zbliżając się pomału do Cluziva.

Chłopak z lęku przed nieznajomym znów usiadł na łóżku. Drzwi trzasnęły z hukiem i rozległ się szmer. Mężczyzna zbliżył się do nich z wyciągniętą ręką. Kiedy ich dotknął, zamruczał coś pod nosem. Cluziv nie usłyszał, co konkretnie, ale po chwili szepty ustały, a mężczyzna zbliżył się do Cluziva na wyciągnięcie ręki, uśmiechając się.

Nastolatek wciąż siedział na łóżku i patrzył na osobę, która budziła w nim nieznane dotąd uczucia. Mężczyzna usiadł obok. Po chwili ciszy rozległ się dość donośny jego głos:

– Witaj, Cluzivie. Jak samopoczucie? Nadal boli cię głowa?

Cluziv wpatrywał się w jego zielone oczy. Po chwili namysłu rzekł jednak z obawą:

– Przepraszam, ale ki–i–i–m… pan… jest? – wyjąkał.

– O wybacz. Oczywiście. Nie przedstawiłem się tobie, młody „F”izyku – zaakcentował starszy facet z uśmiechem na twarzy. – Nazywam się Admiros Ignispotestatem. Jestem jednym z członków Komisji Nadzorczej. Dbam o porządek w edukacji „F”izyków – znów zaakcentował. – Ale teraz obchodzi mnie twoje samopoczucie. Powiedz, czy coś ci dolega?

Cluziv patrzył ze zdziwieniem. Nigdy nie słyszał trudniejszego do zapamiętania nazwiska. Postanowił wyrazić to, jak się czuje pytaniem. Nie znał bowiem mężczyzny:

– A jak według pana czuje się ktoś, kogo od dłuższego czasu boli niewyobrażalnie głowa, że prawie wyje jak zwierzę z bólu, a potem przestaje, gdy mruży oczy? – powiedział, po czym zdał sobie sprawę, że właściwie udzielił informacji, których nie chciał ujawnić.

Mężczyzna zaśmiał się pod nosem:

– Rozumiem – odparł. – Rozumiem, że się mnie boisz. Nie masz czego. Twój były wychowawca zniknął. Nie ma po nim śladu… no przynajmniej… na razie…

– Chyba nie za bardzo rozumiem… Proszę pana – dodał pośpiesznie Cluziv.

– Po pierwsze nie musisz się do mnie zwracać formą „proszę pana”. Przynajmniej na razie – rzekł Admiros. – A po drugie… To świetnie, że ból ustał. I wcale nie musisz rozumieć tego, co się niedawno zdarzyło. No… niedawno… – zamyślił się mężczyzna. – Co prawda to było prawie trzy tygodnie temu… Ale… Przynajmniej nie wszystko od razu.

– Co to znaczy? – zapytał niepewnie piętnastolatek.

– Nic. Nic. No dobra… – rzekł po chwili mężczyzna. – Powiem ci dość dużo tutaj. Choć nie powinienem, ale czuję, że gdzieś w głębi duszy bardzo potrzebujesz poznać bieg wydarzeń. – Cluziv zamyślił się na chwilę, ale Ignispotestatem ciągnął dalej wyraźnym tonem: – Co pamiętasz z tego, co wydarzyło się pierwszego września, Cluzivie?

Chłopiec zamknął oczy, jakby chciał sobie wszystko dobrze przypomnieć. Rzeczywiście poskutkowało. Zobaczył w myślach, jak opuszcza dom, idzie do nowej szkoły. Usłyszał w głowie słowa matki. Do teraz nie wiedział, co o nich myśleć. Zresztą, gdzie oni są? – pomyślał sobie. – Przecież ja tu rozmawiam z jakimś Ignispotestatem, a nawet nie wiem, co się dzieje z rodzicami. Czy tata wrócił z delegacji? Jeśli tak, to gdzie jest? I gdzie jest mama?

– Cluziv? – zapytał z zaniepokojeniem wcześniej wspomniany w myślach chłopaka Ignis­potestatem.

– To znaczy – wyjąkał chłopak. – Ale chwila, co to jest ta Komisja… I gdzie są moi rodzice? Dlaczego nie ma ich tutaj? Tylko rozmawiam z panem o czymś, czego nie wiem. Czy to ma jakikolwiek sens?

Admiros zapatrzył się na niego i widząc, że Cluziv chce znów coś powiedzieć, odpowiedział pośpiesznie:

– Spokojnie. Nie musisz się mnie bać. Ale skoro rzeczywiście jest to dla ciebie tak ważne, to mogę zacząć od tej gorszej wiadomości – rzekł mężczyzna, któremu uśmiech zszedł z twarzy. – Cluzivie. Ból, który odczuwałeś, był spowodowany przez osobę podającą się za Ericka Klingelfeina. W rzeczywistości jest to ktoś inny. Ktoś taki jak ja i od trzech tygodni, jak sądzę, i ty. Nie przerywaj mi – dodał Admiros, widząc, że Cluziv chce zadać mnóstwo pytań. – Daj mi skończyć. Zacznę od tego, gdzie są teraz twoi rodzice… Więc jak ci to powiedzieć… – Mężczyzna się zamyślił. Zapanowała cisza. W końcu rzekł lodowatym głosem: – Nie chcę cię okłamywać. Ostrzegam, że może to źle na ciebie wpłynąć. Z drugiej strony nie chcę byś dowiedział się tego od kogoś innego. – Znów zapadła cisza. – Tylko opanuj emocje.

– Dobrze, proszę pana – rzekł Cluziv. – Proszę mówić.

– Ach… Gdyby to było takie łatwe. Widzisz… Erick Klingelfein znany jest jako bardzo niebezpieczny osobnik, ale pod innym pseudonimem. Jako Bezwładny. Później ci to wytłumaczę. Teraz wracając do Johna i Joanny. Biedni. Spotkał ich straszny los. Czy naprawdę chcesz tego słuchać?

Cluziv z oczami wypełnionymi już łzami odrzekł:

– Tak, chcę! Chcę wiedzieć wszystko! – wykrzyczał.

– A więc słuchaj, a może lepiej… Pokazać ci to… co nam pokazał on.

– Kto?! Co?! Kiedy?! Komu?! Jakim wam?! Dlaczego pokazał?! – wykrzykiwał chłopak.

– Wstań, Cluzivie – rzekł z powagą Admiros. Cluziv wykonał posłusznie polecenie mężczyzny. – Nie pokazywałbym ci tego, ale to jest zbyt ważne dla nas obu. Teraz dotknę twojej głowy, a ty dotkniesz mojej, jasne?

Cluziv przytaknął.

Obaj stali naprzeciw siebie. Cluziv – mimo że młodszy – był nieco wyższy od przybyłego. Mężczyzna przyłożył dłoń Cluziva do swojej głowy, a swoją dłoń ułożył na głowie chłopaka, który poczuł, że ogarniają go lęk i strach. Nie wiedział dlaczego. Po chwili zauważył błysk – był na jednej z gałęzi drzew, patrzył na świat z góry. Był w lesie. Pod nim mężczyzna w białym stroju torturował wiszącą, a bardziej lewitującą nad ziemią… Joannę… Chłopcu serce zabiło mocniej. „Białym” mężczyzną był Klingelfein, a raczej Bezwładny – jakkolwiek głupio to brzmiało. Cluziv patrzył na śmierć matki. Krzyczał, ale nikt go nie słyszał. Nie mógł nic zrobić, był unieruchomiony. W końcu zaczął spadać z gałęzi. Tuż przed zderzeniem z ziemią opadał znacznie wolniej. Łzy też płynęły o wiele wolniej. Kiedy miał dotknąć już ziemi, zniknął sprzed jego oczu obraz lasu. Znów widział biały sufit, a także pochylającą się twarz Admiorsa. Nie przestawał płakać. Ignispotestatem pomógł mu wstać i usiąść na łóżku. Sam usiadł obok i objął go ramieniem.

– A więc on ją… – urwał.

– Tak… – rzekł spokojnie Admiros. – Ale wiedziała, że to się stanie.

– Czy to znaczy, że ona już nie wróci? – zapytał chłopiec, jakby nie dowierzał w to, co zobaczył. Cały czas przed oczami miał scenę z lasu. – No tak. Właśnie… Nie wróci, a tata? Gdzie on jest?! – wybuchnął piętnastolatek, jakby go ktoś torturował. Ciągle był przerażony tym, co zobaczył.

– Twojego tatę spotkał łagodniejszy los niż Joannę… – westchnął mężczyzna. – Ale to nie zmienia faktu, że nie żyje. Twój tata wrócił z delegacji trzy dni przed rozpoczęciem roku szkolnego. Erick, a raczej Bezwładny, porwał go w niejasnych dla mnie okolicznościach. Twój tata nie mógł się obronić… Bezwładny jest za silny. Tak czy inaczej, przez kilka dni w tym samym miejscu, co zamordował twoją mamę, torturował Johna, ale ten nie podał mu waszego miejsca zamieszkania. John… Był wyjątkowy. Inny niż reszta „F”izyków.

Cluziv nie śmiał się odezwać, ale poczuł niesamowicie silne zainteresowanie tym, dlaczego Admiros akcentuje „F”, a niekiedy mówi normalnie „f”.

– Przepraszam… ale… dlaczego czasami tak dziwnie akcentuje pan literę „f”, kiedy wypowiada pan słowo „fizyka” lub jego synonimy i wyrazy do niego podobne? – zapytał zaciekawiony chłopak.

Admiros Ignispotestatem uśmiechnął się wreszcie i rzekł spokojnym głosem:

– Zapominam, że ty nic nie wiesz… Twoi rodzice nie mogli ci powiedzieć. Każdy z NAS ma rdzeń. – Spojrzał na Cluziva, a widząc jego zdziwienie, ciągnął: – Na pewno słyszałeś teorię, że człowiek wykorzystuje jedynie od siedmiu do dziesięciu procent swojego mózgu. Reszty nie jest w stanie użyć. Tę teorię przedstawili wam nasi byli „F”izycy – znów zaakcentował. – Już ponad półtora tysiąca lat temu w rodzie „F”izyków jeden z wynalazców znalazł sposób, by wykorzystać pozostałe zdolności mózgu. Rdzeń je poszerza. Działa trochę, jak wasze aplikacje – w zależności od tego, ilu procentowy masz zaaplikowany, o tyle poszerza się rozwój twojego mózgu. I teraz ci coś powiem… Najsilniejszy rdzeń ma oczywiście, jak się domyślasz…

– Sto procent – dokończył Cluziv.

– Zgadza się, chłopcze – rzekł Admiros. – Do dziś od chwili, kiedy wynaleziono rdzenie, wytworzono tylko jeden stuprocentowy. Otrzymywał go król „F”izyków, a potem przekazywał swojemu synowi. Działało to tak przez ponad tysiąc…

– Proszę mówić – rzekł Cluziv. – Jestem ciekawy.

– Wiem, że jesteś ciekawy… – zaśmiał się Admiros. – Przecież od trzech tygodni należysz do tego rodu. Ktoś w końcu zabił króla i podstępem… wykradł rdzeń. Ogłosił się Głównym Protektorem, zastępując urząd króla. Podzielił nasz ród na departamenty, a na czele każdego z nich ustawił swoje rodzeństwo – ludzi, którzy pomagali w zdobyciu rdzenia. Każda z tych osób władała innym żywiołem najlepiej spośród ówczesnych „F”izyków.

– Swoim żywiołem?! – zdziwił się Cluziv.

– Tak. Właśnie tak! Dobrze słyszałeś. Jest pięć żywiołów: Ogień, Woda, Roślinność, Światło i Ciemność. Ile miał rodzeństwa?

– Tak. Pięcioro…

– Widzisz… i tu się mylisz – odparł Admiros, patrząc teraz prosto w oczy piętnastolatka. – Było ich czworo. Piątym był sam Główny Protektor. Władał żywiołem Ciemności. Podzielił ród na cztery części. Resztę o tym, co działo się ponad tysiąc lat temu, opowiem ci przy innej okazji. Masz jakieś pytania, drogi chłopcze?

– Proszę pana, gdzie znajduje się ten ród „F”izyków, a gdzie „f”izyków – zaakcentował trochę drwiąco. – I jak to możliwe, że ja do niego należę?

Ignispotestatem westchnął, po czym spojrzał w sufit i powiedział:

– No tak. Nie wytłumaczyłem tego. Więc zacznę od pierwszej części twojego pytania – rzekł Admiros, patrząc już na Cluziva. – Ród „F”izyków tworzą ci, którzy mają rdzeń poszerzający zdolności. Otrzymują go po ukończeniu szkoły – w zależności od wyniku końcowych testów. Na ile procent napisałeś test końcowy, tylu procentowy rdzeń ci wczepiają. Później możesz dalej się kształcić i wyrobić sobie żywioł. Ale tylko JEDEN. No, a ród „f”izyków tworzą zwykli ludzie, nieposiadający zdolności „F”izycznej, czyli niemający rdzenia. Oczywiście do egzaminów końcowych uczniowie naszego rodu także tego rdzenia nie mają, ale ich rodzice spełniają warunki, by ci się kształcili na prawdziwych „F”izyków. To znaczy oboje mają rdzenie. Tylko że… jest jeszcze jeden ważny warunek, by otrzymać rdzeń – wynik egzaminów nie może być niższy niż pięćdziesiąt jeden procent. Nasza Centrala „F”izyczna uważa, że społeczeństwo naszego rodu potrzebuje tylko wykwalifikowanych i wybitnie uzdolnionych „F”izyków, a nie leni i nierobów.

– Co się dzieje z tymi, co nie mają rdzenia? – zapytał zaniepokojonym tonem chłopak.

– Sądzę, że się domyślasz – rzekł mężczyzna ubrany na czerwono. – Hm? No dobrze. Widzę, że nie. Jak nie otrzymasz rdzenia, masz dwie możliwości. Albo wybierasz śmierć, albo życie w normalnym świecie zwykłych „f”izyków, tracąc prawa społeczności „F”izycznej. To niesprawiedliwe… ale świat nigdy nie był sprawiedliwy…

– Nie odpowiedział mi pan, panie Admirosie, na to, dlaczego ja też jestem nagle „F”izykiem.

– Rzeczywiście nie odpowiedziałem. Kiedy Klingelfein, to znaczy Bezwładny, oglądał twoją głowę, wszczepił ci rdzeń. To dlatego tak mocno bolała cię głowa… Ale to nie wszystko.

Cluziv poczuł mocne podniecenie, pomimo że jeszcze kilkanaście minut temu widział śmierć własnej matki.

– To nie byle jaki rdzeń. O ile się nie mylę, wszczepił ci taki sam rdzeń, jaki posiada.

– Czyli jaki? – zapytał niepewny Clzuiv. Nie wiedział, czy dobrze zrozumiał jego słowa. – Chwila… Czy Bezwładny nie jest czasem tym, który…

– Oczywiście, że jest – przerwał mu Admiros. – To ten, który ogłosił się Głównym Protektorem, Cluzivie!

– Powiedział pan, że jest tylko jeden taki rdzeń – zamyślił się chłopak. – A przed chwilą przyznał pan jeszcze, że wszczepił mi ten sam rdzeń, co sam ma… To znaczy, że pozbawił się swojego stuprocentowego rdzenia i przekazał go mnie?! Ale dlaczego? Po co miałby to robić?!…

– Spokojnie – wyrwał go z ekscytacji Ignispotestatem. – Nie sądzę, by był taki nierozsądny. Zostawił sobie stuprocentowy rdzeń, lecz wcześniej go sklonował.

– Ale dlaczego? Przecież w takim razie…

– Bezwładny uważa, że jesteś jego synem. Obdarzył cię zaufaniem, Cluzivie. Cierpi psychicznie, bo nigdy nie zaznał miłości. Twoja mama nie odwzajemniła jego uczucia. Dlatego ją tak potraktował… i twojego tatę…

Z twarzy Cluziva zniknęła ekscytacja, a pojawił się na niej smutek.

– Chce, byś wypełnił dla niego pewną misję… Chce, byś kogoś zamordował.

– Kogo?! – zapytał głośno chłopak. – Kogo, panie Admirosie?!

– Mnie – wychrypiał mężczyzna.

– Dlaczego miałbym pana zabić… Albo dlaczego chce, żebym pana zabił?

Admiros Ignispotestatem zaśmiał się i po chwili ciszy, która zapadła, rzekł z uśmiechem na twarzy:

– Bo tylko ja żyję z jego rodzeństwa, pozostałych zamordował… Dasz wiarę? Rdzeń dziewięćdziesięciodziewięcioprocentowy dał radę osłabić „F”izyka z rdzeniem stuprocentowym. Ależ się wtedy zdziwiłem. Kiedyś ci o wszystkim opowiem.

– Pomógł mu pan zabić…

– Tak, ale spokojnie. Nie bój się. Przecież powstrzymałem go, prawda? Zaczął zabijać swoje rodzeństwo, żeby posiąść całkowitą potęgę, moc i wiedzę. Ale jednego nie przewidział. Że pewnego dnia ktoś będzie chciał przywrócić dawny spokój. Tym kimś byłem ja. Mówię ci to nie dlatego, by wzbudzić zaufanie, ale dlatego, że od teraz jedziemy na tym samym wózku.

– To znaczy? – zapytał Cluziv.

– Ha! – zaśmiał się Admiros. – Widzisz, ani ja, ani ty nie chcemy, by ktoś dowiedział się o naszych rdzeniach. Znaczy się o twoim rdzeniu, a o moim żywiole samego czystego ognia. Jakkolwiek to brzmi. Gdyby ktoś dowiedział się o twoim rdzeniu… Zabiliby cię żywiołowcy z Centrali „F”izycznej – westchnął starszy mężczyzna. – No i mnie też.

– Więc co teraz mam zrobić? – zapytał zaniepokojony obrotem spraw piętnastolatek.

– Nic… Po prostu pójdziesz ze mną.

– A… A dokąd?

– Jak to dokąd – zachichotał mężczyzna. – Szkolić się! Przecież od teraz jesteś „F”izykiem. No nie masz wyboru. Jeśli się nie zgodzisz, naprawdę będę musiał cię zabić.

– Nie jesteśmy w prawdziwym szpitalu. Tylko w „F”izycznym, prawda?

– Kiedy się domyśliłeś?

– Wie pan… – westchnął Cluziv. – Jakieś pół godziny temu, jak zaczęliśmy tę rozmowę. Gdzie konkretnie rozwija się NASZ ród?

– Wszystkiego dowiesz się w swoim czasie, mój drogi. Obiecaj tylko, że nikomu nie powiesz o tym, że masz rdzeń ani o tym, co ci powiedziałem, jasne? To tajemnica.

Cluziv przytaknął głową.

– No… a teraz na Grenlandię… A potem… Zobaczysz. – Na twarzy mężczyzny pojawił się uśmiech.

Po drodze ku spiralnym schodom znajdującym się na samym końcu korytarza Cluziv zapytał:

– Panie Admirosie, dlaczego wszystko jest białe?

– O widzisz… – westchnął mężczyzna. – Nie sądziłem, że zapytasz o to tak szybko. Opowiem ci na schodach.

Piętnastolatek spojrzał w górę. Liczba stopni go zaskoczyła, było ich mnóstwo. W głębi duszy cieszył się – miał sporo czasu na zadawanie pytań Ignispotestatemowi.

– Jak już wiesz, od ponad tysiąca lat wszyscy boimy się powrotu Bezwładnego. Kiedyś pokażę ci, jak zdobył władzę. Jak zabijał rodzeństwo… I jak… Walczyłem z nim, by go przegonić…

– Ale udało się panu! – wykrzyczał Cluziv. – Przegonił pan stuprocentowy rdzeń.

Admiros uśmiechnął się i rzekł:

– To fakt. Nie da się jednak ukryć, że miałem ogromne szczęście.

– Ale szczęściu też trzeba pomóc – zauważył Cluziv.

– Zgadza się – zaśmiał się mężczyzna. – Ale nie o zwykłe szczęście chodzi. Chciałeś wiedzieć, dlaczego tutaj jest tak biało – kontynuował Admiros. – Ten budynek wzniesiono, kiedy u władzy był sam Główny Protektor, czyli Bezwładny. Cenił biel. Zresztą do dzisiaj mu to zostało. Dlaczego? Otóż każdy „F”izyk chodzi w szacie odpowiedniego koloru, przynajmniej do pracy. Rozumiesz… Żeby było jasne, jakim żywiołem włada. Na przykład ja jestem żywiołem ognia. Moja szata ma kolor charakterystyczny dla tego żywiołu, czyli czerwony. Nie bój się. W szkole możesz nosić, co chcesz. Do dzisiaj natomiast szpital ten służy byłym „F”izykom, którzy utracili rdzeń przez interwencję medyczną. Część „F”izyków do teraz ma pretensje do Centrali „F”izycznej o to, że pomagamy „f”izykom. Według nich nie zasłużyli na to. Są postrzegani jako zdrajcy rodu. Po ponadtrzyletnim okresie straszliwych rządów Głównego Protektora i po śmierci większości jego ludzi nadszedł czas spokoju. Tak zostało do dzisiaj. Ale teraz – konkretnie około trzech tygodni temu – dostaliśmy od niego wiadomość. Powrócił… i jestem pewien, że jest już w naszym rodzie. Kiedy jego rządy się skończyły, nowe władze nie kazały zmieniać wnętrza tego szpitala. Pozostało białe. Tysiąc lat temu nie było tutaj miasta, które jest dziś. Szpital musi pozostać bezpieczny. Musimy go ukrywać. Zwykli ludzie są tanią siłą roboczą naszego rodu. Będziesz się o tym uczył w szkole. Bezwładny nie tylko zabił swoje rodzeństwo, ale też dosłownie wyssał z nich ich żywioły. Obecnie włada czterema. Piąty jest w moim posiadaniu. Ale nikt tego nie wie. Lepiej, żeby tak zostało. – Popatrzył na twarz Cluziva, który słuchał go z zainteresowaniem, ale też z dziwną miną.

Zmęczyła go wspinaczka po schodach, strasznie go bolały nogi. Na szczęście w końcu skończyli wchodzić po schodach. Cluziv przystanął i zaczął głośno sapać. Admiros był tym niewzruszony. Stał i czekał, aż Cluziv odpocznie. Kiedy nastolatek odpoczywał, zobaczył znów biały korytarz, a na jego końcu spiralne schody, prowadzące w dół. Czy będziemy musieli po nich schodzić? Dlaczego nie poprowadzono korytarza na dole… Tylko trzeba iść na około… po tych przeklętych schodach!

Ruszyli przez korytarz. Admiros nie zwracał teraz uwagi na Cluziva. Kiedy byli na środku korytarza, stanęli. Cluziv wciąż patrzył na schody, czując ból w nogach.

– Dzień dobry, Reniu – powiedział nagle Admiros, a Cluziv odwrócił głowę w prawo.

Był tak ogarnięty lękiem przed schodami, że nie zauważył recepcji. Za blatem siedziała w wygodnym, niebieskim fotelu na obrotowych kółkach, mająca bardzo długą szyję, blondynka. Jej niebieskie oczy wpatrywały się w Admirosa z pożądaniem. Cluziv na tę myśl skrzywił się w duchu. Zamknął na chwilę oczy.

– Dzień dobry, Admirosie – zamruczała owa Renia. – Już wychodzicie? Będzie tutaj tak pusto…

Cluziv rozejrzał się po korytarzu. Rzeczywiście świecił pustką. Nic z tego nie rozumiał. Zaczął się do tego przyzwyczajać.

– Niestety – rzekł chłodno Admiros. – Muszę go stąd zabrać. Już wyzdrowiał. – Pokazał wzrokiem na Cluziva.

Chłopak zobaczył, że Admiros obraca w prawej ręce opuszczonej wzdłuż tułowia swój długopis. Kobieta z recepcji nie mogła tego widzieć. Na słowa Admirosa zaczęła przebierać rękoma w stertach papierów leżących przed nią. Podała część z nich Admirosowi.

– Te należy wypełnić – powiedziała.

– Czy to są wszystkie jego akta i dokumenty?

– Naturalnie. Zresztą nie dałeś mi ich wcześniej zbyt wiele, a jakie to ma znaczenie?

– Oczywiście, że żadne – rzekł spokojnym głosem Admiros, chwytając niektóre, by się im przyjrzeć.

Renia opuściła znów wzrok na papiery, odrywając go od Admirosa. Cluziv przyglądał się całej scenie z boku. Nie rozumiał, po co te pytania. Wszystkie dokumenty? Zupełnie jakby Admiros chciał, by nie pozostało po nim żadnych śladów. Wtedy właśnie Admiros uniósł długopis, celując nim prosto w recepcjonistkę.

– Reniu? – zapytał opanowanym głosem Admiros.

– Tak, Admirosie? – odparła kobieta, nie odrywając wzroku od papierów. – Słucham cię…

Nie doczekała się jednak odpowiedzi ze strony Ignispotestatema, który celując w nią długopisem, rzekł głośno:

– ICTUS!

Kobieta spadła z fotela, przewracając go. Cluziv wydał nawet z siebie dość głośny głos przerażenia. Admiros nie zareagował na zdziwienie Cluziva. Podszedł do niego, wyciągnął z dolnej kieszeni swojej czerwonej jak krew szaty list i rzekł:

– Idź i połóż jej to na biuście. To bardzo ważne – uśmiechnął się Admiros. – Możesz nawet przeczytać list, jeżeli bardzo cię ciekawi ta cała sytuacja. Przekonasz się, że nic jej nie zrobiłem. Jest tylko… oszołomiona. Ot, co!

Cluziv patrzył jeszcze przez chwilę na Admirosa. W końcu przeczytał list, który miał położyć na klatce piersiowej owej Reni z recepcji. Jakkolwiek brzmiało to w jego głowie. Przeczytał w myślach treść listu:

 

Moja droga Renato. Wybacz mi moje bardzo brutalne myśli, ale wiesz dobrze, że lubię dziko. Wkrótce się odezwę.

Twój Admiros

 

Cluziv popatrzył na Admirosa. Ten zaczął się śmiać.

– To żart? – zapytał Cluziv. – Proszę pana?

– Nie, skądże – odpowiedział mężczyzna. – Idź i połóż to na jej biuście. To jedyny sposób, by zrozumiała, że nie oszołomiłem jej, by się czegoś nie dowiedziała. Nikt nie może cię widzieć, chłopcze. Teraz wykonaj polecenie.

Cluziv nic nie odpowiedział. Przeszedł przez blat odgradzający recepcję od korytarza. Kobieta leżała na podłodze w dziwnej pozycji. Jej pierś pulsowała mocno pod jej białą szatą. Cluziv położył list na jej piersi. Wrócił do Admirosa. Patrzyli na siebie w milczeniu. Admiros zaczął się śmiać, a po chwili rzekł:

– Musisz przyznać, że dobrze to zaplanowałem. Nikt nie może się dowiedzieć, że tutaj byłeś. A ona będzie tak zauroczona tym, co przeczyta, że zapomni w ogóle, że przez całe trzy tygodnie tutaj leżałeś. Nikomu nie powie. Szaleje za mną – znów się zaśmiał. – No chodź. Wynośmy się stąd. Musisz dotrzeć do szkoły „F”izycznej jeszcze dzisiaj.

Admiros wskazał ścianę naprzeciwko recepcji. Chwycił Cluziva pod ramię i obaj przeszli przez nią. Chłopiec poczuł się, jakby ktoś oblał go czymś zimnym. Teraz stał w wąskiej uliczce jakiegoś miasta pomiędzy dwoma kamiennymi, starymi budynkami. Nie wiedział, gdzie jest. Słyszał za to odgłosy samochodów i tramwajów. Spojrzał w niebo. Słońce świeciło jasno. Jak to możliwe, pod ziemią? Starał się o tym nie myśleć. Zwłaszcza że ruszył przez uliczkę w stronę głównej ulicy za Admirosem. Szli w ciszy. Nie trwało to jednak długo. Niedługo po tym, jak wyszli ze szpitala dla byłych „F”izyków, stanęli na chodniku głównej ulicy, prowadzącej do samego centrum miasta. Teraz byli więc na przedmieściach… Dostrzegł znak po drugiej stronie ulicy. Wytężył wzrok i przeczytał napis:

 

KOPENHAGA CENTRUM (2 km)

 

– Jesteśmy w Kopenhadze, proszę pana? – zapytał Admirosa, który teraz spoglądał na jego chłopięcą twarz.

– Czy dokładnie w Kopenhadze, tego bym nie powiedział – rzekł Admiros. – Ale na pewno musimy stąd odejść. Im szybciej, tym lepiej.

Ruszyli w stronę przeciwną niż centrum Kopenhagi – jak wskazywał znak. Zdziwiło to Cluziva. Jak wszystko od końca wakacji… Kiedy szli razem z tłumem przechodniów – mimo że to dopiero były przedmieścia… usłyszeli rozmowę dwóch mężczyzn, którzy zwrócili uwagę na strój Admirosa.

– Ja to bym nigdy się w czymś takim nie pokazał. Nawet na starość – rzekł.

– Masz rację, brachu. Trzeba być jakimś po…

Cluziv spojrzał na Admirosa. Ten patrzył przed siebie, jakby nie widział i nie słyszał podśmiewających się z nich gości. W pewnej chwili jednak spostrzegł, że obaj panowie wywinęli orła, a po wstaniu trzymali się za brzuchy.

– Ach, ta dzisiejsza młodzież – westchnął tylko Admiros.

– Oni mają ze trzydzieści lat… – odparł Cluziv, nie ukrywając śmiechu.