Wrota Abaddona - James S.A. Corey - ebook

Wrota Abaddona ebook

James S.A. Corey

4,5

14 osób interesuje się tą książką

Opis

Od pokoleń Układ Słoneczny – Mars, Księżyc, pas asteroidów – był pograniczem ludzkości. Aż do teraz. Obcy artefakt wykonujący swój program pod pokrywą chmur Wenus wyłonił się stamtąd, tworząc olbrzymią strukturę poza orbitą Urana: wrota prowadzące w bezgwiezdny mrok.

Jim Holden i załoga Rosynanta są elementem wielkiej flotylli statków naukowych i okrętów wojennych wysłanych do zbadania artefaktu. Jednak w ukryciu rozgrywa się skomplikowana intryga, której celem jest zniszczenie Holdena. Podczas gdy emisariusze ludzkości starają się odkryć, czy wrota stanowią okazję, czy zagrożenie, okazuje się, że największe niebezpieczeństwo przywieźli ze sobą.

Na całym świecie sprzedano ponad dwa miliony egzemplarzy powieści z serii Expanse i na jej podstawie nakręcono popularny serial telewizyjny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 693

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (633 oceny)
390
190
44
8
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Pacto

Dobrze spędzony czas

Poczatek nudnawy, ake potem coraz lepiej
00
tretenmerth88848

Dobrze spędzony czas

ciekawa
00
Madzik_81

Nie oderwiesz się od lektury

Ostatnie ok 150 stron jest najfajniejsze, przypisy nie działają.
00
Drizit

Nie oderwiesz się od lektury

Ciąg dalszy Expanse. Naprawdę warto przeczytać 🙂
00
Julitals

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra, wciągająca i niezwykle rozbudowana książka.
00

Popularność



Kolekcje



Prolog

Manéo

Manéo Jung-Espi­noza – dla kum­pli na Ceres po pro­stu Néo – kulił się w kok­pi­cie małego sta­teczku, który nazwał Y Que. Po nie­mal trzech mie­sią­cach lotu do czasu zapi­sa­nia się na kar­tach histo­rii zostało mu może około pięć­dzie­siąt godzin. Jedze­nie skoń­czyło się dwa dni temu, a do picia miał tylko pół litra wody po recy­klingu szczyn; wody, która prze­szła przez jego ciało wię­cej razy, niż potra­fił zli­czyć. Wyłą­czył już wszystko, co się dało, nawet reak­tor. Wciąż miał pasywne moni­tory, ale żad­nych aktyw­nych czuj­ni­ków. Jedyne świa­tło w kok­pi­cie pocho­dziło z ekra­nów ter­mi­nali. Koc, któ­rym się owi­nął, wci­ska­jąc brzegi pod pasy bez­pie­czeń­stwa, żeby nie odle­ciał, nie miał nawet zasi­la­nia. Nadaj­niki sze­ro­ko­pa­smowe i nadaj­niki wią­zek kie­run­ko­wych wyłą­czył, a trans­pon­der spa­lił, jesz­cze zanim nama­lo­wał nazwę na kadłu­bie. Nie pole­ciał tak daleko tylko po to, żeby jakiś przy­pad­kowy sygnał ostrzegł przed nim flo­tylle.

Pięć­dzie­siąt godzin – nawet mniej – i jedyne, co musiał zro­bić, to nie dać się zoba­czyć. Oraz w nic nie wle­cieć, ale to już pozo­sta­wało w as manos de Dios.

Do pod­ziem­nego brac­twa bali­sty­ków wpro­wa­dziła go kuzynka Evita trzy lata temu, tuż przed jego pięt­na­stymi uro­dzi­nami. Sie­dział w rodzin­nej dziu­rze. Matka poszła do pracy przy obsłu­dze insta­la­cji oczysz­cza­nia wody, ojciec miał spo­tka­nie z kie­ro­waną przez niego grupą kon­ser­wa­to­rów, a Néo został w domu, waga­ru­jąc po raz czwarty w tym mie­siącu. Kiedy sys­tem poin­for­mo­wał, że ktoś czeka przed drzwiami, spo­dzie­wał się ochrony szkoły z awan­turą z powodu z waga­rów. Zamiast tego zoba­czył Evitę.

Była córką sio­stry mamy, dwa lata star­szą od niego. Praw­dziwa Pasiarka. Ich ciała miały podobną budowę z wysoką, chudą syl­wetką, ale ona była stąd. Był nią zauro­czony, od kiedy zoba­czył ją po raz pierw­szy. Cza­sami śniło mu się, jak wyglą­da­łaby bez ubra­nia. Jak to byłoby ją poca­ło­wać. A teraz stała przed drzwiami jego pustego miesz­ka­nia. Serce przy­śpie­szyło mu trzy­krot­nie, zanim otwo­rzył drzwi.

– Esá, unokabátya – ode­zwała się na powi­ta­nie z uśmie­chem i wzru­sze­niem jed­nej ręki.

– Hoy – odpo­wie­dział, pró­bu­jąc uda­wać spo­kój. Dora­stał w wiel­kim mie­ście, w prze­strzeni sta­cji Ceres, tak jak ona, ale jego ojciec miał niską, masywną budowę zdra­dza­jącą ziem­skie pocho­dze­nie. Do kosmo­po­li­tycz­nego slangu Pasa miał takie samo prawo jak ona, ale u niej brzmiał on natu­ral­niej. Kiedy on tak mówił, przy­po­mi­nało to zakła­da­nie cudzej kurtki.

– Paru coyos spo­tyka się koło portu. Wró­cił Silve­stari Cam­pos – powie­działa z lekko wysu­nię­tym bio­drem, ustami mięk­kimi jak poduszka i lśnią­cymi war­gami. – Mit?

– Que no? – odpo­wie­dział. – Nie mam nic lep­szego do roboty.

Póź­niej domy­ślił się, że zabrała go, bo była nim zain­te­re­so­wana Mila Sana, Mar­sjanka o koń­skiej twa­rzy, i wszy­scy uznali, że będą się dobrze bawić, obser­wu­jąc, jak brzydka dziew­czyna wewnętrz­nia­ków uga­nia się za mie­szań­cem, ale wtedy już się tym nie przej­mo­wał. Poznał Silve­stari Cam­pos i usły­szał o lotach bali­stycz­nych z asy­stą.

Robiło się to tak: jakiś coyo zapew­niał sobie dzia­ła­jącą łajbę. Może brał ją z odzy­sku, może mon­to­wał z czę­ści. Przy­naj­mniej nie­które z nich były kra­dzione. Nie trzeba było wiele wię­cej poza sil­ni­kiem pla­zmo­wym, pry­czą prze­cią­że­niową i mini­mal­nym zapa­sem powie­trza i wody. Potem wszystko spro­wa­dzało się do wyli­cze­nia tra­jek­to­rii. Bez Epste­ina napęd pla­zmowy spa­lał peletki za szybko, żeby gdzie­kol­wiek dole­cieć bez pomocy. Cała sztuka pole­gała na tym, żeby ciąg (naj­lepsi włą­czali go tylko raz) pchnął sta­tek na tra­jek­to­rię asy­sty gra­wi­ta­cyj­nej (dzięki czemu zbie­rał ener­gię pla­nety czy księ­życa) i dał moż­li­wość pole­cieć po bali­stycz­nej naj­da­lej, jak się dało. A potem trzeba było wykom­bi­no­wać, jak wró­cić żywym. Loty były śle­dzone przez podwój­nie szy­fro­waną tajną sieć, rów­nie trudną do zła­ma­nia, jak cokol­wiek ofe­ro­wa­nego przez Loca Griega czy Złotą Gałąź. Może i oni się tym bawili. Taka zabawa była cho­ler­nie nie­le­galna i ktoś przyj­mo­wał zakłady. Oraz nie­bez­pieczna, o co wła­śnie cho­dziło. A kiedy się wró­ciło, wszy­scy wie­dzieli, kim jesteś. Można było prze­sia­dy­wać na impre­zach w maga­zy­nach i pić, co tylko się chciało, mówić wszystko, na co przy­szła ochota, i chwy­cić prawy cycek Evity Jung, a ona się nawet nie odsu­wała.

I w ten wła­śnie spo­sób Néo, który ni­gdy dotąd niczym się spe­cjal­nie nie inte­re­so­wał, roz­bu­dził w sobie ambi­cję.

***

– Należy pamię­tać o tym, że Pier­ścień nie jest magiczny – mówiła Mar­sjanka. Néo spę­dził mnó­stwo czasu w ciągu ostat­nich mie­sięcy, oglą­da­jąc wia­do­mo­ści o Pier­ście­niu, i jak dotąd wła­śnie ją lubił naj­bar­dziej. Ładna twarz, miły akcent. Nie była tak masywna jak Zie­mia­nie, ale nie nale­żała też do Pasa. Jak on. – Nie rozu­miemy go jesz­cze i może tak zostać przez dzie­się­cio­le­cia, ale ostat­nie dwa lata dały nam jedne z naj­bar­dziej cie­ka­wych i eks­cy­tu­ją­cych prze­ło­mów w tech­no­lo­gii mate­ria­ło­wej od cza­sów wyna­le­zie­nia koła. W ciągu następ­nych dzie­się­ciu czy pięt­na­stu lat poja­wią się prak­tyczne zasto­so­wa­nia wie­dzy zdo­by­tej przez obser­wa­cję pro­to­mo­le­kuły, a to…

– Owoc. Zatru­tego. Drzewa – powie­dział dobit­nie stary, zasu­szony coyo obok niej. – Nie możemy pozwo­lić sobie zapo­mnieć, że to coś powstało w wyniku ludo­bój­stwa. Kry­mi­na­li­ści i potwory z Pro­to­genu i Mao-Kwik uwol­nili tę broń wśród nie­win­nych ofiar. To wszystko zaczęło się od rzezi, a korzy­sta­nie z jej owo­ców czyni nas współ­win­nymi.

Obraz prze­łą­czył się na mode­ra­tora, który z uśmie­chem potrzą­snął głową w stronę zasu­szo­nego sta­ruszka.

– Rabbi Kim­ble – powie­dział – napo­tka­li­śmy nie­wąt­pli­wie obcy arte­fakt, który prze­jął sta­cję Eros, spę­dził nieco ponad rok, przy­go­to­wu­jąc się w zabój­czym ciśnie­niu Wenus, a potem wystrze­lił olbrzy­mią, zło­żoną struk­turę tuż poza orbitę Urana i zbu­do­wał tam pier­ścień o śred­nicy tysiąca kilo­me­trów. Nie może pan suge­ro­wać, że moral­ność naka­zuje nam zigno­ro­wać te fakty.

– Eks­pe­ry­menty Him­m­lera w Dachau doty­czące hipo­ter­mii… – zaczął zasu­szony coyo, wyma­chu­jąc pal­cem w powie­trzu, ale tym razem prze­rwała mu ładna Mar­sjanka.

– Czy mogli­by­śmy już sobie daro­wać lata czter­dzie­ste dwu­dzie­stego wieku? – powie­działa z uśmie­chem suge­ru­ją­cym „jestem miła, ale zamknij się, do cho­lery”. – Prze­cież nie roz­ma­wiamy tu o kosmicz­nych nazi­stach. To naj­waż­niej­sze zda­rze­nie w histo­rii ludz­ko­ści. Rola, jaką ode­grał w nim Pro­to­gen, była straszna i winni zostali za to uka­rani, ale teraz musimy…

– Nie kosmiczni nazi­ści! – krzyk­nął stary coyo. – Nazi­ści nie pocho­dzą z kosmosu. Są tutaj, pośród nas. To bestie ucie­le­śnia­jące to, co naj­gor­sze w naszej natu­rze. Korzy­sta­jąc z tych odkryć, legi­ty­mi­zu­jemy spo­sób, w jaki je zdo­by­li­śmy.

Kobieta prze­wró­ciła oczami i spoj­rzała na mode­ra­tora, jakby ocze­ki­wała jego pomocy, ale męż­czy­zna tylko wzru­szył ramio­nami, przez co sta­ru­szek jesz­cze bar­dziej się zapie­nił.

– Pier­ścień to pokusa grze­chu – wykrzyk­nął. W kąci­kach jego ust poja­wiły się małe, białe kropki, któ­rych edy­tor posta­no­wił nie wyma­zy­wać z obrazu.

– Nie wiemy, czym jest – przy­po­mniała kobieta. – Bio­rąc pod uwagę fakt, że ory­gi­nal­nie miało to dzia­łać na pier­wot­nej Ziemi, zasie­dlo­nej w naj­lep­szym razie przez orga­ni­zmy jed­no­ko­mór­kowe, a wylą­do­wało na Wenus z nie­skoń­cze­nie bar­dziej zło­żo­nym mate­ria­łem, praw­do­po­dob­nie wcale nie działa, ale mogę sta­now­czo stwier­dzić, że pokusa i grzech nie mają z tym nic wspól­nego.

– To ofiary. Pani nazywa je „zło­żo­nym mate­ria­łem”? To zbez­czesz­czone ciała nie­win­nych istot!

Néo przy­ci­szył trans­mi­sję i przez chwilę tylko przy­glą­dał się, jak roz­mówcy gesty­ku­lują z prze­ję­ciem.

Spę­dził całe mie­siące na pla­no­wa­niu tra­jek­to­rii lotu Y Que, wyli­cze­niu chwili, gdy Jupi­ter, Europa i Saturn znajdą się we wła­ści­wych pozy­cjach. Okno było tak wąskie, że przy­po­mi­nało to rzu­ca­nie strzałki w skrzy­dła muszki owo­cówki z odle­gło­ści pół kilo­me­tra. Udało się dzięki Euro­pie. Bli­ski prze­lot obok tego księ­życa Jowi­sza, potem tak bli­sko gazo­wego olbrzyma, że pra­wie czuł tar­cie atmos­fery. Dalej znowu długi lot do Saturna, prze­chwy­ce­nie ener­gii z jego pręd­ko­ści orbi­tal­nej i dalej w czerń, już bez przy­śpie­sza­nia, choć i tak leciał szyb­ciej niż kto­kol­wiek przy­pusz­czał. Trudno było uwie­rzyć, że można roz­pę­dzić taką łajbę do lotów mię­dzy aste­ro­idami, a jed­nak się udało. Leciał przez miliony kilo­me­trów próżni, by tra­fić w cel mniej­szy od dziury w dupie komara.

Néo wyobra­żał sobie miny ludzi na tych wszyst­kich stat­kach woj­sko­wych i nauko­wych zapar­ko­wa­nych wokół Pier­ście­nia, gdy mały sta­te­czek lecący bali­stycz­nie bez trans­pon­dera pojawi się zni­kąd i prze­leci przez Pier­ścień z pręd­ko­ścią stu pięć­dzie­się­ciu tysięcy kilo­me­trów na godzinę. Potem będzie musiał dzia­łać bar­dzo szybko. Nie miał dość paliwa, żeby wyha­mo­wać, ale powinno wystar­czyć na zwol­nie­nie na tyle, by mogli wysłać do niego sta­tek ratun­kowy.

Nie wąt­pił, że spę­dzi tro­chę czasu w pier­dlu. Może dwa lata, jeśli sędzia bar­dzo się wku­rzy, ale było warto. Warto było choćby dla wia­do­mo­ści z taj­nej sieci, gdzie jego lot śle­dzili wszy­scy zna­jomi i gdzie nara­stała fala gło­sów „cho­lera jasna, uda mu się!”. Trafi na karty histo­rii. Jesz­cze za sto lat ludzie będą mówić o naj­od­waż­niej­szym locie bali­stycz­nym w histo­rii. Stra­cił wiele mie­sięcy na przy­śpie­sza­niu Y Que, wię­cej niż na samym prze­lo­cie i póź­niej­szym wię­zie­niu. Było warto. Będzie żył wiecz­nie.

Dwa­dzie­ścia godzin.

***

Naj­więk­sze nie­bez­pie­czeń­stwo sta­no­wiła flo­tylla ota­cza­jąca Pier­ścień. Zie­mia i Mars nie­dawno cał­kiem solid­nie uszczu­pliły nawza­jem swoje floty, ale więk­szość z tego, co im zostało, tkwiła teraz wokół Pier­ście­nia. Albo przy pla­ne­tach wewnętrz­nych, ale te Néo nie obcho­dziły. Sie­działo tam może ze dwa­dzie­ścia albo trzy­dzie­ści dużych okrę­tów wojen­nych pil­nu­ją­cych się wza­jem­nie, pod­czas gdy każdy sta­tek naukowy w ukła­dzie zaglą­dał, nasłu­chi­wał i pod­la­ty­wał ostroż­nie na kilka tysięcy kilo­me­trów do Pier­ście­nia. Wszyst­kie te napa­ko­wane okręty pil­no­wały, żeby nikt niczego nie dotknął. Wszy­scy się bali. Nawet z całym meta­lem i cera­miką upcha­nymi w ten sam kąt prze­strzeni, nawet przy sto­sun­kowo małej wewnętrz­nej śred­nicy Pier­ście­nia, wyno­szą­cej rap­tem tysiąc kilo­me­trów, ryzyko, że w coś wleci – było mini­malne. Było tam dużo wię­cej pustki niż mate­rii. A nawet gdyby tra­fił w któ­ryś ze stat­ków flo­tylli, nie prze­żyje, żeby się tym mar­twić, więc zosta­wił to w rękach Dzie­wicy i zaczął usta­wiać kamerę do nagry­wa­nia z dużą szyb­ko­ścią. Kiedy w końcu do tego doj­dzie, prze­lot będzie tak bły­ska­wiczny, że nawet nie będzie w sta­nie stwier­dzić, czy tra­fił, dopóki nie prze­ana­li­zuje danych. Musiał dopil­no­wać, żeby powstał zapis jego doko­na­nia. Z powro­tem włą­czył nadaj­niki.

– Hoy – ode­zwał się do kamery. – Tu Néo. Néo solo. Kapi­tan i załoga souverän pasiar­skiego ści­ga­cza Y Que. Meli­sta me. Zostało sześć godzin do naj­więk­szego osią­gnię­cia od cza­sów stwo­rze­nia czło­wieka. Es pa mi mama, słodką Sophię Brun i Jezusa, naszego Pana i Zbawcę. Oglą­daj­cie uważ­nie, bo wystar­czy mru­gnię­cie, a prze­ga­pi­cie, que sa?

Obej­rzał nagra­nie. Paskud­nie wyglą­dał. Pew­nie miał jesz­cze czas, mógł ogo­lić nie­chlujną brodę i przy­naj­mniej zwią­zać włosy. Poża­ło­wał, że odpu­ścił sobie codzienne ćwi­cze­nia, dzięki któ­rym nie wyglą­dałby na aż tak wychu­dzo­nego. Teraz jest już za późno. Mimo wszystko mógł cho­ciaż zmie­nić usta­wie­nie kamery. Leciał bali­stycz­nie, prze­cież nie musiał się mar­twić cią­że­niem ciągu.

Spró­bo­wał jesz­cze dwa razy z innych kątów, aż jego próż­ność została zaspo­ko­jona, po czym prze­łą­czył się na obraz z kamer zewnętrz­nych. Jego wpro­wa­dze­nie zajęło nie­wiele ponad dzie­sięć sekund. Zacznie trans­mi­sję dwa­dzie­ścia sekund przed celem, potem prze­łą­czy na kamery zewnętrzne. Będzie nagry­wał ponad tysiąc kla­tek na sekundę, ale i tak może zgu­bić Pier­ścień mię­dzy obra­zami. Miał nadzieję, że mu się uda. Teraz i tak nie mógł zdo­być lep­szej kamery, nawet gdyby taka ist­niała.

Wypił resztę wody i znowu poża­ło­wał, że nie zapa­ko­wał choć tro­chę wię­cej jedze­nia. Tubka pasty biał­ko­wej byłaby teraz naprawdę mile widziana. Nie­długo będzie po wszyst­kim. Wylą­duje w jakimś ziem­skim lub mar­sjań­skim aresz­cie okrę­to­wym z przy­zwo­itą ubi­ka­cją, wodą do picia i wię­zien­nymi racjami. Pra­wie cie­szył się na tę myśl.

Jego mil­czący zestaw łącz­no­ści obu­dził się i wyemi­to­wał powia­do­mie­nie o wiązce kie­run­ko­wej. Otwo­rzył połą­cze­nie. Szy­fro­wa­nie wska­zy­wało, że pocho­dziło z taj­nej sieci i zostało wysłane na tyle dawno temu, by dotarło do niego wła­śnie teraz. Nie tylko on się popi­sy­wał.

Evita była wciąż piękna, jed­nak teraz bar­dziej wyglą­dała na kobietę niż wtedy, gdy zaczął zbie­rać pie­nią­dze i czę­ści na budowę Y Que. Za pięć lat będzie wyglą­dać cał­kiem zwy­czaj­nie, ale na razie wciąż miał do niej sła­bość.

– Esá, unokabátya – powie­działa. – Oczy świata. Toda auge. Moje też.

Uśmiech­nęła się i przez sekundę myślał, że może pod­nie­sie sukienkę. Na szczę­ście. Połą­cze­nie się skoń­czyło.

Dwie godziny.

***

– Powta­rzam, tu mar­sjań­ska fre­gata Lucien do nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nego statku zbli­ża­ją­cego się do Pier­ście­nia. Odpo­wiedz natych­miast albo otwo­rzymy ogień.

Trzy minuty. Zoba­czyli go za szybko. Od Pier­ście­nia dzie­liły go jesz­cze trzy minuty, a nie powinni go zoba­czyć w odle­gło­ści więk­szej niż minuta lotu.

Néo odchrząk­nął.

– Nie trzeba, que sa? Nie trzeba. Mówi Y Que, ści­gacz ze sta­cji Ceres.

– Nie masz włą­czo­nego trans­pon­dera, Y Que.

– No tak, zepsuł się. Będę potrze­bo­wał pomocy przy nim.

– Twoje radio działa cał­kiem dobrze, a nie sły­szę sygnału alar­mo­wego.

– Bo nie ma alarmu – odpo­wie­dział, roz­cią­ga­jąc sylaby, by zdo­być każdą moż­liwą sekundę. Mógł z nimi roz­ma­wiać. – Po pro­stu lecę bali­stycz­nie. Mogę odpa­lić reak­tor, ale to zaj­mie kilka minut. Może będzie­cie mogli mi pomóc, co?

– Jesteś w prze­strzeni z ogra­ni­czo­nym dostę­pem, Y Que – powie­dział Mar­sja­nin, a Néo poczuł uśmiech na twa­rzy.

– Nic groź­nego – zapew­nił. – Nikomu nie zagra­żam. Pod­daję się. Muszę tylko tro­chę zwol­nić. Za kilka sekund odpalę sil­nik. Pocze­kaj­cie chwilę.

– Masz dzie­sięć sekund na zmianę tra­jek­to­rii poza Pier­ścień, w prze­ciw­nym razie otwo­rzymy ogień.

Strach bar­dzo przy­po­mi­nał triumf. Robił to. Leciał pro­sto na Pier­ścień, a oni się prze­stra­szyli. Jedna minuta. Zaczął roz­grze­wać reak­tor. Teraz nawet już nie kła­mał. Włą­czył sekwen­cję uru­cha­mia­nia peł­nego zestawu czuj­ni­ków.

– Nie strze­laj­cie – popro­sił, robiąc przy tym pogar­dliwy gest. – Pro­szę pana, pro­szę do mnie nie strze­lać. Zwal­niam naj­szyb­ciej jak mogę.

– Masz pięć sekund, Y Que.

Miał ich jesz­cze trzy­dzie­ści. Ekrany swój-obcy ożyły, gdy tylko włą­czył się pełny sys­tem statku. Lucien prze­mknie bar­dzo bli­sko, na oko jakieś sie­dem­set kilo­me­trów od niego. Nic dziw­nego, że go zoba­czyli. Z tej odle­gło­ści Y Que musiał roz­ja­rzyć wszyst­kie panele zagro­żeń jak lampki na Boże Naro­dze­nie. Zwy­kły pech.

– Może­cie strze­lać, jeśli chce­cie, ale hamuję naj­szyb­ciej jak tylko mogę – powie­dział.

Roz­brzmiał alarm. Na ekra­nie poja­wiły się dwie nowe kropki. Hijo de puta wystrze­lił w niego tor­pedy.

Pięt­na­ście sekund. Uda mu się. Roz­po­czął nada­wa­nie swo­jego prze­kazu i obrazu z zewnętrz­nej kamery. Pier­ścień był gdzieś tam, z tysiąc­ki­lo­me­trową śred­nicą wciąż zbyt małą i ciemną, by zoba­czyć go gołym okiem. Wszę­dzie dookoła jarzyły się tylko gwiazdy.

– Wstrzy­mać ogień! – krzyk­nął do mar­sjań­skiej fre­gaty. – Nie strze­lać!

Trzy sekundy. Tor­pedy zbli­żały się szybko.

Jedna sekunda.

Wszyst­kie gwiazdy zga­sły rów­no­cze­śnie.

Néo stuk­nął w moni­tor. Nic. Ekran swój-obcy nie poka­zy­wał niczego. Żad­nej fre­gaty, żad­nych tor­ped, niczego.

– A to – powie­dział w prze­strzeń – jest dziwne.

Na moni­to­rze coś roz­bły­sło na nie­bie­sko i przy­su­nął się bli­żej, jakby fizyczne zbli­że­nie do ekranu pomo­gło mu się zorien­to­wać w sytu­acji.

Czuj­niki ostrze­ga­jące o prze­cią­że­niu potrze­bo­wały na akty­wa­cję pię­ciu set­nych sekundy. Sprzę­towo zaim­ple­men­to­wany alarm potrze­bo­wał na reak­cję trzech set­nych sekundy, pusz­cza­jąc zasi­la­nie do czer­wo­nej diody LED i klak­sonu alar­mo­wego. Mała kon­tro­lka na kon­soli, wyświe­tla­jąca ostrze­że­nie o hamo­wa­niu z prze­cią­że­niem dzie­więć­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu g, potrze­bo­wała na obu­dze­nie diod całej połowy sekundy. Do tej chwili Néo był już tylko czer­woną plamą na przed­niej ścia­nie kok­pitu, rzu­cony hamo­wa­niem statku przez pasy bez­pie­czeń­stwa i ekrany w cza­sie krót­szym niż akty­wa­cja synapsy. Przez pięć dłu­gich sekund sta­tek trzesz­czał i prę­żył się, nie tylko zatrzy­mu­jąc się, lecz także będąc zatrzy­my­wa­nym.

W jed­no­li­tej ciem­no­ści zewnętrzna szybka kamera wciąż nada­wała, wysy­ła­jąc tysiąc kla­tek na sekundę niczego.

A potem cze­goś innego.

Rozdział pierwszy

Hol­den

Kiedy był jesz­cze małym chłop­cem na Ziemi, żyją­cym pod otwar­tym, błę­kit­nym nie­bem, jedna z jego matek przez trzy lata cier­piała na cięż­kie migreny. Oglą­da­nie jej bla­dej i spo­co­nej z bólu twa­rzy było trudne, ale jesz­cze gor­sze były objawy aury migre­no­wej pro­wa­dzą­cej do tego stanu. Sprzą­tała w domu lub pra­co­wała nad umo­wami w ramach dzia­łal­no­ści swo­jej firmy praw­ni­czej, a potem nagle jej lewa dłoń zaczy­nała się zaci­skać, zwi­ja­jąc się tak, że żyły i ścię­gna zda­wały się trzesz­czeć z wysiłku. Potem spoj­rze­nie tra­ciło ostrość, a źre­nice roz­sze­rzały się do tego stop­nia, że jej błę­kitne oczy robiły się czarne. Przy­po­mi­nało to obser­wo­wa­nie kogoś ogar­nię­tego ata­kiem padacz­ko­wym i za każ­dym razem myślał, że tym razem mama umrze.

Miał wtedy sześć lat i ni­gdy nie powie­dział żad­nemu z rodzi­ców, jak bar­dzo te migreny go prze­ra­żały i jak bar­dzo się ich oba­wiał, nawet gdy wszystko wyda­wało się toczyć dobrze nor­mal­nym try­bem. Strach stał się czymś zna­jo­mym, pra­wie wycze­ki­wa­nym. Powinno to łago­dzić prze­ra­że­nie i może fak­tycz­nie tak było, ale zastą­piło je poczu­cie uwię­zie­nia. Atak mógł przyjść w każ­dej chwili i nie dało się go unik­nąć.

To wszystko go zatru­wało, nawet jeśli tylko odro­binę.

Jakby był nawie­dzony.

***

– Kasyno zawsze wygrywa – krzyk­nął Hol­den.

Razem z załogą – Alek­sem, Amo­sem i Naomi – sie­dzieli przy pry­wat­nym stole w sali dla VIP-ów naj­droż­szego hotelu na Ceres. Nawet tutaj dzwonki, gwizdy i cyfrowe odgłosy auto­ma­tów na żetony były dość gło­śne, by stłu­mić więk­szość nor­mal­nych roz­mów. Nie­liczne czę­sto­tli­wo­ści, któ­rych nie zdo­mi­no­wały wymie­nione odgłosy, były zapchane wyso­kimi dźwię­kami maszyn pachinko i niskim baso­wym dud­nie­niem zespołu gra­ją­cego na jed­nej z trzech scen kasyna. Wszystko to skła­dało się na ścianę dźwięku, od któ­rego Hol­de­nowi wibro­wały wnętrz­no­ści i dzwo­niło w uszach.

– Co? – odkrzyk­nął do niego Amos.

– W końcu kasyno zawsze wygrywa!

Amos popa­trzył na leżącą przed nim wielką stertę żeto­nów. Razem z Alek­sem liczyli je i dzie­lili, przy­go­to­wu­jąc się do następ­nego wypadu do sto­łów z grami. Sądząc po wiel­ko­ści sterty, Hol­den sza­co­wał, że w ciągu ostat­niej godziny wygrali około pięt­na­stu tysięcy nowych yenów Ceres. Liczba żeto­nów była impo­nu­jąca. Gdyby teraz skoń­czyli, mie­liby z tego nie­zły zysk, ale oczy­wi­ście nie mogli.

– Dobra – krzyk­nął znowu Amos. – Co?

– Nic – odpo­wie­dział Hol­den, wzru­sza­jąc ramio­nami.

Jeśli jego załoga chciała stra­cić kilka tysięcy dola­rów, żeby roz­luź­nić się przy sto­łach do blac­kjacka, dla­czego miał im w tym prze­szka­dzać? Prawdę mówiąc, nie zro­bi­łoby to nawet widocz­nej róż­nicy w wypła­cie za ostatni kon­trakt, a to był tylko jeden z trzech kon­traktów, które wyko­nali w ciągu poprzed­nich czte­rech mie­sięcy. Zapo­wia­dał się bar­dzo korzystny rok.

Przez ostat­nie trzy lata Hol­den popeł­nił wiele błę­dów, ale decy­zja o zakoń­cze­nia pracy w cha­rak­te­rze goryla SPZ i przej­ścia na wła­sny rachu­nek nie była jed­nym z nich. W ciągu mie­sięcy, które upły­nęły od czasu roz­po­czę­cia kariery nie­za­leż­nego okrętu kurier­skiego i eskor­to­wego, Rosy­nant przy­jął sie­dem zle­ceń i wszyst­kie przy­nio­sły nie­zły zysk. Pie­nią­dze wyda­wali na remon­to­wa­nie statku od dziobu po rufę. Okręt zali­czył kilka trud­nych lat i zde­cy­do­wa­nie potrze­bo­wał dopiesz­cze­nia.

Kiedy skoń­czyli, a na ogól­nym kon­cie wciąż mieli pie­nią­dze, z któ­rymi nie wie­dzieli, co zro­bić, Hol­den popro­sił załogę o listę życzeń. Naomi zapła­ciła za wycię­cie ścianki dzie­lą­cej ich kajuty, łącząc je w jedną więk­szą. Mieli teraz łóżko wygod­nie miesz­czące dwie osoby i sporo miej­sca do cho­dze­nia wokół niego. Aleks zwró­cił uwagę na pro­blemy ze zdo­by­wa­niem woj­sko­wej klasy tor­ped dla statku i popro­sił o zain­sta­lo­wa­nie na Rosie stęp­ko­wego działa szy­no­wego. Dzięki niemu zyskali więk­szą siłę ognia od zapew­nia­nej przez działka obrony punk­to­wej, a jedyną wyma­ganą amu­ni­cją były kilo­gra­mowe poci­ski z wol­framu. Amos wydał trzy­dzie­ści kawał­ków pod­czas postoju na Kali­sto, mon­tu­jąc dodat­kowe uspraw­nie­nia sil­ni­ków. Gdy Hol­den zwró­cił uwagę, że Ros i bez tego może przy­śpie­szać dosta­tecz­nie szybko, by zabić załogę, i zapy­tał, po co im te dodatki, Amos odpo­wie­dział:

– Bo to cho­ler­stwo jest fan­ta­styczne.

Hol­den tylko kiw­nął głową, uśmiech­nął się i zapła­cił rachu­nek.

Nawet po począt­ko­wej gorączce wyda­wa­nia pie­nię­dzy mieli ich dość, by wypła­cić sobie pen­sje pię­cio­krot­nie wyż­sze od zara­bia­nych na Can­ter­bury i zapew­nić wypo­sa­że­nie statku w wodę, powie­trze oraz peletki pali­wowe na następne dzie­się­cio­le­cie.

Praw­do­po­dob­nie był to stan przej­ściowy. Przyjdą czasy chude, gdy nie będą mogli zna­leźć żad­nej pracy i będą musieli liczyć każdy grosz. Ale nie dzi­siaj.

Amos i Aleks skoń­czyli liczyć żetony i krzy­czeli do Naomi coś o niu­an­sach gry w blac­kjacka, pró­bu­jąc namó­wić ją do przy­łą­cze­nia się do nich przy stole. Hol­den mach­nął na kel­nera, który pośpiesz­nie pod­szedł przy­jąć zamó­wie­nie. W sali dla VIP-ów nie zama­wiało się przez menu ekra­nowe.

– Macie jakąś szkocką, którą zro­biono z praw­dzi­wego ziarna? – zapy­tał Hol­den.

– Mamy kilka gatun­ków z desty­larni na Gani­me­de­sie – odpo­wie­dział kel­ner. Nauczył się sztuczki mówie­nia tak, by było go sły­chać pomimo hałasu. Uśmiech­nął się do Hol­dena. – Ale dla wybred­nego gen­tle­mana z Ziemi odło­ży­li­śmy też kilka bute­lek szes­na­sto­let­niej laga­vu­lin.

– Chcesz powie­dzieć, że macie praw­dziwą szkocką ze Szko­cji?

– Dokład­niej rzecz bio­rąc, z wyspy Islay – uści­ślił kel­ner. – Kosz­tuje tysiąc dwie­ście za butelkę.

– Popro­szę jedną.

– Tak jest, pro­szę pana, i cztery szkla­neczki. – Kel­ner ukło­nił się i ruszył do baru.

– Idziemy zagrać w blac­kjacka – powie­działa ze śmie­chem Naomi, a Amos wydzie­lił wła­śnie ze swo­jej tacy sto­sik żeto­nów i pchnął je do niej przez stół. – Przy­łą­czysz się?

Kapela w sąsied­niej sali prze­stała grać i poziom hałasu na chwilę spadł do pra­wie zno­śnego poziomu, zanim ktoś zaczął pusz­czać muzykę przez nagło­śnie­nie kasyna.

– Pocze­kaj­cie kilka minut – popro­sił Hol­den. – Kupi­łem butelkę cze­goś naprawdę dobrego i chciał­bym wypić z wami ostatni toast, zanim rozej­dziemy się na resztę nocy.

Amos wyglą­dał na znie­cier­pli­wio­nego aż do chwili, gdy przy­nie­siono butelkę, a potem przez kilka sekund przy­glą­dał się ety­kie­cie.

– No dobra, na to warto było cze­kać.

Hol­den nalał każ­demu por­cję, a potem uniósł swoją szkla­neczkę.

– Za naj­lep­szy sta­tek i naj­lep­szą załogę, z jaką kto­kol­wiek kie­dy­kol­wiek miał zaszczyt słu­żyć, i za dobrą wypłatę.

– Za dobrą wypłatę! – powtó­rzył Amos, a potem alko­hol znik­nął ze szkla­ne­czek.

– Jasna cho­lera, kapi­ta­nie – sko­men­to­wał Aleks, a potem wziął butelkę, by ponow­nie przyj­rzeć się ety­kie­cie. – Możemy zabrać tro­chę tego na Rosa? Możesz mi potrą­cić z wypłaty.

– Popie­ram – rzu­ciła Naomi, a potem prze­jęła butelkę i roz­lała następną kolejkę.

Na kilka minut zapo­mnieli o sto­sach żeto­nów i poku­sie sto­łów z kar­tami. A Hol­den dokład­nie tego chciał: zatrzy­mać tych ludzi razem jesz­cze na kilka chwil. Na każ­dym statku, na któ­rym słu­żył, przy­bi­cie do portu zawsze było szansą paro­dnio­wej ucieczki od cią­gle tych samych twa­rzy. Już nie. Nie z tą załogą. Kolejną szkla­neczką szkoc­kiej spłu­kał cisnące mu się na usta, beł­ko­tliwe „kocham was!”.

– Ostatni na drogę – powie­dział Aleks, pod­no­sząc butelkę.

– Muszę iść do kibla – odpo­wie­dział Hol­den i ode­pchnął się od stołu. Idąc do łazienki, chwiał się tro­chę bar­dziej, niż się spo­dzie­wał. Whi­sky szybko ude­rzyła do głowy.

Łazienki dla VIP-ów urzą­dzono luk­su­sowo. Żad­nych rzę­dów pisu­arów i umy­wa­lek, zamiast nich kil­koro drzwi pro­wa­dziło do pry­wat­nych kabin z ubi­ka­cją i umy­walką. Hol­den wszedł do jed­nej z nich i zatrza­snął za sobą drzwi. Gdy tylko się zamknęły, poziom hałasu spadł pra­wie do zera. Przy­po­mi­nało to tro­chę wyj­ście poza świat i pew­nie spe­cjal­nie tak je zapro­jek­to­wano. W każ­dym razie ucie­szył się, że pro­jek­tant kasyna prze­wi­dział miej­sce ofe­ru­jące względny spo­kój, bo wcale nie zdzi­wiłby się na widok auto­matu na żetony tuż obok umy­walki.

Korzy­sta­jąc z pisu­aru, musiał się oprzeć jedną ręką o ścianę i był w poło­wie zała­twia­nia się, gdy w pomiesz­cze­niu na chwilę zro­biło się jaśniej i w chro­mo­wa­nym uchwy­cie pisu­aru zaczął się odbi­jać deli­katny błę­kitny blask. Strach ści­snął mu żołą­dek.

Znowu.

– Przy­się­gam na Boga – powie­dział Hol­den, ury­wa­jąc, by dokoń­czyć i zapiąć roz­po­rek. – Lepiej, żeby cię tam nie było, Mil­ler, gdy się odwrócę.

Odwró­cił się.

Mil­ler tam był.

– Cześć – ode­zwał się trup.

– Musimy poroz­ma­wiać – dokoń­czył za niego Hol­den, a potem pod­szedł do umy­walki, żeby umyć ręce.

Jego śla­dem pole­ciał maleńki błę­kitny świe­tlik, lądu­jąc na bla­cie. Hol­den zgniótł go dło­nią, ale kiedy ją pod­niósł, niczego nie zoba­czył.

Odbi­cie Mil­lera w lustrze wzru­szyło ramio­nami. Ruszał się nie­przy­jem­nie szar­pa­nymi ruchami, jakby kie­ro­wał nim jakiś mecha­nizm. Rów­no­cze­śnie po ludzku i zupeł­nie obco.

– Są tu wszy­scy – powie­dział trup. – Nie chcę roz­ma­wiać o tym, co stało się z Julie.

Hol­den wycią­gnął ręcz­nik z koszyka obok umy­walki, a potem oparł się o nią, zwró­cony w stronę Mil­lera, i powoli wytarł ręce. Drżał, tak jak zawsze. Wzdłuż ple­ców peł­zło poczu­cie zagro­że­nia i nie­po­koju, jak pod­czas każ­dego z tych spo­tkań. Nie zno­sił tego.

Detek­tyw Mil­ler uśmiech­nął się, reagu­jąc na coś nie­wi­docz­nego dla Hol­dena.

Facet pra­co­wał w ochro­nie Ceres, został zwol­niony i ruszył na samo­dzielne polo­wa­nie, szu­ka­jąc zagi­nio­nej dziew­czyny. Raz ura­to­wał Hol­de­nowi życie. Hol­den patrzył, jak mia­sto w aste­ro­idzie, gdzie Mil­ler utknął z set­kami tysięcy ofiar pro­to­mo­le­kuły z kosmosu, roz­biło się na Wenus. Wraz z Julie Mao, dziew­czyną, którą Mil­ler w końcu odna­lazł, gdy było już za późno. Przez rok arte­fakt obcych pra­co­wał i two­rzył coś nie­zro­zu­mia­łego pod pokrywą chmur pla­nety. Gdy się poka­zał, uno­sząc olbrzy­mie struk­tury z głę­bin studni gra­wi­ta­cyj­nej i lecąc poza orbitę Nep­tuna niczym jakaś tyta­niczna mor­ska bestia prze­nie­siona w próż­nię, wraz z nim poja­wił się Mil­ler.

I prze­ma­wiał czy­stym sza­leń­stwem.

– Hol­den – powie­dział Mil­ler, nie mówiąc do niego, opi­su­jąc go. – Jasne, to ma sens. Nie jesteś jed­nym z nich. Hej, musisz mnie posłu­chać.

– A ty musisz coś powie­dzieć. Te bzdury wymy­kają się spod kon­troli. Robisz te swoje obja­wie­nia już pra­wie od roku i ni­gdy jesz­cze nie powie­dzia­łeś nic, co mia­łoby sens. Ani razu.

Mil­ler nie­dbale mach­nął ręką. Sta­ru­szek zaczy­nał oddy­chać szyb­ciej, dysząc, jakby miał za sobą bieg. Na jego sza­rej, bla­dej skó­rze poja­wiły się kro­ple potu.

– W sek­to­rze osiem­na­stym był taki nie­li­cen­cjo­no­wany bur­del. Poszli­śmy tam, licząc, że zgar­niemy pięt­na­ście, może dwa­dzie­ścia osób. Albo nawet wię­cej. Weszli­śmy do środka i oka­zało się, że było tam cał­kiem pusto. Powi­nie­nem się nad tym zasta­no­wić. To coś zna­czy.

– Czego ode mnie chcesz? – zapy­tał Hol­den. – Po pro­stu powiedz, czego chcesz, dobra?

– Nie zwa­rio­wa­łem – zapew­nił go Mil­ler. – Kiedy wariuję, zabi­jają mnie. Boże, czy oni mnie zabili? – Mil­ler zło­żył usta w małe o i zaczął wcią­gać powie­trze. Jego wargi ciem­niały od krwi pod skórą zmie­nia­jącą kolor na czarny. Poło­żył na ramie­niu Hol­dena zde­cy­do­wa­nie za ciężką dłoń. Zbyt twardą. Jakby Mil­ler został odtwo­rzony z żelaza, zamiast z kości. – Wszystko się spie­przyło. Dotar­li­śmy tam, ale jest pusto. Całe niebo jest puste.

– Nie wiem, co to zna­czy.

Mil­ler nachy­lił się bli­żej. Jego oddech pach­niał opa­rami octa­nów. Wbił wzrok w oczy Hol­dena, uno­sząc brwi, jakby pytał go, czy zro­zu­miał.

– Musisz mi pomóc – oświad­czył. Żyłki w jego oczach były już pra­wie czarne. – Oni wie­dzą, że potra­fię odnaj­dy­wać różne rze­czy. Wie­dzą, że mi pomo­głeś.

– Ty nie żyjesz – przy­po­mniał Hol­den, mówiąc bez namy­słu ani żad­nego planu.

– Wszy­scy nie żyją – odparł Mil­ler. Zabrał dłoń z ramie­nia Hol­dena i odwró­cił się. Zmarsz­czone brwi świad­czyły o zmie­sza­niu. – Pra­wie. Pra­wie.

Zabrzę­czał ter­mi­nal Hol­dena, więc wyjął go z kie­szeni. „Wpa­dłeś tam?”. Naomi wysłała pyta­nie tek­stem. Hol­den zaczął odpi­sy­wać, ale prze­stał, zda­jąc sobie sprawę, że nie wie­dział, co mógłby powie­dzieć.

Kiedy Mil­ler znów się ode­zwał, mówił cicho, pra­wie jak dziecko prze­peł­nione zdu­mie­niem i zachwy­tem.

– Kurwa. Stało się – powie­dział.

– Co się stało? – zapy­tał Hol­den.

Ktoś wcho­dzący do kabiny obok trza­snął drzwiami i Mil­ler znik­nął. Jedy­nym dowo­dem na jego obec­ność był utrzy­mu­jący się jesz­cze w powie­trzu zapach ozonu i boga­tej mie­szanki związ­ków orga­nicz­nych, jakby skwa­śnia­łych egzo­tycz­nych przy­praw. Zresztą to też mogło być tylko wyobra­że­niem Hol­dena.

Stał przez chwilę, cze­ka­jąc, by znik­nął mie­dziany posmak w ustach. Cze­ka­jąc, aż serce znowu zacznie bić w nor­mie. Potem zro­bił to, co zawsze po tych spo­tka­niach. Gdy minęło naj­gor­sze, umył twarz zimną wodą i wytarł ją mięk­kim ręcz­ni­kiem. Odle­głe, stłu­mione dźwięki kasyna gwał­tow­nie się nasi­liły. Pula.

Nie powie im. Naomi, Alek­sowi i Amo­sowi. Zasłu­gi­wali na korzy­sta­nie z przy­jem­no­ści bez inge­ren­cji tego cze­goś, czym był Mil­ler. Hol­den rozu­miał, że impuls zata­je­nia tego przez nimi był irra­cjo­nalny, ale tak bar­dzo chciał ich chro­nić, że nie kwe­stio­no­wał go za bar­dzo. Czym­kol­wiek stał się Mil­ler, Hol­den będzie stał mię­dzy nim a Rosem.

Przy­glą­dał się swo­jemu odbi­ciu, aż zro­biło się ide­alne. Bez­tro­ski, nieco pod­chmie­lony kapi­tan odno­szą­cego suk­cesy, nie­za­leż­nego statku pod­czas prze­pustki na lądzie. Wylu­zo­wany. Szczę­śliwy. Wró­cił do sza­leń­stwa kasyna.

Przez moment poczuł się jakby cof­nął się w cza­sie. Kasyno na Ero­sie. Śmier­telna pułapka. Świa­tła wyda­wały się tro­chę zbyt jaskrawe, dźwięki za gło­śne. Hol­den wró­cił do stołu i nalał sobie jesz­cze jedną szkla­neczkę. Tę będzie pił tro­chę dłu­żej, cie­sząc się sma­kiem i nocą. Ktoś za nim ryk­nął śmie­chem. To tylko śmiech.

Po kilku minu­tach poja­wiła się Naomi, wyła­nia­jąc się ze zgiełku i cha­osu jak ucie­le­śnie­nie spo­koju. Patrząc, jak idzie w jego stronę, znowu poczuł wcze­śniej­szą pijaną, zabor­czą miłość. Latali razem na Can­ter­bury przez całe lata, zanim odkrył, że się w niej zako­chuje. Z per­spek­tywy czasu każdy pora­nek, gdy budził się przy boku kogoś innego, był stra­coną oka­zją wdy­cha­nia tego samego powie­trza, co Naomi. Nie potra­fił zro­zu­mieć, co sobie wtedy myślał. Prze­su­nął się w bok, robiąc jej miej­sce.

– Już cię osku­bali? – zapy­tał.

– Aleksa – odpo­wie­działa. – Osku­bali Aleksa do czy­sta. Dałam mu swoje żetony.

– Jesteś nie­zwy­kle hojną kobietą – sko­men­to­wał z sze­ro­kim uśmie­chem.

Ciemne oczy Naomi zła­god­niały pod wpły­wem współ­czu­cia.

– Znowu poja­wił się Mil­ler? – zapy­tała, nachy­la­jąc się bli­żej, żeby usły­szał ją przez hałas.

– Tro­chę nie­po­ko­jące jest to, jak łatwo możesz mnie przej­rzeć.

– Bar­dzo łatwo cię odczy­tać. Zresztą to nie byłby pierw­szy łazien­kowy napad Mil­lera. Czy tym razem mówił coś z sen­sem?

– Nie – odpo­wie­dział Hol­den. – Zacho­wuje się, jakby roz­ma­wiał z jakąś wadliwą maszyną. Mam wra­że­nie, że przez połowę czasu nawet nie wie, że tam jestem.

– Tak naprawdę to nie może być Mil­ler, prawda?

– Jeśli to pro­to­mo­le­kuła prze­brana za Mil­lera, to jest to chyba jesz­cze mniej fajne.

– Słusz­nie – zgo­dziła się Naomi. – Powie­dział przy­naj­mniej coś nowego?

– Może odro­binę. Powie­dział, że coś się stało.

– Co?

– Tego nie wiem. Powie­dział tylko „stało się” i znik­nął.

Sie­dzieli razem przez kilka minut w pry­wat­nej oazie ciszy pośród zgiełku, spla­ta­jąc palce. W końcu Naomi nachy­liła się, poca­ło­wała go w czoło i pocią­gnęła go z krze­sła.

– Chodź – powie­działa.

– Gdzie idziemy?

– Nauczę cię grać w pokera – wyja­śniła.

– Wiem, jak to się robi.

– Tylko ci się tak wydaje.

– Chcesz powie­dzieć, że masz mnie za lesz­cza?

Uśmiech­nęła się i pocią­gnęła go.

Hol­den pokrę­cił głową.

– Jeśli chcesz, to chodźmy na sta­tek. Możemy zebrać parę osób i zagrać w spo­koju. Nie ma sensu robić tego tutaj, bo kasyno zawsze wygrywa.

– Nie przy­szli­śmy tu wygrać – odpo­wie­działa Naomi, a powaga jej głosu nadała sło­wom znacz­nie głęb­sze zna­cze­nie. – Przy­szli­śmy grać.

***

Wia­do­mość nade­szła dwa dni póź­niej.

Hol­den sie­dział w kam­bu­zie, jedząc por­cję na wynos z jed­nej z por­to­wych restau­ra­cji: ryż w sosie czosn­ko­wym, trzy rodzaje warzyw i coś na tyle podob­nego do kur­czaka, że mogło fak­tycz­nie nim być. Amos z Naomi nad­zo­ro­wali łado­wa­nie odży­wek i fil­trów do sys­temu recy­klingu powie­trza, a Aleks spał w fotelu pilota. Na innych stat­kach, na któ­rych słu­żył Hol­den, zebra­nie całej załogi z powro­tem na statku przed wylo­tem było czymś abso­lut­nie nie­sły­cha­nym, zresztą oni też spę­dzili kilka nocy w por­to­wych hote­lach. Ale teraz wró­cili do domu.

Hol­den spraw­dzał miej­scowe kanały z wia­do­mo­ściami na ręcz­nym ter­mi­nalu, oglą­da­jąc ser­wisy infor­ma­cyjne i roz­rywkę z całego układu. Dziura w zabez­pie­cze­niach nowej gry Ban­dao Solice pozwo­liła na prze­ję­cie na piracki ser­wer na orbi­cie Tytana danych oso­bo­wych i finan­so­wych sze­ściu milio­nów osób. Mar­sjań­scy eks­perci woj­skowi nawo­ły­wali do zwięk­sze­nia budżetu w celu uzu­peł­nie­nia strat ponie­sio­nych w bitwie wokół Gani­me­desa. Na Ziemi afry­kań­ska koali­cja rol­ni­cza zła­mała zakaz sto­so­wa­nia szczepu bak­te­rii wią­żą­cej azot. Pro­te­stu­jący po obu stro­nach kon­fliktu wyszli na ulice Kairu.

Hol­den ska­kał po kana­łach, pozwa­la­jąc myślom prze­śli­zgi­wać się po powierzchni infor­ma­cji, gdy na jed­nym poja­wił się czer­wony pasek. Potem na dru­gim. I kolej­nym. Zmro­ziło go zdję­cie nad arty­ku­łem. Nazy­wali to Pier­ście­niem. Olbrzy­mia struk­tura obcych, która opu­ściła Wenus i pole­ciała w miej­sce odle­głe o nie­całe dwie jed­nostki astro­no­miczne poza orbitą Urana, gdzie wyha­mo­wała i zło­żyła się.

Hol­den czy­tał uważ­nie, czu­jąc cię­żar w żołądku. Kiedy pod­niósł wzrok, w drzwiach zoba­czył Naomi i Amosa. Amos trzy­mał swój ter­mi­nal. Hol­den zoba­czył na jego ekra­nie te same czer­wone paski.

– Widzia­łeś to, kapi­ta­nie? – zapy­tał Amos.

– Ow­szem – potwier­dził Hol­den.

– Jakiś powa­lony dureń pró­bo­wał prze­le­cieć przez Pier­ścień.

– Wła­śnie.

Nawet przy odle­gło­ści mię­dzy Ceres a Pier­ście­niem, roz­dzie­lo­nych olbrzy­mim prze­stwo­rem pustki, wia­do­mość o tym, że jakiś dureń wle­ciał tanim sta­tecz­kiem z jed­nej strony struk­tury i nie wyle­ciał z dru­giej – powinna tu dotrzeć w ciągu jakichś pię­ciu godzin. A jed­nak doszło do tego dwa dni póź­niej. Tak długo obser­wu­jące Pier­ścień rządy były w sta­nie tuszo­wać tę sprawę.

– O to cho­dziło, prawda? – powie­działa Naomi. – To się stało.

Rozdział drugi

Byk

Car­los C de Baca – dla przy­ja­ciół Byk – nie lubił kapi­tana Ash­forda. Od zawsze.

Kapi­tan był jed­nym z tych ludzi, któ­rzy potra­fili drwić bez rusza­nia ustami. Zanim Ash­ford wstą­pił do SPZ na pełny etat, zro­bił dok­to­rat z mate­ma­tyki w księ­ży­co­wym kam­pu­sie Uni­wer­sy­tetu Bostoń­skiego i ni­gdy nikomu nie pozwa­lał o tym zapo­mnieć. Jakby posia­da­nie tytułu nauko­wego nada­nego przez uni­wer­sy­tet z Ziemi czy­niło go lep­szym od innych Pasia­rzy. A przy tym rado­śnie obga­dy­wał face­tów w rodzaju Byka czy Freda, któ­rzy naprawdę dora­stali w studni. Ash­ford nie był pro­stym czło­wie­kiem. Spo­sób, w jaki przy­pi­nał się do róż­nych spraw, jakby robiły z niego kogoś waż­niej­szego – wykształ­ce­nie, powią­za­nia z Zie­mią, dora­sta­nie w Pasie – spra­wiał, że trudno było go lubić.

I to Ash­ford będzie dowo­dził misją.

– Docho­dzi do tego ele­ment cza­sowy – powie­dział Fred John­son.

Fred wyglą­dał okrop­nie. Był zbyt chudy. Ostat­nio wszy­scy wyglą­dali na chu­dych, ale ciemna skóra Freda przy­brała popie­laty odcień, przy­wo­dzący Bykowi na myśl sprawy takie jak zabu­rze­nia odpor­no­ści i nie­le­czone nowo­twory. Praw­do­po­dob­nie był to tylko efekt stresu, wieku i nie­do­ży­wie­nia. To samo, co przy­tra­fiało się wszyst­kim, jeśli nie poja­wiło się nic innego. Wła­ści­wie to Byk też zaczął tro­chę siwieć na skro­niach i nie podo­bały mu się tanie diody, które rze­komo miały naśla­do­wać świa­tło Słońca. Fakt, że jego skóra wciąż była ciem­niej­sza od sko­rupki jajka, miał wię­cej wspól­nego z ciemną skórą jego mek­sy­kań­skiej matki niż z ultra­fio­le­tem.

Prze­by­wał w ciem­no­ści od dwu­dzie­stego dru­giego roku życia, a teraz miał już czter­dziestkę. Fred zaś, jego dowódca pod dwoma rzą­dami, był od niego wyraź­nie star­szy.

Rusz­to­wa­nie kon­struk­cyjne odchy­lało się przed nimi z ela­stycz­nymi ścia­nami lśnią­cymi jak łuski węża. Dobie­gał go nie­ustanny, cichy pisk wibra­cji sprzętu kon­struk­cyjnego, prze­su­wa­nego po powierzchni sta­cji. Cią­że­nie wirowe miało tu siłę nieco mniej­szą od stan­dar­do­wej jed­nej trze­ciej g wła­ści­wej sta­cji Tycho, a Ash­ford popi­sy­wał się, przy­śpie­sza­jąc i zwal­nia­jąc, żeby Zie­mia­nie mogli nadą­żyć. Byk zwol­nił odro­binę, żeby facet musiał cze­kać chwilę dłu­żej.

– Ele­ment cza­sowy? Jak to wygląda, puł­kow­niku? – zapy­tał Ash­ford.

– Nie aż tak źle, jakby mogło – odparł Fred. – Od czasu dużej zmiany pod­czas zda­rze­nia Pier­ścień nie wyka­zuje żad­nych innych wah­nięć. Nikt inny przez niego nie prze­le­ciał i nic się nie wyło­niło ze środka. W tej chwili ludzie już nie robią w gacie, tylko sie­dzą w goto­wo­ści. Mars trak­tuje to jako sprawę ści­śle woj­skową i naukową. Wysłali tam już pół tuzina jed­no­stek badaw­czych na dużym ciągu.

– Jaka eskorta? – zapy­tał Byk.

– Jeden nisz­czy­ciel i trzy fre­gaty – odpo­wie­dział Fred. – Zie­mia leci wol­niej, ale więk­szymi siłami. W przy­szłym roku będą mieli wybory, a sekre­tarz gene­ralny mocno obrywa za pota­jemną współ­pracę rządu ze zbun­to­wa­nymi kor­po­ra­cjami.

– Cie­kawe dla­czego – sko­men­to­wał cierpko Byk.

Nawet Ash­ford się uśmiech­nął. Dzięki Pro­to­ge­nowi i Mao-Kwi­kow­ski ład i sta­bil­ność Układu Sło­necz­nego wylą­do­wały w mik­se­rze. Sta­cja Eros prze­pa­dła, prze­jęta przez obcą tech­no­lo­gię, roz­bita o Wenus. Gani­me­des pro­du­ko­wał led­wie jedną czwartą wcze­śniej­szych ilo­ści jedze­nia, zmu­sza­jąc wszyst­kie zamiesz­kałe ośrodki pla­net zewnętrz­nych do pole­ga­nia na zapa­so­wych źró­dłach żyw­no­ści. Sojusz Ziemi i Marsa stał się czymś w rodzaju miłego wspo­mnie­nia, o któ­rym czyjś dzia­dek mógł opo­wia­dać po wypi­ciu zbyt dużej ilo­ści alko­holu. Stare, dobre czasy, zanim wszystko poszło w dia­bły.

– Popi­suje się – mówił dalej Fred. – Dzien­ni­ka­rze, przy­wódcy reli­gijni, poeci i arty­ści. Wiozą wszyst­kich do Pier­ście­nia, żeby żadne stu­dio wia­do­mo­ści nie patrzyło na niego.

– Typowe – rzu­cił Ash­ford, ale nie roz­wi­jał tematu. Typowe dla poli­tyka. Typowe dla Zie­mia­nina. – Czego tam szu­kamy?

Rusz­to­wa­nie zaśpie­wało przez chwilę, wzbu­dzone spię­trze­niem drgań har­mo­nicz­nych, uci­szo­nych po chwili prze­my­sło­wymi tłu­mi­kami gaszą­cymi wibra­cje, zanim mogłyby dopro­wa­dzić do szkód.

– Na razie wiemy na pewno tylko tyle, że jakiś dureń wle­ciał bali­stycz­nie w Pier­ścień z dużą pręd­ko­ścią i nie poja­wił się z dru­giej strony – odpo­wie­dział Fred, rusza­jąc dłońmi w pasiar­skim odpo­wied­niku wzru­sze­nia ramio­nami. – A teraz w Pier­ście­niu poja­wiła się jakaś fizyczna ano­ma­lia. Moż­liwe, że sta­tek dzie­ciaka został zje­dzony przez Pier­ścień i w coś zmie­niony. Pier­ścień puścił sporo pro­mie­nio­wa­nia gamma i rent­ge­now­skiego, ale za mało, żeby była to cała masa statku. Moż­liwe, że go uszko­dził. Albo otwo­rzył wrota i lada chwila wyleci stam­tąd banda zie­lo­nych ludzi­ków w lata­ją­cych taler­zach, żeby zmie­nić Układ Sło­neczny w przy­drożny par­king.

– Co… – zaczął Byk, ale prze­rwał mu Ash­ford.

– Jakaś reak­cja na Wenus?

– Nic – odpo­wie­dział Fred.

Wenus była mar­twa. Przez lata po tym, jak prze­jęty Eros spadł pod chmury, spoj­rze­nia wszyst­kich ludzi skie­ro­wane były na tę pla­netę, wszy­scy obser­wo­wali, jak obca pro­to­mo­le­kuła pra­cuje w eks­tre­mal­nym śro­do­wi­sku. Krysz­ta­łowe wieże wzno­siły się na kilo­me­try i upa­dały. Pla­netę oplo­tły sieci węglo­wych włó­kien, roz­pa­da­jąc się w pył. Broń miała wieść pry­mi­tywne życie na Ziemi miliardy lat temu, jed­nak zamiast tego dostała do dys­po­zy­cji zło­żony eko­sys­tem ludz­kich ciał i struk­tury do utrzy­ma­nia ich w tok­sycz­nym piecu na Wenus. Może z tego powodu potrze­bo­wała wię­cej czasu na reali­za­cję planu, a może dys­po­no­wa­nie zło­żonymi orga­ni­zmami uła­twiło jej dzia­ła­nie. W każ­dym razie wszystko wska­zy­wało na to, że skoń­czyła już z Wenus. W tej chwili liczyło się już tylko to, że wystrze­liła na wpół zło­żony Pier­ścień w pustkę poza orbitą Urana, który to Pier­ścień po dotar­ciu na miej­sce zło­żył się do końca i wisiał tam bez śladu życia.

Aż do teraz.

– I co mamy z tym zro­bić? – zapy­tał Byk. – Bez urazy, ale nie mamy naj­lep­szych stat­ków badaw­czych, a Zie­mia i Mars uszczu­pliły swoje floty, wal­cząc o Gani­me­desa.

– Być na miej­scu – odpo­wie­dział Fred. – Skoro Zie­mia i Mars wysy­łają swoje statki, my wyślemy nasz. Jeśli chcą być tam obecni, będziemy też i my. Jeśli wysuną rosz­cze­nie do Pier­ście­nia, zro­bimy to samo. Wszystko, co zro­bi­li­śmy, żeby prze­kształ­cić pla­nety zewnętrzne w realną siłę poli­tyczną, przy­nosi realne korzy­ści, ale jeśli pozwo­limy im pro­wa­dzić, nasza pozy­cja może szybko prze­stać się liczyć.

– Pla­nu­jemy do kogoś strze­lać? – zain­te­re­so­wał się Byk.

– Mam nadzieję, że do tego nie doj­dzie – wyznał Fred.

Łagodna krzy­wi­zna rusz­to­wa­nia dopro­wa­dziła ich w końcu do łuku plat­formy. Na tle usła­nej gwiaz­dami czerni uno­siła się nad nimi oświe­tlona tysią­cem lamp olbrzy­mia płasz­czy­zna z cera­miki i stali. Oglą­da­nie tego przy­po­mi­nało obser­wa­cję kra­jo­brazu – kon­struk­cja była zbyt wielka na dzieło ludz­kich rąk. Wyglą­dała jak wąwóz lub góra. Zaro­śnięty łąką kra­ter wyga­słego wul­kanu. Skala spra­wiała, że nie dało się w tym zoba­czyć statku, a jed­nak nim był. Mechy kon­struk­cyjne peł­za­jące po jego boku były więk­sze od domu, w któ­rym Byk dora­stał, ale wyglą­dały jak pił­ka­rze gra­jący na odle­głym boisku. Długa, cienka linia windy stęp­ko­wej roz­cią­gała się wzdłuż kor­pusu cylin­dra, prze­no­sząc robot­ni­ków z jed­nego końca statku na drugi. Usta­wiona na zewnątrz druga kabina mogła pomie­ścić kil­ka­na­ście osób, ale wyglą­dała jak zia­renko soli. Z łagod­nej krzy­wi­zny ster­czały wie­życzki dział szy­no­wych i kan­cia­ste, gniewne wybrzu­sze­nia wyrzutni tor­ped.

Kie­dyś sta­tek nazy­wał się Nauvoo. Miał być arką poko­le­niową, lecącą do gwiazd z poboż­nymi mor­mo­nami na pokła­dzie, odda­ją­cymi swój los w ręce Boga i sys­te­mów śro­do­wi­sko­wych. Teraz stał się Behe­mo­tem, naj­więk­szą i naj­groź­niej­szą plat­formą bojową w Ukła­dzie Sło­necz­nym. W jego wnę­trzu mogłyby się swo­bod­nie zmie­ścić cztery pan­cer­niki klasy Don­na­gera, mając jesz­cze miej­sce na manewry. Mógł magne­tycz­nie przy­śpie­szać poci­ski do zauwa­żal­nego ułamka pręd­ko­ści świa­tła i pomie­ścić wię­cej tor­ped jądro­wych, niż posia­dał Sojusz Pla­net Zewnętrz­nych. Jego laser łącz­no­ści miał moc wystar­cza­jącą, by prze­bić się przez stal. Nie dało się zbu­do­wać niczego bar­dziej ewi­dent­nie i sku­tecz­nie prze­zna­czo­nego do zastra­sza­nia, może poza nama­lo­wa­niem na kadłu­bie zębów i dospa­wa­niem pół­ki­lo­me­tro­wej płe­twy rekina.

I bar­dzo dobrze, bo tak naprawdę sta­tek był prze­ro­bio­nym zło­mem i jeśli kie­dyś będzie musiał fak­tycz­nie wal­czyć, będą mieli prze­rą­bane. Byk zer­k­nął na Ash­forda. Kapi­tan wysoko trzy­mał pod­bró­dek, a jego oczy lśniły z dumy. Byk zaci­snął zęby.

Ostat­nie ślady wagi znik­nęły, gdy plat­forma z rusz­to­wa­niem dosto­so­wała się do bez­ru­chu Behe­mota. Jeden z odle­głych mechów kon­struk­cyj­nych roz­ja­rzył się jasno jak słońce, roz­po­czy­na­jąc spa­wa­nie.

– Ile czasu jesz­cze potrzeba, zanim będziemy mogli go wypro­wa­dzić? – zapy­tał Ash­ford.

– Trzy dni – odpo­wie­dział Fred.

– Według raportu działu inży­nie­ryj­nego sta­tek będzie gotowy za dzie­sięć – zauwa­żył Byk. – Chcemy pra­co­wać nad nim w locie?

– Taki jest plan – potwier­dził Fred.

– Bo wiesz, mogli­by­śmy pocze­kać jesz­cze kilka dni tutaj, skoń­czyć pracę w doku, a potem dać tro­chę więk­szy ciąg i dotrzeć w tym samym ter­mi­nie.

Cisza była nie­przy­jemna. Byk wie­dział, że tak będzie, ale trzeba to było powie­dzieć.

– Kom­fort i morale załogi wyma­gają takiego samego wspar­cia jak sam sta­tek – odpo­wie­dział w końcu Fred, dyplo­ma­cją zmie­nia­jąc kształt słów. Byk znał go dość długo, by to usły­szeć. „Pasia­rze nie chcą ostrego przy­śpie­sze­nia”. – Zresztą łatwiej będzie zro­bić przej­ściowe roboty w niż­szym cią­że­niu. To wszystko efekt kom­pro­mi­sów, Byku. Wyla­tu­je­cie za trzy dni.

– Czy to pro­blem? – zapy­tał Ash­ford.

Byk wykrzy­wił twarz w głup­ko­wa­tym uśmie­chu uży­wa­nym, gdy chciał powie­dzieć prawdę i nie wpa­ko­wać się przez to w kło­poty.

– Lecimy obrzu­cić Zie­mię i Marsa zna­kami naszego gangu, pod­czas gdy Pier­ścień robi dziwne i tajem­ni­cze rze­czy. Mamy załogę, która ni­gdy nie pra­co­wała razem, sta­tek w poło­wie z odzy­sku i za mało czasu, żeby to wszystko uło­żyć. Jasne, że to pro­blem, ale nie aż taki, żeby sobie z nim nie pora­dzić, więc i tak to zro­bimy. Naj­gor­sze, co może się zda­rzyć, to śmierć nas wszyst­kich.

– Rado­sna myśl – sko­men­to­wał Ash­ford. Wręcz ocie­kał dez­apro­batą.

Byk uśmiech­nął się jesz­cze sze­rzej i wzru­szył ramio­nami.

– Prę­dzej czy póź­niej i tak nas to czeka.

***

Byk miał na Tycho luk­su­sową kwa­terę. Cztery pokoje, wyso­kie sufity i wła­sna łazienka z dostawą wody. Nie miał tak dobrze nawet jako dziecko na Ziemi. Dzie­ciń­stwo spę­dził w blo­kach Strefy Współ­pracy Nowego Mek­syku, miesz­ka­jąc z rodzi­cami, bab­cią, dwoma wuj­kami, trzema ciot­kami i jakimś tysią­cem kuzy­nów. Kiedy skoń­czył szes­na­ście lat i odmó­wił życia na pod­sta­wie, udał się na połu­dnie od Ala­ma­go­dro i odpra­co­wał dwu­letni przy­dział, roz­bie­ra­jąc stare elek­trow­nie sło­neczne z cza­sów przed fuzją jądrową. Miesz­kał w baraku z dzie­się­cioma innymi chło­pa­kami. Wciąż ich pamię­tał; takich, jakimi byli wtedy, chu­dzi i umię­śnieni, z koszu­lami obwią­za­nymi wokół głów. Na­dal pamię­tał napór pro­mieni słońca w Nowym Mek­syku, wci­ska­ją­cych się w pierś jak ręka, gdy kąpał się w żarze i pro­mieniowaniu nie­kon­tro­lo­wa­nego reak­tora fuzyj­nego, chro­niony tylko odle­gło­ścią i sze­ro­kim, błę­kit­nym nie­bem.

Kiedy skoń­czył dwu­letni kon­trakt, spró­bo­wał stu­diów na poli­tech­nice, ale dał się roz­pro­szyć hor­mo­nom i alko­ho­lowi. Gdy go wyrzu­cili, jego wybór w prak­tyce ogra­ni­czył się do woj­ska lub pod­sta­wo­wego utrzy­ma­nia, więc wybrał to, co mniej przy­po­mi­nało śmierć. W mari­nes ni­gdy nie miał pry­czy więk­szej niż przed­po­kój w jego kwa­te­rze na sta­cji Tycho. Do czasu rezy­gna­cji ze służby tak naprawdę ni­gdy nie miał nawet miej­sca, które mógłby nazwać swoim. Sta­cja Ceres nie była dla niego dobrym miej­scem. Wyna­jęta przez niego dziura mie­ściła się bli­sko osi obrotu, ofe­ru­jąc niskie cią­że­nie i silny efekt Corio­lisa. Miej­sce nada­wało się wła­ści­wie tylko do ode­spa­nia pijań­stwa poprzed­niej nocy, ale nale­żało do niego. Nagie ściany z wypo­le­ro­wa­nego kamie­nia, łóżko ze stat­ko­wego demo­bilu, z pasami bez­pie­czeń­stwa do niskiego cią­że­nia. Któ­ryś z poprzed­nich wła­ści­cieli wyrył na ścia­nie słowa besso o nadie. Był to pasiar­ski slang, ozna­cza­jący „lepiej lub nic”. Wtedy jesz­cze nie wie­dział, że to hasło poli­tyczne. Rze­czy, któ­rych doro­bił się od czasu zamiesz­ka­nia na sta­cji Tycho – ramka wyświe­tla­jąca kil­ka­na­ście przy­zwo­itych zdjęć rodzin­nych z Ziemi, cynowy świecz­nik, któ­rego nie zabrała jego była dziew­czyna, odcho­dząc, cywilne ciu­chy – wypeł­ni­łyby jego miesz­ka­nie na Ceres tak, że nie miałby gdzie spać. Miał za dużo rze­czy, musiał się ich pozbyć.

Ale nie przed tą robotą. Apar­ta­ment pierw­szego ofi­cera na Behe­mo­cie był jesz­cze więk­szy.

Sys­tem zabrzę­czał, infor­mu­jąc, że ktoś stoi przed drzwiami. Kie­ro­wany dłu­go­let­nim przy­zwy­cza­je­niem przed otwar­ciem spoj­rzał na ekran. Przed drzwiami Fred prze­stę­po­wał z nogi na nogę. Miał na sobie cywilne ciu­chy: białą koszulę i dre­sowe spodnie, które pró­bo­wały ukryć opa­da­jący brzuch. W tym star­ciu nie miały szans, Fred nie był w for­mie ani tro­chę lep­szej niż Byk. Po pro­stu się sta­rzeli.

– Hej – przy­wi­tał go Byk. – Siądź gdzieś, wła­śnie się pakuję.

– Już się zbie­rasz?

– Chcę spę­dzić tro­chę czasu na statku, zanim wyle­cimy – wyja­śnił. – Zoba­czyć, czy nie zaplą­tali się tam jacyś zapo­mniani mor­moni.

Fred zro­bił bole­sną minę.

– Jestem prze­ko­nany, że wszyst­kich wybra­li­śmy poprzed­nim razem – odpo­wie­dział, wcho­dząc w ton. – Ale to duże miej­sce, możesz spraw­dzić, jeśli chcesz.

Byk otwo­rzył komodę, licząc pal­cami koszulki. Miał ich dzie­sięć. To był wyraźny znak deka­den­cji. Kto potrze­bo­wał dzie­się­ciu T-shir­tów? Wycią­gnął pięć i rzu­cił je na krze­sło obok szafki.

– Mogą naro­bić mnó­stwa pro­ble­mów, jeśli odzy­skają prawa do Nauvoo – zauwa­żył. – Bio­rąc pod uwagę wszyst­kie wpro­wa­dzone w nim zmiany.

– Nie odzy­skają – uciął Fred. – Prze­ję­cie statku było cał­ko­wi­cie legalne. To była wyjąt­kowa sytu­acja, mógł­bym przez dzie­sięć godzin wymie­niać pre­ce­densy.

– Jasne, ale potem go odzy­ska­li­śmy i uzna­li­śmy za wła­sny – przy­po­mniał Byk. – To jakby powie­dzieć, że muszę poży­czyć twój samo­chód, ale skoro wle­cia­łem nim do rowu i wycią­gną­łem go z powro­tem, teraz należy do mnie.

– Prawo ma wiele aspek­tów, Byku – stwier­dził Fred. Jego głos świad­czył o zmę­cze­niu. Coś jesz­cze nie dawało mu spo­koju.

Byk wysu­nął kolejną szu­fladę, wyrzu­cił do recy­klera połowę skar­pe­tek, a resztę poło­żył na T-shir­tach.

– Tylko że jeśli sędzia nie przyj­mie tego punktu widze­nia, może się zro­bić nie­zręcz­nie – sko­men­to­wał.

– Sędzio­wie na Ziemi nie mają tu jurys­dyk­cji – przy­po­mniał Fred. – A ci w naszym sys­te­mie sądo­wym są lojalni wzglę­dem SPZ. Znają szer­szy obraz. Nie zdejmą ze stołu naszego naj­więk­szego statku, żeby go oddać mor­mo­nom. W naj­gor­szym razie każą nam wypła­cić odszko­do­wa­nie.

– Stać nas na to?

– W tej chwili nie – przy­znał Fred.

Byk par­sk­nął roz­ba­wiony.

– Zasta­na­wia­łeś się kie­dyś, gdzie popeł­ni­li­śmy błąd, że wylą­do­wa­li­śmy tutaj? Ty sie­dzisz za naj­więk­szym biur­kiem w SPZ, a ja jestem pierw­szym ofi­ce­rem Ash­forda. To raczej nie świad­czy o dobrych wybo­rach życio­wych, stary.

– A wła­śnie – rzu­cił Fred. – Doszło do małej zmiany pla­nów.

Byk otwo­rzył szafkę, mocno zaci­ska­jąc wargi. Fred nie przy­szedł tu tylko poroz­ma­wiać. Był jakiś pro­blem. Byk wyjął z szafy dwa gar­ni­tury, wciąż owi­nięte w lepką błonę ochronną. Od lat nie zakła­dał żad­nego z nich. Pew­nie już nie paso­wały.

– Ash­ford uważa, że lepiej byłoby mieć za pierw­szą Michio Pa. Roz­ma­wia­li­śmy o tym. Zmie­ni­łem ci przy­dział na szefa ochrony.

– Czyli teraz jestem trzeci w struk­tu­rze dowo­dze­nia – sko­men­to­wał Byk. – Dla­czego? Ash­ford boi się, że go sprzątnę i zajmę jego miej­sce?

Fred pochy­lił się, spla­ta­jąc palce. Powaga malu­jąca się na jego twa­rzy suge­ro­wała, że zda­wał sobie sprawę, jak paskudna to sytu­acja, ale pró­bo­wał coś z niej ura­to­wać.

– Cho­dzi o poli­tykę – wyznał. – To flota SPZ. Behe­mot jest odpo­wie­dzią Pasa na naj­więk­sze pan­cer­niki Marsa i Ziemi. Obec­ność Zie­mia­nina na mostku będzie źle odbie­rana.

– W porządku – rzu­cił Byk.

– Dobrze wiesz, że jestem w tej samej sytu­acji. Nawet po całym tym cza­sie muszę pra­co­wać dwu­krot­nie cię­żej, żeby zasłu­żyć sobie na lojal­ność i sza­cu­nek, tylko dla­tego, że pocho­dzę z Ziemi. Nawet ludzie, któ­rzy lubią moje towa­rzy­stwo, bo uwa­żają, że przy mnie Zie­mia wygląda na słab­szą, nie chcą przyj­mo­wać ode mnie roz­ka­zów. Muszę wciąż na nowo zdo­by­wać każdy strzę­pek sza­cunku.

– Dobra – rzu­cił Byk. Sta­no­wi­sko szefa ochrony ozna­czało mniej czasu w mun­du­rze. Wes­tchnął i poło­żył oba gar­ni­tury na krze­śle.

– Wcale nie twier­dzę, że tak nie jest – zapew­nił Fred. – Nikt nie wie lepiej niż ja, że jesteś naj­lep­szym z naj­lep­szych. Po pro­stu są pewne ogra­ni­cze­nia, z któ­rymi musimy się pogo­dzić. Żeby zre­ali­zo­wać zada­nie.

Byk zło­żył ręce i oparł się o ścianę. Fred popa­trzył na niego spod przy­pró­szo­nych siwi­zną brwi.

– Latam z panem od bar­dzo dawna, sir – powie­dział Byk. – Jeśli musi mnie pan o coś popro­sić, wystar­czy to zro­bić.

– Chciał­bym, żebyś dopil­no­wał, żeby to wszystko zadzia­łało – powie­dział Fred. – To, co się tam dzieje, to naj­waż­niej­sza rzecz w całym ukła­dzie, a my nie mamy poję­cia, co to takiego. Jeśli się zbłaź­nimy albo pozwo­limy pla­ne­tom wewnętrz­nym na zdo­by­cie jakiejś klu­czo­wej prze­wagi, stra­cimy bar­dzo dużo. Ash­ford i Pa to dobrzy ludzie, ale to Pasia­rze. Nie mają takiego samego doświad­cze­nia w pracy z siłami ziem­skimi jak ty i ja.

– Myślisz, że coś namie­szają?

– Nie. Ash­ford będzie się ze wszyst­kich sił sta­rał postą­pić słusz­nie, ale będzie reago­wał jak Pasiarz i zasko­czy go, gdy inni zacho­wają się ina­czej.

– Jeśli Ash­ford kie­dy­kol­wiek postą­pił słusz­nie, to wyłącz­nie dla­tego, że bał się zbłaź­nić. To ładny mun­dur z próż­nią w środku. Nie możesz na tym pole­gać.

– I nie pole­gam – zgo­dził się z nim Fred. – Wysy­łam cię tam, bo wie­rzę, że zdo­łasz spra­wić, żeby to wszystko zadzia­łało.

– Ale nie dajesz mi żad­nej wła­dzy.

– Ale nie daję ci żad­nej wła­dzy.

– To może cho­ciaż pod­wyżkę?

– Tego też nie – stwier­dził Fred.

– Niech to szlag – rzu­cił Byk. – Cała odpo­wie­dzial­ność i żad­nej wła­dzy? Jak mógł­bym odrzu­cić taką ofertę?

– Bez żar­tów. Wsa­dzi­łem cię po szyję w gówno i to wyłącz­nie z powo­dów poli­tyki i tym podob­nych bzdur. Ale bar­dzo mi zależy, żebyś się na to zgo­dził.

– W takim razie zgo­dzę się – powie­dział Byk.

Przez chwilę w pokoju sły­chać było tylko cichy szum wymien­nika powie­trza. Byk odwró­cił się z powro­tem do pako­wa­nia swo­jego życia do szafki. Gdzieś wysoko nad nim, ukryty za tonami stali i cera­miki, suro­wego kamie­nia i próżni, cze­kał Behe­mot.

Rozdział trzeci

Melba

Po wej­ściu do salonu gier Melba poczuła na sobie spoj­rze­nia wszyst­kich dookoła. Pomiesz­cze­nie oświe­tlone było na różowo, nie­bie­sko i złoto za pomocą ekra­nów auto­ma­tów do gier. Więk­szość gier sku­piała się na sek­sie lub prze­mocy albo obu na raz. Naci­śnij przy­cisk, wydaj pie­nią­dze, a cze­ka­jąc na wynik, oglą­daj, jak dziew­czyny wsa­dzają w sie­bie obce i odra­ża­jące przed­mioty. Jed­no­ręcy ban­dyci, poker, lote­rie w cza­sie rze­czy­wi­stym. Dwóch gra­ją­cych na auto­ma­tach męż­czyzn ema­no­wało aurą głu­poty, despe­ra­cji i nie­mal nama­cal­nej nie­na­wi­ści do kobiet.

– Skar­bie – ode­zwał się sie­dzący za ladą, nie­zwy­kle otyły męż­czy­zna. – Nie wiem, gdzie chcia­łaś wejść, ale to nie jest wła­ściwe miej­sce. Lepiej będzie, jak stąd pój­dziesz.

– Jestem umó­wiona – odpo­wie­działa. – Z Tra­vi­nem.

Gru­bas uniósł nieco wyżej cięż­kie powieki. Ktoś w mroku rzu­cił prze­kleń­stwo, które miało ją wytrą­cić z rów­no­wagi. Obru­szyła się, ale nie poka­zała tego po sobie.

– Tra­vin jest na tyłach, jeśli go chcesz, skar­bie – powie­dział męż­czy­zna za bla­tem, macha­jąc głową.

Na dru­gim końcu pomiesz­cze­nia, za salą pełną oble­śnych spoj­rzeń i gróźb, cze­kały czer­wone meta­lowe drzwi.

Wszyst­kie jej odru­chy pocho­dziły z prze­szło­ści, z cza­sów, gdy była Cla­rissą, więc teraz się nie spraw­dzały. Od kiedy uro­sła na tyle, by cho­dzić sama, uczono ją samo­obrony, ale jej celem było radze­nie sobie z porwa­niem. Jak zwra­cać na sie­bie uwagę poli­cji, jak roz­ła­do­wy­wać napię­cia z pory­wa­czami. Oczy­wi­ście, były też inne zaję­cia, a ich czę­ścią był tre­ning fizyczny, jed­nak celem zawsze miało być wyrwa­nie się. Ucieczka. Zna­le­zie­nie pomocy.

Teraz, gdy nie mogła liczyć na pomoc, nic z tego się nie przy­da­wało. Jed­nak to wła­śnie miała do dys­po­zy­cji, więc tego użyła. Melba – nie Cla­rissa, Melba – kiw­nęła głową gru­ba­sowi i ruszyła przez cia­sną, ciemną salę. Pełne cią­że­nie Ziemi przy­gnia­tało ją jak cho­roba. Na jed­nym z ekra­nów kre­sków­kowa kobieta była napa­sto­wana sek­su­al­nie przez trzech małych, sza­rych obcych, nad któ­rymi uno­sił się lata­jący talerz. Ktoś zgar­nął pomniej­szą pulę. Melba odwró­ciła wzrok. Za jej ple­cami roze­śmiał się nie­wi­doczny męż­czy­zna i poczuła, jak napina się jej skóra na karku.

Z całego rodzeń­stwa ona naj­bar­dziej lubiła tre­ning fizyczny. Kiedy się skoń­czył, zaczęła ćwi­czyć tai chi z instruk­to­rem samo­obrony. Potem, gdy miała czter­na­ście lat, jej ojciec zażar­to­wał z tego pod­czas rodzin­nego spo­tka­nia. Według niego – o ile nauka walki miała sens, i potra­fił to usza­no­wać, o tyle taniec uda­jący walkę wyglą­dał głu­pio i był stratą czasu. Ni­gdy wię­cej nie ćwi­czyła. To było dzie­sięć lat temu.

Otwo­rzyła czer­wone drzwi i weszła do środka. W biu­rze było pra­wie jasno. Małe biurko z wbu­do­wa­nym wyświe­tla­czem, pod­łą­czo­nym do taniego sys­temu księ­go­wego. Matowe szyby wpusz­cza­jące świa­tło słońca, ukry­wa­jące rów­no­cze­śnie ulice Bal­ti­more. For­mo­wana kanapa z pla­stiku z tapi­cerką ozdo­bioną kor­po­ra­cyj­nym logo taniego piwa, na które mogli sobie pozwo­lić nawet ludzie żyjący na pod­sta­wie. Na kana­pie sie­działo dwóch wiel­kich męż­czyzn. Jeden z nich miał wsz­cze­pione oku­lary prze­ciw­sło­neczne, które nada­wały mu wygląd owada. T-shirt dru­giego z tru­dem opi­nał napa­ko­wane ste­ry­dami barki. Widziała ich już wcze­śniej.

Tra­vin stał przy biurku, opie­ra­jąc się o nie udami. Włosy ze śla­dami siwi­zny na skro­niach miał przy­cięte bli­sko skóry, broda była nie­wiele dłuż­sza. Ubrany był w coś, co w jego krę­gach ucho­dziło za dobry gar­ni­tur. Ojciec nie zało­żyłby tego nawet na bal prze­bie­rań­ców.

– No pro­szę, nie­po­wta­rzalna Melba.

– Wie­dzia­łeś, że tu jestem – odparła. W pokoju nie było krze­seł ani żad­nego wol­nego miej­sca, gdzie mogłaby usiąść. Stała.

– Oczy­wi­ście, że tak – potwier­dził Tra­vin. – Gdy tylko weszłaś z ulicy.

– Robimy inte­res? – zapy­tała ostrym tonem.

Tra­vin się uśmiech­nął. Miał krzywe, posza­rzałe przy dzią­słach zęby, co ucho­dziło za świa­dec­two bogac­twa, dowód na to, że był zbyt potężny, by zawra­cać sobie głowę kosme­tyką. Poczuła falę pogardy. Przy­po­mi­nał wyznawcę antycz­nego kultu cargo: naśla­do­wa­nie pustych oznak wła­dzy bez zro­zu­mie­nia, co tak naprawdę zna­czą. Upa­dła tak nisko, że musiała robić z nim inte­resy, ale przy­naj­mniej miała dość klasy, by się tego wsty­dzić.

– Wszystko zała­twione, panienko – zapew­nił Tra­vin. – Melba Alzbeta Koh. Uro­dzona na Lunie, córka Alsice, Beccy i Ser­gia Koha, już nie­ży­ją­cych. Żad­nego rodzeń­stwa, żad­nych zobo­wią­zań podat­ko­wych. Licen­cjo­no­wana tech­nik elek­tro­che­mii. Twoje nowe ja czeka, co?

– A kon­trakt?

– Ceri­sier, cywilne wspar­cie wiel­kiej misji do Pier­ście­nia. Nasza panna Koh ma na nim koję, nawet jako star­szy tech­nik. Kilka osób per­so­nelu do nad­zo­ro­wa­nia, nie trzeba sobie bru­dzić rąk.

Tra­vin wycią­gnął z kie­szeni białą pla­sti­kową kopertę. Przez powłokę prze­świe­cał zarys taniego ter­mi­nala ręcz­nego.

– Wszystko tu jest, wszystko gotowe. Możesz wziąć i wyjść przez te drzwi jako nowa kobieta.

Melba wycią­gnęła z kie­szeni wła­sny ręczny ter­mi­nal. Był mniej­szy od tego w ręku Tra­vina i dużo lepiej wyko­nany. Będzie jej go bra­ko­wać. Zalo­go­wała się kciu­kiem, auto­ry­zo­wała prze­lew i scho­wała go z powro­tem do kie­szeni.

– W porządku – powie­działa. – Masz pie­nią­dze, wezmę towar.

– Ach, kiedy jest jesz­cze jeden drobny pro­blem – odpo­wie­dział Tra­vin.

– Mamy umowę – przy­po­mniała Melba. – Zro­bi­łam swoją część.

– I bar­dzo dobrze to o tobie świad­czy – zapew­nił Tra­vin. – Ale robie­nie z tobą inte­re­sów chyba spra­wia mi przy­jem­ność. Można doko­nać fascy­nu­ją­cych odkryć. Żeby przy­go­to­wać twoją nową toż­sa­mość, musie­li­śmy umie­ścić w bazach danych DNA i usu­nąć powie­lone rekordy. Chyba nie byłaś ze mną cał­kiem szczera.

Prze­łknęła ślinę, pró­bu­jąc roz­luź­nić nagle zaci­śnięte gar­dło.

Owa­dzio­oki facet popra­wił się na kana­pie, przez co zaskrzy­piała tapi­cerka.

– Wyda­łam pie­nią­dze – powie­działa.

– I słusz­nie, cał­kiem słusz­nie – zgo­dził się Tra­vin. – Cla­rissa Mel­po­mene Mao, córka Julesa-Pierre’a Mao z Mao-Kwi­kow­ski Mer­can­tile. Bar­dzo cie­kawe nazwi­sko.

– Mao-Kwi­kow­ski zostało zna­cjo­na­li­zo­wane, gdy mój ojciec tra­fił do wię­zie­nia – przy­po­mniała Melba. – Firma już nie ist­nieje.

– Kor­po­ra­cyjny wyrok śmierci – potwier­dził Tra­vin, kła­dąc kopertę na biurku. – Bar­dzo smutne. Ale nie dla cie­bie, prawda? Boga­cze znają pie­nią­dze. Potra­fią zna­leźć spo­soby na ukry­cie ich tam, gdzie oczy malucz­kich ich nie dostrzegą. Mogą prze­ka­zać je żonom albo cór­kom.

Zło­żyła ręce, krzy­wiąc się. Mię­śniak na kana­pie stłu­mił ziew­nię­cie. Mogło być nawet nie­uda­wane. Pozwo­liła ciszy prze­cią­gnąć się nie dla­tego, by chciała wymu­sić na Tra­vi­nie ode­zwa­nie się, po pro­stu nie wie­działa, co powie­dzieć. Oczy­wi­ście, miał rację. Tatuś zadbał o nie wszyst­kie naj­le­piej, jak potra­fił. Zawsze to robił. Nawet pro­ku­ra­tura Orga­ni­za­cji Naro­dów Zjed­no­czo­nych nie mogła dorwać wszyst­kiego. Cla­rissa miała dość pie­nię­dzy, by pro­wa­dzić spo­kojne życie na Lunie lub Mar­sie i umrzeć ze sta­ro­ści, zanim zabrak­nie jej fun­du­szy. Tylko że nie była już Cla­rissą, a sytu­acja Melby była dia­me­tral­nie różna.

– Mogę ci dać jesz­cze dzie­sięć tysięcy – oznaj­miła w końcu. – To wszystko, co mam.

Tra­vin posłał jej swój szary uśmiech.

– Wszyst­kie te śliczne pie­niążki odle­ciały, co nie? I co spra­wiło, że posta­no­wi­łaś udać się w mrok, hm? Zasta­na­wia­łem się, więc zaczą­łem szu­kać. Jesteś bar­dzo, bar­dzo dobra. Mimo tego, że wie­dzia­łem, gdzie patrzeć, nie zoba­czy­łem za wiele w cie­niach. Nie sły­sza­łem nic, poza echem. Ale… – Prze­su­nął kopertę na biurku przed sobą, trzy­ma­jąc na niej jeden palec tak, jak jej brat Petyr, gdy był pra­wie pewien ruchu sza­cho­wego, ale jesz­cze nie zde­cy­do­wał się go wyko­nać. Gest posia­da­cza. – Mam coś, czego nie ma nikt inny. Wiem, że należy patrzeć na Pier­ścień.

– Dzie­sięć tysięcy to wszystko, co mam. Naprawdę. Całą resztę wyda­łam.

– W takim razie może potrze­bu­jesz wię­cej? – zapy­tał Tra­vin. – Powiedzmy, kapi­tału inwe­sty­cyj­nego? Nasza mała Melba może dostać dzie­sięć tysięcy, jeśli chce. Nawet pięć­dzie­siąt, jeśli potrze­buje. Tylko że będę chciał wię­cej z powro­tem. Dużo wię­cej.

Ści­snęło ją w gar­dle. Kiedy prze­chy­liła głowę, ruch wyda­wał się zbyt szybki, zbyt ostry. Ptasi. Prze­ra­żony.

– O czym mówisz? – zapy­tała, zmu­sza­jąc głos do spo­koju.

W powie­trzu uno­siła się bez­kształtna groźba, jak kiep­ska woda po gole­niu: męska i tania. Kiedy znów się ode­zwał, z jego głosu znik­nęły wszel­kie ślady życz­li­wo­ści.

– Part­ne­rzy. Pla­nu­jesz coś dużego, coś z Pier­ście­niem i flo­tyllą, co nie? Wszy­scy ci ludzie lecą w mrok, żeby sta­nąć twa­rzą w twarz z potwo­rami, a ty lecisz z nimi. Sądzę, że takie ryzyko ozna­cza, że spo­dzie­wasz się bar­dzo dużej nagrody. W rodzaju takich, jakich ludzie spo­dzie­wają się po Mao. Powiesz mi, na czym polega twój plan, ja pomogę ci, na ile będę mógł, a potem podzie­limy się tym, co na tym zaro­bisz.

– Nic z tego. – Słowa wypo­wie­działa pra­wie odru­chowo. Zro­dziły się w jej krę­go­słu­pie, decy­zja była zbyt oczy­wi­sta, by anga­żo­wać mózg.

Tra­vin zabrał kopertę, prze­su­wa­jąc ją z sykiem po bla­cie. Cichy dźwięk cmo­ka­nia był rów­nie współ­czu­jący, jak fał­szywy.

– Poru­szy­łaś niebo i zie­mię – stwier­dził. – Prze­ku­py­wa­łaś, kupo­wa­łaś, orga­ni­zo­wa­łaś. I kiedy mówisz, że nie masz już żad­nych rezerw, wie­rzę ci. A teraz przy­cho­dzisz do mojego stołu i odma­wiasz mi udziału w inte­re­sie? Nie ma inte­resu, to nie ma inte­resu.

– Zapła­ci­łam ci.

– Nie obcho­dzi mnie to. Jeste­śmy part­ne­rami. Peł­nymi part­ne­rami. Cokol­wiek na tym zaro­bisz, ja też to dostanę. W prze­ciw­nym wypadku są tacy, któ­rych jak sądzę, bar­dzo zain­te­re­so­wa­łoby to, co po cichu robiła nie­sławna Mao.

Męż­czyźni sie­dzący na kana­pie sku­piali teraz na niej uwagę. Wbi­jali w nią wzrok. Obej­rzała się przez ramię. Meta­lowe drzwi do salonu z auto­ma­tami były zamknięte. Okno sze­ro­kie. Zain­sta­lo­wany w nim prze­wód zabez­pie­cza­jący był z rodzaju tych, które zwi­jały się, jeśli chciało się otwo­rzyć okno i wpu­ścić do środka tro­chę brud­nego miej­skiego powie­trza. Owa­dzio­oki wstał.

Jej implanty akty­wo­wały się, gdy prze­su­wała język po pod­nie­bie­niu. Dwa kręgi w lewo. Ruch był ukryty, nie­wi­doczny. Wewnętrzny i dziw­nie zmy­słowy. Było to pra­wie rów­nie łatwe jak myśle­nie. Zestaw sztucz­nie stwo­rzo­nych gru­czo­łów upchnię­tych w gar­dle, gło­wie i brzu­chu opróż­nił pęche­rze, wstrzy­ku­jąc do krwi zło­żone che­mi­ka­lia. Zady­go­tała. Przy­po­mi­nało to orgazm bez roz­ko­szy. Poczuła, jak sumie­nie i hamulce odda­lają się niczym złe sny. Była w pełni obu­dzona i żywa.

Wszyst­kie dźwięki pokoju – zgiełk ulicz­nego ruchu, stłu­miona kako­fo­nia auto­ma­tów do gier, nie­przy­jemny głos Tra­vina – przy­ci­chły, jakby kok­tajl pły­nący do jej głowy wci­snął jej pianę do uszu. Mię­śnie napięły się i naprę­żyły, usta wypeł­nił smak mie­dzi. Czas zwol­nił.

Co robić? Co robić?

Pierw­szym zagro­że­niem byli goryle sie­dzący na kana­pie. Ruszyła ku nim, zapo­mi­na­jąc o przy­gnia­ta­ją­cym cią­że­niu. Napa­ko­wa­nego mię­śniaka kop­nęła w kolano, gdy wsta­wał, wybiła mu rzepkę ze ścię­gien i prze­su­nęła nogą po udzie. Na jego twa­rzy odma­lo­wało się komiczne wręcz zasko­cze­nie i prze­ję­cie. Gdy zaczął spa­dać, unio­sła dru­gie kolano, wbi­ja­jąc je w opa­da­jącą krtań. Mie­rzyła w jego twarz. Gar­dło jest rów­nie dobre, pomy­ślała, gdy chrząstka zapa­dała się w kon­tak­cie z kola­nem.

Owa­dzio­oki rzu­cił się na nią. Ruszał się szybko, jakby też miał zmo­dy­fi­ko­wane ciało. Pew­nie zin­te­gro­wane neu­rony mię­śniowe. Coś, co skra­cało długą, powolną prze­rwę neu­ro­tran­smi­te­rów prze­ni­ka­ją­cych przez synapsy. Co dawało mu prze­wagę pod­czas walki z innymi zbi­rami. Zaci­snął rękę na jej ramie­niu, chwy­ta­jąc sze­ro­kimi, twar­dymi pal­cami. Odwró­ciła się w jego stronę, opa­da­jąc, by pocią­gnąć go za sobą. Ude­rzyła dło­nią od wewnętrz­nej strony łok­cia, by osła­bić chwyt, a potem obiema dłońmi objęła nad­gar­stek, skrę­ca­jąc go. Żaden z jej ata­ków nie był podyk­to­wany rozu­mem ani zapla­no­wany. Ruchy wypły­wały z jej tyło­mó­zgo­wia, uwol­nio­nego z ogra­ni­czeń, obda­rzo­nego cza­sem do zapla­no­wa­nia tej masa­kry. Nie było w tym wię­cej sztuki walki niż u kro­ko­dyla ata­ku­ją­cego bawołu – tylko szyb­kość, siła i kil­ka­set milio­nów lat uwol­nio­nego instynktu prze­trwa­nia. Jej instruk­tor tai chi z nie­sma­kiem odwró­ciłby wzrok.

Napa­ko­wany mię­śniak zje­chał na pod­łogę z krwią try­ska­jącą z ust. Owa­dzio­oki odsu­nął się od niej, robiąc dokład­nie to, czego chciała. Przy­ci­snęła jego unie­ru­cho­mione stawy bli­sko do ciała i skrę­ciła bio­drami. Był od niej więk­szy i całe życie prze­żył w studni gra­wi­ta­cyj­nej, napa­ko­wany ste­ry­dami i wsz­cze­pio­nym tanim wspo­ma­ga­niem. Tylko że wcale nie musiała być od niego sil­niej­sza. Wystar­czyło, żeby jej siła pora­dziła sobie z małymi kost­kami nad­garstka i łok­cia. Zła­mał się, pada­jąc na kolano.

Melba – nie Cla­rissa – wykrę­ciła się wokół niego, obej­mu­jąc prawą ręką szyję, a potem blo­ku­jąc ją lewą, chro­niąc wła­sną głowę przed nad­cho­dzą­cymi ude­rze­niami. Nie musiała być sil­niej­sza od niego, tylko sil­niej­sza od tęt­nic dopro­wa­dza­ją­cych krew do mózgu.

Wystrze­lił pisto­let Tra­vina, wyry­wa­jąc dziurę w kana­pie. Mały wytrysk piany z wyściółki przy­po­mi­nał wybu­cha­jącą gąbkę. Nie ma czasu. Wrza­snęła, kie­ru­jąc moc krzyku do ramion i rąk. Poczuła, jak pęka kark owa­dzio­okiego męż­czy­zny. Tra­vin znowu strze­lił. Jeśli ją trafi, zgi­nie. Ale nie czuła stra­chu. Został zamknięty w miej­scu, gdzie nie mogła go doświad­czać. Choć nie­długo wróci. Zostało jej mało czasu, musiała dzia­łać szybko.

Powi­nien był spró­bo­wać trze­ciego strzału. Tak byłoby roz­sąd­nie. Mądrze. Nie był jed­nak roz­sądny ani mądry, zro­bił to, co podyk­to­wało mu ciało, i spró­bo­wał uciec. Był małpą i miliony lat ewo­lu­cji powie­działy mu, by ucie­kać przed dra­pież­ni­kiem. Nie miał czasu na kolejny błąd. Poczuła nara­sta­jący w jej gar­dle kolejny krzyk.

Czas prze­sko­czył. Jej palce zaci­skały się wokół szyi Tra­vina, wpy­cha­jąc jego czaszkę w róg biurka. Miała na nich krew i kawa­łek skóry z wło­sami. Pchnęła jesz­cze raz, ale był zbyt ciężki, ude­rze­nie nie miało żad­nej siły. Puściła go, a on upadł na pod­łogę, jęcząc.

Czyli żyje. Wró­cił strach, pierw­sza zapo­wiedź mdło­ści. On wciąż żył. Nie mógł żyć, gdy pojawi się zapaść. Miał pisto­let. Musiała spraw­dzić, co się z nim stało. Szybko drę­twie­ją­cymi pal­cami wycią­gnęła spod niego małą broń.

– Part­ne­rzy – powie­działa i dwa razy strze­liła mu w głowę.

Musieli to usły­szeć nawet w sali z auto­ma­tami. Zmu­siła się do podej­ścia do drzwi i spraw­dziła zamek. Były zary­glo­wane. O ile nie było tam kogoś z klu­czem, była bez­pieczna do czasu, aż się prze­biją. Mogła odpo­cząć. Nie wezwą poli­cji. Przy­naj­mniej taką miała nadzieję.

Osu­nęła się na pod­łogę. Pot zalał jej twarz i zaczęła się trząść. Wyda­wało się nie­spra­wie­dliwe, że tra­ciła czas pod­czas wspa­nia­łej i oczysz­cza­ją­cej prze­mocy, a potem musiała wal­czyć o zacho­wa­nie świa­do­mo­ści przez nastę­pu­jącą zapaść fizjo­lo­giczną, ale nie mogła sobie pozwo­lić na sen. Nie tutaj. Objęła kolana, przy­ci­ska­jąc je do piersi i łka­jąc nie z powodu żalu lub stra­chu, a tylko dla­tego, że jej ciało robiło to, gdy nad­cho­dził dół. Ktoś pukał do drzwi, ale robił to nie­pew­nie. Ostroż­nie. Jesz­cze kilka minut i będzie… nie w porządku. Tak nie. Ale dosta­tecz­nie dobrze. Tylko kilka minut.

Dla­tego wła­śnie mody­fi­ka­cja gru­czo­łowa ni­gdy nie przy­jęła się wśród woj­sko­wych. Oddział żoł­nie­rzy dzia­ła­ją­cych bez waha­nia i wąt­pli­wo­ści, tak peł­nych adre­na­liny, że mogli roze­rwać wła­sne mię­śnie i wcale się tym nie prze­jąć, mógł wygry­wać całe bitwy, ale gdy ci sami żoł­nie­rze zwi­jali się i łkali przez pięć minut po walce, szala zwy­cię­stwa mogła się prze­chy­lić w drugą stronę. Tech­no­lo­gia się nie spraw­dziła, ale wciąż była dostępna. Oczy­wi­ście, jeśli miało się dość pie­nię­dzy i przy­sług do wyko­rzy­sta­nia oraz doj­ście do pozba­wio­nych skru­pu­łów naukow­ców. To było łatwe. Wła­ści­wie to była naj­ła­twiej­sza część planu.

Jej łka­nie nasi­liło się, zmie­niło tona­cję. Zaczęły się wymioty. Z doświad­cze­nia wie­działa, że nie potrwają długo. Mię­dzy poszcze­gól­nymi ata­kami przy­glą­dała się, jak unosi się klatka pier­siowa powa­lo­nego goryla, usi­ło­wał wcią­gnąć powie­trze przez zmiaż­dżone gar­dło, ale było już po nim. Powie­trze wypeł­niał gęsty smród krwi i wymio­cin. Melba zła­pała oddech i prze­tarła usta wierz­chem dłoni. Bolały ją zatoki i nie była pewna, czy to efekt wymio­tów, czy fał­szy­wych gru­czo­łów ukry­tych w mięk­kim ciele. To nie miało zna­cze­nia.

Puka­nie do drzwi robiło się coraz bar­dziej ener­giczne. Sły­szała dobie­ga­jący zza nich głos gru­basa. Skoń­czył się czas. Wzięła z biurka pla­sti­kową kopertę i scho­wała ją do kie­szeni. Melba Alzbeta Koh prze­ci­snęła się przez okno i zesko­czyła na ulicę. Śmier­działa, miała krew na rękach. Trzę­sła się przy każ­dym kroku. Słabe świa­tło słońca bole­śnie ją ośle­piało i musiała je osło­nić dło­nią. W tej czę­ści Bal­ti­more mogły ją zoba­czyć tysiące ludzi, niczego jed­no­cze­śnie nie zauwa­ża­jąc. Tar­cza ano­ni­mo­wo­ści zapew­niana przez han­dla­rzy pro­chami, nie­wol­ni­kami i alfon­sów chro­niła także i ją.

Wszystko będzie dobrze. Udało jej się. Miała wresz­cie ostat­nie narzę­dzie i zostało jej tylko dostać się do hotelu, wypić coś, by przy­wró­cić pra­wi­dłowy poziom elek­tro­li­tów, i tro­chę się prze­spać. A potem, za kilka dni, zgłosi się na służbę na Ceri­siera i roz­pocz­nie długi lot na skraj Układu Sło­necz­nego. Szła ulicą wypro­sto­wana, uni­ka­jąc spo­glą­da­nia ludziom w oczy. Kil­ka­na­ście prze­cznic do jej hotelu wyda­wało się olbrzy­mią odle­gło­ścią. Ale da radę. Zrobi wszystko, co będzie potrzebne.

Była Cla­rissą Mel­po­mene Mao. Jej rodzina kon­tro­lo­wała los miast, kolo­nii i pla­net. Teraz jej ojciec sie­dział w ano­ni­mo­wym wię­zie­niu i nie wolno mu było roz­ma­wiać z nikim oprócz adwo­kata, prze­ży­wał resztę swo­ich dni w nie­ła­sce. Jej matka miesz­kała w pry­wat­nym osie­dlu na Lunie, powoli dopro­wa­dza­jąc się do śmierci pro­chami. Rodzeń­stwo – przy­naj­mniej ci, któ­rzy jesz­cze żyli – roz­pro­szyło się do swo­ich kry­jó­wek, chro­niąc się przed nie­na­wi­ścią dwóch świa­tów. Kie­dyś nazwi­sko jej rodziny pisano świa­tłem gwiazd i krwią, teraz zro­biono z nich prze­stęp­ców. Zostali znisz­czeni.

Ona to naprawi. Nie było łatwo, a będzie jesz­cze gorzej. W nie­które noce poświę­ce­nie wyda­wało się pra­wie nie do znie­sie­nia, ale zrobi to. Mogła spra­wić, żeby wszy­scy zoba­czyli, jak niespra­wiedliwy los zgo­to­wał jej rodzi­nie James Hol­den. Ujawni go. Upo­ko­rzy.

A potem go znisz­czy.

Rozdział czwarty

Anna

Kiedy przy­szedł dam­ski bok­ser, Annuszka Woło­wo­dow (pastor Anna – dla jej zgro­ma­dze­nia na Euro­pie, oraz wie­lebna dok­tor Woło­wo­dow – dla ludzi, któ­rych nie lubiła), sie­działa na wyso­kim skó­rza­nym fotelu w swoim biu­rze.

– Nicho­las – przy­wi­tała go, sta­ra­jąc się tchnąć w swój głos jak naj­wię­cej cie­pła. – Dzię­kuję, że poświę­ci­łeś mi swój czas.

– Nick – powie­dział i usiadł na jed­nym z meta­lo­wych krze­seł sto­ją­cych przed biur­kiem.