Wyżej niż kondory - Wiktor Ostrowski - ebook + książka

Wyżej niż kondory ebook

Wiktor Ostrowski

0,0
34,30 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Klasyka polskiej literatury górskiej. Historia ta służyła za wzór i inspirowała kolejne pokolenia wspinaczy i podróżników. To reporterska opowieść o Pierwszej Polskiej Wyprawie Andyjskiej – pionierskiej eskapadzie w nieznane góry, zmaganiach ze sprzętem, nietestowanym wcześniej w tak trudnych warunkach, i braterstwie liny, które połączyło ze sobą szóstkę wspinaczy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 327

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Zdjęcia pochodzą ze zbiorów Danuty Laskowskiej-Osieckiej i Jacka Karpińskiego (jeśli nie zaznaczono inaczej)

Rozdział „O uczestnikach wyprawy” i „Andy po latach”: Wojciech Lewandowski

Opracowano na podstawie wydania z 1989 roku Spółdzielni Wydawniczej „Czytelnik”

Redakcja: Ewa Pietraszek

Projekt okładki: Igor Browiński

Copyright © Przemysław Chlebicki, 2014

ISBN 978-83-7136-166-1

Wydawnictwo Sklepu Podróżnika

02-320 Warszawa, ul. Grójecka 46/50 tel. 22 658 46 26

[email protected]

podroznik.com.pl

Plik ePub przygotowała firma eLib.pl

al. Szucha 8, 00-582 Warszawa

e-mail: [email protected]

www.eLib.pl

Od redakcji

Tekst książki, którą macie Państwo przed sobą, opracowaliśmy na podstawie jej ostatniego wydania, które ukazało się jeszcze za życia autora, w 1989 roku. Aby ułatwić lekturę, uwspółcześniliśmy pisownię, ortografię i interpunkcję.

Do pracy nad książką zaprosiliśmy Wojciecha Lewandowskiego, geografa, którego twórczość Wiktora Ostrowskiego zainspirowała do odkrywania Andów śladami pierwszych polskich wypraw. O tym przedsięwzięciu – programie „Polskie Andy” – możecie Państwo przeczytać na końcu książki.

Wojciech Lewandowski współtworzył przypisy, a także napisał rozdział „O uczestnikach wyprawy”, w którym przedstawia nam te barwne postaci i ich losy. Jest też autorem ostatniego rozdziału książki – „Andy po latach” – który powstał z chęci pokazania dzisiejszemu czytelnikowi, jak zmieniły się te góry po przeszło osiemdziesięciu latach od przedwojennej wyprawy polskich pionierów.

Za możliwość publikacji zdjęć z wyprawy pragniemy serdecznie podziękować Wojciechowi Lewandowskiemu, Danucie Laskowskiej-Osieckiej i Jackowi Karpińskimu. Dziękujemy również spadkobiercom Wiktora Ostrowskiego, bez których szóste już polskie wydanie książki nie byłoby możliwe.

OKŁADKI DOTYCHCZASOWYCH WYDAŃ KSIĄŻKI „WYŻEJ NIŻ KONDORY”

Pierwsze argentyńskie wydanie z 1954 roku

Współczesne wydanie z 2012 roku

OKŁADKI POLSKICH WYDAŃ

Sport i Turystyka 1959

Sport i Turystyka 1970

Sport i Turystyka 1977

Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik” 1984 i 1989

Nie opuszcza się przyjaciela, nawet jeśli jest już tylko

zamarzniętą bryłą.

Wawrzyniec Żuławski

sierpień 1957 roku

Zamiast wstępu

Historia powstania tej książki jest dość osobliwa i wydaje mi się, że warto ją opowiedzieć czytelnikowi. Otóż pierwsze jej wydanie ukazało się w Argentynie. Opowiadanie o Pierwszej Polskiej Wyprawie Andyjskiej (1933-34) wydano po hiszpańsku w Buenos Aires pod tytułem „Más alto que los cóndores”.

Jako uczestnik tej ekspedycji przeżyłem wtedy to, co się nazywa „wielką przygodą życiową” i wspomnienia o niej miały z pewnością wpływ na moje dalsze losy. Po wojnie udałem się znów do Argentyny i na wiele lat osiadłem pod konstelacją Krzyża Południa. W sumie spędziłem tam blisko trzydzieści lat. Gdy po raz drugi przybyłem do Argentyny, odkryłem, że mam tam wielu przyjaciół-andynistów, okazało się, że łączy nas mocny węzeł wspólnego uczucia: miłość gór.

Czy po tylu latach pozostały jakieś ślady po polskiej wyprawie, czy pamiętano o jej ówczesnych osiągnięciach? Jak najbardziej. Na nowszych mapach Argentyny zobaczyłem nazwy honorujące naszą wyprawę. Wartość tego nazewnictwa jest tym większa, że nie myśmy nadali te nazwy, lecz zostały one wprowadzone przez argentyńskich geografów. Podaję kilka przykładów: piękny sześciotysięczny nieznany szczyt, odkryty przez polską wyprawę w masywie Ramady i skromnie na naszych szkicach zaznaczony literą N, został przemianowany przez gospodarzy kraju na „El Pico Polaco”. Lodowiec, którym wspinaliśmy się wschodnią ścianą Aconcagui, nazwano „Ventisquero Polaco”, a naszą drogę na ten szczyt – „La ruta de los Polacos”.

Ofiarowano mi grubaśny tom zatytułowany „Historia del Aconcagua”, opracowany przez trzech majorów-andynistów z argentyńskich oddziałów wysokogórskich, a będący omówieniem wszystkich dotychczasowych, udanych i nieudanych, wypraw na najwyższy szczyt Ameryki. Wstęp do tej monografii napisał nie byle kto – ówczesny prezydent Argentyny, Juan Perón. Wyprawie polskiej autorzy poświęcili cały rozdział, kończąc go następującym podsumowaniem: „Polska wyprawa na Aconcaguę jest wzorem organizacji we wszystkich jej aspektach: zastosowania ekwipunku, zbadania i wykorzystania dróg, wzięcia pod uwagę czasu i stopniowaniu wysiłków...”, czyli dano najwyższą ocenę i zakwalifikowano ją jako wzorową. W samym jednak opisie przebiegu wyprawy było niestety sporo błędów. Autorzy książki tłumaczyli się brakiem szczegółowych danych, a przyjaciele andyniści mieli cichy żal, że nie ma żadnej w dostępnym im języku publikacji o pracach i doświadczeniach polskiej wyprawy. I wtedy raptem padło pytanie:

– Dlaczego nie napiszesz książki teraz?

Broniłem się brakiem zdjęć (całe moje archiwum zginęło w czasie wojny), szkiców i tak dalej. Andyniści to ludzie uparci, zadziałali. Od dyrektora Muzeum Andyjskiego w San Juan (a jest takie muzeum), don Ricarda Faltisa, przyszła pokaźna przesyłka, zawierająca plik ówczesnych artykułów z prasy argentyńskiej o wyprawie, a nawet... moją książkę o Andach, wydaną jeszcze przed wojną w Polsce (Ricardo napisał: „Niestety, nie mogłem jej przeczytać”); z archiwum rządowego prowincji San Juan wypożyczono kilka moich zdjęć złożonych tam przez członków wyprawy, a paru kolegów andynistów ofiarowało mi swoje fotografie z terenów naszej działalności – bo przecież góry i doliny się nie zmieniły. Ostatecznie zaprowadzono mnie do wydawcy.

Wydawca, wysłuchawszy tyrady moich przyjaciół, poddał się ich zapałowi: wyjął z biurka formularz umowy, podpisał, podsunął mi do podpisu i... tak się zaczęło.

„Wyżej niż kondory” nie jest podobna do mojej pierwszej książki o Andach, „Na szczytach Kordylierów”. Po prostu dlatego, że pisząc ją teraz – jestem bogatszy. Bogatszy w doświadczenie. Po egzotycznych dla nas wówczas Andach poznałem później i wspaniały łańcuch górski Centralnego Kaukazu i szczyty Azji, Persji i Kurdystanu, marzłem na szczycie afrykańskiego Kilimandżaro, badałem wnętrze zaczarowanego lądolodu w Cordillera Austral i wulkany południowego Chile. Ale przede wszystkim bogatszy jestem w doświadczenie zdobyte w czasie wygłaszania wielu, wielu odczytów. Na różnych kontynentach i przed najróżniejszym audytorium. Zadawane zwykle po odczytach pytania pozwoliły mi zorientować się, co mianowicie interesuje słuchaczy. Ze zdziwieniem zdałem sobie sprawę, że ich – ale chyba też i czytelnika książki pomyślanej jako opowiadanie – interesują, a nawet żywo obchodzą takie na przykład szczegóły organizacyjne wypraw: skąd i jak zdobywano środki finansowe na przeprowadzenie ekspedycji, wiadomości o zasadach odżywiania się na dużych wysokościach („Czy wam żywność nie zamarzła?!”, „Rozgrzewaliście się koniakiem czy winem?!”), trudności, z jakimi musiał walczyć fotograf i operator filmowy wyprawy, lub zgoła nieoczekiwane: „Jak się śpi na lodzie?”. Uwzględniłem więc w swoim opowiadaniu te „szczególiki”. Natomiast w rozdziale dotyczącym spraw zasadniczych, podającym wyniki i wnioski wyprawy i analizującym, co było w naszej organizacji, ekwipunku czy też stosowanej taktyce dobrego, a co złego, korzystałem z własnego doświadczenia, zdobytego i na innych wyprawach, i w innych górach.

Wśród laików, może dzięki nie zawsze właściwej i często sensacją zabarwionej propagandzie prasowej, rozpowszechnione jest mniemanie, że wyprawa w góry wysokie jest li tylko ciekawą wycieczką, takim przyjemnościowym – aczkolwiek niepozbawionym ryzyka – wyczynem. Jeżeli tak pojętej ekspedycji uda się odnieść sukces, laicy zachłystują się podziwem, a ci z uczestników wyprawy, którym dane było dotrzeć do szczytu, chodzą opromienieni w ich oczach glorią zwycięzców. Natomiast w wypadku nieudania się lub jeszcze gorzej: katastrofy górskiej – no, to sensacji nie ma końca, a na szpalty dzienników wylewa się prawdziwe morze makabry.

Nie ma nic bardziej fałszywego od takiego mniemania. Każda wyprawa badawcza w góry wysokie, w teren nieznany, poza momentem czysto sportowym ma – i musi mieć – zadanie usprawiedliwiające określenie jej jako „badawczej”. Podjęte zadanie jest przede wszystkim zadaniem zespołowym i przy wykonywaniu go powinny iść na bok osobiste ambicje i zachcianki niedyktowane potrzebą całego zespołu. Odniesiony przez jej uczestnika sukces jest sukcesem całej wyprawy. Ten, kto w końcowym wysiłku zdobywa upragniony szczyt, dzieli swój triumf z tymi, którzy w taki lub inny sposób dopomagali czy też ubezpieczali go w stawianiu ostatnich kroków. Znane powiedzenie „Wszyscy za jednego – jeden za wszystkich” ma tu swój właściwy i głęboki sens tak wyraźnie, jak może nigdzie indziej. Jeżeli nad tą zasadą przechodzi się do porządku, pomija się ją i lekceważy – płaci się! Płaci się nie tylko porażką, ale nawet ceną... ludzkiego życia.

Brałem udział w wielu wyprawach, niejedną sam organizowałem i twierdzę stanowczo, kategorycznie, że oprócz dokładnego przemyślenia, zaplanowania, zaopatrzenia i przeprowadzenia wyprawy tak, aby zakończyła się pełnym sukcesem – potrzebny jest jeszcze jeden czynnik, który osobiście, po blisko trzydziestoletnim doświadczeniu, skłonny jestem uważać za podstawowy i absolutnie konieczny. Jest nim uczucie przyjaźni łączącej uczestników, jest nim to, co nazywamy na pozór dziwnie brzmiącym mianem – braterstwo liny. Odkryliśmy tę prawdę na ścianach i skalnych graniach naszych Tatr. Przekazały nam ją stare, a jakże piękne tradycje polskiego taternictwa. Chciałbym, bardzo chciałbym, by ta książka, trafiwszy do rąk polskiego czytelnika, była właśnie tak zrozumiana i tak przyjęta. By „znak przyjaźni” towarzyszył jej nadal.

Buenos Aires, 1976

*

Ten krótki wstęp do poprzednich polskich wydań książki chcę uzupełnić kilkoma uwagami, ze względu na to, że od 1934 roku (rok pobytu naszej wyprawy w górach) upłynęło ponad pięćdziesiąt lat. Nasza wyprawa była pierwszą oficjalną polską wyprawą alpinistyczną, zorganizowaną w góry egzotyczne bardzo wysokie, praktycznie biorąc – niezbadane. Jej celem były szczyty dziewicze. To „pierwszeństwo” nakładało na nas, uczestników, wiele obowiązków i dużą odpowiedzialność. Od powodzenia lub niepowodzenia tej wyprawy zależała bowiem możliwość organizowania następnych, miała ona albo otworzyć drogę dalszym ekspedycjom, albo odsunąć możliwość ekspansji polskich wysokogórców na dłuższy czas. Zdawaliśmy sobie z tego doskonale sprawę, a fakt, że w ciągu najbliższych pięciu lat wyruszyły polskie wyprawy w góry Atlasu, aż dwie na Spitzbergen, następna w Andy, w masyw Ruwenzori i pierwsza w Himalaje – świadczy chyba o dobrym początku.

Obecnie we wszystkich dziedzinach sportu występuje daleko posunięta specjalizacja. Dzięki temu osiąga się rekordy, o których dawniej nawet nie marzono. W sporcie wysokogórskim również. Powstało nawet nowe określenie: „wyczynowe” taternictwo, „wyczynowy” alpinizm czy himalaizm. Nasza wyprawa nie była w założeniu „wyczynowa”, a skromny dodatek „badawcza” – rozszerzał jej zadania.

Poniższe uwagi uzupełniające wprowadzam, by podkreślić wkład pracy i pomysłów nieżyjących już Kolegów i Przyjaciół, uczestników tej pierwszej wyprawy.

Jak wiemy, osiągnięcia polskich alpinistów zalicza się do wyczynów międzynarodowych najwyższej klasy, i to w skali światowej. Wystarczy przypomnieć nową polską drogę na Everest, pierwsze zimowe wejście na najwyższy szczyt świata, pierwszą Europejkę-Polkę na nim, długi szereg zwycięstw w Hindukuszu, Himalajach, na Pamirze, w Andach i na Alasce. Warto przypomnieć pierwsze kroki.

Warto przypomnieć, że stosowane współcześnie ocieplenie butów wysokogórskich rozmaitymi wkładkami filcowymi wywodzi swój rodowód z pomysłu Adama Karpińskiego sprzed pięćdziesięciu laty. Że również jego projektem były wówczas podwójne ścianki izotermicznych „szturmowych” namiotów – tak powszechnie używanych obecnie.

Może trzeba by również zaznaczyć, że w historii polskiego alpinizmu pierwszym siedmiotysięcznym[1] szczytem zdobytym nową drogą, potem nazwaną „Drogą Polaków”, jest Aconcagua, a sam atak przeprowadzono „z marszu”, jak to się obecnie określa, lub „w stylu alpejskim”, bez zakładania obozów pośrednich.

Z pewnością Stefan Osiecki był pierwszym alpinistą-filmowcem, który na takich wysokościach wykonał zdjęcia normalną, trzydziestopięciomilimetrową ciężką sprężynówką, w dodatku „ocieplając” ją zdejmowanymi z siebie swetrami.

Nie znam wyników opracowań okazów geologicznych zbieranych przez Stefana Daszyńskiego, do dziś natomiast doskonałe pamiętam... cholerny ich ciężar w plecaku.

No, i doświadczenia lekarza, Janka Dorawskiego, „Wampirem” zwanego, tak surowo traktującego nas jako swoje króliki doświadczalne. Przecież należą do pierwszych badań zmian w organizmach ludzkich na dużych wysokościach, przy niskim ciśnieniu i braku tlenu.

Aconcagua, jedyny szczyt przekraczający wysokość siedmiu tysięcy metrów znajdujący się poza kontynentem azjatyckim, stała się modna. Leży przede mną wydana w Hiszpanii monografia tego szczytu. Rok wydania 1982. Ileż miejsca tam poświęcono polskiej wyprawie z 1934 roku. Wnioskuję z tej monografii, że właściwie dotychczas jeszcze nie jest ostatecznie ustalona wysokość tej góry. Dla ilustracji podaję wykaz przytaczanych pomiarów:

P. Güssfeld (1887 r.)

6970 m

F. Gerald (1897 r.)

7035 m

Argentyńska Komisja Graniczna (1898 r.)

7130 m

Chilijska Komisja Graniczna (1898 r.)

6960 m

Argentyńska mapa 1:50 000 (1951 r.)

7021 m

Niech się sprzeczają topografowie. Dla nas była i pozostanie „siedmiotysięcznikiem”.

Niedawno oglądałem, po pięćdziesięciu latach, wschodnie zerwy Aconcagui i Lodowiec Polaków w naszej telewizji. Film został zrealizowany przez Jerzego Surdela – członka Szwajcarskiej Wyprawy z roku 1982. Zamiarem szwajcarskich alpinistów było powtórzenie właśnie „Drogi Polaków”. Przedzieranie się przez lodowe „zarośla penitentów”, ustawianie i zaopatrywanie obozów pośrednich... Piękny, dokumentalny film, tylko że... bez zdjęć najtrudniejszych partii lodowca – wyprawa bowiem nie doszła do szczytu.

Mało tego, właśnie w roku 1982 prócz Szwajcarów atakowały Aconcaguę – „Drogą Polaków” – aż cztery wyprawy: Jugosłowianie, Włosi, Japończycy i Amerykanie. Tylko Jugosłowianie osiągnęli szczyt.

I jeszcze jedna, tragiczna statystyka: w ciągu ostatnich pięćdziesięciu dwu lat na zboczach Aconcagui zginęło siedemdziesięciu dziewięciu alpinistów, w tym na Lodowcu Polaków – trzech.

Dając w zakończeniu obecnego wydania książki opis tego, co działo się po latach i co dzieje się obecnie na terenach andyjskich, do których wielokrotnie wracałem, osiadłszy w Argentynie, chciałem pokazać możliwości łączenia pięknego z pożytecznym w sporcie wysokogórskim: wartość prac, badań, odkryć – na marginesie wyczynu sportowego. Stąd też znalazło się w książce i opowiadanie o Dolinie Księżycowej, i opis archeologicznych odkryć andynistów, dokonanych wysoko, bardzo wysoko, tam dokąd nie każdy naukowiec dotrze.

Warszawa, 1983

[1] Obecnie najczęściej przyjmuje się wysokość 6962 m n.p.m. (przyp. red.)

Dlaczego Andy?

Dlaczego jako teren działalności naszej ekspedycji wybraliśmy akurat Andy, góry leżące na drugiej półkuli, w odległości przeszło czternastu tysięcy kilometrów od naszych Tatr? To pytanie zadawano nam wielokrotnie, zarówno przed wyprawą, jak i po niej. Wymaga więc pewnego wyjaśnienia.

Ludzi uprawiających sport wysokogórski w Andach nazywają andynistami, w Alpach – alpinistami, my nazywaliśmy się taternikami, w Tatrach bowiem stawialiśmy nasze pierwsze kroki na ścianach i graniach skalnych, zdobywaliśmy turnie i szczyty, a przede wszystkim... nabawiliśmy się choroby, na którą medycyna nie zna lekarstwa, i bynajmniej nie mamy zamiaru się wyleczyć. Choroba owa nazywa się miłością gór, jest potężnym magnesem kierującym w stronę gór nasze najwyższe zainteresowania i nasze kroki we wszystkich wolnych chwilach.

W Tatrach odkryliśmy czar przyrody górskiej, poznaliśmy, jaką radość życia daje możność obcowania z jej majestatem, zaznaliśmy smaku walki z tą surową potęgą. Pokonać ścianę skalną uciekającą stromizną setek metrów aż hen! – wysoko w niebo, przejść niezdobyte dotąd zerwy granitowe, urzekające swym pięknem, a jednocześnie odpychające grozą niedostępności i sączące w serce człowieka, maleńkiego robaczka u ich stóp, uczucie strachu; zwyciężyć trudności i zwyciężyć właśnie ten strach, stanąć potem na szczycie nietkniętym dotąd ludzką stopą – to są sprawy i uczucia trudne do wytłumaczenia. Trzeba samemu spróbować, trzeba połknąć bakcyla gór.

Tatry, cudowne gniazdo granitowe w łańcuchu Karpat, szczyty, turnie i śmiałe iglice skalne odbijające się, jakby w zwierciadle, w sinych oczach głębokich jezior, ze stopami otulonymi gęstwiną wiecznie zielonych lasów świerkowych, a w zimie kryte wielometrową czapą śnieżnej bieli – te Tatry zostały już przez człowieka, właśnie przez taterników, dawno zwyciężone. Nie ma w nich ani jednego szczytu, ani jednej turni niezdobytej, dziewiczej. Przez wszystkie ściany i granie atakowano wierzchołki. Nie ostał się ani jeden. W naszych zapalonych głowach snuły się marzenia o walce i badaniu innych gór. Wypowiadano odważnie słowo mające dla ucha każdego alpinisty urok nieodparty – Himalaje! Mimo tak górnolotnych marzeń byliśmy jednak ludźmi trzeźwymi, zdawaliśmy sobie dokładnie sprawę, że skok z Tatr od razu w Himalaje byłby przedsięwzięciem co najmniej niepoważnym. Wiedzieliśmy wszak, że nawet najlepiej pomyślane i organizowane wyprawy himalajskie, których uczestnicy byli dobierani spośród najlepszych i najbardziej doświadczonych alpinistów europejskich czy amerykańskich, były nie tylko przygotowywane przez dłuższy czas, ale wymagały (przynajmniej od niektórych uczestników) znajomości, poza Alpami, gór od Alp wyższych. Nazywaliśmy to żartobliwie: „przejściem przez wyższą szkołę alpinizmu”, przez „uniwersytet techniki wysokogórskiej” w masywach wysokich i egzotycznych. Takie doświadczenie jest konieczne, zanim się ktoś porwie do walki w Himalajach.

Tymczasem nasze Tatry są... małe. Ich szczyty zaledwie przekraczają wysokość dwu i pół tysiąca metrów nad poziomem morza, większych ścian i zerw niż tysiącmetrowej wysokości nie ma i – aczkolwiek trudność techniki skalnej określa się w niektórych przypadkach nawet najwyższą skalą alpejską, tak zwanym szóstym stopniem trudności – nie występują lodowce. By poznać technikę lodową, jeździliśmy w Alpy. Swego rodzaju namiastkę trudności oczekujących andynistów w górach najwyższych dawały nam nawet same Tatry zimą. Polska surowa zima, z mrozami dochodzącymi czasem do minus czterdziestu stopni, z ogromnymi opadami śnieżnymi, z zalodzeniem ścian i niebezpieczeństwem lawin, dawała dobre pole do treningu. Zdobywaliśmy więc Tatry i w zimie, unikając schronisk, biwakując często pod gołym niebem w namiotach lub w jamach wygrzebanych w śniegu. Piękne to były czasy i dużo nam dawały, aczkolwiek nieraz za tego rodzaju wyczyny płaciło się drogo, płaciło się cenę najwyższą...

Nic jednak nie mogło zastąpić doświadczenia związanego z pracami na bardzo dużych wysokościach. Po to trzeba udać się w góry naprawdę wysokie. Klub zdecydował zorganizować taką wyprawę.

Debatowano długo nad zagadnieniem „dokąd?”. Zdania były podzielone: brano pod uwagę góry Centralnego Kaukazu, Pamiru, Afryki Centralnej. Jak dziś pamiętam taki obrazek: sala zebrań naszego Klubu Wysokogórskiego[1] w Warszawie, ściany zawieszone pięknymi zdjęciami z gór, czekanami, rakami, zwojami lin alpejskich i szeregiem portretów członków Klubu, którzy na zawsze w górach pozostali. Pośrodku duży stół z arkuszami map, zawalony książkami i sprawozdaniami z najrozmaitszych wypraw zagranicznych w góry dalekie. I my, zebrani dookoła tego stołu. W powietrzu krzyżowały się nazwy dźwięczne, egzotyczne: lodowa ściana Bezingi w Centralnym Kaukazie! Pamir! Ruwenzori! Kilimandżaro! Pięć tysięcy dwieście metrów wysokości! Sześć tysięcy! Siedem! Ktoś z ołówkiem w ręku wyliczał przypuszczalne koszty wyprawy, inny powoływał się na źródła fachowe i zbijał projekt poprzednika. Wtedy zabrał głos ówczesny prezes Klubu, doktor Konstanty Jodko-Narkiewicz. Spokojnym gestem rozłożył przed sobą egzemplarz wydawnictwa „American National Geographic Magazin”, numer 5 z roku 1931 i powiedział mniej więcej tak:

– Nie jest to czasopismo fachowe, jeżeli chodzi o andynizm, daje jednak wiadomości geograficzne najświeższej daty. Tu macie artykuł o Andach Argentyńskich. Artykuł lotnika po odbyciu szeregu lotów nad najwyższymi szczytami Andów Środkowych, zaopatrzony w piękne i ciekawe zdjęcia. Popatrzcie, co za wspaniale szczyty! Powiecie, że wymieniane przez was góry nie ustępują Andom? Nie o to chodzi! Widzicie tę panoramę głównego łańcucha Kordylierów Środkowych[2], robioną z samolotu, z bardzo dużej wysokości i znacznego oddalenia? Widzicie ten biały szczyt wystrzelający tak wysoko ponad swoje otoczenie? Przeczytajcie opis. Otóż nazywa się Mercedario i jest drugim co do wysokości szczytem obu Ameryk. Po Aconcagui. Szczytem do dzisiaj nie zdobytym, dziewiczym! Ma prawdopodobnie około sześciu tysięcy ośmiuset metrów wysokości i... przeczytajcie tylko uważnie notatkę: i prawdopodobnie długo jeszcze nie będzie zdobyty ze względu na trudności dostępu! Pomyślcie tylko, ludzie! Drugi co do wysokości szczyt Ameryki – dziewiczy! Opinia: długo jeszcze nie będzie zdobyty. To jest przecież coś! To warte zachodu i nawet najcięższej próby! Stawiam wniosek jak najprędzej zebrać cały opublikowany dotąd materiał odnoszący się do tych okolic, sprawdzić uzyskane dane i jeżeli wyniki będą pozytywne, przystąpić natychmiast do organizowania wyprawy badawczej w Andy Środkowe!

Pamiętam, że wracając nocą z tego zebrania, starałem się podsumować w myśli posiadane przeze mnie wiadomości o Andach Argentyńskich. Przyznam się – niewiele wówczas wiedziałem. Góry skaliste pochodzenia wulkanicznego, pozbawione roślinności, dzikie. Góry bardzo wysokie, szereg szczytów powyżej sześciu tysięcy metrów, najwyższy szczyt, Aconcagua, jest jedynym poza kontynentem Azji wierzchołkiem przekraczającym wysokość siedmiu tysięcy metrów. Ale wiedziałem, że Aconcagua nie tylko była już zdobyta, ale nawet wejście na nią powtarzały rozmaite ekspedycje, przy czym, według sprawozdania zdobywcy, słynnego szwajcarskiego przewodnika alpejskiego Matthiasa Zurbriggena, wejście na Aconcaguę nie przedstawiało trudności z alpinistycznego punktu widzenia.

Ale Mercedario? Drugi szczyt Ameryki[3], dziewiczy i... ta notatka o nim: „Długo prawdopodobnie nie będzie zdobyty ze względu na trudności...”. Bardzo mi się podobał. Podobała się również nazwa: Mercedario. Co oznacza ta nazwa? W słowniku hiszpańskim „Mercedario” jako nazwy góry nie znalazłem. Natomiast pod pozycją Mercedario przeczytałem: religioso de la orden de la Merced. A więc mnich z zakonu Merced? A owo Merced? Dowiedziałem się, że to orden religiosa fundada en 1235... i że ten zakon, założony przez trynitarzy, pod wezwaniem Miłosierdzia Najświętszej Marii Panny, miał za zadanie uwalniać jeńców z niewoli niewiernych... Czyżby nazwa drugiego szczytu Andów wywodziła swój rodowód od zakonu i zakonników?

Przez Klub sprowadziliśmy całą literaturę dotyczącą tej części Kordylierów. Niewiele tego było wówczas. Rozpoczęły się teoretyczne przygotowania. Wyniki studiów były „pozytywne”, to znaczy: o Mercedario i sąsiedniej ogromnej grupie gór noszącej dźwięczną nazwę Ramada wiedziano właściwie tyle co nic. Obszar niezbadany, szczyty niezdobyte! Jeżeli chodzi o Mercedario, to uzyskaliśmy jeszcze wiadomość, że była jednak przedsięwzięta próba zdobycia go. Ekspedycja pod kierownictwem Albrechta Maassa atakowała od strony zachodniej, dotarła do wysokości około sześciu tysięcy metrów i... zawróciła. A przecież Maass był zwycięzcą na Aconcagui! Ta ostatnia wiadomość bardzo nas zafrapowała.

Po dokładnym przestudiowaniu wszystkich danych zarząd Klubu zdecydował zorganizować wyprawę sportowo-badawczą w Andy Środkowe. Głównym jej zadaniem miało być zdobycie Mercedario i innych dziewiczych szczytów w grupie Ramada, dokładne poznanie tego masywu: sporządzenie szkiców topograficznych, przeprowadzenie rekonesansu geologicznego, studiów meteorologicznych, zbadanie zalodzenia oraz zebranie dokumentalnego materiału fotograficznego. Miał być również nakręcony film dokumentalny. Ponieważ wyprawa była pierwszą organizowaną przez nas w góry pozaeuropejskie – i to góry tak wysokie – a jednocześnie stanowiła swego rodzaju etap przed projektowaną w Himalaje, cały jej ekwipunek miał być poniekąd eksperymentalny, a wnioski z jego przydatności lub wad służyć miały wyprawom następnym. Prócz tego zdecydowano, że w wyprawie ma wziąć udział taternik-lekarz, który przez cały czas pobytu na dużych wysokościach przeprowadzałby badania nad zmianami zachodzącymi w ludzkim organizmie wskutek niskiego ciśnienia atmosferycznego i co za tym idzie, małej zawartości tlenu w powietrzu. Tłumacząc na język bardziej zrozumiały oznaczało to, że uczestnicy wyprawy mieli odegrać pewnego rodzaju rolę królików doświadczalnych.

Gdyby czas, warunki i finanse ekspedycji pozwoliły, projektowaliśmy po zbadaniu grupy Ramada przerzucić się na południe i „przespacerować się” na szczyt Aconcagui, dając w ten sposób lekarzowi możność poczynienia obserwacji na jeszcze większej wysokości.

Napisałem „przespacerować się” i ująłem to powiedzenie w cudzysłów. Oznacza to, że byliśmy wówczas tak pewni siebie, że wejście na szczyt już zdobyty, chociażby miał on i siedem tysięcy metrów wysokości, nie tylko nie imponowało nam, ale i nie pociągało. Weszli inni, wejdziemy i my! Ot, taki spacer, takie złożenie wizyty największemu wierzchołkowi Nowego Świata – nic więcej. I to: „jeżeli czas i warunki na to pozwolą” – a więc na marginesie wyprawy, jako ewentualne uzupełnienie, jako dodatek.

Teraz wiem, że aczkolwiek mieliśmy za sobą szereg wejść, i to nieraz trudnych, na najwyższe szczyty Alp – pod względem doświadczeń na dużych wysokościach byliśmy tylko zielonymi chłopakami. Żaden z nas nie był wszak przedtem wyżej niż wierzchołek Mont Blanc. A to tylko... cztery tysiące osiemset siedem metrów!

Teraz wiem, że mówiąc o „przespacerowaniu się” na Aconcaguę wystawiliśmy sobie świadectwo stuprocentowych gringos. Przyszłość pokazała co innego i losy wyprawy okazały się inne, ewentualny dodatek urósł do... Ale o tym już dalej.

[1] Mówiąc dokładniej, Koła Wysokogórskiego przy Oddziale Warszawskim Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego, które wówczas potocznie nazywano Klubem (przyp. aut.).

[2] Wiktor Ostrowski terminów Andy i Kordyliery używa wymiennie. W literaturze geograficznej uważa się, że to dwa odrębne pasma (przyp. red.).

[3] Mercedario to ósmy co do wysokości szczyt Ameryki Południowej. Drugim jest Ojos del Salado (przyp. red.).

Organizacja ekspedycji

Zarząd Klubu zadecydował, że w wyprawie weźmie udział sześciu uczestników i że wyjadą do Argentyny w takim terminie, by znaleźć się już na miejscu, w górach, w grudniu 1933 roku. Na pracę w samych Andach liczono około czterech miesięcy. Powstał specjalny komitet organizacyjny.

Wszystko to naturalnie było łatwe do uchwalenia, pozostawała jednak taka drobna sprawa – jak i skąd zdobyć fundusze. Naczelna organizacja opiekująca się turystyką i sportem wysokogórskim – Polskie Towarzystwo Tatrzańskie – udzieliło subwencji w wysokości dziesięciu tysięcy złotych[1], każdy z członków wyprawy musiał pokryć całkowity koszt ekwipunku osobistego i wnieść pewien udział do ogólnej kasy. Wszystko to jednak było za mało. Na razie Klub zajął się doborem i selekcją kandydatów wychodząc ze słusznego założenia, że kto jak kto, ale właśnie przede wszystkim zatwierdzeni kandydaci powinni wejść do komitetu organizacyjnego i włożyć maksimum wysiłku w jego pracę.

Kandydatów do wypróbowania swoich sił w Andach wśród członków Klubu nie brakło. Jakież wymagania stawiał zarząd? Naturalnie żądał przede wszystkim znajomości techniki wysokogórskiej, długoletniego uprawiania tego sportu i poważnych osiągnięć w warunkach możliwie najcięższych. Prócz tych kwalifikacji czysto sportowych w doborze ekipy kierowano się również sprawą wykształcenia i zawodów, potrzebnych do prowadzenia prac badawczych. No i kładziono duży nacisk na to, by wybrani ludzie tworzyli zżytą i zgraną grupę, to znaczy, aby znali się z poprzednich wypraw w Tatry lub Alpy, by przyjaźnili się, pasowali do siebie i mieli pełne wzajemne zaufanie, tak niezbędne w trudnych warunkach górskich.

A potem poddano kandydatów gruntownym badaniom lekarskim. Badali nas nie tylko najlepsi lekarze sportowi w Centralnym Instytucie Wychowania Fizycznego, ale musieliśmy również przejść szereg prób związanych z przyjęciem kandydatów do... lotnictwa wojskowego! I to ze specjalistycznymi badaniami w komorze niskiego ciśnienia. Całą grupę wsadzono do komory, z której po hermetycznym zamknięciu drzwi wypompowywano powietrze. Naturalnie, stopniowo, i tylko do spadku ciśnienia odpowiadającemu wysokości sześciu tysięcy metrów, to znaczy – około pół atmosfery! Sama komora wcale nie wyglądała na jakąś śluzę kesonową czy też wnętrze łodzi podwodnej. Był to spory podłużny pokój z ławkami wzdłuż ścian i siecią rur, zakończonych w pobliżu każdego siedzenia kranem i maską, a raczej swego rodzaju ustnikiem, przez który w razie potrzeby badany mógł oddychać normalną dawką tlenu. Pośrodku stół z telefonem i całym plikiem papierów. W tylnej ścianie malutkie okrągłe okienko z bardzo grubym szkłem, przez które z zewnątrz stale obserwowano przebieg doświadczenia. Wszystko to wyglądało zgoła niewinnie, a lekarz wojsk lotniczych, towarzyszący nam w zamknięciu, wesoło żartował, pokpiwał z królików doświadczalnych, ale gdy rozpoczęto wypompowywać powietrze, natychmiast sam założył maskę z przewodem doprowadzającym tlen.

Myśmy też żartowali i starali się nadrabiać miną. Wskazówki manometru szybko szły w dół, natomiast altimetr świadczył o stałym „wznoszeniu się”.

– Jesteśmy obecnie na wysokości trzech tysięcy metrów – uprzejmie zakomunikował doktor.

A więc na wysokości trochę powyżej naszych tatrzańskich szczytów. Nie czuliśmy wpływu rozrzedzonego powietrza. Strzałki przyrządów zaczynają się podnosić coraz wolniej. Po dwudziestu minutach wskazują stopień rozrzedzenia powietrza odpowiadający wysokości czterech tysięcy metrów; po pół godzinie – pięciu tysięcy metrów. Jakiś dziwny niepokój ogarnia – zdaje się – wszystkich. Przyśpieszone bicie serca, lekki szum w uszach. Ktoś zaczyna głośno ziewać i oświadcza, że w gruncie rzeczy wszystko to razem jest dość nudne. Oczy doktora, błyszczące ponad umocowaną na ustach maską tlenową, pilnie nas obserwują.

– Panie doktorze, gdybym wiedział, że będziemy musieli tu tyle czasu bezczynnie siedzieć, zabrałbym przynajmniej szachy, aby zagrać partyjkę – żartuje jeden z kolegów. – Pięć tysięcy metrów! Cóż to jest? Przecież na zboczach Mount Everestu alpiniści przekraczali wysokość ośmiu tysięcy metrów, i to bez asekuracji wiszących obok przewodów z tlenem! Może pan doktor zatelefonuje, by nas trochę szybciej windowali do góry!

– Niech pan nie będzie taki pewny siebie, panie inżynierze – głos lekarza brzmi dziwnie głucho, może to tak wpływa maska, a może przeszkadza szum w głowie? – Wysokość pięciu tysięcy, której odpowiada obecne rozrzedzenie powietrza w naszej komorze, rzeczywiście nie jest duża, ale przecież wy nie macie żadnej aklimatyzacji. Na pięciotysięczny szczyt alpiniści podchodzą i wchodzą co najmniej dwa, trzy dni, jednocześnie organizm zaczyna automatycznie przystosowywać się do zmniejszonej dawki tlenu. Tymczasem teraz, w ciągu zaledwie trzydziestu minut wywindowaliśmy was, jak pan mówi, z warunków normalnych aż na te pięć tysięcy. Odpowiada to właściwie wznoszeniu się samolotem lub balonem. A na tej wysokości lotnicy, zapewniam panów, zakładają już maski tlenowe.

Kolega jednak nie daje się przekonać, dowodzi, że widać my, taternicy, jesteśmy z innej gliny ulepieni, że on osobiście uważa... i tak dalej, Robi się dziwnie kłótliwy i niespokojny.

– Panie inżynierze – w głosie doktora nie słychać najmniejszej ironii – może pan powiedziałby, ile to będzie jedenaście mnożone przez dwanaście?

– Nie rozumiem, doktorze, takiego dowcipu, nie jesteśmy wszak na egzaminie do szkółki powszechnej?

– Jednak bardzo pana proszę! Jedenaście razy dwanaście?

Kolega wzrusza ramionami i po chwili zastanowienia:

– Powtarzam, nie rozumiem dowcipu, ale jeżeli koniecznie doktorowi o to chodzi, to sto czterdzieści cztery.

– Dziękuję panu, a dwanaście razy jedenaście?...

– Sto trzydzieści i... sześć.

Doktor coś szybko zanotował, a potem rozdał nam arkusze z rozmaitymi wzorami i testami do wypełnienia. Były proste, chciałoby się powiedzieć – dziecinne. A jednak!...

Pełzająca wskazówka altimetru przekroczyła cyfrę 5500 metrów.

– Doktorze! Nie można by trochę szybciej?

Głos kłótliwego kolegi brzmiał tak dziwnie, że odwróciłem w jego stronę głowę. Siedział śmiesznie wyprostowany, jakby wyprężony w wysiłku, rozpiął kołnierzyk i prędko oddychał. Był bardzo blady, a usta mu zsiniały i odbijały się od tej bladości ciemną plamą. Lekarz, stale poruszający się w masce, zmierzył mu puls, zajrzał pod podniesioną powiekę i ruchem zdecydowanym... założył wiszącą obok maskę, przekręcając jednocześnie kurek od przewodu tlenowego.

– Proszę oddychać spokojnie, głęboko. I absolutnie nie wolno zdejmować maski!

Tak odpadł jeden z kandydatów.

Badania ciągnęły się w nieskończoność. Zadawano nam dziwne pytania, kazano coś rysować, wypełniać jakieś arkusze, poruszać się i robić przysiady. Strzałki aparatów dojechały do podziałki: 6000 m – i zatrzymały się. Szumiało w uszach i brakowało tchu. Doktor wciąż obserwował, notował, porozumiewał się przez telefon. Niektórym kazał założyć – lub sam zakładał – maski tlenowe i w ten sposób przerywał doświadczenia z nimi. Na tej wysokości trzymano nas długo, blisko trzy godziny, potem powoli, bardzo powoli zaczęto zwiększać ciśnienie aż do normalnego. Zjechaliśmy.

Wszyscy wyszli z komory jakby oszołomieni i z silnym bólem głowy, a tu dalsze badania: ciśnienie krwi, praca serca i tak dalej.

Lekarz, specjalista od badań w komorze niskich ciśnień, pocieszył nas – doprawdy trochę zdeprymowanych – objaśnieniem, że poddano nas badaniom bardzo ostrym, kwalifikowanym w żargonie lotniczym jako końskie!

– Ale cóż chcecie, panowie, macie zamiar pracować w trudnych warunkach wysokościowych, trzeba więc mieć jaką taką gwarancję, że tam, daleko, dacie sobie radę. No, i poza tym rozpoczęliście poniekąd karierę królików doświadczalnych. Badamy was teraz wszechstronnie, lekarz jadący z wami będzie was męczył przez cały czas ekspedycji, a jak wrócicie, to dopiero zabierzemy się do wyjaśnień: co i jak zmieniło się w waszych organizmach. Przy sposobności opowiem, specjalnie dla tego pana, co tak dobrze się czuł i tak dzielnie popisywał się mnożeniem, pewną historyjkę. Niedawno wznosiłem się, w celu zebrania doświadczeń, wolnym balonem. W towarzystwie oficera wojsk balonowych, starego wyjadacza, mówiąc nawiasem. Na wysokości około czterech tysięcy metrów już założyłem maskę tlenową. On najwyraźniej w świecie kpił ze mnie i twierdził, że jest tak „przyzwyczajony i oswojony” z niskimi ciśnieniami, że w ogóle nie potrzebuje dodatkowych dawek tlenu. Wszystko było dobrze i wesołym żartom nie było końca aż do wysokości około sześciu tysięcy. Ja, ze swoją maską na ustach, nadal byłem przedmiotem jego koleżeńskich pokpiwań, aż raptem mój bohater zbladł straszliwie i robiąc jakieś nieskoordynowane ruchy wyszeptał: „Czuję brak tle...” i zemdlał. Jakby nożem uciął! Natychmiast włożyłem mu w usta koniec przewodu tlenowego. Po kilku minutach, zwróćcie tylko uwagę: po kilku minutach! – odzyskał przytomność tak samo nagle, jak ją stracił, i wtedy dokończył rozpoczęte zdanie i słowo przerwane w połowie. Powiedział po prostu: „...nu!”.

Potem za nic nie chciał mi uwierzyć, że miał kilkuminutową przerwę między jedną a drugą sylabą ostatniego słowa! A gdyby to odbyło się nie w balonie, nie w obecności kolegi przytomnego dzięki wcześnie założonej masce? Gdyby to zdarzyło się w pilotowanym przez niego samolocie? Prawdopodobnie owe „...nu” dokończyłby na ziemi. Lub raczej... na tamtym świecie!

Zatrzymałem się dłużej nad sprawą badań kandydatów na wyprawę ze względu na to, że w tym czasie zebraliśmy ciekawe obserwacje dotyczące przystosowania się organizmu ludzkiego do braku tlenu i niskiego ciśnienia na dużych wysokościach. A to zagadnienie zawsze interesowało i nadal interesuje wszystkich organizatorów wypraw wysokogórskich. Poświęćmy więc jeszcze tym sprawom trochę miejsca i uwagi.

Przez dłuższy czas wśród alpinistów całego świata panowało przekonanie, że powyżej siedmiu i pół tysiąca metrów rozrzedzone powietrze jest tak zabójcze dla ludzkiego organizmu, że nie tylko wszelka praca, ale po prostu życie nie jest możliwe. Przypomnijmy sobie, że pierwsze wyprawy na Mount Everest liczyły na posługiwanie się aparatami tlenowymi przez grupę czołową, mającą w ostatecznym wysiłku przebyć końcowy etap drogi prowadzącej ku szczytowi. W owych czasach aparaty tlenowe były dalekie od doskonałości, ważyły około dwunastu kilogramów, a zapasu tlenu miały zaledwie na osiem godzin. Było to równoznaczne z potrzebą doniesienia do ostatnich, podszczytowych obozów całej baterii butli zapasowych. Bo wszak sam atak końcowy mógł trwać kilka dni, a nawet tydzień i więcej. Poza tym użycie aparatów groziło dużym niebezpieczeństwem. Były dość skomplikowane i dość delikatne. Każde ich uszkodzenie w akcji równało się momentalnemu pozbawieniu wspinacza sztucznego oddychania. Dla organizmu nieprzyzwyczajonego taki nagły skok mógł równać się tylko jednemu – śmierci. Kto wie, może właśnie uszkodzenie aparatów tlenowych było powodem katastrofy pod samym szczytem Mount Everestu w roku 1924? Z ostatniego namiotu ustawionego pod szczytem wyruszyło wówczas do ostatniego ataku dwóch alpinistów. Szli, używając aparatów tlenowych. Zapas tlenu w butlach, według ich kalkulacji, miał starczyć na czas potrzebny do wejścia na szczyt i zejścia do namiotu, do którego przyniesiono zapasowe zbiorniki. Na próżno czekano. Nie wrócili nigdy. W czasie późniejszych ekspedycji nie odnaleziono ich zwłok. Tak zginął Mallory, jeden z największych po wsze czasy alpinistów i himalaistów świata, trzykrotny uczestnik wypraw na Everest, i jego młody przyjaciel Irvine. Może powodem był właśnie jakiś nieszczelny kurek aparatu? Może stwardniała na mrozie guma przewodów tlenowych się przetarła? Na to pytanie nie otrzymamy odpowiedzi...

Przeciwnicy używania aparatów tlenowych podczas wypraw himalajskich dowodzili, że – drogą stopniowego przyzwyczajenia organizmu do zmniejszonej zawartości tlenu w powietrzu – można zaaklimatyzować się wystarczająco, by móc żyć i wykonywać duże wysiłki na wysokości siedmiu i pół, ośmiu i więcej tysięcy metrów.

Otóż to właśnie! Do jakiej wysokości można doprowadzić aklimatyzację i na jak długo? Obok bowiem zjawiska przyzwyczajania się organizmu do mniejszych dawek tlenu zaczyna równocześnie występować tak zwana deterioracja, czyli rujnowanie się organizmu, spadek sił, wagi, zanik mięśni. Te sprawy nie były dostatecznie zbadane i uzyskane obserwacje w tej dziedzinie byłyby cennym wkładem.

Co oznacza „przyzwyczajanie się” organizmu? Przedstawmy to poglądowo: wiemy, że to czerwone ciałka krwi rozprowadzają tlen z pęcherzyków płucnych po całym naszym ustroju. Jeżeli tego tlenu przy każdym wdechu jest mniej, ładunek jego, zabierany z płuc przez każde czerwone ciałko, będzie mniejszy. Aby więc zdobyć potrzebną do życia ilość tlenu, krew – a co za tym idzie i czerwone ciałka, jej „tragarze tlenu”, powinny szybciej krążyć. Pomaga temu „pompa” wprowadzająca w obieg krew, to znaczy po prostu serce. I samo serce musi się powiększyć objętościowo i pracować, bić intensywniej. Ale tego jeszcze za mało! Musi się zwiększyć ilość ciałek czerwonych krwi, wzrosnąć liczba pracowitych tragarzy. Takiej przemiany dokonuje już sam organizm, robi to we własnej obronie, automatycznie. Trzeba mu tylko dać... czas. No i naturalnie przyzwyczajać stopniowo.

Oczywiście, wszystko wyżej powiedziane dotyczy w pierwszym rzędzie pracy na bardzo dużych wysokościach, w najwyższych górach świata – Himalajach. Ale nie tylko tam. Wiemy, że tak zwany głód tlenowy, anoksemia, ostro objawia się u niektórych osobników nawet na tak stosunkowo niedużych wysokościach, jak wyższe szczyty alpejskie, powiedzmy – powyżej czterech i pół tysiąca metrów, nie mówiąc już o Andach, z ich wierzchołkami wznoszącymi się ponad sześć do siedmiu tysięcy metrów. Nazywamy to chorobą górską, a w Andach znana jest pod nazwą „puna”. Powoduje ona nie tylko dyskwalifikację fizjologiczną niektórych andynistów, ale również dyskwalifikację... psychiczną! Do jej objawów nieraz będziemy wracać w czasie opowiadania o samym przebiegu wyprawy, teraz chcę tylko przypomnieć nasze ogólne założenie: wyprawa w Andy Środkowe miała być wyprawą poniekąd eksperymentalną przed organizowaniem następnej – w góry Centralnej Azji – a jej zadania badawcze odnosiły się nie tylko do samego terenu i samych gór, lecz także do zebrania obserwacji z przebiegu choroby górskiej i jej zwalczania. Po tej dygresji wracajmy jednak do organizowania wyprawy.

Ostatecznie Klub wybrał i zatwierdził skład osobowy. Kierownictwo wyprawy powierzono doktorowi Konstantemu Jodko-Narkiewiczowi. Miał on za sobą nie tylko wiele lat uprawiania sportu wysokogórskiego w Tatrach – i to zarówno latem, jak zimą – ale też szereg najtrudniejszych przejść w Alpach. Jako asystent przy katedrze fizyki Uniwersytetu Warszawskiego pracował i specjalizował się w dziedzinie badań nad promieniowaniem kosmicznym i w czasie naszej podróży (nie tylko podczas pobytu w Andach, ale i w okresie podróży morskiej, co ma związek ze zmianą szerokości geograficznej) miał przeprowadzić interesujące pomiary. Zabrany w tym celu specjalny aparat był umieszczony na pokładzie statku i budził ogólne zainteresowanie. Trzeba było go jednak pozostawić na przechowanie w Buenos Aires, gdyż razem ze swoim metalowym pancerzem ważył przeszło... pięćset kilogramów!

Konstatny Jodko-Narkiewicz „Kok”

Stefan Daszyński

Adam Karpiński

zdjęcie z wyprawy na Nanda Devi w 1939 roku

Stefan Osiecki

Jan Dorawski „Wampir”

Wiktor Ostrowski

Wszyscy byliśmy grupą zżytych i zgranych przyjaciół, związanych wieloletnim wspólnym chodzeniem po Tatrach i Alpach. Będę więc mówił o kolegach, tak jak zwracaliśmy się do siebie, to znaczy po imieniu. Doktora Narkiewicza nazywaliśmy Kok.

Stanowisko oficjalnego meteorologa wyprawy objął inżynier Adam Karpiński, nie tylko jeden z najlepszych naszych wysokogórców, lecz także najserdeczniejszy kolega-partner i prawdziwy fanatyk gór! Mało kto u nas mógł pochwalić się taką kolekcją najwyższych szczytów alpejskich jak on. No i miał swego rodzaju fioła na punkcie Mount Everestu! Gdy dowiadywaliśmy się o projektowanych angielskich wyprawach na szczyt świata, Adam niezwłocznie pisał listy, zgłaszając się, by bezinteresownie pełnić funkcję chociażby... tragarza. Podawał swoje wyjątkowe kwalifikacje fizyczne, swoje doświadczenie w górach. Z Londynu na jego listy przychodziły niezmiennie grzeczne odmowy! Wyprawy miały być angielskie i miały posługiwać się wyłącznie kulisami[2] spośród ludności miejscowej. Adam jednak nie ustawał w swoich staraniach i przygotowaniach. Projektował i czynił eksperymenty z ekwipunkiem. Potrafił zaprojektowany przez siebie, jakiś nowy, specjalny typ namiotu wynieść w zimie na szczyt tatrzański i w nim zamieszkać (!), by osobiście możliwie wszechstronnie go wypróbować! A każdą burzę śnieżną, każdy zimowy huragan i swoje kolejne odmrożenia (sic!) bardzo chwalił i cenił, uważając, że przysparzają mu doświadczeń! Prowadząc życie prawdziwie spartańskie, był zdania, że wartość człowieka i jego twardość kształtują tylko ciężkie, możliwie najcięższe warunki bytowania. Tych ciężkich warunków nie szczędził nie tylko sobie, lecz także swoim najbliższym. Znany jest taki fakt z jego życia: specjalizując się w konstrukcjach lotniczych w zakładach Bredy, mieszkał przez pewien czas ze swoją żoną (Wandą Karpińską, znaną alpinistką, narciarką, a jednocześnie doktor medycyny) w północnych Włoszech. Pani Karpińska spodziewała się wówczas powiększenia rodziny, a Adam zdecydował (Adam zawsze decydował!), że to będzie syn i że ma się urodzić ni mniej, ni więcej tylko na... Mont Blanc! Razem z żoną weszli na ten najwyższy szczyt Alp i zamieszkali w schronisku Vallot. Mój Boże! Schronisko Vallot. To przecież malutka, licząca kilka metrów kwadratowych budka, przytwierdzona linami do skał nad lodowcem. Tuż pod szczytem Mont Blanc, na wysokości niemal czterech tysięcy pięciuset metrów! Schronisko-buda niezagospodarowana, wzniesiona tam jedynie po to, by mogła dać jakiekolwiek schronienie turystom w razie nagłej burzy! Drewniana prycza i parę starych koców – nic więcej. Ale Adam zdecydował, że właśnie tam musi urodzić się jego syn, że będzie twardy, że właśnie kiedyś... zdobędzie Mount Everest! Po paru dniach wegetowania w tym schronisku, gnębiona niepogodą, brakiem wszelkich wygód i nawet wody, żona jego jednak zbuntowała się i zażądała powrotu w doliny. Schodzili na stronę włoską. Adam – wiecznie szukający nowych przejść Adam – wpadł do szczeliny lodowca. Żona utrzymała go na linie i pomogła się wydostać! Ambicji Adama tylko częściowo stało się zadość: urodził mu się rzeczywiście syn, ale urodził się już w dole, w Turynie... Ta wręcz niewiarygodna historia może najlepiej go charakteryzuje. Silnej budowy, z twardo rzeźbionymi rysami twarzy, Adam był cały jakby wyciosany z jednej bryły. Pod względem fizycznym i pod względem psychicznym także. A w piersi tego wyznawcy bezwzględnej filozofii Nietzschego tłukło się doprawdy gołębie serce. Jego miłość gór dochodziła do jakiegoś fanatyzmu, zdaje się, że dopiero w górach czuł się dobrze, dopiero tam zaczynał żyć pełnią życia. Jego marzenia o Himalajach ziściły się znacznie później, dopiero wiosną 1939 roku stanął u ich stóp jako kierownik rekonesansowej wyprawy naszego klubu. Zginął na podniebnym szlaku potężnego Tirsuli, zasypany zwałami lodowej lawiny. A gdy tragiczną depeszę doręczono jego żonie – wywiozła w Tatry synów, małego Jacka i Mareczka, aby koledzy zabrali chłopaków w góry, bo to „na pewno sprawiłoby radość Adamowi”.

Dziwni są ci ludzie gór, dziwni i twardzi...

Sprawę zaprojektowania ekwipunku dla naszej ekspedycji i dopilnowania jego wykonania powierzono naturalnie Adamowi.

Lekarzem wyprawy był doktor Jan Dorawski. Małego wzrostu i delikatnej, niepozornej budowy, należał jednak do najlepszej klasy naszych taterników i słynął ze swej wprost małpiej zręczności przy skalnych wspinaczkach. Znajomość techniki lodowej nabył na niejednej ścianie alpejskiej, a jako lekarz miał zacięcie naukowe. Gdy z pewnym zakłopotaniem oglądaliśmy przed zapakowaniem laboratorium wyprawy – te manometry do mierzenia ciśnienia krwi, mikroskop, jakieś dziwne szkiełka, strzykawki i inne narzędzia tortur – spojrzał na nas z dołu, ale wzrokiem pełnym wyższości, i zażądał bezwzględnego szacunku dla tego naukowego kramu, zażądał, abyśmy nie zapominali, że dla niego jesteśmy i będziemy przede wszystkim królikami doświadczalnymi, że nasza krew...

Wykładając nam to, zrobił tak straszne oczy, że nazwałem go Wampirem wyprawy.

Operator filmowy ekspedycji, inżynier architekt Stefan Osiecki, był natomiast tak długi i tak chudy, że twierdzono, jakoby w ogóle posiadał tylko jeden wymiar, właśnie... długość. Doskonały narciarz, zawodnik na duże dystanse i taternik obeznany z techniką wysokogórską zarówno letnią, jak zimową. Gwarancją jego znajomości operowania aparatem filmowym, i to w ciężkich warunkach górskich, były nakręcone przez niego już poprzednio filmy narciarskie.

Geolog wyprawy... właśnie z tym był kłopot. Wśród członków naszego klubu był tylko jeden człowiek o tym zawodzie, inżynier górniczy Stefan Daszyński, ale znajdował się wówczas daleko poza granicami Polski, na doskonałej posadzie, zatrudniony w kopalni złota. Wyrażano obawy, czy zechce i czy będzie mógł zrezygnować z ciekawej pracy zawodowej i dobrej posady. Tak jednak mógł przypuszczać tylko ten, kto nie znał Stefana. Na wysłany do niego list przyszła krótka depesza: „Przyjeżdżam tego a tego dnia na badania”. By wziąć udział w wyprawie, rzucił wszystko, a był w tak dobrej kondycji fizycznej, że nie obawiał się najostrzejszych nawet badań kwalifikacyjnych. W naszym światku taternickim o Stefanie krążyły prawdziwe legendy. W góry zaczął chodzić, będąc jeszcze uczniem. Szeptano na ucho, że jako doskonały strzelec miał dziwne przygody z kozicami w turniach i mało respektu dla prawa zakazującego polowania nań. Potem zasmakował w sporcie wysokogórskim, zawadził o Góry Skaliste w Ameryce Północnej, gdzie kończył studia w Akademii Górniczej. W ogóle Stefan stale „zawadzał” o rozmaite kraje i kontynenty, dwa lata pracował jako geolog w dorzeczu Orinoko (dzięki ternu dobrze władał językiem hiszpańskim, co było tak dla nas cenne), awanturował się w Pirenejach, by następnie przepaść na dłuższy czas gdzieś w Maroku, wiercił naftę w Mezopotamii, w górach Jugosławii poszukiwał złota. W Australii, zdaje się, nie był, ale już za to głowy nie dam. Jego dewizą życiową było: „Wszystko jest możliwe do zrobienia i wszystko jest łatwe! Trzeba tylko umieć i trzeba chcieć!”. A to „chcieć” Stefan potrafił zawsze i w każdej sytuacji.

Szóstym członkiem wyprawy, obarczonym zadaniem fotografa i topografa – byłem ja. Zakwalifikowano mnie nie tylko ze względu na moje doświadczenie górskie w Tatrach i Alpach oraz posiadany fach, ale i z powodu serca. Badający nas lekarze robili wielkie oczy i naradzali się. Podobno to serce było jakieś fenomenalne. Może wyrobiłem je tak lekkoatletyką, biegając na długie dystanse, z maratonem łącznie. Wampir zacierał ręce i dużo sobie obiecywał po doświadczeniach z „takim królikiem”.

Cała nasza paczka, mimo różnorodności charakterów, nawyków i upodobań, tworzyła zespół zżyty i zgrany. Zżycie się nastąpiło w czasach niejednej wspólnie odbytej przygody górskiej, a zgranie wynikło z postawienia wspólnego celu i jasnej świadomości potrzeby podporządkowania swoich, nieraz wybujałych, indywidualności zadaniom ogólnym. Najważniejsze i najbardziej wartościowe było wiążące nas uczucie pełnego wzajemnego zaufania. Każdy wiedział – ba! miał stuprocentową pewność – że nigdy, nawet w najcięższych i najtragiczniejszych sytuacjach koledzy go nie opuszczą, że może zawsze na ich pomoc liczyć. Inaczej mówiąc: zespół tworzył całość. A to w warunkach wyprawowych jest nie tylko cenne, ale wręcz konieczne.

Sprawy organizacyjne ekspedycji szybko posuwały się naprzód. Naturalnie największą bolączką były finanse. Uzyskane z klubu dziesięć tysięcy złotych plus nasze wkłady stanowiły może zaledwie połowę potrzebnej sumy. Wtedy sprzedaliśmy się... prasie. Jeden z największych dzienników warszawskich zgodził się na konto przyszłych reportaży i artykułów wypłacić awansem pięć tysięcy złotych. Fakt ten stanowił dla nas dowód zdobytego zaufania, ale i bardzo nas zobowiązywał.

Ogólnie jednak z prasą mieliśmy pewne trudności. Tego właśnie i poprzedniego roku Klub nasz poniósł w górach ciężkie straty – zginęło kilku wybitnych alpinistów. W związku z tym po ukazaniu się wiadomości o organizowanej w Andy wyprawie odezwało się kilka ostro krytykujących głosów. Wytykano bezcelowość takiego wysiłku, rozdmuchiwano rzekomo bajoński koszt przedsięwzięcia, podkreślano ryzyko i niebezpieczeństwa. Zaczęto jakoś zupełnie niewłaściwie opiekować się nami. Dla przeciwdziałania temu postanowiliśmy urządzić odczyt. W dużej sali Stowarzyszenia Inżynierów Kok, jako przyszły kierownik wyprawy, naszkicował jej zadania, omówił teren działania, poinformował o wykonanych pracach wstępnych, a na zakończenie dodał, że mimo wszystko, nie patrząc na stan kasy wyprawy (będący daleko poniżej określonego minimum), wyjedziemy i będziemy sobie dawali radę, tak jak potrafimy. Zainteresowanie było duże, po konferencji obstąpił prelegenta prawdziwy tłum i zasypywał pytaniami. A potem jakiś nieznany nam słuchacz rzucił krótkie pytanie:

– Ile brakuje w kasie ekspedycji do tego minimum?

– Około pięciu tysięcy złotych.

– Proszę pana, ja nie mam czasu, ale to wszystko jest ciekawe. Oto moja wizytówka. Proszę odwiedzić mnie jutro o godzinie szóstej wieczór.

I znikł w tłumie. Nie wiedzieliśmy, co z tym fantem zrobić. Kok uważał, że to po prostu jeden z ciekawskich, który chciałby uzyskać prywatne wiadomości o naszym projekcie i ot, tak sobie pogadać. Nazwisko na wizytówce nie mówiło nam absolutnie nic. Zdecydowaliśmy jednak, dla dobra tak zwanej strony propagandowej wyprawy, skorzystać z dziwnego zaproszenia. Pamiętam, że następnego wieczoru byliśmy bardzo zajęci w lokalu Klubu. Wrócił Kok i ciężko usiadł przy stole.

– Co? Wypompował cię tak pytaniami?

– Nie. W ogóle nie chciał rozmawiać. Od razu oświadczył, że jak zwykle nie ma czasu i że musi gdzieś wyjść!

– Miałeś rację, że to tylko gadanina i strata czasu. Tu mamy do załatwienia...

– Poczekajcie, nie skończyłem! Otóż ten nie mający czasu jegomość wręczył mi taki papierek...

Na stole leżał czek na pięć tysięcy złotych!

Nie wiem, czy te słowa dojdą kiedykolwiek do niego, nie wiem nawet, czy jeszcze żyje, ale w sercach naszych nigdy nie wygaśnie gorące uczucie wdzięczności dla tego bezimiennego ofiarodawcy. Bezimiennego – bo zastrzegł, aby nie podawać jego nazwiska nigdy. Był jednak prawdziwym duchem opiekuńczym wyprawy. Czasami wpadał do lokalu Klubu na minutkę – nigdy przecież nie miał czasu! – przeglądał przygotowywane przez nas paki, coś mruczał, a potem otrzymywaliśmy paczki herbaty, zlecenie do jakiejś firmy londyńskiej, by nam po drodze wydano na jego rachunek ovomaltinę[3] albo dodatkową ilość... taśmy filmowej. Zjawił się też dosłownie w ostatniej chwili przed naszym wyjazdem na dworcu, zamiast pożegnania rzucił krótkie pytanie: „Który z was jest najmłodszy?”. Byłem nim akurat ja, liczący wówczas dwadzieścia osiem lat. „A najstarszy?” Adam Karpiński podał swoje trzydzieści i sześć.

– Więc rozumie pan? Trzeba mieć oko na tego najmłodszego, by nic mu się nie stało. Trzymajcie się dobrze, chłopcy, lecę, nie mam czasu...

Brak czasu widocznie prześladował go i wtedy, gdy pisał depeszę, którą otrzymaliśmy w Buenos Aires już po naszym powrocie z Andów. Była krótka, a mówiła nam tak wiele:

„Dobrze zrobione stop dużo serdeczności” i... nazwisko.

[1] Wg Małego Rocznika Statystycznego z 1933 roku w owym czasie średnie roczne dochody wynosiły 2187 zł w przypadku robotników i 8047 zł w przypadku pracowników umysłowych (przyp. red.).

[2] Kulis – robotnik wykorzystywany do najniższych i najgorzej płatnych posług w Azji Południowo-Wschodniej, w Indiach również członek najniższej kasty (przyp. red.).

[3] Ovomaltina – wysokoenergetyczna zaprawa do mleka na bazie słodu, jaj i kakao, produkowana od początku XX w. w Szwajcarii, obecnie – w różnych wariantach smakowych – dostępna na całym świecie (przyp. red.).