Mózg. Granica życia i śmierci - Adrian Owen - ebook

Mózg. Granica życia i śmierci ebook

Adrian Owen

4,6
34,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Scott przez 13 lat od uszkodzenia mózgu w wypadku samochodowym nie reagował na żadne bodźce, nie odzywał się, nie poruszał, nie miał mimiki. Zdiagnozowano u niego stan wegetatywny.
Gdy w 2012 roku trafił na specjalne testy w rezonansie magnetycznym u dr. Owena, okazało się, że przez ten cały czas był świadomy: wszystko rozumiał, pamiętał, czuł, zdawał sobie sprawę z rzeczywistości. Genialnie obmyślony sposób komunikacji z nim – i podobnymi pacjentami – pozwolił uczonym zajrzeć do „szarej strefy świadomości”, w której przebywa część nieresponsywnych pacjentów.

•         Kiedy zaczyna się i kończy świadomość?
•         Czy ma ją noworodek?
•         Czy całkowicie niereagujący pacjent, leżący bez ruchu i mimiki, może być świadomy?
•         Czy przynosimy mu ulgę, wyłączając respirator?
•         Jak można szukać naukowych odpowiedzi na takie pytania?

Przełomowe kilkudziesięcioletnie badania dr Adriana Owena i jego zespołu doprowadziły do wykrycia „szarej strefy świadomości” oraz nawiązania kontaktu z będącymi w niej osobami. Jaki jest ich świat? Jak odkrycie tego świata wpływa na naszą ocenę „uporczywej terapii” i „sztucznego podtrzymywania przy życiu”?
Prezentując w swojej książce wyniki najnowocześniejszych badań i konkretne przypadki pacjentów, dr Owen roztacza przed nami obraz fascynującego wewnętrznego kosmosu jaźni oraz stawia pytanie, co to znaczy „być kimś”, „być osobą” - czymś więcej niż biologicznym ciałem.

Ta książka pochłania bez reszty – zarówno dlatego, że w przystępny sposób rozkodowuje skomplikowaną współczesną neurobiologię, jak i otwarcie stawia doniosłe pytania etyczne.
Melvyn Goodale, współautor Sight Unseen: An Exploration of Conscious and Unconscious Vision

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 336

Oceny
4,6 (20 ocen)
15
2
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Prolog

Prolog

Minęła już niemal godzina, odkąd zacząłem przyglądać się Amy, kiedy nareszcie się poruszyła. Gdy dotarłem do małego kanadyjskiego szpitala nieopodal Niagary, Amy była pogrążona we śnie. Nie było co jej budzić, zresztą wydawało mi się to nawet trochę niekulturalne. Wiedziałem też, że nie ma większego sensu diagnozować pacjenta w stanie wegetatywnym, gdy ten jest na wpół śpiący.

Właściwie to, co zrobiła Amy, trudno było nazwać poruszeniem. Jej oczy gwałtownie się otworzyły, głowa podniosła się znad poduszki. Pozostała w tej pozycji, zastygła w bezruchu, wodząc wzrokiem po suficie bez jednego mrugnięcia. Miała krótko obcięte, gęste czarne włosy, tak starannie uczesane, jak gdyby ktoś dopiero skończył je układać. Czy za tym nagłym zrywem nie stało nic poza automatycznym wzbudzeniem obwodów neuronalnych w mózgu?

Poszukałem jej wzroku, ale napotkałem tylko pustkę. Tę samą bezdenną otchłań, którą widywałem u niezliczonych pacjentów uznawanych, jak Amy, za „przytomnych, ale nieświadomych”.1 Żadnej odpowiedzi. Ziewnęła tylko szeroko, po czym z przeszywającym, bolesnym westchnieniem opadła z powrotem na łóżko.

Siedem miesięcy po wypadku trudno było sobie wyobrazić osobę, którą Amy musiała kiedyś być: inteligentną i wysportowaną wschodzącą gwiazdę uniwersyteckiej drużyny koszykówki. Pewnej nocy z grupą przyjaciół zabawiła do późna w barze. Wychodząc, natknęła się na chłopaka, którego spławiła wcześniej tego wieczora. Popchnął ją. Upadła, uderzając głową o betonowy krawężnik. U kogoś innego skończyłoby się może na kilku szwach czy lekkim wstrząśnieniu mózgu, ale Amy nie miała tyle szczęścia. Jej mózg odbił się od wnętrza czaszki, szarpiąc amortyzujące go struktury. Aksony rozciągały się, pękały kolejne naczynia krwionośne. Wewnątrz czaszki dziewczyny przechodziła fala uderzeniowa, kalecząc i miażdżąc ważne funkcjonalnie obszary, położone z dala od punktu uderzenia. Siedem miesięcy po całym zajściu do żołądka Amy wchodziła chirurgicznie wszczepiona rurka dostarczająca podstawowe płyny i substancje odżywcze. Mocz był odprowadzany cewnikiem, dziewczyna nie panowała nad wypróżnianiem, leżała w pieluchach.

Do pokoju zajrzało przelotnie dwóch lekarzy.

– Co pan o tym sądzi? – zapytał mnie starszy.

– Bez rezonansu niczego nie mogę stwierdzić – odparłem.

– Ja tam nie lubię zakładów, ale obstawiam stan wegetatywny! – rzucił żartobliwie, wręcz wesoło.

Nie odpowiedziałem.

Zwrócili się wtedy do rodziców dziewczyny, Billa i Agnes, siedzących cierpliwie z boku podczas moich oględzin. Była to elegancka para niespełna pięćdziesięciolatków, wyraźnie wykończonych całą sytuacją. Agnes kurczowo ściskała rękę Billa, gdy lekarze wyjaśniali obojgu, że Amy nie rozumie, co się do niej mówi, nie ma wspomnień, myśli ani uczuć, nie jest zdolna doznawać przyjemności ani bólu. Taktownie przypomnieli też, że dziewczyna będzie wymagała całodobowej opieki do końca życia. Następnie dodali, że skoro córka nie wydała wcześniej żadnych dyspozycji wykluczających odłączenie jej od aparatury podtrzymującej życie, być może właśnie oni, rodzice, powinni podjąć tę decyzję i pozwolić jej odejść. Czy ostatecznie nie tego właśnie chciałaby sama Amy?

Bill i Agnes nie byli na to gotowi. Podpisali zgodę na poddanie Amy badaniu rezonansem magnetycznym w poszukiwaniu oznak, że jakaś cząstka ich ukochanej córki jest nadal świadoma. Dziewczyna została przewieziona karetką do Western University w kanadyjskim mieście London w prowincji Ontario, gdzie prowadzę laboratorium specjalizujące się w ocenie stanu pacjentów z ciężkimi urazami mózgu lub zmagających się ze spustoszeniem, jakie sieją zmiany zwyrodnieniowe układu nerwowego, na przykład choroba Alzheimera czy Parkinsona. Dzięki zaawansowanym technikom obrazowania udaje nam się podłączyć do takich mózgów, wizualizować ich działanie, odwzorowywać topografię ich wewnętrznego świata. W zamian owe mózgi pomagają nam zrozumieć, jak myślimy i czujemy, odkrywają przed nami rusztowanie naszej świadomości oraz misterną konstrukcję poczucia siebie – rzucają światło na istotę życia i człowieczeństwa.

Kiedy pięć dni później ponownie znalazłem się w pokoju Amy, przy jej łóżku znów zastałem Billa i Agnes. Czułem na sobie ich pełne wyczekiwania spojrzenia. Milczałem przez chwilę, po czym wziąłem głęboki oddech i przekazałem wiadomość, na którą w duchu wzbraniali sobie mieć nadzieję:

– Rezonans wykazał, że Amy nie jest w stanie wegetatywnym. Ze wszystkiego doskonale zdaje sobie sprawę.

Po pięciu dniach intensywnych badań stwierdziliśmy, że Amy była nie tylko po prostu żywa – była też zupełnie świadoma. Słyszała każdą rozmowę, rozpoznawała każdego odwiedzającego, z uwagą przysłuchiwała się każdej decyzji podejmowanej w jej imieniu. Nie była jednak w stanie poruszyć ani jednym mięśniem, żeby powiedzieć światu: „Wciąż tu jestem. Jeszcze nie umarłam!”.

Oddawana w ręce czytelnika książka opowiada o tym, jak wymyśliliśmy sposób na nawiązywanie kontaktu z pacjentami takimi jak Amy, a także o dalekosiężnych konsekwencjach istnienia tego nowego i szybko rozwijającego się obszaru badań dla nauki, medycyny, filozofii i prawa. Co bodaj najważniejsze, udało nam się ustalić, że 15 do 20 procent osób w stanie wegetatywnym, o których powszechnie sądzi się, że odczuwają tyle samo, co główka kapusty, jest w istocie całkowicie świadomych, choć nie wykazują żadnej reakcji na bodźce zewnętrzne. Osoby takie mogą otwierać oczy, wydawać jęki i pomruki, od czasu do czasu wypowiadać pojedyncze słowa. Niczym filmowe zombie zdają się istnieć we własnym świecie, pozbawione myśli czy uczuć. Wielu zachowujących się w ten sposób pacjentów rzeczywiście jest tak zobojętniałych i niezdolnych do myślenia, jak podejrzewają lekarze. Ale pokaźna część doświadcza czegoś zgoła innego: głęboko wewnątrz, w pułapce uszkodzonych ciał i mózgów, dryfują umysły nietknięte najlżejszym upośledzeniem.

Stan wegetatywny to część mrocznego terytorium pomiędzy życiem a śmiercią. Inną częścią owego terytorium jest śpiączka. Pacjenci w tym stanie nie otwierają oczu i sprawiają wrażenie zupełnie pozbawionych świadomych przeżyć. Tak na przykład ukazana jest Aurora, disnejowska Śpiąca Królewna, pogrążona w zaczarowanym letargu, znana zapewne aż za dobrze każdemu rodzicowi. W rzeczywistości śpiączka jest mało romantyczna: normą są oszpecające urazy głowy, powykrzywiane kończyny, połamane kości i wyniszczające choroby.

Niektóre osoby uwięzione w tym mrocznym terytorium potrafią dać znać, że są świadome. W takich wypadkach mówimy o stanie minimalnej świadomości: pacjenci od czasu do czasu wykonują polecenie poruszenia palcem lub wodzenia wzrokiem za wskazanym przedmiotem. Wydają się na przemian odzyskiwać świadomość i ją tracić, wydobywają się od czasu do czasu z głębiny niepamięci, wzbudzają na chwilę jej powierzchnię, by zamanifestować swoją obecność, lecz zaraz potem giną w mętnej toni.

Pokrewnym stanem jest tak zwany zespół zamknięcia (locked-in syndrome) i choć formalnie rzecz biorąc nie należy on do wspomnianego obszaru, to daje nam wyobrażenie, jak może wyglądać egzystencja niektórych spośród badanych przez nas pacjentów. Osoby z zespołem zamknięcia są w pełni świadome i mogą zazwyczaj same mrugać powiekami czy poruszać oczami. Słynnym przykładem takiego pacjenta jest francuski redaktor czasopisma „Elle”, Jean-Dominique Bauby. Rozległy udar spowodował u niego niemal całkowity i trwały paraliż, pozostawiając mu jedynie kontrolę nad lewą powieką. Z pomocą asystentki i dzięki tablicy z alfabetem mężczyzna stworzył, mrugając dwieście tysięcy razy, autobiografię zatytułowaną Skafander i motyl.

Bauby opisał swoje doświadczenia niezwykle obrazowo: „Mój umysł zaczyna szybować niczym motyl. Otwiera się przed nim tyle możliwości (…) Możesz odwiedzić ukochaną kobietę, przysiąść u jej boku, musnąć skrzydłem jej uśpioną twarz. Możesz budować zamki na lodzie, wykraść Złote Runo, odnaleźć Atlantydę, spełnić dziecięce marzenia i dorosłe ambicje”. To właśnie jest motyl Bauby’ego: nieskrępowany umysł, wolny od ograniczeń fizycznego świata, niespętany odpowiedzialnością, zdolny pomknąć na skrzydłach, dokądkolwiek zapragnie. Ale Bauby był zarazem zatrzaśnięty w skafandrze, ołowianym pancerzu, z którego nie ma ucieczki i który z każdą chwilą opada w coraz głębsze otchłanie.

Kilka dni po rezonansie Amy znów siedziałem przy jej łóżku, intensywnie się w nią wpatrując, ogarnięty przemożną chęcią zrozumienia, co w tej chwili myśli i czuje. O czym świadczą jej konwulsyjne ruchy, spazmatyczne monosylaby? Czy przeżywa to, co Bauby? Czy wkroczyła w jego wyobrażony świat wolności i nieskrępowanych możliwości działania? A może jej wewnętrzny świat to przerażające więzienie, z którego nie można się wyrwać?

Po przeprowadzonym przez nas badaniu życie Amy zmieniło się nie do poznania. Agnes nie odstępowała jej łóżka na krok, niemal bez przerwy coś jej czytając. Bill zaglądał każdego ranka z codzienną prasą i najnowszymi rodzinnymi ploteczkami. Odwiedzinom przyjaciół i krewnych nie było końca. Dziewczyna weekendy spędzała w domu, w jej urodziny urządzano przyjęcia. Zabierano ją do kina. Członkowie personelu ośrodka zawsze witali się z nią, wchodząc do pokoju, i jeszcze przed zbliżeniem się do łóżka wyjaśniali, co zamierzają zrobić, na przykład, że chcą ją umyć lub przewinąć. Każdy zabieg, każde lekarstwo, najmniejsza zmiana planu dnia – wszystko było jawne. Po siedmiu miesiącach spędzonych w strefie mroku Amy stała się ponownie osobą.

Wkraczając w tę nową dziedzinę badań, nie miałem jasnego wyobrażenia, co należy robić i czym ja sam miałbym się zajmować. Początki wydawały mi się przypadkowe, dyktowane zbiegiem okoliczności. Z perspektywy czasu widzę jednak jasno, że za kulisami rozpoczętej wówczas podróży stał splot okoliczności łączących nas wszystkich nieprzeniknioną siecią misternych i niemożliwych do przewidzenia powiązań. Moja wyprawa w głąb szarej strefy świadomości zaczęła się od mrocznego i niespodziewanego zdarzenia w ciepłe lipcowe popołudnie przeszło dwadzieścia lat temu na zielonym, eleganckim przedmieściu Londynu…

Uwaga ta nawiązuje do sugestii terminologicznej z 2010 roku, kiedy to międzynarodowy zespół naukowców i klinicystów zaproponował, aby termin „stan wegetatywny” zastąpić mniej pejoratywnym określeniem unresponsive wakefulness syndrome, co w języku polskim tłumaczone jest jako zespół nieresponsywnej przytomności lub zespół niereaktywnego czuwania. Zob. Laureys i in. (2010). BMC Med., 8, 68 (przyp. red. nauk.). [wróć]

Rozdział 1 Powracające koszmary

Rozdział 1 Powracające koszmary

Nie żyją, nie giną, przez nurt unoszeni…Odeszła za płaszcza czarnego cieniem. – Bob Dylan

Postęp naukowy chadza osobliwymi ścieżkami.

Jako młody neuropsycholog, badający na Uniwersytecie w Cambridge związek między zachowaniem a mózgiem, zakochałem się w pochodzącej ze Szkocji koleżance po fachu, Maureen. Poznaliśmy się jesienią 1988 roku w Newcastle upon Tyne, angielskim mieście położonym sto kilometrów od granicy ze Szkocją. Na uniwersytet w Newcastle oddelegowano mnie z zadaniem umocnienia naukowych więzi pomiędzy moim przełożonym, Trevorem Robbinsem, a szefem Maureen, Patrickiem Rabbittem, prowadzącym pionierskie badania nad starzeniem się mózgu. I tak Maureen pojawiła się w moim życiu. Natychmiast oczarowała mnie skrzącym ironią poczuciem humoru, burzą orzechowych włosów i przepięknymi oczami, uroczo przymykanymi w częstych wybuchach szczerego śmiechu. Niebawem zacząłem odwiedzać Newcastle w celach mniej akademickich, sunąc po sześć godzin w jedną stronę w morderczych weekendowych korkach moim zabytkowym fordem fiestą, złomem na kółkach nabytym za 1100 funtów z pierwszej wypłaty.

Dzięki Maureen odkryłem muzykę. Nie dźwięki wydobywane przez natapirowanych rockmanów w makijażu i dresie z początku lat osiemdziesiątych, jak Adam and the Ants, Culture Club czy Simple Minds, którymi byłem zauroczony jako nastolatek, ale muzykę, która jest ze mną do dziś: żarliwą, opowiadającą o ziemi i historii, ludzkich dramatach i nieposkromionych żądzach. Nasycone emocjami, żywe i wzruszające celtyckie brzmienia Waterboys, Christy Moore czy Dicka Gaughana. Brat Maureen, Phil, mieszkający w St. Albans, około siedemdziesięciu kilometrów od Cambridge, szybko przekonał mnie, że żyć bez gitary to jak nie żyć wcale, i to z nim pojechałem kupić moje pierwsze wiosło, Yamahę, którą mam nadal i która pozostanie ze mną na zawsze.

Po kilku miesiącach kursowania pomiędzy Cambridge a Newcastle przeprowadziłem się sto kilometrów na południe – do Londynu, gdzie znajdował się ośrodek, w którym leczono obserwowanych przeze mnie pacjentów. Pracę neuropsychologa opłacanego przez Cambridge połączyłem wówczas ze stanowiskiem doktoranta w Instytucie Psychiatrii Uniwersytetu Londyńskiego. Żeby pogodzić obydwa etaty, kilka razy w tygodniu pokonywałem trasę między tymi ośrodkami. Tempo życia było mordercze, ale praca dawała mi ogromną satysfakcję. Maureen zrezygnowała ze stanowiska w Newcastle i przyjęła posadę w Londynie, gdzie wkrótce potem kupiliśmy własne lokum: niewielkie, jednopokojowe mieszkanie na trzecim piętrze, z którego można było dojść piechotą do obu naszych miejsc pracy, zarówno do szpitala Maudsley, jak i do południowolondyńskiego Instytutu Psychiatrii.

Sam budynek, czy raczej zespół budynków składających się na Instytut, był daleki od ideału – zbieranina dziwacznych brył, pozbawiona prezencji dorównującej jego znakomitej reputacji akademickiej. Mój gabinet mieścił się w pawilonie modułowym, potocznie zwanym kontenerem: był lodowaty zimą, przeraźliwie skwarny latem i drżał przy najdrobniejszym trzaśnięciu drzwiami. Co roku obiecywano nam solidniejsze lokum i deklarowano konieczność zrównania kontenerów z ziemią, ale całe dekady później, ku mojemu zaskoczeniu i rozbawieniu, pawilony stały nadal, przypuszczalnie wciąż goszcząc doktorantów na dorobku.

Dreszczyk emocji i zauroczenie, które towarzyszyło nam z Maureen przy wspólnej przeprowadzce, szybko ustąpiły miejsca monotonii codziennych dojazdów do pacjentów rozsianych po całej południowej Anglii, utykania w niekończących się londyńskich korkach, daremnych poszukiwań wolnych miejsc parkingowych w okolicy domu i awaryjnego odpalania mojej fiesty z kabli za każdym razem, gdy o poranku odmawiała posłuszeństwa, co zdarzało się praktycznie codziennie

Pracując w instytucie i w szpitalu, nie sposób było pozostać obojętnym na los pacjentów: całych zastępów ludzi z depresją, schizofrenią, padaczką czy otępieniem, snujących się po zimnych korytarzach. Maureen, osobę empatyczną i troskliwą, ich widok poruszył do tego stopnia, że postanowiła zdobyć kwalifikacje pielęgniarki psychiatrycznej. Decyzja ta, choć na wskroś szlachetna, była dla mnie zaskakującym świadectwem rezygnacji z potencjalnie błyskotliwej kariery akademickiej. Maureen zaczęła spędzać długie wieczory poza domem w towarzystwie nowych znajomych z pracy, podczas gdy ja ślęczałem nad manuskryptami moich pierwszych artykułów naukowych, opisujących zmiany w zachowaniu pacjentów, którym wycięto fragmenty mózgu w celu złagodzenia objawów padaczki czy z powodu rozwoju złośliwych nowotworów.

Byłem zafascynowany historiami i relacjami osób po takich zabiegach. Jeden z badanych przeze mnie pacjentów doznał zaledwie minimalnego uszkodzenia płata czołowego, a jednak spowodowało to u niego utratę wszelkich zahamowań: przed urazem uchodził za „nieśmiałego, inteligentnego młodego człowieka”, od wypadku notorycznie wyzywał postronnych przechodniów i nie rozstawał się z puszką farby, hojnie aplikując ją na wszelkiego rodzaju powierzchnie w przestrzeni publicznej i prywatnej. Używał karczemnego języka, a jego nieprzewidywalne zachowanie przybierało coraz groźniejszą postać. Pewnego razu przytrzymywany za kostki przez uczynnego kolegę zwiesił się z okna pędzącego pociągu (wyczyn wedle wszelkich standardów godny skończonego szaleńca) i chwilę później uderzył z impetem w most, roztrzaskując sobie czaszkę i uszkadzając większą część płata czołowego mózgu. Los zatoczył osobliwe koło i jak na ironię, pierwotne drobne uszkodzenie tego płata otworzyło drogę do powstania bardzo rozległego urazu tego samego obszaru mózgu.

Do najdziwaczniejszych przypadków, z jakimi się spotkałem, należała historia chłopaka cierpiącego na automatyzmy – krótkie mimowolne czynności, podczas których człowiek nie zdaje sobie sprawy ze swojego zachowania. Ich przyczyną są najczęściej napady padaczkowe, powstające w płacie skroniowym lub czołowym i szybko rozprzestrzeniające się narastającą falą wyładowań neuronalnych na obszar całego mózgu. Podczas takich epizodów pacjent przebywa w czymś w rodzaju szarej strefy świadomości. Oczy pozostają otwarte, ruchy są energiczne, a działanie sprawia wrażenie celowego. Człowiek najczęściej wykonuje wtedy czynności rutynowe, takie jak gotowanie, branie prysznica, jazda samochodem po dobrze znanej trasie. Po wszystkim wraca świadomość, a jej często towarzyszy dezorientacja związana z tym, że zupełnie nie pamięta się tego, co się chwilę wcześniej robiło.

Mój pacjent, chudy młodzieniec o bujnej czuprynie, którego badałem pod kątem zaburzeń pamięci powstałych w następstwie operacji mającej zahamować napady epilepsji, był oskarżony o zabójstwo. Ofiarą była jego własna matka (!), uduszona w zaciszu domu, w którym mieszkała razem z synem. Dom był zamknięty na cztery spusty, w środku tylko oni dwoje. Podczas procesu podkreślano, że chłopak, mistrz sztuk walki, cierpiał w przeszłości na automatyzmy padaczkowe, wobec czego mógł (choć dowody były wyłącznie poszlakowe) zabić matkę, zadając serię wyćwiczonych ciosów, kompletnie nieświadomy swojego przerażającego postępku.

Podczas przeprowadzania badań nad jego pamięcią z użyciem – jak na tamte czasy supernowoczesnych – testów komputerowych, usadowiłem się w pobliżu drzwi, stosując strategię podpatrzoną w filmach kryminalnych. Nie czułem się bezpiecznie. Potrzebowałem jakiejś broni, co z perspektywy czasu wydaje się to niedorzeczne. Siedziałem jednak w zamkniętym pomieszczeniu z człowiekiem oskarżonym o zupełnie nieświadome i mimowolne zabicie gołymi rękami własnej matki! Jeżeli rzeczywiście to zrobił, czy należało pociągnąć go do odpowiedzialności? Nie byłem tego taki pewien. Zgodnie zarówno z ówczesną, jak i dzisiejszą wiedzą automatyzmy są nie tyle wyrazem podświadomych popędów, ile sztywnymi programami, aktywującymi się w mózgu całkowicie poza naszą kontrolą. Gdyby chodziło o stolarza, delikwent być może spokojnie piłowałby deski zamiast z tragicznym skutkiem testować na matce chwyty karate.

Czy mózg mógł ponownie popchnąć go do zabójstwa? Pytanie to zaprzątało mnie w tym momencie bez reszty. Czego mógłbym użyć do samoobrony? Gabinet raczej nie przypominał zbrojowni – piętrzyły się w nim pod sufit papiery, książki i przybory badawcze. Tuż obok biurka wypatrzyłem rakietę do squasha. Chwyciłem ją kurczowo, obmyślając strategię odparcia ewentualnego ataku. Na szczęście dla nas obu sesja przebiegła bez incydentów. Nieraz potem przemknęło mi przez myśl, jak dziwaczna byłaby to scena: z jednej strony pacjent-ninja w natarciu, z drugiej ja, usiłujący dosięgnąć jego głowy rakietką.

W miarę jak wzrastało moje zauroczenie pracą, coraz bardziej oddalaliśmy się od siebie z Maureen. Nasz związek rozpadł się w ciągu roku od zakupu mieszkania. Każde z nas dążyło do czegoś innego: ja chciałem robić karierę naukową, ona pracować w opiece psychiatrycznej. Coś się między nami zmieniło. Nie rozumiałem, gdzie się podziała fascynacja Maureen mózgiem i jego reakcjami na urazy i choroby. Nie rozumiałem, jak można oferować ludziom wsparcie, nie starając się rozwiązać ich problemu u źródeł. Już kilka lat wcześniej podjąłem decyzję o rezygnacji z tradycyjnej ścieżki kariery medycznej. Nigdy nie miałem ochoty być lekarzem, wysłuchującym skarg pacjentów i machinalnie wypisującym kolejne recepty. Zależało mi na zrozumieniu tajników funkcjonowania naszego umysłu i być może na odkryciu nowych sposobów leczenia. Czyż nie na tym polega praca badacza mózgu? Brałem to wówczas za przejaw dalekowzroczności, ale prawdopodobnie byłem po prostu pyszałkiem, idealistą pełnym zapału i ambicji jak niejeden młody badacz. Sądziłem, że będziemy zdolni nie tylko zrozumieć, ale i wyleczyć choroby Parkinsona i Alzheimera.

Uległem też nieodpartemu urokowi splendoru, jaki niosła ze sobą błyskotliwa kariera w dziedzinie neuronauk. Przełożony wysyłał mnie ze swoimi referatami w różne egzotyczne miejsca. Pewnego razu, podczas konferencji w Phoenix w Arizonie znalazłem się wraz z dwoma rodakami, kolegami po fachu, w gorącym jacuzzi pośrodku pustyni. W głowie mi się to nie mieściło: zaledwie dzień wcześniej tonęliśmy wszyscy trzej w nieśmiertelnej angielskiej zgniliźnie i szarówce, a tutaj proszę, pełen relaks i błogie spa wśród kaktusów.

Wojaże te działały mi pewnie cokolwiek na ego. Między mną a Maureen toczył się nieustający spór na temat dobrych i złych stron opieki psychiatrycznej, rozwoju wiedzy naukowej jako celu samego w sobie, a także nieusuwalnego konfliktu pomiędzy postępem naukowym a opieką lekarską sprawowaną nad pacjentem tu i teraz.

– Wszystko pięknie – mawiała Maureen – że prowadzicie na tych ludziach badania. Ale dużo lepiej byłoby przeznaczyć środki, którymi dysponujemy, na pomoc chorym w radzeniu sobie z ich problemami.

– Jeżeli nie będziemy prowadzić badań, te problemy nigdy nie znikną! – argumentowałem.

– Postęp naukowy może pomóc nie wiadomo komu za nie wiadomo ile lat. Choć i tak najczęściej nic konkretnego nie przynosi. Ale na pewno nie pomaga pacjentom, którzy ofiarują swój czas na potrzeby twoich projektów badawczych, naiwnie wierząc, że dzięki temu ich życie stanie się łatwiejsze.

– Zawsze uprzedzam, że moje badania nie przynoszą bezpośrednich korzyści.

– O, jak miło z twojej strony!

Spór ten podszyty był nutką animozji pomiędzy Anglią a Szkocją. Od zarania dziejów namiętni, pełnokrwiści i uczciwi Szkoci czują się wykorzystywani przez – jak sądzą – zimnych, anemicznych i wyrachowanych Anglików… Z perspektywy czasu dostrzegam echo tego odwiecznego konfliktu w bronionych przez nas stanowiskach: troskliwej opieki z jednej strony, a czystej nauki z drugiej.

W końcu kogoś poznałem i wyprowadziłem się od Maureen. Był rok 1990, ten sam, w którym nastąpiło załamanie brytyjskiej gospodarki i rynku nieruchomości. Wartość naszego mieszkania spadła z 60 do 30 tysięcy funtów, skutkując powstaniem niebotycznego ujemnego kapitału własnego. Rata kredytu hipotecznego wzrosła dwukrotnie, co postawiło nas w wyjątkowo trudnej sytuacji, zwłaszcza po tym jak i Maureen wyprowadziła się do kogoś innego. Żeby spłacać hipotekę, musieliśmy wynająć mieszkanie znajomym z Brazylii, ale Maureen nie chciała mieć już z tą sprawą nic wspólnego. Sam zajmowałem się pobieraniem czynszu, płaceniem rat, rozliczeniami podatkowymi i remontami. Mój kontakt z Maureen się urwał – co najwyżej wymienialiśmy pełne goryczy listy. Za sypialnię zaczęła mi służyć podłoga w mieszkaniu kolegi w północnej części Londynu, odległym o godzinę jazdy przez korki od szpitala Maudsley. Wyprowadzając się, poprzedni lokator zabrał swoje koty, ale pchły po nich zostały. Ciężkie to były czasy.

W tym samym roku, podczas gdy ja krążyłem po południowym Londynie od pacjenta do pacjenta, dokumentując poszczególne historie i rodzaj doznanych urazów mózgu, coś niedobrego zaczęło się dziać z moją matką. Zaczęła cierpieć na obezwładniające bóle głowy i dziwnie się zachowywać. Pewnego popołudnia zniknęła na kilka godzin, by po powrocie oznajmić, że wybrała się do kina. Nie praktykowała tej rozrywki od lat, a już na pewno nie chadzała samotnie na filmy w środku dnia. Właśnie skończyła pięćdziesiąt lat i nasz lekarz rodzinny zarówno bóle głowy, jak i nietypowe zachowania złożył na karb menopauzy. Nic bardziej mylnego. Pewnego wieczora, kiedy w domu oglądała z ojcem telewizję, stało się jasne, że problem jest poważniejszy.

– Co sądzisz o sukience tej babki? – zapytał ojciec, mając na myśli kobietę widoczną po lewej stronie ekranu.

– Jakiej babki? – Mama nie widziała tej kobiety. Okazało się, że nie widziała niczego w swoim lewym polu widzenia.

Cokolwiek przyczyniło się do bólów głowy i zmienionego zachowania, teraz spowodowało częściową utratę wzroku. Proste czynności, takie jak przejście przez ulicę, stały się dla mamy zbyt niebezpieczne do samodzielnego wykonywania. Wyobraź sobie, że przestajesz dostrzegać cokolwiek w jakiejś części pola widzenia (czyli całego obszaru obejmowanego wzrokiem, gdy patrzysz prosto przed siebie). Sęk w tym, że nasze mózgi zdumiewająco dobrze przystosowują się do zmian i w takiej sytuacji potrafią dosłownie przekalibrować nasz obraz świata, dopasowując go do tego, co widać, i zupełnie ignorując to, czego nie widać. Brakująca część nie jawi się jako pusta przestrzeń czy czarna plama, jak moglibyśmy się spodziewać – po prostu znika, nie pozostawiając wrażenia braku. Samodzielne przechodzenie przez ulicę bez świadomości tego, co jest po lewej stronie, było tak ryzykowne, że musieliśmy go mamie zabronić.

Tomografia komputerowa wykazała, że w jej mózgu rozrastał się skąpodrzewiakogwiaździak – guz nowotworowy wdzierający się w głąb zwojów kory mózgowej, wpływający na zachowanie, rozregulowujący nastrój, zmieniający widzenie świata i całkowicie zaburzający poczucie rzeczywistości. Byliśmy zdruzgotani. Moje życie rodzinne i ścieżka kariery zawodowej przecięły się ze sobą w najbardziej upiorny z możliwych sposobów. Gdyby mamę skierowano na operację, w wyniku której utraciłaby część mózgu, prawdopodobnie wzięłaby udział w jednym z moich projektów badawczych. Na samą myśl o tym ciarki przebiegały mi po plecach.

Znalazłem się po drugiej stronie barykady: nie byłem już chłodnym badaczem, ale zrozpaczonym krewnym – położenie to znałem aż nadto dobrze z moich spotkań z pacjentami i ich rodzinami. Niestety, w przeciwieństwie do guzów innych moich pacjentów, nowotwór mamy okazał się nieoperacyjny i wkrótce rozpoczęła kolejne cykle chemioterapii, radioterapii i leczenia steroidami. Obrzęknięta tkanka wokół guza mózgu wywiera nacisk na otaczające obszary, wywołując bóle głowy. Steroidy zmniejszają obrzęk i łagodzą te objawy. Mamie wypadły włosy, a jej ciało stało się opuchnięte (to częsty efekt uboczny takiej terapii).

Na nasze szczęście moja siostra w 1990 roku zdobyła wykształcenie pielęgniarskie. Była zatrudniona w szpitalu Royal Marsden, słynnej londyńskiej placówce specjalizującej się w chorobach nowotworowych: od diagnostyki i terapii, przez badania naukowe po profilaktykę. W lipcu 1992 roku siostra zrezygnowała z pracy, by zaopiekować się mamą w naszym rodzinnym domu. W tym samym miesiącu złożyłem pracę doktorską, opartą na dokumentacji pacjentów z chorobami mózgu, w tym z guzami podobnymi do tego, z którym zmagała się mama. Ostatnią formalnością przed ukończeniem studiów była obrona doktoratu, co miało zająć jeszcze kilka miesięcy. Było już wówczas jasne, że mama wkrótce umrze. Za wszelką cenę chciałem, żeby zdążyła zobaczyć, jak zdobywam stopień doktora: skontaktowałem się z centralną administracją mojej uczelni w Londynie i wyjaśniłem sytuację. Bez namysłu udzielili mi „absolutorium”, pomimo niespełnionych jeszcze wszystkich wymogów formalnych – na to miał być czas później. Nigdy nie powiedzieliśmy mamie całej prawdy. Była obecna na uroczystości wręczenia dyplomu, choć możliwe, że nie do końca zdawała sobie sprawę z tego, co się dzieje. Wyraźnie pamiętam, jak z ojcem przenosiliśmy ją z wózka na fotel w audytorium, ja ubrany w powłóczystą togę, mama w najelegantszym stroju, jaki jeszcze na nią pasował. W pewnym momencie wysunęła nam się z rąk i bezwładnie runęła na podłogę między rzędami krzeseł. Oto skutki postępujących uszkodzeń mózgu, o których nikt nie uprzedza: pomiędzy dawnym sobą a tym, czym ostatecznie się stajesz, następuje bolesny spadek zdolności funkcjonowania. Zwykłe czynności stają się coraz trudniejsze, a wreszcie niewykonalne.

Niedługo po otrzymaniu przeze mnie tytułu doktora mama wkroczyła w swoją własną szarą strefę: już nie całkiem tutaj, jeszcze nie całkiem tam. Nadal mieszkała w domu, przykuta do łóżka w jadalni na parterze, gdzie na przemian odzyskiwała i traciła świadomość, naszprycowana końskimi dawkami leków przeciwbólowych i uspokajających, przepisywanych przez naszego lekarza rodzinnego. Czasami nas rozpoznawała, czasami nie. Czasem była zupełnie racjonalna, a czasem w jej zachowaniu nie było żadnego sensu. Ze Stanów przyleciał mój brat, odbywający staż podoktorski w należącym do NASA Centrum Lotów Kosmicznych imienia Goddarda w Maryland, i ostatnie kilka dni spędziliśmy razem. Mama zmarła wczesnym rankiem 15 listopada 1992 roku. Byliśmy całą rodziną przy jej łóżku, gdy przestała oddychać.

To był trudny czas, ale w jakiś niezwykły sposób śmierć mojej mamy przyniosła dobry skutek. Po czterech latach pracy z osobami, które doświadczyły urazów mózgu, w roli kronikarza ich przypadków, znalazłem się po drugiej stronie, w sytuacji człowieka, który patrzy, jak ktoś, kogo kocha, powoli ginie w otchłani. Nie wiem, czy to jeszcze bardziej utwierdziło mnie w postanowieniu kontynuacji badań nad mózgiem, ale bez wątpienia przygotowało na przyszłe spotkania z pacjentami po wypadkach oraz ich rodzinami. Wiedziałem z pierwszej ręki, przez co przechodzili, autentycznie im współczułem. Chciałem zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby im pomóc.

Krótko przez śmiercią mamy otrzymałem propozycję stażu podoktorskiego w Kanadzie i teraz postanowiłem ją wykorzystać. Czułem wielką potrzebę, by zostawić za sobą zrujnowane mieszkanie, nieudany związek, śmierć matki z powodu guza mózgu w wieku zaledwie pięćdziesięciu lat. Miałem dość Anglii – podpisałem trzyletni kontrakt z Instytutem Neurologicznym w Montrealu.

Kiedy wylądowałem w „Neuro” (nieoficjalna nazwa Instytutu) z końcem 1992 roku, by pracować u boku Michaela Petridesa, wówczas kierownika Wydziału Neurobiologii Poznawczej, poczułem, że los się do mnie uśmiechnął. Michaela fascynowała anatomia mózgu, był przy tym bardzo otwarty na nowe pomysły i metody, które mogłyby rzucić światło na procesy umysłowe, takie jak pamięć, uwaga czy planowanie. Spędziliśmy wiele długich godzin nad jego szkicami płatów czołowych, zapisując drobnymi literkami nasze przypuszczenia co do funkcji poszczególnych obszarów mózgu i projektując nowe badania, które pokazałyby udział różnych jego partii w procesach pamięciowych. Tak obmyślone testy trzeba było następnie zaprogramować, do czego używałem komputera IBM 386 – ówczesnego cudu techniki, którego moc obliczeniowa wedle dzisiejszych standardów jest nad wyraz uboga.

Był to rok, w którym rozpoczęto „badania aktywacyjne” metodą pozytonowej tomografii emisyjnej (PET), a ich prowadzenie stało się możliwe między innymi dzięki rozwojowi techniki komputerowej, pozwalającej na rejestrowanie dużej ilości danych i obrazów cyfrowych przedstawiających mózg w działaniu. Od uruchomienia kosmicznego teleskopu Hubble’a po zainicjowanie projektu poznania ludzkiego genomu, komputerowa rewolucja stopniowo opanowywała kolejne dziedziny nauki. My też do niej dołączyliśmy.

Ochotnicy zgłaszający się do badań metodą PET otrzymywali zastrzyk z niewielką ilością radioaktywnego znacznika i byli umieszczani w skanerze, a następnie prosiliśmy ich o wykonanie określonego zadania, na przykład zapamiętania obcej twarzy, której fotografię na moment im pokazywano. Badanie opierało się na nader prostej prawidłowości: te partie mózgu, które pracują najintensywniej, potrzebują więcej tlenu, dostarczanego wraz z krwią. Przepływ krwi zwiększa się więc w obszarach, które są zaangażowane w wykonywanie danego zadania. Skaner pozwalał zaś na stworzenie mapy cyrkulacji krwi w mózgu.

Spełniły się marzenia neuropsychologów. Odtąd nie musieliśmy już czekać, aż pojawi się pacjent z urazem jakiejś konkretnej części mózgu, aby wydedukować, za co ten obszar jest odpowiedzialny. Teraz mogliśmy dochodzić do identycznych wyników, umieszczając w skanerze osoby zdrowe, które wykonywały testy poznawcze, a my obserwowaliśmy sposoby aktywacji ich mózgu.

Większość tych wczesnych badań zaledwie weryfikowała dotychczasowe hipotezy, ale to tylko potęgowało nasz zachwyt. Od dobrych kilku lat wiedzieliśmy na przykład, że zakręt wrzecionowaty – obszar na spodniej powierzchni mózgu – bierze udział w rozpoznawaniu twarzy. Pacjenci z uszkodzeniami tego obszaru mają problem z identyfikowaniem znanych sobie osób; schorzenie to określa się mianem prozopagnozji albo „ślepoty twarzy”. Niemniej zobaczenie na własne oczy niezbitego dowodu, że ten właśnie obszar aktywuje się u zdrowych uczestników badania w momencie oglądania przez nich znajomych twarzy wyświetlonych na ekranie komputera, było doświadczeniem zapierającym dech w piersiach.

Naiwnie wierzyliśmy, że kolejne skany PET w krótkim czasie odsłonią przed nami wszystkie sekrety działania mózgu. Szybko jednak natknęliśmy się na ograniczenia stawiane przez technikę, którą z początku braliśmy za wolną od wszelkich wad. Pierwszym z nich była tak zwana ekspozycja na promieniowanie jonizujące. Na potrzeby każdego badania aplikowaliśmy uczestnikom jak największą, ale wciąż bezpieczną dawkę substancji radioaktywnej. W związku z tym u jednej osoby mogliśmy wykonać tylko pewną określoną liczbę skanów, co znacznie ograniczało liczbę pytań, na które mogliśmy poszukiwać odpowiedzi w ramach jednego eksperymentu naukowego.

Drugi problem z PET polegał na tym, że wykrywane przez nas zmiany w przepływie krwi były tak znikome, iż praktycznie nie można było zidentyfikować ich w czasie jednej sesji skanowania. Sesje trzeba było powtarzać w celu stworzenia pełnego obrazu tego, co dzieje się w mózgu. W konsekwencji dochodziliśmy do granicy dopuszczalnego napromieniowania, czasami jeszcze zanim znaleźliśmy satysfakcjonującą nas odpowiedź na pojedyncze pytanie. Wyjściem było uśrednianie danych zbieranych od wielu uczestników. I najczęściej to właśnie robiliśmy.

Wynikał z tego trzeci problem: nasze wnioski nie dotyczyły jednostek, lecz grup. Rzadko dawało się stwierdzić, jak określony obszar mózgu zachowywał się u jednej konkretnej osoby. Podsumowania naszych prac często przybierały formę: „Po uśrednieniu, w grupie uczestników…”.

Czwartym ograniczeniem techniki PET był czas. Pojedyncze skanowanie trwało od sześćdziesięciu do dziewięćdziesięciu sekund i na dane wyjściowe otrzymywane w jego wyniku składało się wszystko, co wydarzyło się w tym okresie. Niestety, nie pozwalało to na wykrycie pojedynczych „zdarzeń neuronalnych”. Wyobraźmy sobie zadanie polegające na oglądaniu i zapamiętywaniu sekwencji kilku twarzy w trwającym dziewięćdziesiąt sekund badaniu. W efekcie nie było pewności, czy zaobserwowana aktywność mózgu była spowodowana samym obrazem twarzy, ich zapamiętywaniem, czy może widokiem tylko niektórych twarzy, ale nie wszystkich… Lista wątpliwości ciągnęła się w nieskończoność. A jednak mimo zmagania się z tymi problemami badacze mózgu byli w siódmym niebie. Od pierwszej chwili, gdy zacząłem projektować swoje badania aktywacyjne z użyciem PET, zaangażowałem się w to bez reszty.

Do moich najwcześniejszych sukcesów należało zidentyfikowanie w obrębie płata czołowego obszaru kluczowego dla organizowania wspomnień.1 Nie było to miejsce, w którym wspomnienia były przechowywane, ani też część mózgu odpowiedzialna za przekształcanie informacji we wspomnienia. Struktura ta decydowała raczej o tym, w jaki sposób wspomnienia mają być porządkowane. Wyobraź sobie, że próbujesz sobie przypomnieć, w którym dokładnie miejscu odwiedzanego codziennie parkingu zostawiłeś rano samochód. Jak to się dzieje, że pamięć podpowiada dzisiejszą lokalizację, a nie tę z wczoraj, przedwczoraj lub zeszłego tygodnia? Możesz odwołać się do jakiejś charakterystycznej cechy otoczenia, takiej jak drzewo czy pobliski budynek, ale prawdopodobnie wszystkich tych wskazówek używałeś już wcześniej i siłą rzeczy zaczęłyby się mieszać. Musisz podjąć szczególnego rodzaju decyzję – postanowić, że z wszystkich zachowanych w pamięci miejsc parkingowych, które do tej pory zajmowałeś, dzisiaj zostanie zapamiętane właśnie to, a nie inne. Temu konkretnie stanowisku na parkingu należy w danym dniu nadać priorytet i uznać za szczególnie istotne. Jest to przykład działania tak zwanej pamięci roboczej, szczególnego rodzaju pamięci, którą zachowujemy tylko przez ograniczony czas, aż do chwili wykorzystania informacji, w tym wypadku do momentu pomyślnego odnalezienia zaparkowanego samochodu pod koniec dnia. Nazajutrz cały proces rozpoczyna się na nowo.

Pamięć robocza wkracza do akcji, by zachować – na tak długo, jak to w danej sytuacji konieczne – na przykład numer telefonu, żeby wstukać go na klawiaturze aparatu; twarz nieznajomego w zatłoczonej poczekalni, by zwrócić mu pożyczony długopis; czy wreszcie wybrane tego ranka miejsce parkingowe. Nikt nie wie, co następnie dzieje się z tymi ulotnymi wspomnieniami. Czy po prostu rozpływają się w powietrzu? Wyniki badań wskazują, że owe robocze wspomnienia zostają zastąpione przez kolejne wspomnienia tego rodzaju. Wydaje się, że nasz mózg ma ograniczoną pojemność do przeprowadzania tego typu operacji i w razie jej przekroczenia następuje nieuniknione „nadpisanie” – usunięcie jednego wspomnienia i zastąpienie innym.

Badania tego rodzaju wpasowywały się w potrzeby różnych dziedzin. Zaczęliśmy skanować mózgi pacjentów z chorobą Parkinsona, usiłując zrozumieć, dlaczego właśnie oni doświadczają szczególnych problemów z pamięcią roboczą. W przeciwieństwie do osób z chorobą Alzheimera, nie mają oni kłopotu z rozpoznaniem twarzy obcego człowieka, pokazanej im jakiś czas wcześniej. Ale gdy prezentujemy im całą serię zdjęć i prosimy o zapamiętanie jednego lub dwóch konkretnych, trudność zadania natychmiast wzrasta. Dlaczego? Przypomina to historię z miejscem parkingowym. Problem tych pacjentów nie polega na niemożności tworzenia wspomnień, lecz na trudności z ich organizowaniem w taki sposób, by możliwe było ich wydobycie z morza pamięci.

Przez trzy lata pobytu w Montrealu pilnowałem, żeby londyńskie mieszkanie nie popadło w ruinę. Maureen i ja praktycznie się nie kontaktowaliśmy. Sporadyczne rozmowy były zdawkowe i urywane, przebijała z nich obustronna frustracja. Niespodzianie w 1995 roku zadzwonił mój niegdysiejszy przełożony z Cambridge, Trevor Robbins. W szpitalu im. Addenbrooke’a w Cambridge powstawał ośrodek neuroobrazowania – Wolfson Brain Imaging Centre – do którego poszukiwano osoby o moich kwalifikacjach. Jako pracownik naukowy Wydziału Psychiatrii miałbym prowadzić pierwsze w Cambridge badania aktywacji mózgu, opiekować się studentami i stworzyć własne laboratorium. Placówka posiadała swój skaner PET, a Trevor przekonał mnie, że jeżeli umiejętnie wykorzystam nadarzającą się okazję, najprawdopodobniej otrzymam w Cambridge stałą posadę. W Montrealu w owym czasie nie było mowy o stałym etacie.

W ten sposób w 1996 roku wróciłem do rodzimej Wielkiej Brytanii. Od czasu mojego wyjazdu wiele się w Anglii zmieniło; przede wszystkim wzrosła popularność neuroobrazowania. Zawodowe być albo nie być badacza mózgu zależało od skanowania, a Wielka Brytania wiodła w tej dziedzinie prym. Ani trochę za to nie zmieniła się moja relacja z Maureen. Wizja spotkania była dla nas obojga tak bolesna, że za wszelką cenę unikaliśmy sytuacji, w których moglibyśmy na siebie wpaść. Od rozstania minęły cztery lata. Ilekroć wracałem myślą do wspomnień z naszego mieszkania i nieudanego związku, czułem rozgoryczenie i niedowierzanie. Jak mogliśmy być kiedyś tak w sobie zakochani, żeby planować wspólne życie? I jakim cudem tak radykalnie się to zmieniło? Cóż, u licha, musiało się kotłować w głowie tej dziewczyny? Nie potrafiłem tego odgadnąć. Maureen była dla mnie absolutną zagadką.

Aż pewnego lipcowego poranka w 1996 roku zadzwonił do mnie kolega. Maureen znaleziono nieprzytomną, leżącą na ziemi obok przewróconego roweru, na stromej górce nieopodal szpitala Maudsley. Początkowo sądzono, że wpadła na drzewo i straciła przytomność. Prawda okazała się jednak gorsza – i to znacznie. Badania wykazały, że Maureen doznała krwotoku podpajęczynówkowego na skutek pęknięcia tętniaka mózgu; osłabienie fragmentu ściany tętnicy doprowadziło do przedostawania się krwi do wnętrza jej czaszki. Przyczyny tętniaka mogą być bardzo różne: obciążenie genetyczne, predyspozycje związane z płcią (częściej występuje u kobiet), wysokie ciśnienie krwi, palenie papierosów.

Po raz kolejny ścieżki mojego życia zawodowego i prywatnego dramatycznie się skrzyżowały. Przebadałem mnóstwo pacjentów wracających do zdrowia po takim krwawieniu podpajęczynówkowym, jakiego doświadczyła Maureen. U wielu z nich występowały problemy z pamięcią, koncentracją i planowaniem – zarówno sam wylew, jak i niezbędny zabieg operacyjny trwale zmieniły życie każdego z nich, zaburzając ciągłość myśli, plącząc wspomnienia i w nieprzewidywalny sposób modyfikując ich osobowość. Tak jak kiedyś mama, teraz Maureen mogła wylądować w jednym z moich projektów badawczych! Okazało się, że jej tętniak poczynił dużo większe spustoszenia niż te, które widywałem u większości moich pacjentów, i dość szybko postawiono jej diagnozę: stan wegetatywny. Stwierdzono, że ma niewielkie szanse na przeżycie. Choć oczywiście nie po raz pierwszy zetknąłem się wówczas z pojęciem stanu wegetatywnego, z pewnością po raz pierwszy tak dobitnie ta diagnoza zadźwięczała mi w uszach.

Byłem w szoku. Co się teraz dzieje z Maureen? Na czym polega stan wegetatywny? Już umarła czy jeszcze nie? Czy zdaje sobie sprawę, kim jest, gdzie się znajduje? Odeszła od nas, ale nie do końca. Jak to możliwe, że nadal żyje, oddycha, zasypia i budzi się, a zarazem pozostaje całkiem nieobecna? Moją bezradność potęgowały żywione do Maureen uczucia. Jak to jest, gdy ktoś, z kim byłeś bardzo blisko i od kogo następnie bardzo się oddaliłeś, nagle wpada w stan wegetatywny? To bardzo dziwne uczucie.

Pozostając pod odpowiednią opieką, osoby w stanie wegetatywnym mogą żyć bardzo długo. Kilka miesięcy po urazie przetransportowano Maureen z powrotem do Szkocji, by była bliżej rodziców. Sprawiała wrażenie obojętnej na otoczenie. Była utrzymywana przy życiu przez ludzi i urządzenia, zapewniające jej pokarm i płyny. Pielęgniarki regularnie odwracały ją z boku na bok, by zapobiec odleżynom. Obmywały ją ciepłą wodą. Myły jej włosy i obcinały paznokcie. Zmieniały pościel i przebierały. Zagadywały do niej wesoło, witając ją każdego dnia („I jak się dziś czujesz, Maureen?”). Gdy przychodził weekend, ubierano ją i przewożono do domu rodziców, gdzie często wpadali z wizytą pozostali członkowie rodziny.

Nie mogę powiedzieć, żeby w mojej głowie powstała wówczas świadoma myśl, że u ludzi takich jak Maureen, pozornie całkiem nieresponsywnych, zachowuje się jakaś forma świadomości generowanej przez nadal pracujący przecież mózg. A jednak niewykluczone, że właśnie wtedy zrodził się zalążek takiego pomysłu, jakże ekscentrycznego na tamte czasy. Być może wydarzenie to było katalizatorem. Wezwaniem do zrobienia lepszego użytku z doświadczenia w wykorzystywaniu niezwykłych, nowych technik do odkrywania tajników pracy ludzkiego mózgu; wezwaniem, które Maureen z pewnością by pochwaliła. Tak żarliwie tłumaczyła zawsze, że badania naukowe nie mogą być „celem samym w sobie”, że powinny przychodzić ludziom z realną pomocą. Czyżby stanęła przede mną szansa zrobienia właśnie czegoś takiego?

Przez „wspomnienie” rozumie się w neurobiologii każdą zapamiętaną treść (np. wygląd znaku drogowego, zapach mroźnego powietrza, sens pierwiastka kwadratowego, to, że z kurka z czerwonym znaczkiem płynie ciepła woda), a nie tylko wspomnienia rodzinne, szkolne itp., jak przyjęło się w języku potocznym (przyp. red.). [wróć]

Rozdział 2 Pierwszy kontakt

Rozdział 2 Pierwszy kontakt

Nie mogę dłużej przysłuchiwać się w milczeniu.Muszę do ciebie przemówić, w jedyny dostępny mi sposób. – Jane Austen

Kate, wiek: dwadzieścia sześć lat, zatrudnienie: nauczycielka w Cambridge, do tego mały domek, chłopak, kot. Nasze ścieżki miały się niebawem przeciąć.

Wynająłem tanią kawalerkę niedaleko centrum Cambridge i każdego dnia pokonywałem rowerem pięć kilometrów do pracy i z powrotem, często mokry i przemarznięty od tutejszej wilgoci. Mój pozbawiony okien gabinet krył się głęboko we wnętrznościach uniwersyteckiego szpitala im. Adenbrooke’a. W ramach mojego etatu na Wydziale Psychiatrii nie musiałem prowadzić zajęć ani zajmować się kwestiami administracyjnymi, moja praca w całości polegała na prowadzeniu badań, które przeważnie odbywały się w nowo utworzonym pod auspicjami Adenbrooke’a ośrodku neuroobrazowania Wolfson Brain Imaging Centre, pięć minut drogi piechotą przez labirynt korytarzy.

Wolfson, jak go nazywaliśmy w skrócie, był miejscem wyjątkowym: skaner PET znajdował się w pomieszczeniu tuż obok oddziału intensywnej opieki neurologicznej. Można było wwozić pacjentów razem z łóżkiem przez wahadłowe drzwi wprost do wnętrza skanera. W tamtym czasie jak mantrę powtarzano w Wolfsonie, że to nie chorzy mają przychodzić do aparatu, tylko aparat ma przychodzić do nich! Przebywały tu osoby poszkodowane w koszmarnych wypadkach drogowych, ofiary rozległych wylewów lub długotrwałego niedotlenienia mózgu na skutek nagłego zatrzymania krążenia lub podtopienia. Bliskie sąsiedztwo skanera stwarzało rozległe możliwości badania przykutych do łóżka pacjentów ze znacznymi uszkodzeniami mózgu.

Warunki w Wolfsonie zdecydowanie różniły się od tego, co znałem z mojej praktyki w Neuro w Montrealu, choć obie placówki miały swoje wady i zalety. W Cambridge moje badania koncentrowały się na urazach mózgu. Nie leczyłem pacjentów jak koledzy, w przeważającej części lekarze medycyny. Ich zadaniem było ratowanie życia, dobór terapii, przywracanie pacjentom pełni zdrowia i sił. Ja skanowałem ich mózgi, usiłując zrozumieć, jak i dlaczego przebyte urazy wpływały na ich zachowanie. Były to badania o wyraźnym profilu klinicznym. W Montrealu prowadziliśmy przede wszystkim badania podstawowe: poszukiwaliśmy zasad pracy zdrowego mózgu oraz technik, za pomocą których dałoby się odsłonić tajniki jego działania. Niemniej doświadczenia z Neuro dobrze przygotowały mnie do przejścia od teorii do praktyki w zdecydowanie bardziej klinicznie nastawionym środowisku Wolfsona.

W Neuro miałem okazję dotknąć żywego ludzkiego mózgu. W Montrealu standardową praktyką rezydentów neurochirurgii było bowiem zapraszanie nas – początkujących naukowców – na salę operacyjną, byśmy na własne oczy zobaczyli, jak trzyma się w ręku ludzkie życie: zdejmuje skalp, rozpiłowuje czaszkę i rozchyla opony mózgu, by dotrzeć do ukrytego w środku skarbu, poruszającego się, pulsującego, żywego – najdelikatniejszej struktury, jaką można sobie wyobrazić.

Pierwszy zabieg na otwartym mózgu obejrzałem z bliska w Montrealu po prostu dlatego, że usiadłem w stołówce obok jednego z młodszych adeptów neurochirurgii.

– Jak to, nigdy nie widziałeś operacji? – zapytał, skonsternowany tym, że młody neuronaukowiec, spędzający całe dnie na analizie skanów mózgu, nigdy nie miał przed oczami przedmiotu swoich badań. – Przyjdź jutro, pokażę ci.

Doświadczenia z sal operacyjnych w Montrealu pod wieloma względami nauczyły mnie więcej niż lata spędzone nad obrazami ze skanerów. Dzięki nim zrozumiałem najważniejszą prawdę: twój mózg to ty. Cokolwiek w życiu zaplanowałeś, w kimkolwiek się zakochałeś, czegokolwiek żałujesz – wszystko to sprowadza się do twojego mózgu. To pulsujący rdzeń ciebie jako osoby. Bez mózgu nasze poczucie „siebie” spada do zera.

Bez serca możemy dalej żyć z pomocą odpowiedniej aparatury, a pacjent ze sztucznym sercem jest wciąż tą samą osobą. Pozbawieni sprawnej wątroby czy nerki możemy przeżyć bez zmiany naszej osobowości do czasu, aż śmierć jakiegoś nieszczęśnika obdarzy nas narządem do przeszczepu, dzięki któremu wrócimy do wcześniejszego życia. Można stracić ręce, nogi, oczy i jeszcze inne narządy, pozostając wciąż tym samym człowiekiem, odmienionym, ale będącym wciąż sobą. Bez mózgu natomiast jesteśmy już tylko wspomnieniem dla innych. Nawet nie cieniem dawnych siebie. Po prostu nie istniejemy. W salach operacyjnych w Montrealu odebrałem najważniejszą lekcję płynącą z neuronauk – jesteśmy swoim mózgiem.

W Cambridge nigdy nie zapraszano mnie na salę operacyjną – tu jednak działo się coś innego. W Montrealu mierzyliśmy się z zagadnieniami „czystej” wiedzy teoretycznej: „Dysponujemy takim oto sprzętem i tyle wiemy na dziś; podsumujmy to i sformułujmy kolejne pytanie mające pomóc w rozwikłaniu zagadki pracy mózgu”. Tworzyliśmy modele, stawialiśmy hipotezy i zastanawialiśmy się, jakie skany będą je weryfikowały. W Cambridge dominowała niepewność. Działaliśmy po omacku. Nie projektowaliśmy eksperymentów z wyprzedzeniem. Trafiali do nas pacjenci z takimi urazami mózgu, których nigdy wcześniej nie zobrazowano. Nie istniała wydeptana ścieżka, nie było podręcznika ani naukowej mapy. Ale też właśnie tutaj mogła pojawić się szansa. Tak jak w przypadku Kate.

Pewnego czerwcowego dnia w 1997 roku mój współpracownik i przyjaciel dr David Menon – smukły Hindus z oddziału intensywnej opieki neurologicznej, o nienagannych manierach i nieodpartym uroku osobistym – opowiedział mi o Kate. Silne przeziębienie przerodziło się u niej w dużo poważniejszą chorobę wirusową, znaną jako ostre rozsiane zapalenie mózgu i rdzenia. U zapadających na nią pacjentów występują objawy neurologiczne, które mogą obejmować splątanie, senność, a nawet śpiączkę. Tak właśnie było u Kate.

Chorobie towarzyszy rozległe zapalenie tkanki mózgowia i rdzenia kręgowego oraz uszkodzenie tak zwanej istoty białej – niedorównującej wprawdzie sławą popularnym „szarym komórkom”, ale równie ważnej. Istota szara stanowi najbardziej zewnętrzną warstwę półkul mózgu. To swoiste centrum dowodzenia – tutaj zapisywane są wspomnienia, tu biorą początek myśli, plany i działania. Na istotę szarą składa się niezliczona ilość neuronów – wyspecjalizowanych komórek przesyłających impulsy nerwowe.

Istota biała natomiast odpowiada za komunikację pomiędzy poszczególnymi obszarami istoty szarej. Składa się głównie z aksonów – gęstej sieci dokładnie zaizolowanych włókien, tworzących skomplikowane i wysoko wyspecjalizowane „okablowanie” mózgu. Biały kolor zawdzięcza zawartemu w niej tłuszczowi, fachowo nazywanemu mieliną. Tłuszcz stanowi niezastąpioną izolację elektryczną. Istota biała pozwala różnym obszarom istoty szarej porozumiewać się ze sobą – sygnały są przesyłane między neuronami dużo szybciej, gdy aksony są zaizolowane. Bez tej warstwy ochronnej impulsy elektryczne zaczynają dosłownie wyciekać i wiadomości giną bezpowrotnie.

Uszkodzenie istoty białej w mózgu Kate zaburzyło system wymiany informacji. Dziewczyna zapadła w śpiączkę i trafiła do Addenbrooke’a na oddział intensywnej opieki neurologicznej. W kolejnych tygodniach jej stan się poprawiał. Na przemian budziła się i zapadała w sen, jej oczy otwierały się i zamykały, zdawała się przelotnie wodzić wzrokiem po sali szpitalnej. Nie wykazywała jednak najmniejszych śladów życia wewnętrznego, nie reagowała na słowa rodziny ani lekarzy. Podejrzewano, że infekcja doprowadziła u niej do całkowitej utraty świadomego poczucia tego, kim jest, gdzie się znajduje i co się z nią stało. Lekarze orzekli, że jest w stanie wegetatywnym.

Nie wiem, skąd przyszedł nam z Davidem do głowy pomysł przeskanowania Kate, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że decyzja ta miała jakiś związek z Maureen. Nie minął jeszcze rok od postawienia jej diagnozy i wciąż daleki byłem od oswojenia się z myślą o jej wypadku. Jakaś cząstka mnie nieustannie zastanawiała się, co – jeżeli w ogóle cokolwiek – może się dziać w mózgu Maureen. Stwierdzono u niej stan wegetatywny, dokładnie tak jak u Kate, ale co to właściwie znaczy? Niewykluczone, że Kate mogła pomóc mi to zrozumieć.