Ewolucja w miejskiej dżungli. Jak zwierzęta i rośliny dostosowują się do życia wśród nas - Menno Schilthuizen - ebook

Ewolucja w miejskiej dżungli. Jak zwierzęta i rośliny dostosowują się do życia wśród nas ebook

Menno Schilthuizen

4,5

Opis

• w japońskim mieście Sendai czarnowrony nauczyły się wykorzystywać ruch uliczny do rozłupywania orzechów, • populacje londyńskich podziemnych komarów w wyniku mutacji dostosowały się do zróżnicowanych środowisk linii metra, • u jaskółek zmienił się kształt skrzydeł, by ptaki te miały większe szanse na przeżycie przy autostradach, • miejskie ćmy, poznawszy zagrożenia, jakie rodzi kontakt ze światłem, starają się go unikać, • słynne zięby Darwina z Wysp Galapagos zaczynają dostosowywać długość dzioba do… korzystania z fast foodów? Ewolucja nie jest tylko kwestią dinozaurów i odległych epok. Możemy ją obserwować tu i teraz! W dodatku człowiek wcale nie musi odgrywać w tej historii roli czarnego charakteru. W ślad za ludźmi pojawia się bowiem ogromna obfitość żywności, dogodne schronienia oraz stanowiska nadające się do lęgów i ogólnie nowe możliwości bytowe. Wszędzie w mieście – przy krawężnikach, na poboczach dróg i na dzikich tarasach dachowych – społeczności roślin współewoluują w kontakcie z sobą nawzajem, z mikroorganizmami w glebie i w powietrzu, z owadami i innymi bezkręgowcami, które je zjadają i zapylają, a także ze środowiskiem miasta. Menno Schilthuizen w swej fascynującej książce pokazuje nam, że ewolucja może postępować znacznie szybciej, niż Darwin ośmielił się marzyć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 344

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (13 ocen)
6
7
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Miejski portal

MIEJSKI PORTAL

Jest doskonale ukształtowany. To istny cud mikroinżynierii, gotów do złożenia krótkiej wizyty w naszym świecie. Przezroczyste skrzydełka, wciąż niepostrzępione, uważnie złożone na poruszanym niezauważalnym oddechem brzuchu. Sześć zwinnych nóżek, delikatnie rozstawionych na zakurzonym murze, nowiutkich jak spod sztancy – z kompletem dziewięciu segmentów, wciąż nieuszczuplonym przez nagłe zderzenia z wentylatorami bądź przednimi odnóżami skakunów. Porośnięta złotym meszkiem pierś, mocarna bryłka zawierająca w sobie skumulowaną energię mięśni lotnych, tak masywna, że niemal przesłania spokojne oblicze, za którym miniaturowy mózg koordynuje procesy łączności z czułkami, głaszczkami, wszechwidzącymi oczyma oraz ośmioma nachodzącymi na siebie osłonami pasożytniczej kłujki.

Z okularami w dłoni stoję w gorącym i zatłoczonym korytarzu stacji Liverpool Street londyńskiego metra i przyciskając nos do kafelków na ścianie, podziwiam ten dorodny okaz komara domowego Culex molestus, który dopiero co wyłonił się z poczwarki. Powoli jednak budzę się ze swego entomologicznego rozmarzenia. Nie tylko ze względu na spieszących się przechodniów, którzy w ostatniej chwili wymijają mnie, czyniąc uniki i mamrocząc pod nosem raczej oskarżycielskie aniżeli skruszone „przepraszam”, lecz również dlatego, że staję się niezręcznie świadom obecności zawieszonej pod sufitem kamery monitoringu i nadawanych raz po raz przez dyrekcję londyńskiego metra komunikatów, w których zachęca się pasażerów do zgłaszania wszelkich podejrzanych zachowań pracownikom przewoźnika.

Środek miasta to dla biologa nietypowe miejsce na jakiekolwiek działania zawodowe. Niepisana zasada pośród biologów głosi, że w razie pytania należy odburknąć, iż miasta to zaledwie zło konieczne, gdzie biolog z prawdziwego zdarzenia spędza możliwie jak najmniej czasu. Prawdziwy świat znajduje się poza obszarami miejskimi, pośród lasów, dolin i pól. Tam, gdzie organizmy żyją dziko.

Jeśli mam być jednak szczery, muszę przyznać, że po cichu lubię miasta. Nie tyle ich zorganizowane, gładkie i dobrze naoliwione elementy, ile brudną, organiczną tkankę miejską, którą dostrzega się w zapomnianych zakamarkach, gdzie poprzecierany dywan kultury prześwituje – podbrzusze miasta, gdzie to, co sztuczne, spotyka się z tym, co naturalne, wchodząc w ekologiczne zależności. Jako biolog postrzegam takie śródmieście – przy całej panującej tam ludzkiej krzątaninie i jego zgoła nienaturalnym wyglądzie – jako konstelację miniaturowych ekosystemów. Nawet na pozornie jałowych, dokładnie pokrytych brukiem i betonem ulicach Bishopsgate dostrzegam utrzymujące się z uporczywą determinacją formy życia. Tu w dzikiej obfitości z niewidocznej szczeliny w otynkowanej ścianie wiaduktu wyrastają lwie paszcze. Tam na bazie tajemniczych zależności chemicznych między cementem a wyciekającymi ściekami tworzą się szkliste, brudnobiałe sople, które służą za punkty zaczepienia dla przyprószonych sadzą sieci pająków krzyżaków. Szmaragdowe żyły mchu, wyrastające ze szpar pomiędzy popękanymi szybami z hartowanego szkła a ich ramą, walczą o dominację z przedzierającymi się przez czerwoną ołowiową farbę pęcherzykami rdzy. Zdziczałe gołębie skalne z chorymi łapami balansują między plastikowymi kolcami na gzymsie. (Ktoś umieścił obok wlepkę, na której rozwścieczony gołąb unosi zaciśnięte w pięść skrzydła, deklarując: „Plastikowe kolce to oznaka cynicznego i opresyjnego ograniczania naszej wolności zgromadzeń. Walka trwa!”). No a na ścianie korytarza stacji metra siedzi komar.

Nie byle jaki komar. Culex molestus znany jest także pod nazwą „komara londyńskiego metra”. Zyskał sobie to miano przede wszystkim ze względu na popłoch, jaki siał wśród londyńczyków kryjących się na peronach i na torach linii Central na stacji Liverpool Street podczas niemieckich nalotów bombowych w 1940 roku. Później zaś, w latach dziewięćdziesiątych, wzbudził zainteresowanie Katharine Byrne, genetyczki z Uniwersytetu Londyńskiego. Towarzyszyła ona ekipom porządkowym, wyprawiającym się codziennie w trzewia miejskiej sieci metra. Zapuszczali się w najdalsze odnogi tuneli, gdzie ceglane ściany dające wsparcie kłębowiskom grubych jak ręka kabli elektrycznych pokrywa czarny pył ze szczęk hamulcowych pociągów i gdzie jedynymi oznaczeniami topograficznymi są tajemnicze symbole naniesione kredą, wysprejowane farbą bądź wypisane na starych emaliowanych tabliczkach. To tutaj żyją i rozmnażają się komary londyńskiego metra. Kradną krew podróżnym i składają jaja w zalanych komorach i szybach, skąd Byrne pozyskała ich larwy.

Próbki wody wraz z larwami pobrała z siedmiu miejsc na liniach Central, Victoria oraz Bakerloo, wzięła je do swego laboratorium, poczekała, aż z larw rozwiną się dorosłe komary (takie jak ten, którego ujrzałem na ścianie w korytarzu), a następnie pobrała ich białka do analizy genetycznej. Dwadzieścia lat temu widziałem, jak rezultaty swoich badań przedstawiała na konferencji w Edynburgu. Mimo że audytorium składało się z doświadczonych biologów ewolucyjnych, mówczyni zdołała nas porwać bez reszty. Po pierwsze, podziemne komary z trzech linii metra różniły się genetycznie między sobą. Było tak, jak tłumaczyła, ponieważ linie metra stanowią niemal odrębne światy, przy czym chmary komarów z każdej linii mieszają się i podrywają pod wpływem nieustannego ruchu pociągów, których jazda w ściśle dopasowanych tunelach przypomina pracę tłoków. Jak zauważyła, komary z linii Central, Bakerloo i Victoria miałyby szansę wymieszać swoje geny tylko wówczas, jeśli „wszystkie przesiadałyby się na Oxford Circus”. Lecz komary w poszczególnych liniach metra różniły się nie tylko między sobą. Były także odmienne od swoich krewniaków żyjących na powierzchni. I to nie tylko pod względem białek, ale również zachowań. Komary z londyńskich ulic żywią się krwią ptaków, a nie ludzi. Muszą napić się krwi przed złożeniem jaj, kopulują w dużych rojach i zapadają w sen zimowy. Tymczasem komary z metra piją krew pasażerów, jaja składają przed tym posiłkiem, nie tworzą rojów kopulacyjnych, lecz zaspokajają swe cielesne potrzeby w zamkniętych przestrzeniach, a do tego są aktywne przez cały rok.

Od czasu badań przeprowadzonych przez Byrne stało się jasne, że komar z metra nie występuje wyłącznie w Londynie. Spotkać go można w piwnicach, podziemiach i systemach metra na całym świecie, gdzie przystosował swoje zachowanie do warunków ukształtowanych przez człowieka. Za sprawą osobników, które dostają się do samochodów czy też samolotów, jego geny rozprzestrzeniają się z miasta do miasta, zarazem jednak krzyżuje się z miejscowymi komarami żyjącymi na powierzchni, przyswajając również geny z tego źródła. Stało się też jasne, że wszystko to nastąpiło bardzo, ale to bardzo niedawno – Culex molestus wyewoluował najprawdopodobniej dopiero wówczas, gdy ludzie zabrali się do tworzenia podziemnej infrastruktury.

Gdy po raz ostatni w zatłoczonym przejściu na stacji Liverpool Street uważnie przyglądam się komarowi londyńskiego metra, wyobrażam sobie niewidzialne zmiany, jakich ewolucja dokonała wewnątrz jego drobnego i delikatnego ciałka. Zmienił się kształt białek w jego czułkach, tak aby to nasze ludzkie zapachy, nie zaś woń ptactwa, wywoływały w nich odpowiedź. Geny regulujące jego zegar biologiczny uległy zresetowaniu bądź wyłączeniu, przez co nie popada w hibernację, skoro ludzkiej krwi w metrze jest zawsze pod dostatkiem i nigdy nie robi się tam nazbyt zimno. A pomyślmy tylko o złożonych procesach dywersyfikacyjnych, jakie były konieczne dla zmiany jego zachowań seksualnych! Z gatunku, w którym samce wirują w pokaźnych chmarach, a samice wpadają w nie na moment w poszukiwaniu zapłodnienia, przeistoczyły się w gatunek, który rozmnaża się przez proste parzenie w niewielkich przestrzeniach, gdy z rzadka rozsianym komarom zdarza się akurat napotkać partnera.

Ewolucja komara z londyńskiego metra przemawia do naszej zbiorowej wyobraźni. Dlaczego tak bardzo nas to porusza i dlaczego tak żywo pamiętam prezentację Katharine Byrne sprzed tylu już lat? Po pierwsze, nauczono nas, że ewolucja to proces powolny, który w niezauważalny sposób struga gatunki w ciągu milionów lat – nie coś, co mogłoby nastąpić w czasie krótkich dziejów ludzkich miast. Odkrycie to dobitnie ukazuje, że ewolucja nie jest kwestią tylko dinozaurów i epok geologicznych. Można ją obserwować tu i teraz! Po drugie, spostrzeżenie, że nasz wpływ na środowisko jest tak olbrzymi, iż „dzikie” zwierzęta i rośliny przystosowują się do warunków pierwotnie wytworzonych przez ludzi dla ludzi, uświadamia nam, że część zmian, jakie powodujemy na ziemi, ma charakter nieodwracalny.

Trzecim powodem, dla którego na wieść o komarze z londyńskiego metra nadstawiamy z ciekawością uszu, jest to, że stanowi on uroczy dodatek do standardowego portfolio ewolucji. Wszyscy wiemy, że ewolucja udoskonala upierzenie rajskich ptaków gdzieś w odległych dżunglach oraz wpływa na kształt orchidei na wyniosłych szczytach górskich. Wygląda jednak na to, że jest to proces na tyle przyziemny, iż gotów jest toczyć się tuż pod naszymi stopami, pośród brudnych kabli elektrycznych metra. Jakże miły, wyjątkowy i bliski geograficznie to przykład! Coś, co spodziewalibyśmy się znaleźć w podręczniku do biologii.

Ale może nie jest to już wcale wyjątek? Może komar z metra stanowi gatunek reprezentatywny dla ogółu flory i fauny wchodzącej w kontakt z ludźmi i kształtowanym przez nas środowiskiem? Może odcisnęliśmy tak wielkie piętno na ziemskich ekosystemach, że formy życia na ziemi ewoluują teraz tak, aby przystosowywać się do na wskroś zurbanizowanej planety? Z takimi właśnie pytaniami będziemy mierzyć się w tej książce.

Najwyższy czas. W 2007 roku świat przekroczył krytyczny próg. Był to rok, w którym po raz pierwszy w dziejach liczba ludności zamieszkującej tereny zurbanizowane przewyższyła populację obszarów wiejskich. Od tego czasu wskaźnik ten szybko rośnie. Do połowy XXI wieku dwie trzecie z szacowanych 9,3 miliarda mieszkańców globu będzie żyło w miastach. A pamiętajmy, że mowa tu o całym świecie. Na zachodzie Europy więcej ludzi mieszka w miastach niż na wsi już od 1870 roku, w Stanach Zjednoczonych punkt ten osiągnięto w roku 1915. Obszary takie jak Europa i Ameryka Północna już od ponad wieku zmierzają pewnym krokiem do zostania kontynentami zurbanizowanymi. Niedawne badanie w Stanach Zjednoczonych wykazało, że każdego roku przeciętna odległość między dowolnym punktem na mapie a najbliższym lasem wzrasta o około 1,5 procent.

Nigdy wcześniej w dziejach naszej planety pojedyncza forma życia nie sprawowała tak wyraźnej dominacji. „A dinozaury?” – mógłby ktoś zapytać. Otóż dinozaury to cała kategoria zwierząt, zawierająca prawdopodobnie tysiące gatunków. Porównywanie tysięcy gatunków dinozaurów do jednego jedynego Homo sapiens byłoby niczym zrównanie wszystkich jednoosobowych warzywniaków na świecie ze sklepami Tesco. Nie, z punktu widzenia ekologii świat nigdy do tej pory nie zaznał sytuacji, w jakiej znaleźliśmy się teraz: jeden liczny gatunek zwierzęcy kompletnie, doszczętnie pokrywa planetę i przemienia ją na swoją modłę. W obecnej chwili nasz gatunek przywłaszcza sobie jedną czwartą żywności wytwarzanej przez wszystkie rośliny i połowę światowych spływów powierzchniowych słodkiej wody. To również przypadek bez precedensu: jeszcze nigdy żaden gatunek wykształcony na drodze ewolucji nie odgrywał tak newralgicznej ekologicznie roli na tak globalną skalę.

Nasz świat staje się zatem całkowicie zdominowany przez człowieka. Do 2030 roku niemal 10 procent powierzchni lądowej planety ulegnie urbanizacji, a znaczną część pozostałych obszarów będą zajmować ukształtowane przez człowieka tereny uprawne, pastwiska i plantacje. Razem tworzyć to będzie zestaw zupełnie nowych biotopów, jakich natura jeszcze nie widziała. Mimo to kiedy mówimy o ekologii i ewolucji, o ekosystemach i przyrodzie, uparcie pomijamy człowieka, krótkowzrocznie skupiając uwagę na owej kurczącej się powierzchni habitatów, w których nasz wpływ jest nadal znikomy. Albo też z kolei staramy się otoczyć przyrodę kwarantanną, maksymalnie izolując ją od szkodliwych wpływów ludzkiego – w domyśle „nienaturalnego” – świata.

Takie podejście jest nie do utrzymania. Czas pogodzić się z tym, że działania człowieka stanowią najbardziej wpływowy pojedynczy czynnik w światowej ekologii. Czy nam się to podoba, czy nie, jesteśmy w pełni zaangażowani we wszystko, co dzieje się na tej planecie. Tylko w porywach fantazji może nam się wydawać, że da się utrzymać rozdział między przyrodą a środowiskiem ludzkim. W rzeczywistości nasze macki głęboko wnikają w strukturę przyrody. Wznosimy miasta pełne nowatorskich konstrukcji ze szkła i stali. Nawadniamy, zanieczyszczamy, tamujemy szlaki wodne; kosimy, opryskujemy i nawozimy pola. Wypuszczamy w powietrze gazy cieplarniane, które zmieniają klimat, wprowadzamy obce w danych miejscach gatunki roślin i zwierząt oraz spożytkowujemy ryby, dziką zwierzynę i drzewa na swoje pożywienie i do innych celów. Każda nieczłowiecza forma życia na ziemi w bezpośredni lub pośredni sposób styka się z człowiekiem. I spotkania takie w większości niosą za sobą istotne konsekwencje dla danego organizmu. Mogą zagrozić jego przetrwaniu bądź dotychczasowemu stylowi życia. Mogą też jednak wytwarzać nowe sposobności, nowe nisze. Tak jak było w przypadku przodków Culex molestus.

Co czyni przyroda, kiedy napotyka wyzwania i okazje? Ewoluuje. Jeśli to tylko możliwe, zmienia się i przystosowuje. Im większa jest presja, pod którą ów proces zachodzi, tym jest on szybszy i bardziej wszechstronny. Maklerzy w garniturach, którzy przemykają obok mnie w tunelu stacji Liverpool Street, wiedzą aż za dobrze, że miasta oznaczają wielkie okazje, ale również wielką konkurencję. Jeśli chcesz przetrwać, liczy się każda sekunda. W tej książce ukażę, że tak samo działa natura. W czasie gdy skupialiśmy się na zanikających zasobach dziewiczej przyrody, miejskie ekosystemy ewoluowały za naszymi plecami – w miastach, na które jako przyrodnicy kręciliśmy nosami. Podczas gdy staraliśmy się ratować sypiący się ekosystem sprzed światowej urbanizacji, ignorowaliśmy fakt, że przyroda rozstawia już rusztowania do budowy nowatorskich, miejskich ekosystemów na przyszłość.

Przedstawię najrozmaitsze sposoby, w jakie miejskie ekosystemy nabierają kształtów, a pewnego dnia mogą stać się przeważającą formą przyrody na naszej zurbanizowanej planecie. Lecz zanim zacznę, muszę coś jeszcze wyznać.

Rosnące grono ludzi, którym zależy na tym, byśmy doceniali naturę w środowisku miejskim, często spotyka się z zarzutami, że ich praca dostarcza wymówek deweloperom do niszczenia dzikiej przyrody – a może wręcz oznacza przejście na pozycje nieprzyjaciela i zadanie ciosu w plecy obrońcom dziewiczej natury. Przed laty wraz z kolegą z Uniwersytetu Amsterdamskiego Jefem Husimanem napisałem felieton do holenderskiego dziennika „De Volkskrant”, w którym argumentowaliśmy, że przyroda jest dynamiczna, nieustannie podlega zmianom i nie powinniśmy usiłować zachować ekosystemów Holandii dokładnie w takim samym stanie i składzie, w jakich widzimy je na malowanych pejzażach sprzed kilku stuleci. Apelowaliśmy o bardziej pragmatyczne podejście do ochrony przyrody, w którym jest też miejsce dla gatunków egzotycznych i przyrody miejskiej, a większą uwagę poświęca się harmonijnemu funkcjonowaniu ekosystemu aniżeli konkretnym występującym w nim gatunkom.

Niektórym takie postawienie sprawy się nie spodobało. Otrzymaliśmy gniewne maile od kolegów, oskarżających nas, że podkładamy się prawicowym politykom, którzy skrzętnie wykorzystają najdrobniejszy pretekst, by kontynuować rzeź przyrody. Inni oburzeni czytelnicy radzili nam, byśmy to „powtórzyli mieszkańcom Australii i Nowej Zelandii, gdzie miejscową przyrodę pustoszą ropuchy olbrzymie i króliki”.

Takie ataki ranią mnie do żywego. W dzieciństwie kolekcjonowałem chrząszcze i obserwowałem ptaki; uzbrojony w lornetkę, atlas roślin oraz słój do zbierania żuków spędzałem całe dnie na polach otaczających moją rodzinną miejscowość. Dziś pola, na których fotografowałem gniazdujące rycyki, gdzie stąpałem po kobiercach wczesnych stoplamków i pierwszy raz schwytałem kałużnicę czarnozieloną, zostały wchłonięte przez rozrastające się zabudowania konurbacji Rotterdamu. Z wściekłą niemocą, zaciśniętymi pięściami i łzami w oczach patrzyłem, jak pierwsze buldożery zabierały się do równania terenu moich zabaw, i poprzysiągłem pomścić bezpowrotnie utraconą przyrodę. Później, gdy już jako ekolog tropikalny mieszkałem i pracowałem na Borneo, patrzyłem bezsilnie, jak mangrowia przeistaczają się w parkingi, a dziewicze lasy deszczowe w monokulturę palmy olejowej.

Lecz ta sama miłość i troska o przyrodę dała mi także zrozumienie potęgi ewolucji i nieustępliwej zdolności żywego świata do adaptacji. Ekspansja ludzkiej populacji jest faktem. Jeśli wykluczyć kataklizm na globalną skalę czy wprowadzenie drakońskich kontroli urodzeń, ludzie pokryją ziemię miastami i zurbanizowanym środowiskiem przed końcem tego stulecia. Z tego powodu musimy zachować tyle obszarów nienaruszonej dzikiej przyrody, ile to tylko możliwe, a w niniejszej książce nie należy błędnie dopatrywać się dezawuowania takich starań. Niemniej powinniśmy jednocześnie zdać sobie sprawę, że poza obszarami dziewiczej przyrody tradycyjne metody jej ochrony (eliminacja gatunków inwazyjnych, demonizowanie „chwastów” i „szkodników”) może w istocie oznaczać niszczenie tych właśnie ekosystemów, które w przyszłości będą zapewniać trwanie ludzkości. Na stronach tej książki argumentuję, że musimy raczej zrozumieć i wykorzystać siły ewolucyjne, które tu i teraz kształtują nowe ekosystemy, i skupić się na tym, by umożliwić przyrodzie rozwój w sercach naszych miast.

CZĘŚĆ I. MIEJSKIE ŻYCIE

CZĘŚĆ I

MIEJSKIE ŻYCIE

Niezliczone tłoczne ulice, wysokie pędy żelaza, smukłe, mocarne, lekkie, pnące się pysznie ku czystemu niebu

Walt Whitman, Mannahatta (Źdźbła trawy, 1855)

Rozdział 1. Najskuteczniejszy inżynier ekosystemów przyrody

Rozdział 1

NAJSKUTECZNIEJSZY INŻYNIER EKOSYSTEMÓW PRZYRODY

Tysiące gatunków zwierząt ewoluowało, by współzamieszkiwać z mrówkami ich „miasta”. Tu chrząszcz Lomechusa z rodziny kusakowatych jest przytulany przez swego mrówczego gospodarza.

Około 30 kilometrów na zachód od Rotterdamu rozciągają się brzegowe wydmy Voorne – rozległy (przynajmniej jak na skromne standardy Holandii) obszar falujących, porośniętych piasków, stopniowo pożerany od północy przez rozbudowujący się port w Rotterdamie. Można tu usiąść, sadowiąc pośladki na dywanie z mchów i porostów, i zjeść kanapkę pośród rzadkich żółtych kwiatków z rodziny goryczkowatych oraz kruszczyków błotnych, podczas gdy w oddali przerzucane są z miejsca w miejsce ogromne hałdy węgla i rudy żelaza, a nieustający wiatr co chwilę przywiewa metaliczne odgłosy pracy.

To właśnie tutaj w latach szkolnych spędzałem niemal każdą sobotę, łowiąc chrząszcze do mojej powiększającej się kolekcji. Wraz z zafascynowanymi przyrodą kolegami, a niekiedy w towarzystwie naszego niezmordowanego nauczyciela biologii jechaliśmy rowerami wzdłuż Mozy, przeprawialiśmy się promem na drugi brzeg rzeki, następnie kluczyliśmy pomiędzy zbiornikami na ropę i onieśmielającymi instalacjami chemicznymi rafinerii, po czym spędzaliśmy cały dzień na wydmach, botanizując i entomologizując na potęgę. Niedziele z kolei poświęcałem sortowaniu, przypinaniu i identyfikowaniu znalezisk, skrupulatnie zapisując wszystko ołówkiem w zeszytach. Była to dla mnie oaza błogości przed poniedziałkowym powrotem do monotonii szkolnego tygodnia.

W Holandii występuje około 4 tysięcy gatunków chrząszczy, ja zaś obrałem sobie za cel znalezienie możliwie jak największej ich liczby w Voorne. Po dwóch czy trzech latach w przegródkach pachnących naftaliną szuflad na owady w moim pokoju udało mi się zgromadzić ponad osiemset gatunków, z czego niektórych nigdy wcześniej w naszym kraju nie zaobserwowano.

Przy pierwszych kilku setkach sprawa była łatwa. Były to okazy pospolite i powszechnie występujące, toteż po prostu łapałem je do torby, gdy dreptały wskroś ścieżki bądź siedziały przycupnięte na brzegu liścia. Lecz w miarę jak lista moich zdobyczy pęczniała, zaistniała konieczność sięgnięcia po bardziej zaawansowane techniki zbierania, które umożliwiłyby dodanie do kolekcji mniej uchwytnych gatunków z tak zwanych habitatów specjalnych. Takich jak myrmekofile – zwierzęta, które za swoje miejsce w świecie obrały wnętrza mrówczych gniazd. Mój podręcznik do entomologii stwierdzał, że najlepszą porą na ich znalezienie jest środek zimy, kiedy wszyscy lokatorzy mrówczego gniazda skupią się w jego głębokich zakamarkach i – co istotniejsze – będą nazbyt wychłodzeni, by zawracać sobie głowę kąsaniem mnie.

Pewnego mroźnego zimowego poranka przywiązałem do ramy roweru pokaźnych rozmiarów szpadel i skierowałem się ku jednemu z sosnowych lasków w głębi obszaru wydmowego, gdzie jak pamiętałem, znajdują się duże, kopulaste gniazda mrówki rudnicy, Formica rufa. Kopce istotnie tam były, przykryte wyschniętymi łodygami pokrzyw, jakie wyrosły na szczycie obszarów bogatych w amoniak. Wbiłem szpadel głęboko w mrowisko. Odrzucając kolejne porcje sosnowego igliwia wymieszanego z kryształkami lodu, dokopałem się wreszcie do warstwy niezmrożonej, gdzie kryły się mrówki. Wyciągnąłem swoje wysłużone sito do odławiania chrząszczy – pomysłowy, wiekowy już przyrząd niemieckiej konstrukcji, składający się z solidnej materiałowej torby z sitem i lejkiem – i zacząłem nakładać doń garściami zawartość gniazda, żywiołowo potrząsając sitem w celu oddzielenia owadów od większych zanieczyszczeń, by w końcu umieszczać to, co przeleciało, na dużej białej plastikowej tacy do sortowania. Następnie usiadłem i czekałem.

Niebawem niedomrożone mrówki zaczęły powoli rozkładać i wyciągać odnóża i ruszyły niepewnym krokiem po plastikowym podłożu. Ale one mnie nie interesowały. Ciekawiło mnie to, co zauważyłem rozproszone pomiędzy nimi. Tu malutki brązowy gnilik z łapkami przyciśniętymi do okrągłego, połyskliwego ciałka, całemu światu wyglądający na nasionko. Tam wspomniany kusak z podwiniętym z podenerwowania odwłokiem. To ich właśnie szukałem – chrząszczy myrmekofilnych, niespotykanych nigdzie poza gniazdami mrówek! Wsadziłem je do „słoja śmierci” (starego słoika po dżemie z bibułką i paroma kroplami eteru), zabrałem je do domu i uważnie przyszpiliłem, dodając do szpilki kartonik z przyklejonym okazem mrówki (jak zalecał mój przewodnik po chrząszczach). Następnie wyciągnąłem klucze do oznaczania, by upewnić się, że istotnie znalazłem kilka gatunków chrząszczy, których nigdy bym nie napotkał, gdybym nie zadał sobie trudu rozkopania gniazda mrówek w środku zimy.

W opasłym i wyczerpującym tomie The Ants (Mrówki) szanowani znawcy mrówek Bert Hölldobler i Edward O. Wilson poświęcają cały rozdział zwierzętom pomieszkującym z mrówkami. Zamieszczają przeglądową tabelę, która ciągnie się przez czternaście stron i zawiera nie tylko chrząszcze, ale również roztocza, muchy, poczwarki motyli i pająki. Stonogi, zaleszczotki, krocionogi, skoczogonki, pluskwiaki i świerszcze… Niemal w każdej grupie robactwa znajdujemy gatunek, który wpełza do społeczności mrówek i wypracował triki pozwalające mu się tam utrzymać.

Istnieją dwa rodzaje takich trików. Pierwszy polega na wtopieniu się w otoczenie. Światem mrówek w znacznej mierze rządzi chemia. Komunikacja w ramach społeczności mrówczej odbywa się za pośrednictwem całego bukietu aromatów, którymi osobniki przekazują sobie wiadomości będące feromonowymi odpowiednikami codziennego „Cześć”, pocieszającego „W porządku, nic złego się nie dzieje”, podekscytowanego „Jeju, ale fajne jedzonko sześć mil na zachód od gniazda” czy też panicznego „RATUJ SIĘ, KTO MOŻE!!! JAKIŚ DRAŃ WBIJA NAM SZPADEL W GNIAZDO!!!”.

Chemiczny język mrówek funkcjonuje zarazem jako społeczny system immunologiczny, służy bowiem odróżnianiu „swoich” od „obcych”. Każda istota, która nie pachnie jak pobratymiec z kolonii, jest bezlitośnie atakowana. Aby zatem dokonać inwazji na takie gniazdo, myrmekofile (nawet te, które nie pragną wyrządzić mrówkom krzywdy) musiały złamać szyfr identyfikacyjny mrówek. Ewolucyjnie przyswoiły sobie „mrówczą mowę”, pozwalającą uniknąć wykrycia. Wiele myrmekofilów ma na ciele specjalne gruczoły, które wytwarzają cząsteczki sygnalizacyjne gospodarzy (w szczególności sygnały „pokojowe”), rozpylane w powietrzu dzięki kępkom włosów. Niektóre myrmekofile, takie jak kusakowate Lomechusa, są wręcz dwujęzyczne: zimą pomieszkują w gniazdach wścieklic – czerwonych mrówek Myrmica – prowadząc z nimi wesołe pogawędki chemiczne. Wiosną opuszczają Myrmica i na letnie leże przenoszą się do gniazd mrówek rudnic, bez trudu przełączając swoje chemiczne słownictwo na język Formica.

Drugi trik, jaki myrmekofile wykształciły, aby móc się utrzymać w społeczności mrówek, polega na znalezieniu niszy, w której mogą się cieszyć bezpieczeństwem. Pomagają im w tym mrówcze skłonności obsesyjno-kompulsywne. Za każdym razem, gdy mamy okazję rzucić okiem na gniazdo mrówek, na przykład podnosząc kamień w ogrodzie, może nam się wydać, że panuje tam chaos, mrówki pędzą we wszystkich kierunkach, a potomstwo jest rozsiane przypadkowo. W rzeczywistości jednak jest to wysoce ustrukturyzowana społeczność z określonymi obszarami przeznaczonymi do różnych celów, dzięki czemu społeczność funkcjonuje – trochę jak w średniowiecznym mieście. Istnieją składowiska odpadków, gdzie kolonia zrzuca nieczystości; peryferyjne komory gniazdowe i gniazda straży, gdzie skoszarowane są siły obronne; komory magazynowe, gdzie składuje się zapasy; komory zarodowe z odrębnymi sektorami dla poczwarek, larw oraz jaj; prywatne apartamenty królowej…

Niektóre mrówki posiadają stajnie, w których trzymają dojne mszyce, oraz pola uprawne, na których hodują jadalne grzyby albo pozwalają kiełkować twardym nasionom, aby stały się jadalne. Są wreszcie rozmaite części systemu transportowego gniazda: magistrale zaopatrzenia żywnościowego, biegnące przez gniazdo trasy przelotowe, odnogi peryferyjne, a nawet rozgałęziająca się w nieskończoność sieć dróg łączących gniazdo z mniej rozwiniętym zapleczem. Bez jakiejkolwiek formy centralnego planowania lub budżetu mrówki są w stanie tworzyć skomplikowane sieci transportowe, którym częstokroć nie potrafią dorównać ludzcy urbaniści.

W każdej z tych wielu odmiennych podstruktur gniazda i jego otoczenia rezyduje osobny, wyspecjalizowany rodzaj myrmekofilów. Zauważyć to można już na drogach prowadzących do i z gniazda. Kartonówka zwyczajna (Lasius fulignosus) wytycza swoje główne szlaki transportowe w górę i w dół pni drzew i to właśnie tam zwykł spędzać czas chrząszcz Amphotis marginata. Prawdziwy z niego rozbójnik. W dzień chrząszcze kryją się w zakamarkach wzdłuż szlaku, nocą jednak wychodzą na powierzchnię i zatrzymują mrówki powracające do gniazda z pożywieniem. Chrząszcz swymi krótkimi, krzepkimi czułkami stuka w otwór gębowy mrówki i szybkimi ruchami bębni jej po głowie. W dość przekonujący sposób naśladuje tym samym zachowania żebracze mrówek z gniazda, w rezultacie czego zaskoczona mrówka wypuszcza to, co niesie, a przeżuty już pokarm prędko trafia do paszczy chrząszcza. Mrówka jednakże często zdaje sobie sprawę z popełnionego błędu i próbuje wówczas zaatakować hultaja. Lecz Amphotis jest płaski, duży i silnie opancerzony, kuli się więc tylko, chowa kończyny i staje się niezniszczalny niczym czołg; oszwabiona mrówka robotnica niebawem się poddaje i z pustymi odnóżami wraca do gniazda.

Wewnątrz gniazda kartonówki zwyczajnej napotykamy innego chrząszcza, który ułożył tam sobie życie. Larwy Pella funesta z rodziny kusakowatych odgrywają rolę śmieciarzy gniazda. Żyją w hałdach odpadków kolonii, gdzie zjadają martwe mrówki, przy czym pozostają niezauważone, żywią się bowiem od spodu bądź nawet kryją w trupach mrówek. Kiedy robotnica je atakuje, larwy unoszą tułów, gdzie mają gruczoły z chemikaliami, które natychmiastowo uspokajają mrówki bądź je dezorientują – jak „mrówkomiętka” na wzór kocimiętki. Dorosłe osobniki Pella funesta również pożerają martwe mrówki, lecz poza tym polują też na żywe, niekiedy nawet grupowo. Chrząszcze, niczym stado lwów, rzucają się do pościgu za zdobyczą, a jeden z nich próbuje wskoczyć na grzbiet mrówki, wbić szczęki w jej szyję i przegryźć jej nerwy i gardło. Ataki często kończą się niepowodzeniem, gdy jednak się udadzą, całe stado chrząszczy wspólnie ucztuje na zdobyczy.

Prawdziwym Eldorado gniazda są jednak jego komory zarodowe. Tu mrówki znoszą najwyższej jakości pożywienie (na przykład świeżo zabite owady) dla swych nowo urodzonych larw. Wiele myrmekofilów znalazło tu sobie wymarzoną niszę, bądź to żebrząc u robotnic o pokarm, chemicznie upodobniwszy się do mrówczych larw, bądź też pożerając same larwy. Lecz komory zarodowe są zarazem silnie chronione. Wszelki znaleziony tam nieproszony gość zostaje bezceremonialnie uśmiercony. Toteż myrmekofile, które na drodze ewolucji przystosowały się do komór zarodowych, musiały przy tym rozwinąć bardzo wyrafinowane techniki unikania mrówczego systemu detekcji nieprzyjaciela. Jednym z takich stworzeń jest osobliwy chrząszcz Claviger testaceus. Wykazuje oznaki, jakby od milionów lat przystosowywał się do mieszkania wewnątrz gniazd mrówczych. Jest blady, ma zaskakująco podłużną głowę (pozbawioną oczu) oraz tors, dziwaczne czułki podobne do pałek i gęste kępki złotych włosków na grzbiecie. I tym razem sekret tkwi w kępkach włosów. Pod nimi znajdują się gruczoły wytwarzające chemikalia, które zdają się roztaczać woń śmierci. To jest owadzich trupów. Mrówka robotnica, która natyka się na chrząszcza Claviger, uznaje go za świeżo ubitą zwierzynę (tym bardziej że chrząszcz umyślnie udaje martwego), podnosi go za dogodnie patykowatą górną część ciała, a następnie zanosi do komory zarodowej, gdzie trafiają wszystkie najsmakowitsze kąski. Tam może obrzucić chrząszcza kolejnymi kawałkami rozkładającego się mięsa, pokrywa to wszystko zwymiotowaną śliną z enzymami trawiennymi, a następnie przechodzi do innych zajęć w przekonaniu, że wyświadczyła rozwijającym się larwom przysługę. Tymczasem w rzeczywistości, gdy tylko Claviger wygrzebie się spod sterty owadzich szczątków, zabiera się do pałaszowania mrówczych jaj, larw i poczwarek.

Claviger testaceus, Pella funesta i Amphotis marginata to zaledwie trzy z około 10 tysięcy – jak sądzą naukowcy – gatunków myrmekofilów, należących do przynajmniej stu różnych rodzin bezkręgowców. Ta ewolucyjna eksplozja myrmekofili ciągnie się zapewne od tak dawna, od jak dawna istnieją społeczności mrówek – czyli od około 75 milionów lat. A wynika to z tego, że mrówki przynależą do elitarnego korpusu gatunków pociągających za sznurki przyrody – gatunków, które ekologowie określają mianem inżynierów ekosystemów.

Termin „inżynier ekosystemów” po raz pierwszy pojawił się w piśmie „Oikos” w 1994 roku w artykule autorstwa trzech ekologów: Clive’a Jonesa, Johna Lawtona i Moshe Shachaka. Pisali oni: „Inżynierowie ekosystemów to organizmy, które (…) modulują dostępność zasobów dla innych gatunków, dokonując zmian w stanie fizycznym materiałów biotycznych i abiotycznych. Tym samym modyfikują, zachowują i wytwarzają habitat”. Zwięźle mówiąc, inżynierowie ekosystemów tworzą własne ekosystemy. Nietrudno dostrzec, jak w tę definicję wpisują się mrówki. Wchodzą one w interakcję ze swoim otoczeniem i dzięki wysokiemu poziomowi samoorganizacji koncentrują w gniazdach zasoby. Wnętrze takiego gniazda to nowatorski ekosystem z nieustannym przypływem energii pod postacią wnoszonego przez mrówki pożywienia, z czego inne gatunki mogą czerpać korzyści. Wspomniane 10 tysięcy myrmekofilów to nowe gatunki, które ewoluowały, aby wykorzystać sposobności oferowane przez ekosystem zbudowany przez mrówczych inżynierów. Ale zmiany, jakie mrówki zaprowadzają w swoim otoczeniu, oddziałują także na gatunki niezaliczające się do grona myrmekofilów. Przykładem są pokrzywy porastające bogaty w azot skrawek ziemi wokół rozkopanego przeze mnie gniazda rudnic.

Również wiele innych organizmów pełni funkcję ważnych inżynierów ekosystemów. Jako przykłady zwierząt wznoszących struktury dużo większe od siebie samych można wskazać termity czy koralowce. Zresztą inżynierowie ekosystemów wcale nie muszą być mali. Spójrzmy choćby na bobry. Próżno szukać lepszego zespołu hydroinżynierów niż bobrza rodzina. Ogryzają drzewa i wraz z kamieniami wykorzystują je do tworzenia tam ciągnących się setki metrów. W przypadku wolno płynącej wody budują prostą zaporę, lecz w rzece o szybszym nurcie tama jest łukowata, aby lepiej znosić napór wody. Ze względu na tamy cieki wodne zwalniają i się rozszerzają, tworząc bagienne rozlewiska, które trudniej pokonać zagrażającym bobrom drapieżnikom, takim jak wilki, a poza tym zapewniają one na czas zimy stały dostęp do spożywanego przez bobry pokarmu (roślin wodnych i młodych drzewek). Zwierzęta wykopują kanały, by transportować nimi bale zbyt ciężkie do przeciągnięcia po lądzie, a także budują żeremia – duże, przypominające chaty legowiska utworzone z konarów, gałązek i trawy, a wzmocnione błotem, kawałkami drewna oraz korą. Przez wprowadzanie wszystkich tych udoskonaleń środowiskowych bobry mają tak ogromny wpływ na swoje otoczenie, że wytwarzają nowe nisze dla niezliczonych nowych gatunków. Nawet wówczas, gdy bobry porzucą dany obszar, a wzniesione przez nich tamy podupadną i zaczną się walić, wynikła z tego powódź umożliwia powstanie łąk, które zostają na całe dziesięciolecia po odejściu bobrów.

Przykładem obszaru, gdzie bobry w przeszłości wywarły taki właśnie wpływ, jest duża wyspa u wschodnich wybrzeży Ameryki Północnej, u ujścia rzeki Muhheakantuck. Podłużną wyspę pokrywają łagodnie falujące wzgórza i depresje – jej miejscowa nazwa w języku lenape oznacza „wyspę wielu wzgórz”. Jeszcze dwieście lat temu większość jej obszaru gęsto porastały lasy kasztanowców, dębów i orzeszników, które wchłaniały wodę z obfitych opadów deszczu, po czym stopniowo ją wypuszczały, dzięki czemu po całej wyspie rozlała się 100-kilometrowa sieć wolno płynących strumieni i potoków. Bobrów w takim habitacie było mnóstwo. W pewnym miejscu w południowej części wyspy dwa potoki spotkały się w delikatnie zagłębionej dolinie. Bobry zatamowały ich bieg, przemieniając dolinę w porośnięte klonami czerwonymi bagno, które z czasem skolonizowały inne zwierzęta lubujące się w takich warunkach, jak choćby karolinki, zielone żaby czy sumiki karłowate. Poza klonami czerwonymi rosły tam też żabieńce i fiołki kapturkowate. Wszystko to wiemy dzięki badaniom – przełomowym w niejednym tego słowa znaczeniu – jakie przeprowadził ekolog krajobrazowy Eric Sanderson z nowojorskiego Wildlife Conservation Society. Dzięki wykorzystaniu informacji o klimacie wyspy, rodzajach występujących na niej gleb oraz jej topografii, wczesnych holenderskich i angielskich opisów jej krajobrazu i dzikiej przyrody, a także komputerowemu modelowaniu pełnej sieci pokarmowej tej części Ameryki Północnej zespołowi Sandersona udało się zrekonstruować wygląd miejscowego krajobrazu i tamtejszej fauny oraz flory w stanie sprzed czterystu lat.

Dziś z tego stanu nic się nie zachowało. Wyspa ta bowiem zowie się Manhattan, a praca Erica Sandersona znana jest także jako Mannahatta Project. Celem przedsięwzięcia było stworzenie witryny internetowej z umożliwiającą nawigację mapą współczesnego Manhattanu, na której można byłoby wybrać dowolne miejsce, a następnie ogołocić je z wszelkich konstrukcji stworzonych przez człowieka, odsłaniając w pełnej krasie to, jak wedle symulacji miejscowy habitat i bujna przyroda najprawdopodobniej wyglądały przed przybyciem Europejczyków. „[Czterysta] lat rozwoju sprawiło, że tę niegdysiejszą obfitość jest nam pewnie wyobrazić sobie równie trudno, jak pierwszym europejskim kolonistom i ich rdzennie amerykańskim sąsiadom trudno byłoby wyobrazić sobie współczesne ulice, drapacze chmur i dobrobyt” – pisze Sanderson. Swój cel osiągnął 12 września 2009 roku, w czterechsetną rocznicę dnia, w którym Henry Hudson po raz pierwszy ujrzał to miejsce z pokładu statku holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej i zapisał w dzienniku: „Ziemia tak urokliwa, jak jeno można zamarzyć”.

I rzeczywiście, gdy spojrzymy na interaktywną mapę projektu pod adresem http://welikia.org, można odnieść wrażenie, jakby Google Earth zabrał nas w jedną z ostatnich nietkniętych dziczy na planecie. Pokrywa leśna ciągnąca się od brzegu do brzegu, ledwie miejscami przerywana przez łąki, bagna, strumyki, parę osad plemiona Lenape, a do tego kilka plaż i skalistych urwisk na wybrzeżu. Istny raj na ziemi. Wystarczy jednak kliknąć przycisk STREETS, a całą zieleń pokryje rysunek współczesnej siatki ulic. Nagle orientujemy się, że bujnie porosły strumyk, któremu się przypatrujemy, leży na terenie dzisiejszego Harlemu czy Greenwich Village. Na przykład wspomniany punkt połączenia dwóch strumieni, gdzie za sprawą bobrzej inżynierii ekosystemowej powstało bagno porosłe klonami, znajduje się na samym środku dzisiejszego Times Square, przy czym jeden strumień prześwieca spod gmachu nowojorskiej poczty, drugi zaś spod szkoły średniej im. Jacqueline Kennedy Onassis.

Pewnie wyczuwasz już, dokąd zmierzam. Przez klikanie przycisków na interaktywnej mapie Projektu Mannahatta przełączamy się między pracami dwóch różnych inżynierów ekosystemów. Bobrów z Mannahatta już nie ma, lecz zastąpił je ktoś, kogo możemy nazwać najskuteczniejszym inżynierem ekosystemów przyrody: Homo sapiens, który krząta się po współczesnym Manhattanie, to jest zbudowanym przez siebie i dla siebie ekosystemie, tak jak mrówki w mrowisku. I jak na dobrego inżyniera ekosystemów przystało, pozostawił nisze dla współzamieszkujących gatunków zwierząt i roślin. Już nie myrmekofilów, lecz – że tak powiem – antropofilów. Właśnie te antropofile oraz nisze, które tworzą dla siebie w zbudowanym przez człowieka ekosystemie, będziemy w tej książce odkrywać.

Rozdział 2. Ludzkie mrowisko

Rozdział 2

LUDZKIE MROWISKO

Oddzielenie miast od przyrody może się okazać trudniejsze, niż byśmy się spodziewali.

Kiedy nazywam Homo sapiens najskuteczniejszym w przyrodzie inżynierem ekosystemów, dodaję z rozmysłem „w przyrodzie”, ponieważ zatłoczona, hałaśliwa, zanieczyszczona betonowa metropolia nie jest pierwszym skojarzeniem, jakie nasuwa nam się na myśl, gdy słyszymy słowo „przyroda”. Widzimy wówczas w myślach raczej coś takiego, co – jak się składa – sam mam przed oczyma, gdy piszę te słowa.

Siedzę na werandzie terenowego ośrodka badawczego w malezyjskiej części Borneo, gdzie spędzam kilka dni w ramach przygotowań do zajęć z biologii tropikalnej. W odległości 5 metrów ode mnie zaczyna się nienaruszony las deszczowy. W swoim polu widzenia mam pewnie około setki różnych gatunków roślin: charakterystyczne dla lasów deszczowych wytrzymałe drzewa o podporowych korzeniach szkarpowych, rozmaite paprocie wyrastające z garstek ziemi w ich konarach, pnącza, kłujące palmy pnące, a w niektórych z nich wczepione gniazda mrówek Myrmicaria. W ciągu ostatnich dwóch godzin wielokrotnie odrywałem się od pisania tego tekstu i siedziałem wpatrzony w soczyście zieloną roślinność. Dostrzegłem w tym czasie dwie pokwikujące świnie brodate, ogromną wiewiórkę, sroczka białołbistego, przynajmniej dwadzieścia gatunków motyli, dużego metalicznie zielonego chrząszcza, który śmignął obok mnie w locie nurkowym, słyszałem też charakterystyczne nawoływania hełmorogów (coraz szybciej powtarzające się u-huu, które ostatecznie przechodzi w wariacki rechot) i argusa malajskiego (uau-uau!), który krzyczał gdzieś w oddali.

Las jest zupełnie nietknięty, jeżeli nie liczyć tyczek z kolorowymi flagami, które studenci wbijają w ziemię dla oznaczenia poletek badawczych. Dalej zalesione zbocze pnie się ku górze, wznosząc się ku wysokiemu na 1600 metrów i szerokiemu na 25 kilometrów okrągłemu niby-kraterowi. O jego istnieniu nie było wiadomo aż do 1948 roku, kiedy pewien pilot o mały włos nie roztrzaskał samolotu o stromą, skalistą skarpę, tworzącą stok wulkanu. Podejrzewa się, że ośrodek badawczy jest pierwszym ludzkim siedliskiem w tym „zaginionym świecie”. Oto przyroda par excellence: dziewicza, nietknięta, wolna od jakiegokolwiek naruszenia przez człowieka.

Dlaczego jednak zawsze, gdy mówimy o przyrodzie, pośrednio lub bezpośrednio wyłączamy z równania ludzi? Dlaczego gniazdo mrówek zawieszone na drzewie mamy uznać za naturalne, a ludzkie miasta nie? Dlaczego o pierwszorzędnej roli, jaką mrówki odgrywają w procesach ekologicznych w danym fragmencie lasu deszczowego, wypowiadamy się z podziwem, a jednocześnie podporządkowywanie sobie krajobrazu przez człowieka wzbudza w nas niesmak? Między obydwoma przypadkami nie ma zasadniczej różnicy. Mrówczy inżynierowie ekosystemów budują swoje gniazda z wykorzystaniem materiałów, które pozyskują ze swojego otoczenia – tak jak ludzie. Ich społeczności rozrastają się, a ich pracownice, mające na względzie jedynie dobro gniazda, zbierają wszystko, co tylko jest jadalne, z tego skrawka ziemi, na którym żyją – tak jak ludzie. Jeśli okoliczności na to pozwolą, kolonie będą się mnożyć i rozwijać tak długo, jak ich środowisko będzie w stanie zapewnić im dostatecznie dużo pożywienia i budulca. Zupełnie jak w przypadku ludzkich miast. Dlaczego zatem o społecznościach mrówek i ich roli w światowej sieci pokarmowej myślimy jako o czymś naturalnym, społeczność ludzką natomiast uznajemy za nienaturalne i niepożądane wtargnięcie w tę sieć?

Filozofowie, ekolodzy i obrońcy przyrody przelali na papier hektolitry atramentu, wielokrotnie starając się zdefiniować przyrodę i to, co naturalne, tak więc sam powstrzymam się przed dolaniem własnego wiaderka. Niech jednak będzie jasne, że uważam ludzkie miasta za zjawisko w pełni naturalne, na równi z megastrukturami, jakie inni inżynierowie ekosystemów wznoszą dla swoich społeczności – przy czym jedyna różnica polega na tym, że o ile mrówki, termity, koralowce czy bobry utrzymują swoją działalność na tym samym, skromnym poziomie od milionów lat, o tyle skala działań człowieka w ramach inżynierii ekosystemowej urosła o wiele rzędów wielkości w ciągu zaledwie kilku tysięcy lat. Kolejną kwestią jest to, czy jako gatunek jesteśmy przystosowani do życia w tak gęstych, złożonych społecznościach, do czego zresztą wrócę w końcowej części książki. Najpierw jednak przyjrzyjmy się współczesnemu ludzkiemu megamiastu, dostrzegając w nim to, czym jest naprawdę: ekscytujące nowe zjawisko ekologiczne.

Na początku, kiedy nasz gatunek dopiero wyłonił się spomiędzy ustępujących mu wielkością mózgu poprzedników i wciąż był tak nielicznie reprezentowany, że wedle dzisiejszych standardów Czerwonej Księgi zaliczałby się do narażonych na wyginięcie, już i tak na małą skalę podejmowaliśmy się działań jako inżynierowie ekosystemów. Trochę jak bobry, nasi łowiecko-zbieraccy antenaci znajdowali dogodne miejsce, w miarę możliwości oferujące naturalne schronienie – nawis skalny czy może jaskinię – i osiedlali się tam na pewien czas, wyzyskując możliwości stwarzane przez otoczenie, by następnie przenieść się dalej. Możliwe, że ciągnęły za nami jakieś zwierzęta „protodomowe”, jak choćby przodkowie psów, wyjadające odpadki wokół obozowiska. Może nawet zabieraliśmy za sobą własne zwierzęta i rośliny: jadalne gryzonie w klatkach (jak szczury polinezyjskie, które nosili członkowie ludu Lapita) czy sadzonki roślin leczniczych. W ramach osiedlania się wypalano i usuwano roślinność wokół obozowiska, pielęgnowano rośliny jadalne i lecznicze, wyrywano zaś niepożądane. Tworzyliśmy paleniska, aby mieć gdzie upiec ryby i upolowaną zwierzynę oraz małże i ślimaki zebrane w strumieniu. Zakradaliśmy się do pszczelich gniazd, by wydobyć plastry miodu i bogate w białko larwy. Polowaliśmy na przedstawicieli miejscowej megafauny. Zbieraliśmy owoce i orzechy z lasu. Zdarzało się też, że niczym bobry wznosiliśmy tamę na strumieniu, w naszym przypadku w celu pozyskania ryb, które dzięki temu pluskały się później w płytkich wodach poniżej zapory. Nasz wpływ na środowisko był nieznaczny – mikroklimat stawał się bardziej suchy za sprawą wycinania roślinności, spadało miejscowe pogłowie dużych zwierząt, pojawiało się parę obcych gatunków – a kiedy społeczność pakowała manatki i przenosiła się na nowe terytoria łowieckie, środowisko prędko powracało do poprzedniego stanu.

Wiele się zmieniło, od kiedy zajęliśmy się uprawą roli. Rewolucyjna zmiana, po której zamiast poszukiwać pożywienia, zaczęliśmy je wytwarzać, miała dwa istotne skutki dla naszego sposobu życia. Po pierwsze, uprawa niezbędnych do przetrwania roślin w pobliżu osiedla oznaczała, że koczowniczy tryb życia nie był już ani konieczny, ani wskazany. Trud związany z przygotowaniem pól i ich obsianiem ewidentnie stanowił przecież inwestycję długoterminową. Dopóki gleba nie wyjałowieje, najlepiej jest nigdzie się nie ruszać. Po drugie, oznaczało to zmianę naszego poziomu troficznego, czyli pozycji w piramidzie żywieniowej. Zielone rośliny, które wykorzystują energię słoneczną i „zjadają” węgiel z powietrza, znajdują się na pierwszym poziomie, jak podstawowi „producenci” na świecie. Poziom drugi zajmują zwierzęta roślinożerne, które zjadają tych producentów. Na trzecim poziomie piramidy żywieniowej znajdują się drapieżniki, które zjadają roślinożerców, i tak dalej. Łańcuch pokarmowy ma kształt piramidy, gdyż zaledwie około jednej dziesiątej energii wytwarzanej przez dany poziom trafia do kolejnego, wyższego poziomu. Reszta rozprasza się po drodze w postaci odpadków, ciepła oraz energii koniecznej do funkcjonowania organizmów tej następnej warstwy. A że energia przekłada się na to, jak dużo życia dany poziom może utrzymać, w każdym habitacie znajdujemy tony zieleniny (poziom 1), miliony roślinożernych owadów (poziom 2), tysiące owadożernych ptaków (poziom 3), trochę łasic i jastrzębi (poziom 4) i możliwe, że zaledwie jednego drapieżnika szczytowego, na przykład pojedynczego tygrysa czy samotnego orła, na poziomie 5. Gdy ludzie, zamiast głównie polować, zaczęli przede wszystkim uprawiać rolę, kolektywnie zeszli o stopień niżej w piramidzie troficznej – na poziom, na którym było dużo więcej energii, a co za tym idzie, dużo więcej przestrzeni do rozwoju.

I właśnie tak się stało. Pięć czy sześć tysięcy lat temu na tyle udoskonaliliśmy sposoby nawadniania i orki, że przestały być konieczne częste przenosiny powodowane jałowieniem gleby. Rolnictwo okazało się rozwiązaniem tak udanym, że nie wszyscy członkowie społeczności musieli się w nie angażować. Uprawę roli pozostawiono specjalistom, pozostali zaś mogli zająć się innymi przydatnymi zajęciami. Oznaczało to, że takie stałe osady okazały się miejscami wytwarzania żywności i innych cenionych towarów na potrzeby pobratymców spoza wioski. To z kolei doprowadziło do rozwinięcia się technologii i sieci transportowych oraz wykształcenia się grupy ludzi wyspecjalizowanych w ich budowie i utrzymywaniu. Osady były także ośrodkami, z których brała się zorganizowana działalność wojenna, podporządkowywały bowiem sobie ludy wciąż trzymające się łowiectwa i zbieractwa, tym samym dodatkowo propagując styl życia oparty na rolnictwie i budowie wsi. Mniej więcej w tym czasie, około 6 tysięcy lat temu, w Mezopotamii pojawiły się pierwsze miasta z prawdziwego zdarzenia. Najpierw pojedynczo, a w kolejnych wiekach coraz więcej obszarów zaczęło zdradzać oznaki urbanizacji. Nowe miasta wyrastały w Indiach i Egipcie, po nich zaś, już w szybszym tempie, w Pakistanie, Grecji, Chinach… Animacja stworzona na podstawie badań Meredith Reby i jej współpracowników z Uniwersytetu Yale ukazuje, jak miasta pojawiają się na całym globie od 5700 lat temu po dziś. Z początku powoli, lecz potem, niczym pykanie prażonej na patelni kukurydzy, rośnie z tego ogłuszające crescendo urbanizacji w trakcie minionego stulecia.

Przewiduje się, że przez następnych kilka dziesięcioleci pykanie to będzie jeszcze donośniejsze, a ton nadawać mu będą megamiasta liczące po dziesięć milionów mieszkańców i więcej. W delcie Rzeki Perłowej, będącej jednym z głównych ośrodków gospodarczych Chin, tak wiele miast ciśnie się teraz na powierzchni mniejszej niż skromne terytorium Belgii, że określa się je mianem megalopolis, a ich wspólną populację szacuje na 120 milionów, czyli niemal tyle samo, co ludność całej Rosji. Do 2030 roku prawie 10 procent wszystkich ludzi na ziemi będzie zamieszkiwać zaledwie w 41 megamiastach, z których większość będzie położona we wschodnich Chinach, w Indiach oraz w zachodniej Afryce. Kinszasa, jeszcze kilkadziesiąt lat temu zaliczana do sennej prowincji, będzie liczyła 20 milionów mieszkańców, a populacja Lagos przekroczy 24 miliony. Już te liczby mogą zdumiewać, ale relatywnie najsilniejsze procesy urbanizacyjne będą zachodzić w małych i średnich ośrodkach miejskich (za takie uznaje się wszystkie poniżej 5 milionów mieszkańców) na dotychczasowych obszarach wiejskich. Takie miasta rosną szybko, w tempie powyżej 2 procent rocznie, podczas gdy tempo rocznego wzrostu naprawdę wielkich megamiast to zaledwie pół procent. Przez następną dekadę mniejsze miasta na obszarach rozwijających się wchłoną dwukrotnie więcej ludzi aniżeli ich więksi bracia. Między rokiem 2000 a 2010 liczba miejskiej ludności Laosu, w którym nie ma naprawdę dużych ośrodków miejskich, uległa podwojeniu.

Wszystkie powyższe dane statystyczne nie świadczą bynajmniej, że eksperci są zgodni co do tego, czym tak naprawdę jest miasto. Definicje socjoekonomiczne różnią się w zależności od opisywanego okresu oraz miejsca. W Norwegii za osiedle typu miejskiego uważa się już takie, które zamieszkuje 200 osób, podczas gdy w Japonii dla osiągnięcia tego samego statusu potrzeba 50 tysięcy mieszkańców. Status miejski może być też kwestią natury administracyjnej. Niektóre miasta mają charakter „oficjalny”, co oznacza dla nich możliwość uzyskiwania pewnych korzyści od państwa. Na przykład tylko dwie z dwunastu gmin Londynu są oficjalnie miastami, ani pozostałe, ani Londyn jako całość natomiast nie mają prawa nazywać się miastem. Nie chcąc w tej książce komplikować sprawy, przyjmę podejście pragmatyczne i po prostu uznam za miasta te obszary, gdzie gęstość występowania ludzi i tworzonych przez nich budowli jest wyraźnie większa, co pociąga za sobą wzrost infrastruktury i przeciętnego dochodu. Lecz to są wyłącznie czynniki ludzkie. Do nich dochodzą zaś ciekawe cechy ekologiczne.

Rozdział 3. Ekologia śródmieścia

Rozdział 3

EKOLOGIA ŚRÓDMIEŚCIA

W dużych miastach nierzadko znajdują schronienie gatunki z obcych stron. Tu, w Singapurze, napływowe ślimaki Ampularia składają jaja na liściach miejscowego powoju.

Bum! – Sow-Yan, jedną ręką pociągając za niewidzialny spust, drugą zaś kierując nieistniejącą lufę w rozpalone południowe niebo nad Singapurem, udaje wystrzał z karabinu. I powtarza: Bum! Stanowi to odpowiedź na moje pytanie o sytuację wron orientalnych. „W moich stronach do nich strzelają – dopowiada z oburzeniem. – I to bez powodu! Wystarczy, by ktoś na nie ponarzekał, i już. Poza tym wszyscy teraz korzystają z kontenerów na śmieci, więc wrony nie mają dostępu do odpadków. Wcześniej po prostu rozrywały worki”.

Wędrujemy wzdłuż południowego wybrzeża Singapuru. Mój gospodarz, Chan Sow-Yan, emerytowany inżynier informatyk, przyrodnik i miejscowy znawca mięczaków, przystanął na chwilę, by zademonstrować swoją pantomimę o odstrzale wron, po czym rusza dalej, tam, gdzie kanał Rochor wpada do rzeki Kallang. W tym miejscu w wodę wdziera się z lądu cypel, a Sow-Yan prowadzi mnie nań, by przyjrzeć się estuarium. Grupka wron orientalnych (Corvus splendens) odleciała, ich miejsce natychmiast jednak zajęło podekscytowane stadko majen jawajskich (Acridotheres javanicus), pięknych, antracytowo-białych ptaszków o psotnym spojrzeniu, jaskrawożółtych łapkach i takim samym dziobie ozdobionym drobną kępką puszystych czarnych piórek. Majny rozbiegają się po okolicy, wynajdując jadalne kąski pośród traw Axonopus compressus i mimozy wstydliwej (Mimosa pudica). Sow-Yan wskazuje na brzeg wody, gdzie trawa ustępuje miejsca kwitnącej na żółto mimozie wodnej (Neptunia oleracea). Następnie, kierując palec na lewo i na prawo, zwraca uwagę na trzymające się brzegu grona różowych jajeczek ślimaka Pomacea, na masywnego okoniowatego Cichla orinocensis, który podpływa pod powierzchnię, by zaczerpnąć tlenu, a także na tyciego żółwia czerwonolicego (Trachemys scripta elegans), który spokojnie płynie tuż pod taflą wody.

Kallang Riverside Park to bogaty ekosystem tropikalny. Nie znaczy to jednak, że jest to dziki i idylliczny rajski ogród. Mamy do czynienia z malutkim skrawkiem zieleni wciśniętym pomiędzy singapurskie drapacze chmur. Parę trawników z kępami drzew mangowych, palm kokosowych i figowców; młode Malajki robią sobie selfie na ławkach; na krętych ścieżkach europejscy biegacze ocierają się o indyjskich wyrostków na deskorolkach; starsza Chinka w kasku jedzie na rowerze z trzema orzechami kokosowymi w zawieszonym z przodu koszyku. Cypel, na którym stoję z Sow-Yanem, a także nabrzeża oblepione skupiskami różowego ślimaczego kawioru wykonano z bezlitosnego betonu. Rzeka nie poddaje się już pływom, a to przez skonstruowaną w jej dole olbrzymią zaporę Marina. Majny i wrony wydziobują kąski z porzuconych skorup orzechów kokosowych i innych resztek po piknikach wyprawianych przez ludzi, a dywan słodkowodnych wodorostów, którymi żywią się żółwie i ślimaki wodne, porasta cegły i plastikowe butelki. W wyniku powodzi bądź wycieków z miejskiego systemu kanalizacyjnego sama woda zawiera charakterystyczne chemiczne znamię 5,7 miliona mieszkańców Singapuru. Badania przeprowadzone przez Xu Yonglana z singapurskiego Uniwersytetu Technologicznego Nanyang wykazały, że litr wody z rzeki Kallang zawiera 0,1 miligrama farmaceutyków (przede wszystkim środków przeciwbólowych, takich jak ibuprofen czy naproksen), podobne ilości estrogenów (z kosmetyków oraz lekarstw), a także środka owadobójczego przeciw pchłom i kleszczom u zwierząt domowych. W innych rejonach Singapuru badacze znajdowali aż 1,2 miligrama kofeiny (mniej więcej tyle, co w łyżeczce kawy) w każdym litrze wody rzecznej.

Ponadto ani jedno ze zwierząt czy roślin, na które z Sow-Yanem spoglądamy, nie jest rodzimym gatunkiem z Singapuru. Wrony orientalne, pochodzące pierwotnie z Indii, Sri Lanki, Birmy i chińskiej prowincji Junnan, znienacka pojawiły się w porcie w 1948 roku. Nikt do końca nie wie, skąd się tutaj wzięły. Możliwe, że przedostały się z plantacji w Malezji, gdzie pół wieku wcześniej wypuszczono je, aby zaradziły inwazji gąsienic na plantacje kawy. A może przybyły na gapę statkami. Tak czy inaczej, poradziły sobie nieźle, wyrastając z kilkuset sztuk w latach sześćdziesiątych XX wieku w setki tysięcy na początku nowego stulecia. Pomimo odstrzału przynajmniej 300 tysięcy wron w ciągu ostatnich piętnastu lat oraz mnogości środków mających zniechęcić je do żywienia się odpadami i gnieżdżenia na wszechobecnych peltoforach oskrzydlonych, które rosną na ulicach Singapuru, wrony wciąż stanowią powszechny widok (i wedle słów sąsiadów Sow-Yana – uciążliwość) na całym obszarze miasta. Majny jawajskie pojawiły się jako zwierzęta domowe (to rozchwytywane ptaki klatkowe i wyborni naśladowcy dźwięków) około 1925 roku, przywiezione z Jawy lub z Bali, gdzie występują w środowisku naturalnie. W latach sześćdziesiątych ornitolog Peter Ward pisał jeszcze o nich: „Nieśmiały ptak, który odwiedza ogrody na przedmieściach, lecz którego w mieście można spotkać jedynie okazjonalnie”. Od tego czasu najwyraźniej wyzbyły się wszelkiej nieśmiałości, stając się najliczniejszym i najbardziej hałaśliwym gatunkiem ptasim w mieście, pod względem liczebności rywalizującym zapewne z populacją ludzi. „Kawiarniane krzesła są przez nie dokumentnie obsrane” – zauważa z żalem Sow-Yan.

Wszędobylska trawa Axonopus compressus, wytrzymała, o szerokich liściach, na którą natrafia się niemal na każdym kroku w Azji Południowo-Wschodniej, wywodzi się z Ameryki Środkowej i Południowej. To samo tyczy się jej towarzyszki, frapującej mimozy wstydliwej, której liście błyskawicznie zwijają się, gdy się ich tylko dotknie1. Jej lepkie nasiona od wieków podróżowały naokoło globu na ubraniach, podeszwach butów i kołach pojazdów. A jeżeli chodzi o mimozę wodną, nikt tak naprawdę nie wie, skąd się wzięła, lecz na pewno nie jest to gatunek rodzimy; jak przypuszcza Sow-Yan, zapewne przywleczono ją z Meksyku.

Ogromne ślimaki o połyskujących czułkach, które na naszych oczach przesuwają się powoli po arkuszach plastiku na dnie kanału, pochodzą z Ameryki Południowej. Wędrówkę po naszej planecie zaczęły prawdopodobnie za sprawą wody wylewanej z akwariów, a obecnie są dumnymi przedstawicielami ślimaków na liście najgroźniejszych obcych gatunków inwazyjnych na świecie. Na liście tej znajdujemy również innego uciekiniera z akwariów, żółwia czerwonolicego, który wywodzi się ze wschodnich wybrzeży Ameryki Północnej, podczas gdy Cichla orinocensis, który za strony rodzinne może uważać Amazonkę, osiadł w Singapurze za sprawą „nadgorliwych miłośników wędkarstwa”, jak to oceniają miejscowi eksperci ichtiologiczni Ng Heok Hee i Tan Heok Hui.

Miejski ekosystem Singapuru, jak we wszystkich metropoliach na całym świecie, nie stanowi już zbioru lokalnych, rodzimych gatunków. Podobnie jak miejska populacja ludzka składa się z imigrantów z całego świata. Od kiedy tylko ludzie zaczęli handlować i podróżować, rozwożą po całym globie rośliny i zwierzęta, czy to umyślnie, czy to przypadkowo. Miejsca, w których działalność człowieka osiąga gorączkową intensywność – takie jak właśnie Singapur, drugi pod względem wielkości port na świecie – pełne są egzotycznych gatunków. Takie miejskie ekosystemy nie powstają w wyniku wielowiekowej ewolucji bądź też powolnej kolonizacji przez gatunki działające w swoim tempie i z własnego wyboru, lecz wyłącznie za sprawą człowieka. Ekosystemy wielu miast opierają się wyłącznie na gatunkach napływowych, zwłaszcza jeśli chodzi o stworzenia podwodne. Przybysze z innych stron zdominowali na przykład środowisko wodne zatoki San Francisco. Większość z nich najpewniej załapało się na podwózkę w zbiornikach balastowych, zawierających wodę morską (i wszystko, co w niej żyje), którą statki pompują pod pokład, aby wyrównać wyważenie po wyładowaniu towaru, a którą potem wylewają w następnym porcie na trasie.

Sow-Yan dostrzega kropelki potu, jakie zaczęły zbierać mi się na brwiach. „Spragniony? Napijmy się czegoś”. Prowadzi mnie Crawford Street w labirynt wysokich apartamentowców. Przystajemy na niewielkim placyku obsadzonym trawą Axonopus compressus i kilkoma ozdobnymi palmami, stanowiącym studnię obudowaną licznymi blokami mieszkalnymi. Setki zainstalowanych klimatyzatorów wypuszczają z siebie ciągłą strugę gorącego powietrza. Siadamy w ogródku kawiarnianym i patrzymy, jak majny jawajskie polują na okruchy pomiędzy nogami plastikowych stolików, nieznacznie rozwierając dzioby dla ochłody. One również odczuwają skutki miejskiej wyspy ciepła.

„Miejska wyspa ciepła”, po raz pierwszy opisana przez geografa Tony’ego Chandlera w książce The Climate of London z 1965 roku, stanowi rezultat ciągu czynników. Zacznijmy od tego, że działania milionów ludzi stłoczonych na niewielkiej przestrzeni wraz z autami, pociągami i inną maszynerią wytwarzają mnóstwo nadmiarowego ciepła, które pozostaje uwięzione między wysokimi budynkami. Poza tym kamień, asfalt i metale, z których zbudowane są ulice, chodniki i gmachy, pochłaniają ciepło w ciągu dnia – czy to z bezpośrednio padających promieni słonecznych, czy z promieni odbitych przez okna budynków – a nocą powoli stygną, cały czas promieniując tym ciepłem. Im większe miasto, tym większa miejska wyspa ciepła; za każdym razem, gdy liczba ludności rośnie dziesięciokrotnie, temperatura wzrasta o mniej więcej trzy stopnie Celsjusza. W największych miastach świata może być o ponad dwanaście stopni cieplej niż na otaczającej je prowincji. Jakby tego było mało, słup gorącego powietrza, który powoli wznosi się nad centrum miasta, wywołuje skierowaną w stronę miasta bryzę ze wszystkich kierunków. W miarę wznoszenia się słup powietrza stygnie, a wokół cząsteczek zawartego w nim miejskiego kurzu zaczyna kondensować się woda, co powoduje zjawisko zwane miejskim deszczem. Innymi słowy, niektóre miasta są tak wielkie, że wytwarzają własny klimat: wiatr zawsze wieje ku nim i jest w nich wyraźnie goręcej i wilgotniej aniżeli na okolicznych obszarach wiejskich.

Stąd angielska nazwa zwyczajowa touch-me-not – „nie dotykaj mnie” (przyp. tłum.). [wróć]

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki