Szpital kosmiczny (10). Ostateczna diagnoza - James White - ebook

Szpital kosmiczny (10). Ostateczna diagnoza ebook

James White

5,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Po zjedzeniu trującego owocu pessinith i upadku z wysokiego drzewa mały Hewlitt powinien być martwy. Przeżył, jednak cudowne ocalenie stało się początkiem koszmaru. Odtąd przez całe życie z jego organizmem dzieją się dziwne rzeczy, a kolejni lekarze sugerują hipochondrię i problemy psychiczne. Badania w Szpitalu Kosmicznym też zmierzają wyraźnie ku znienawidzonej przez Hewlitta diagnozie... dopóki nie okazuje się, że Ziemianin jest nosicielem wirusa, który może zagrozić całej Federacji.

Książka dostępna w zasobach:

Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki
Miejska Biblioteka Publiczna w Koninie
Biblioteka Publiczna w Piasecznie 
Miejska Biblioteka Publiczna im. A. Asnyka w Kaliszu

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 346

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

OSTATECZNA DIAGNOZA

 

W sprzedażySZPITAL KOSMICZNYGWIEZDNY CHIRURGTRUDNA OPERACJASTATEK SZPITALNYSEKTOR DWUNASTYGWIEZDNY TERAPEUTASTAN ZAGROŻENIALEKARZ DNIA SĄDUGALAKTYCZNY SMAKOSZOSTATECZNA DIAGNOZA

OSTATECZNA DIAGNOZA

PrzekładRadosław Kot

DOM WYDAWNICZY REBIS

Poznań 2007

Tytuł oryginału

Final Diagnosis

Copyright © 1997 by James WhiteAll rights reserved

Copyright © for the Polish editionby REBIS Publishing House Ltd.,Poznań 2007

RedaktorAdam Nowak

Opracowanie graficzne serii, projekt okładki i ilustracjaZbigniew Mielnik

ISBN 978-83-7301-813-6

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznańtel. 061-867-47-08, 061-867-81-40; fax 061-867-37-74e-mail: [email protected]

SkładGdańsk, tel. 058-347-64-44

 

Dla mojej kochanej żony Peggy

42 lata to nie za wiele...

ROZDZIAŁ PIERWSZY

W drodze do rękawa i dalej, do szpitala, orligiański oficer medyczny nie odezwał się ani słowem, co bardzo odpowiadało Hewlittowi. Nie przepadał za obcymi, a jeśli już musiał z nimi rozmawiać, wołał komunikatory, najlepiej nie wyposażone w ekran. Ten osobnik szczególnie nie przypadł mu do gustu, głównie za sprawą brunatnej sierści wystającej przez otwory w odzieży. Na samą myśl o tym, jakie pasożyty mogą żerować w równie bujnym futrze, Hewlitt miał ochotę się podrapać. Z ogromną ulgą wszedł do obszernej recepcji, gdzie wreszcie mógł się odsunąć od mało atrakcyjnego kudłacza.

Obok noszy antygrawitacyjnych tkwiła kolejna istota, jakiej nigdy dotąd nie widział. Bez dwóch zdań czekała właśnie na nich. Była wielka, mocno zbudowana i stała na sześciu grubych kończynach, z których jedną opinała opaska będąca zapewne oznaką funkcji bądź identyfikatorem. Poza tym obcy nie miał na sobie odzienia. Tyle dobrego, że był bezwłosy, chociaż widoczne na bokach plamy jakiejś zaschniętej substancji nie świadczyły najlepiej o jego higienie osobistej. Parę cofniętych, pozbawionych powiek oczu powlekała twarda, przezroczysta tkanka. Na szczycie głowy wyrastało coś przypominającego koguci grzebień. Okazało się, że to narząd mowy.

- Oczekuję pacjenta klasy DBDG - zawibrował obcy, gdy podeszli bliżej. - Bez wątpienia należysz do ziemskiej klasy DBDG, nie wydajesz się jednak poważnie chory. Być może się pomyliłam i to jednak nie ty...

- To nie pomyłka, siostro - wtrącił się Orligianin. - Jestem porucznik chirurg Turragh-Mar ze statku zaopatrzeniowego Korpusu Kontroli Treevendar, któremu polecono dostarczyć pacjenta z jego świata do szpitala. Muszę zaraz wracać na pokład. To pacjent Hewlitt, a tutaj jest jego historia choroby.

- Dziękuję, doktorze - powiedziała siostra, przyjmując taśmę i wsuwając ją w szczelinę panelu kontrolnego noszy. - Ma pan jeszcze jakieś dane kliniczne, które powinnam przekazać lekarzowi odpowiedzialnemu za pacjenta?

Turragh-Mar zastanowił się chwilę.

- Stan pacjenta nie uległ zmianie, odkąd sześć dni temu zabraliśmy go z planetarnego szpitala. Jak sama pani widzi, jest w całkiem dobrej kondycji. Podczas lotu doszedłem do wniosku, że mimo bogatej historii klinicznej przypadku, w grę może wchodzić także element psychologiczny.

- Rozumiem, doktorze - odparła siostra. - Pacjent Hewlitt może jednak być pewien, że jakkolwiek złożony okaże się jego problem, zrobimy wszystko, aby go rozwiązać.

Turragh-Mar szczeknął krótko, a autotranslator w ogóle tego nie przełożył.

- Życzę powodzenia - dodał i zniknął w rękawie łączącym szpital ze statkiem.

- Pacjencie Hewlitt - powiedziała siostra - proszę zająć miejsce na noszach i ułożyć się wygodnie. Zabieram pana na oddział siódmy na dwudziestym dziewiątym poziomie, gdzie będzie pan...
- Nie zamierzam na nic wsiadać! - warknął Hewlitt. Złość, niepewność i instynktowna niechęć do monstrualnej obcej istoty sprawiły, że odezwał się głośniej, niż chciał. - Nic mi nie jest, a szczególnie dotyczy to moich nóg. Sam pójdę.
- Proszę mi wierzyć, że o wiele lepiej będzie się panu podróżować na noszach.
- Lepiej będzie wtedy, gdy przestaniecie mówić tu o mnie jak o... o bezosobowym przypadku - odparł Hewlitt. - Przez cały rejs ta orligiańska karykatura lekarza nie potrafiła odezwać się do mnie jak do człowieka i mężczyzny, a pani od początku zachowuje się tak samo. Proszę zwrócić na to uwagę, siostro.

Przez dłuższą chwilę żadne z nich się nie odzywało. W końcu siostra przerwała milczenie.

- Wiem, że jest pan człowiekiem, choć wszystkie inteligentne istoty nazywają siebie ludźmi. Dzięki wykładom z anatomii obcych rozpoznaję w panu dorosłego samca ziemskiej klasy DBDG, jednak dla mnie jest pan przede wszystkim pacjentem. Staram się wykazać zrozumienie dla wagi, jaką przywiązuje pan do właściwego określenia swojej płci, chociaż nie jest to dla mnie łatwe, zważywszy na fakt, że istoty mego gatunku zmieniają płeć kilka razy w ciągu życia. Niemniej rozumiem, że to delikatna sprawa i że dla niektórych ras niewłaściwa identyfikacja płci jest obraźliwa. Mimo to ufam, że oswoiwszy się nieco ze Szpitalem, zrozumie pan, że zachowanie dystansu do takich kwestii bardzo ułatwia tu życie. A teraz proszę zająć miejsce na noszach.

- Czy pani gatunek ma kłopoty ze słuchem, siostro?! - krzyknął Hewlitt. - Powiedziałem, że sam pójdę.

Istota nie odezwała się, tylko przechyliła nieznacznie do tyłu, przenosząc ciężar ciała na tylną i środkową parę nóg. Dwie przednie kończyny rozwinęły się nagle i zanim Hewlitt zdążył cokolwiek zrobić, jedna objęła go w pasie, druga zaś ścisnęła mu nogi pod kolanami. Został uniesiony w powietrze i łagodnie ułożony na noszach. Nie próbował się nawet wyrywać, gdyż chwyt był pewny, a macki - których dotyk trudno byłoby nazwać niemiłym - twarde niczym giętki, ogrzany metal i potwornie silne.

W powietrzu Hewlitt zdążył zauważyć, że otaczające go macki mogą pełnić zarówno funkcję rąk, jak i nóg. Każda z nich miała na spodzie zgrubienie służące do chodzenia, podczas gdy odgięte lekko ku górze delikatniejsze wyrostki tworzyły palce. Chwilę potem Hewlitt został unieruchomiony w udach przez pasy zabezpieczające noszy. Przezroczyste osłony wysunęły się z obu stron, ale nie zamknęły nad nim. Oparcie uniosło się, pozwalając mu siedzieć prosto. Dzięki temu mógł przynajmniej słyszeć i widzieć, co się dzieje wokół.

Docenił to, pamiętając wiele przejazdów noszami w ziemskich szpitalach, gdzie przed jego oczami przesuwał się jedynie urozmaicony lampami sufit.

- Zarówno personel, jak i pacjenci mają zwykle z początku kłopoty z poruszaniem się korytarzami Szpitala - powiedziała siostra, przechodząc do porządku dziennego nad sposobem, w jaki właśnie potraktowała pacjenta. - Ma pan szczęście, że jako chory nie musi pan chodzić.

- Ale ja mógłbym pójść! - zaprotestował Hewlitt z prowadzonych w kierunku przejścia noszy.

- Większość przybywających do nas pacjentów nie może się poruszać o własnych siłach. Zazwyczaj nie są też w stanie mówić, rozglądać się czy wykłócać z pielęgniarkami. Nie będziemy zmieniać naszych zasad tylko dlatego, że raz zjawił się pacjent, który to wszystko może.

Drzwi otworzyły się przed nimi. Hewlitt natychmiast zamknął oczy i minęło kilka chwil, zanim odważył się spojrzeć. Teraz był zadowolony, że chroni go gruba, przezroczysta osłona.

Szerokim korytarzem zdążały w obu kierunkach istoty przypominające monstra z jego najgorszych sennych koszmarów. Dojrzał też kilka takich, które wyobraźnia z pewnością podsunie mu, gdy tylko znowu zaśnie. Tu i ówdzie pojawiała się w tłumie ludzka sylwetka, co tylko podkreślało potworny kontrast. Niektóre istoty przemieszczały się w pewnym odosobnieniu, większość jednak zbijała się w maszerujące różnym tempem gromady. Jedne przerażały masywnością, mnogością macek i oczywistą siłą, inne budziły mdłości za sprawą niekształtnych, pokrytych śluzem ciał. Chwilami Hewlitt nie wierzył własnym oczom, tak dziwaczna była ta menażeria. Obok noszy przeszło na dwudziestu nogach jakieś indywiduum okryte srebrzystą, nieustannie falującą sierścią. Widział już takie stworzenie na zdjęciu i kojarzył, że to mieszkaniec planety zwanej Kelgią. Stopniowo zaczął też rozpoznawać inne mijane istoty.

Wielkie, sześcionogie słoniowate bestie z czterema mackami i nieruchomą niemal głową pochodziły z Tralthy. Przysadziste krabowate istoty z pięknie nakrapianymi pancerzami, które mijały ich, poszczękując po pokładzie cienkimi, wielostanowymi odnóżami kostnymi, zwano Melfianami. Małe dwunogi połowy wzrostu człowieka i z rudawym futrem porastającym całe ciało pochodziły z Nidii.

Jeden z Nidiańczyków uderzył groźnie w bok noszy i szczeknął coś do siostry. Zapewne była to reprymenda w rodzaju „jak jedziesz”, ale została ona zignorowana. Wkoło trwała zresztą nieustannie irytująca kakofonia pohukiwań, świergotania, warczenia i gulgotania. Autotranslator noszy w ogóle na nią nie reagował, co sugerowało, że został zaprogramowany jedynie na języki Hewlitta i siostry.

Hewlittowi bardzo się nie podobało, że nie rozumie ani słowa. Zastanawiał się, czy pozwolą mu używać w Szpitalu osobistego autotranslatora. Zapewne nie. Jeśli tutejsi lekarze przypominają choć trochę tych, z którymi miał do czynienia na Ziemi, też stwierdzą, że nie powinien za wiele wiedzieć.

Szczególnie gdy nie będą pewni swego.

Przykre wspomnienia wielu nieskutecznych terapii, jakie przeszedł na ojczystej planecie, uleciały na widok wielkiego, metalowego i posykującego pojazdu, który jechał szybko prosto na nich. Wskazał na niego i krzyknął:

- Uwaga, siostro! Niech pani zwolni, do diabła, i zjedzie na bok.

Pielęgniarka nie zareagowała, a metalowy potwór skręcił w ostatniej chwili i minął nosze w odległości kilku centymetrów. Przez otwarte częściowo osłony owiał Hewlitta obłok bez wonnej, gorącej pary.

- To pojazd środowiskowy dla SNLU - wyjaśniła siostra. - Jego pasażer reprezentuje wysokograwitacyjną formę życia, która wyewoluowała w atmosferze złożonej z przegrzanej pary pod wielkim ciśnieniem. Ani trochę nam nie zagrażał. - Oderwała jedną mackę od panelu kontrolnego noszy i wskazała w głąb korytarza. - Błyskawicznie zorientuje się pan, że wszystkich tutaj można podzielić na dwie kategorie: omijanych i omijających. Zależy to od stopnia medycznego, o którym informuje opaska, zwykle noszona na którejś z kończyn albo innym wyrostku. Przekazuję panu tę informację, gdyż przyda się ona także przy ustalaniu starszeństwa lekarzy i średniego personelu medycznego, który pozna pan w trakcie leczenia. Niebawem spostrzeże pan, czym różni się moja opaska stażystki od opaski siostry przełożonej, internisty, starszego lekarza, kogoś z działu psychologii czy Diagnostyka. Teoretycznie - kontynuowała - osoba o wyższej pozycji ma pierwszeństwo na korytarzach, wielu jednak jest zdania, że nie ma co ryzykować zdrowia tylko po to, by udowodnić swoje prawa, i widząc istotę znacznie większą i cięższą, schodzi jej z drogi niezależnie od koloru opaski. To dlatego prawie wszyscy mi ustępują. Poza tym nosze, być może z pacjentem wymagającym pilnej interwencji, mają pierwszeństwo bez względu na to, kto nimi kieruje. Choćby nawet ja, która mam bardzo niski status jak na ten szpital.

Nieco uspokojony, Hewlitt zaczął się przyglądać uważniej mijanym istotom. Nie zamykał więcej oczu i nie kulił się, gdy podchodziły bliżej. Do wszystkiego można przywyknąć, pomyślał, ale kilka minut później gotów już był w to zwątpić.

- Co to za odrażający potwór? - spytał, wskazując istotę, która właśnie ich minęła.

Siostra nie odpowiedziała, dopóki nie skręcili na skrzyżowaniu, a stworzenie zniknęło im z oczu.

- W fizjologicznej klasyfikacji to typ PVSJ, illensański chlorodyszny, który w naszej tlenowej atmosferze nosi skafander ochronny. Illensańczycy mają bardzo czuły słuch i dobrze byłoby, gdyby pan o tym pamiętał.

Hewlitt nie pamiętał, by dostrzegł u stworzenia coś, co przypominałoby uszy. Oczu, nosa czy ust też zresztą nie zauważył. Widział jedynie fałdy połyskliwej plątaniny czegoś, co przypominało mu zbity kłąb roślinności skryty częściowo w żółtawej mgiełce wewnątrz przezroczystego skafandra.

- Siostro - rzekł z naciskiem - niezależnie od tego, jak ma wyglądać moje leczenie, nie życzę sobie, aby coś takiego plątało się w pobliżu!

Membrana jego opiekunki zawibrowała, ale autotranslator się nie odezwał.

- Za kilka minut dotrzemy na oddział siódmy - powiedziała po paru chwilach. - Mam nadzieję, że będę mogła obserwować przebieg pańskiej terapii, pacjencie Hewlitt. Gdybym mogła się okazać pomocna w jakichkolwiek sprawach niemedycznych albo udzielić jakichś informacji, wystarczy...

- Czy tutaj w ogóle nie ma ludzkich lekarzy i pielęgniarek? - przerwał jej pacjent. - Chcę być leczony przez przedstawicieli mojego gatunku.

- Wśród personelu medycznego jest wielu ziemskich DBDG - odparła siostra. - Mogą jednak nie chcieć pana leczyć.

Zdumienie i niedowierzanie odebrało na chwilę Hewlittowi mowę. Niemniej gdy skręcili w boczny, mniej uczęszczany korytarz, siostra sama odpowiedziała na nie zadane pytanie.

- Zapomina pan, że to szpital wielogatunkowy - powiedziała. - Największa i najlepsza tego typu placówka w całej Federacji. Trafiający tu na szkolenie albo do pracy przechodzą bardzo ostrą selekcję na swoich planetach. Przylatują tylko najlepsi, którzy są szczególnie zainteresowani medycyną i chirurgią obcych gatunków. Sam więc pan chyba rozumie, że żaden z pobratymców nie zajmie się panem bez wyraźnego polecenia albo jednoznacznych przesłanek klinicznych. Nie po to lecieli taki kawał drogi do Szpitala Kosmicznego, by robić to, czym mogliby się zajmować u siebie i bez całej tej fatygi. Zwykle ziemscy lekarze i pielęgniarki skupiają uwagę na co ciekawszych przypadkach obcych - ciągnęła. - Przekona się pan jeszcze, że ma to głębszy sens, również dlatego, że lekarz zawsze bardziej ciekaw jest pacjenta obcego gatunku i poświęca mu więcej uwagi. Eliminuje się też ryzyko rutynowego pomylenia objawów typowych dla kilku chorób. Oczywiście takie sytuacje są u nas naprawdę rzadkie. Gdy pacjentem zajmuje się obcy lekarz, niczego nie zakłada z góry. Różnice fizjologiczne zmuszają go do zachowania szczególnej ostrożności, zatem przypadki błędów w sztuce są jeszcze rzadsze. Proszę mi wierzyć, znajdzie się pan w dobrych rękach. Albo innych kończynach, zależnie od gatunku. I proszę pamiętać, pacjencie Hewlitt - dodała, skręcając nagle w kierunku szerokich drzwi - że dla mnie to pan jest obcym, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Dotarliśmy na miejsce.

Oddział siódmy był wielkim, jasno oświetlonym pomieszczeniem z dwoma rzędami łóżek, między którymi zostawiono sporo pustej przestrzeni. Hewlitt nie miał wątpliwości, że to łóżka, bo chociaż były dziwnych kształtów, a nad nimi wisiało mnóstwo jeszcze osobliwszego wyposażenia, na samym końcu dojrzał jedno bez wątpienia przeznaczone dla człowieka. Tuż obok drzwi, po lewej, mieściły się dyżurka pielęgniarek i otoczona przezroczystymi ścianami kuchnia. Przejechali jednak za szybko, aby zdążył dojrzeć, kto lub co tam akurat przebywa.

Zabudowa sprawiała, że po lewej mieściło się tylko osiem łóżek, gdy po prawej stało ich dwanaście. Kilka z nich otaczały parawany, a zza jednego dobiegało ciche gulgotanie, jednak bez pomocy autotranslatora nie potrafił orzec, czy to konsultacja lekarska, pogawędka czy może oznaki bólu. Nim zdążył spytać, nosze zatrzymały się płynnie, on zaś został uniesiony i posadzony na krześle obok swojego łóżka.

Pielęgniarka wskazała trzy pary drzwi w końcu pomieszczenia.

- Pierwsze to uniwersalny sanitariat dla pacjentów, którzy mogą się sami poruszać. Drugie to wejście do łazienki, również dostosowanej do potrzeb wielu gatunków, za ostatnimi zaś kryją się sanitariat i łazienka dla potrzebujących pomocy przy tych czynnościach. Szafka przy pańskim łóżku jest podobna do tej, z której korzystał pan na pokładzie Treevendara. Przedmioty osobistego użytku, które pozwolono tu panu przywieźć, trafią do niej jutro. W razie nagłej potrzeby może pan użyć tego przycisku. Gdyby z jakiegoś powodu nie mógł pan go dosięgnąć, na suficie zamontowane są mikrofony i kamery połączone z dyżurką. Przy łóżku ma pan kierunkową lampkę do czytania, aby nie przeszkadzać innym pacjentom, są też słuchawki podłączone do odbiornika przekazującego szpitalne programy rozrywkowe. Wszystkie nagrano dawno temu, najbardziej przydają się więc, gdy chce się zasnąć bez pomocy środków farmakologicznych. Pańskie łóżko ma numer osiemnasty - kontynuowała. - Ma pan z niego wprawdzie najbliżej do toalety, ale najdalej do dyżurki i do wejścia. W Szpitalu panuje przekonanie, że najcięższe przypadki umieszcza się zaraz obok drzwi, aby lekarz mógł do nich jak najszybciej dotrzeć. Pacjentów w lepszym stanie i z pomyślniejszymi rokowaniami kładzie się w głębi oddziału. Może to podniesie pana nieco na duchu. A teraz, pacjencie Hewlitt - dodała zdecydowanym tonem - proszę się rozebrać, przywdziać szpitalny strój, który znajdzie pan na oparciu krzesła, i położyć się do łóżka, zanim zjawi się tutaj siostra oddziałowa. Poczekam za parawanem. Gdyby potrzebował pan pomocy, proszę zawołać.

Pielęgniarka cofnęła nosze, a z sufitu opuścił się cicho segmentowy parawan.

Hewlitt podniósł szpitalny mundurek i przez kilka długich chwil tylko się w niego wpatrywał. Było to coś gładkiego i białego, bez wyraźnego fasonu. I jak wszystkie takie stroje, wydawało się co najmniej o dwa numery za małe. Nie miał najmniejszej ochoty kłaść się w tym do łóżka. O wiele lepiej by się czuł, mogąc zostać na krześle i we własnym ubraniu, które pozwoliłoby mu zachować jakieś poczucie niezależności. Przypomniał sobie jednak, jak silna jest siostra i jej rzuconą na odchodnym uwagę, że w razie potrzeby chętnie mu pomoże. Czy było to wyrażone uprzejmie ostrzeżenie, iż jeśli sam się nie przebierze, ona zrobi to siłą?

Uznał, że nie da jej tej satysfakcji albo i przyjemności, którą mogłoby być wysupływanie z odzieży ciekawego przypadku obcego.

Kładąc się, usłyszał, że ktoś jeszcze podchodzi do parawanu. Ten ktoś raczej szurał stopami, niż stawiał je twardo na podłodze. W tle mechanicznego głosu autotranslatora rozległo się mało przyjemne posykiwanie.

- Siostro, pani powłoka odżywcza wyraźnie już odpada - powiedział ten ktoś. - Proszę przekazać mi historię choroby pacjenta i swoje spostrzeżenia, a potem niezwłocznie udać się do jadalni.

- Tak, siostro oddziałowa - odparła jego dotychczasowa opiekunka. - Przekazując mi dokumenty pacjenta, porucznik chirurg Turragh-Mar, oficer medyczny z Treeuendara, powiedział, że podczas podróży nie zaobserwował u Hewlitta żadnych symptomów chorobowych ani zmiany jego stanu. Zasugerował natomiast, że choroba może mieć w jakimś stopniu podłoże psychosomatyczne. Jedynym niepokojącym objawem była manifestowana na pokładzie ksenofobia. Przez analogię do wcześniejszych przypadków skłonna jestem sądzić, że pacjent nie miał dotąd wiele do czynienia z przedstawicielami innych gatunków, jeśli w ogóle ich spotykał. Wydawał się mocno zaniepokojony widokiem wielorasowego tłumu na korytarzach Szpitala, gdy zgodnie z instrukcjami starałam się przygotować go na to, co zastanie na oddziale. Zanim tu dotarliśmy, pacjent zaczął chyba częściowo panować nad swą ksenofobią. Panicznie zareagował tylko na jedną istotę, której widok jest dla niego zapewne nadal trudny do zniesienia...

- Dziękuję, siostro - przerwał ten drugi głos. - Teraz proszę czym prędzej udać się, gdzie trzeba, i spryskać skórę nową warstwą substancji odżywczej, zanim padnie pani z głodu. Od tej chwili ja odpowiadam za pacjenta.

Uniesiony parawan odsłonił widmową postać w nogach łóżka. Hewlitt odruchowo wbił się w poduszki, by odsunąć się jak najdalej.

- Jak pan się dzisiaj czuje, pacjencie Hewlitt? - spytała istota. - Jestem siostra oddziałowa Leethveeschi i, jak pan już bez wątpienia zauważył, należę do IIlensańczyków...

ROZDZIAŁ DRUGI

Istota ruszyła się z miejsca przy nogach łóżka. Skryte w żółtawej mgiełce żółtozielone, liściaste twory odsunęły się, ukazując dwie krótkie kończyny pokryte czymś, co wyglądało na spływające oleistą substancją pęcherze.

- Proszę się nie bać, pacjencie Hewlitt - powiedziała Leethveeschi. - Nie zamierzam się zbliżać ani dotykać pana, chyba że będzie to konieczne z powodów klinicznych. Być może przyniesie panu ulgę myśl, jak ja muszę postrzegać pańskie różowe, gładkie i obwisłe ciało. Proszę więc przestać wciskać się w ścianę i posłuchać. Może pan zamknąć oczy, jeśli będzie panu łatwiej. Po pierwsze, kiedy jadł pan ostatnio? Po drugie, nie odczuwa pan potrzeby usunięcia z organizmu produktów przemiany materii?

- Ta... tak - odparł Hewlitt. Mimo wszystko nie zacisnął powiek i mierzył obrzydliwą istotę wzrokiem. Miała jednak zbyt wiele dziwnych guzów, by orzec, które z nich są oczami. - Jadłem tuż przed opuszczeniem statku. I nie muszę na razie iść do toalety.

- Zatem nie ma powodu, aby wstawał pan z łóżka - powiedziała siostra oddziałowa. - Proszę pozostać w nim, aż zbada pana starszy lekarz Medalont, który oficjalnie zdecyduje, czy może się pan samodzielnie poruszać po oddziale. Najbliższy posiłek podamy za trochę ponad trzy godziny, pańskie badanie zaś odbędzie się wcześniej. Nie ma jednak powodów do niepokoju, pacjencie Hewlitt. Stosowane przez nas procedury są całkowicie nieinwazyjne i sprowadzają się w znacznej części do wywiadu. Gdy będzie już panu wolno wstawać - kontynuowała - otrzyma pan autotranslator nastawiony na języki pacjentów oddziału oraz pracującego tu personelu. Wydaje się, że dotąd nie miał pan zbyt wielu okazji do kontaktów z przedstawicielami innych gatunków. U nas zdoła pan nadrobić ten brak. Gdy tylko trafi się okazja, proszę spróbować porozmawiać z innymi pacjentami, oczywiście nie przeszkadzając personelowi. Niektórzy nasi podopieczni ze względów terapeutycznych, dla odpoczynku czy z innych powodów są oddzieleni parawanami. Tym pod żadnym pozorem nie wolno przeszkadzać. Większość jednak chętnie z panem porozmawia i nie musi się pan przejmować ich wyglądem. Tutaj o wszystkich można powiedzieć, że są na swój sposób brzydcy i odpychający. Bez wyjątku.

Hewlitt zastanowił się, czy ostatnie zdanie nie dowodzi przypadkiem poczucia humoru, ale uznał, że to zbyt śmiałe przypuszczenie.

- Naprzeciwko pana leży pacjent Henredth, Kelgianin - powiedziała siostra. - Na lewo od niego pacjent Kletilt z planety Melf, obok pana zaś Ianin Makolli, który ma zostać dziś przeniesiony na poziom czterdziesty siódmy, więc zapewne nie zdąży pan z nim zamienić ani słowa. Nie wiem, kogo przyślą na jego miejsce. Na razie jednak, pacjencie Hewlitt, proszę spróbować się odprężyć, a może nawet zdrzemnąć przed przyjściem lekarza.

Ciało Leethveeschi zwinęło się w budzący mdłości sposób. Hewlitt dopiero po chwili pojął, że istota odwróciła się od niego. Ulżyło mu, że to obrzydliwe stworzenie postanowiło wreszcie się oddalić. Sam nie pojmował, dlaczego ją zatrzymał. Pytania mogły przecież poczekać.

- Siostro oddziałowa - rzekł zdecydowanym tonem - nie chcę odzywać się tu do kogokolwiek, jeśli nie okaże się to absolutnie niezbędne dla przebiegu leczenia. Jest jednak ktoś, z kim jestem w stanie rozmawiać bez... hm... szczególnie niemiłych wrażeń. To siostra, która mnie przywiozła. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby się mną opiekowała. Czy w razie potrzeby mógłbym ją przywołać? Mogę poznać jej imię?

- Nie - odparła Leethveeschi równie pewnym głosem. - To jedyna hudlariańska siostra przydzielona do mojego oddziału, więc rozpozna pan ją bez trudu. Wystarczy wskazać kończyną i zawołać głośno „siostro”.

- Tam, skąd przybyłem - powiedział Hewlitt, usiłując nie stracić panowania nad sobą - podobne zachowanie dowodziłoby braku dobrych manier. Dlaczego nie chce mi pani pomóc? Zdradziła pani, jak się nazywa i jakie imiona noszą pacjenci wokół mnie, a odmawia przekazania imienia Hudlarianki?

- Sama go nie znam.

- To paradne! - wybuchnął Hewlitt, nie potrafiąc dłużej powstrzymać gniewu, jaki budziła w nim ta tępa istota. - Odpowiada pani za oddział i nie zna swojego personelu? Oczekuje pani, że w to uwierzę? Naprawdę ma mnie pani za tak głupiego? Zresztą, mniejsza z tym. Sam ją spytam, gdy znowu się tu pojawi.

- Mam nadzieję, że pan tego nie zrobi! - powiedziała siostra oddziałowa i zawróciła w stronę łóżka. - Tylko uprzejmość powstrzymuje mnie przed skomentowaniem pańskiej głupoty. Niemniej możliwe, że pańskie słowa są jedynie wyrazem ignorancji. Jeśli tak, pozwolę sobie nieco pana oświecić. Nasza Hudlarianka - ciągnęła - nosi na jednej z kończyn opaskę z oznaczeniem rangi oraz numerem przydzielonym jej przez Szpital. Ten numer to wszystko, co o niej wiemy, i korzystamy z niego, gdy chcemy się do niej zwrócić, ponieważ nikt nie umie odróżnić jednego Hudlarianina od drugiego, a sami nie zwykli zdradzać łatwo swych imion. Mają je za coś nad wyraz osobistego i używają jedynie w kręgu najbliższych krewnych oraz w kontaktach z partnerami życiowymi. Rozumiem, że w pewnym sensie polubił pan naszą siostrę, ale to o wiele za mało, aby oczekiwać zgody na taką poufałość.

Leethveeschi wróciła do dyżurki, wydając odgłosy, które mogły się kojarzyć z rzężeniem konającego, ale były najpewniej illensańskim odpowiednikiem śmiechu. Hewlitt był pewien, że cały oddział widzi jego zakłopotanie. W końcu opadł z powrotem na poduszki i wbił wzrok w zamontowaną na suficie kamerę. Miał nadzieję, że rumieniec, który wykwitł na jego twarzy, nie zaalarmuje kolejnego potwora gotowego sprawdzić, co się dzieje z pacjentem.

Nikt jednak nie zwrócił na niego uwagi. Po kilku minutach odetchnął z ulgą, chociaż irytacja jeszcze mu nie przeszła. W sumie chciałby, aby ktoś się nim zajął. A gdybym tak spadł z łóżka i złamał sobie rękę? - pomyślał. Co wtedy? Chociaż lepiej nie, to byłoby zbyt melodramatyczne. Z wolna zaczął powracać stary, znajomy gniew. A z nim głęboka frustracja.

Nie powinienem tu przejeżdżać, stwierdził w duchu.

Przyjrzał się dużym, skomplikowanym łóżkom stojącym pod ścianami oddziału. Niestety nie wszystkich chorych skrywały parawany. Za przeszklonymi ścianami dyżurki poruszały się obce postacie, nieco tylko mniej przerażające z racji odległości. Skądś dobiegały ciche, bełkotliwe odgłosy rozmów. Hewlitt nigdy nie przepadał za nieznajomymi. Boczył się nawet na krewnych, jeśli pojawiali się nagle po dłuższym czasie. Zawsze wnosili wówczas jakieś zmiany, burząc zastały i wygodny porządek, dzięki któremu mógł pędzić dni samotnie, ale względnie szczęśliwie. Teraz jednak był między istotami, które były mu dalsze niż ktokolwiek i kiedykolwiek. I sam był sobie winien.

Cała rzesza lekarzy, którzy badali jego przypadek na Ziemi, odradzała mu wyjazd do Szpitala Kosmicznego. Znali jego profil osobowościowy i wiedzieli, czym to się może skończyć. Z drugiej strony żaden z nich nie potrafił go wyleczyć. Stwierdzali tylko oczywiste: że symptomy jego choroby są nietypowe i nadzwyczaj różnorodne, a samo schorzenie nie poddaje się żadnemu zaordynowanemu leczeniu. Sugerowali też, że przyczyną problemów może być jego charakter i skłonność do regulowania wszystkiego, nawet funkcji własnego ciała.

Będąc samotnikiem z konieczności raczej niż z wyboru, Hewlitt musiał jednak jakoś dbać o siebie. Uważał więc, aby nie stać się ofiarą żadnego wypadku i nie zachorować. Nie był wszakże hipochondrykiem, w każdym razie nie bez reszty. Wiedział, że naprawdę cierpi na poważne schorzenie i że w dobie zaawansowanej medycyny jako obywatel Federacji Galaktycznej ma prawo oczekiwać wyleczenia.

Z jednej strony nie podobało mu się, że trafił między obcych, z drugiej nie chciał przechorować reszty życia, zatem upomniał się o swoje prawa. Teraz jednak zastanawiał się, czy nie wygodniej byłoby pozostać na Ziemi i tam umrzeć. Obawiał się, że tutejsza kuracja, a już z pewnością kontakty z lekarzami, będą go kosztowały więcej zdrowia niż sama choroba.

W tej chwili bardzo chciał wrócić do domu.

Spojrzał na drzwi dyżurki, w których pojawiły się dwie istoty. Ruszyły w jego kierunku. Jedna była długa, gruba, z zamiatającym podłogę srebrzystym futrem i takim mnóstwem nóg, że nie zdołał ich policzyć. Należała do tego samego gatunku co pacjent Henredth, który zajmował łóżko naprzeciwko. Obok szła Hudlarianka - z jakiegoś powodu zaczął o niej myśleć jako o swojej pielęgniarce - bez dwóch zdań z nową warstwą jakiejś substancji na skórze. Zdziwił się, bo w ziemskich szpitalach siostry rzadko używały kosmetyków.

Przez moment zastanawiał się, czy innym Hudlarianom jego siostra może się wydawać piękna. Potem usiadł na łóżku i przygotował się na pierwsze badanie przeprowadzane przez wielką stonogę. Tymczasem para zniknęła za parawanem osłaniającym łóżko pacjenta Kletilta, kompletnie ignorując nowego podopiecznego.

Po chwili usłyszał głosy trzech istot pogrążonych w cichej rozmowie. Odróżniał modulowane pojękiwanie kelgiańskiego lekarza, szczękliwie wyrzucane głoski, których nigdy nie słyszał, ale które kojarzyły mu się z Melfianinem, i od czasu do czasu, w odpowiedzi na pytanie lub polecenie, włączającą się do rozmowy siostrę. Jednak ich autotranslatory nie były nastawione na ludzką mowę, nie wiedział więc, o czym rozmawiali.

Zirytowało go to. Na dodatek co kilka minut materia parawanu wybrzuszała się, jakby ocierał się o nią Hudlarianin, kiedy indziej zaś próbowało się przez nią przebić coś ostrego, czego nie umiał sobie nawet wyobrazić. Chociaż to, co działo się obok, mogłoby go przerazić, wołałby wiedzieć, o co chodzi.

Cokolwiek tam robili, zajęło im to około dwudziestu minut. Potem kelgiański lekarz wyszedł zza parawanu i nie spojrzawszy nawet na Hewlitta, skierował się do dyżurki. Pielęgniarka krzątała się jeszcze chwilę przy łóżku, zajmując się pacjentem, lecz w końcu ruszyła za lekarzem. Hewlitt nie wskazał na nią i nie krzyknął „siostro”, jak zalecała mu Leethveeschi, pomachał tylko ręką, aby zwrócić uwagę Hudlarianki.

Ta zatrzymała się i zmieniła ustawienia w auto-translatorze.

- Coś nie tak, pacjencie Hewlitt? - spytała.

Przecież widać, ty głupia istoto, co jest nie tak, pomyślał. Postarał się wszakże zachować spokój.

- Oczekiwałem, że zostanę zbadany, siostro - powiedział. - Co się dzieje? Doktor całkiem mnie zignorował!

- Ten lekarz przygotowywał przeniesienie pacjenta Kletilta na inny oddział - odparła pielęgniarka - ja zaś pomagałam pacjentowi zmieniać pozycję podczas badania. To starszy lekarz Karthad, który jest w Szpitalu specjalistą od położnictwa i ginekologii obcych, i pański przypadek go nie interesuje. Jeśli jednak zechce pan poczekać cierpliwie jeszcze chwilę, pacjencie Hewlitt, pański doktor się zjawi, aby pana zbadać.

ROZDZIAŁ TRZECI

Hewlitt widział już wcześniej zdjęcia Melfian, dostrzegł też kilka osobników podczas podróży korytarzem, ale po raz pierwszy miał okazję oglądać któregoś naprawdę z bliska i prawie w bezruchu. Ten nadal przypominał mu gigantycznego kraba ze szkieletem na zewnątrz ciała. Ziemianin nie patrzył na wystające ze szczelin między płytami pancerza nogi, jego uwagę zwracała bowiem przede wszystkim głowa z wielkimi oczami, na które co chwila nasuwały się pionowe powieki, ogromne żuwaczki, szczypce wyrastające w miejscach, gdzie normalna istota powinna mieć uszy, i sterczące z kącików ust czułki, które wyglądały na absurdalnie cienkie i kruche.

- Jak pan się czuje, pacjencie Hewlitt? - spytała istota i, jak można się było spodziewać, przysunęła bliżej przerażający łeb.
- Dobrze - odparł Hewlitt, co też zapewne nikogo nie zaskoczyło.
- W porządku. Jestem doktor Medalont i jeśli pan pozwoli, chciałbym wstępnie pana zbadać oraz zadać kilka pytań. Proszę odsunąć nakrycie i położyć się na brzuchu. Nie musi pan zdejmować odzieży, gdyż skaner łatwo ją przeniknie. Wszystko wyjaśnię panu zresztą w trakcie badania.

Skaner był płaskim, prostokątnym urządzeniem, które skojarzyło się Hewlittowi z dawnymi ziemskimi książkami. Jak powiedział Medalont, widoczny z jednej strony panel kontrolny pozwalał regulować zasięg i głębokość pola badania, matowy spód zaś pokrywały mikroczujniki. Niewielki ekran ukazywał ze szczegółami wnętrze organizmu pacjenta. Ten sam obraz, tylko powiększony, pojawił się na stojącym obok łóżka monitorze, zapewne na użytek pielęgniarki. Hewlitt wykręcił głowę, aby go dojrzeć.

- Proszę się nie wiercić, pacjencie Hewlitt - powiedział lekarz. - Teraz niech się pan położy twarzą ku górze. Dziękuję.

Szczypce złapały delikatnie jego nadgarstek i ułożyły rękę wzdłuż tułowia. Jeden z czułków oparł się o łokieć, wznosząc końcówkę ku górze, drugi zległ w poprzek twarzy Hewlitta. Był lekki jak piórko, ale podrażnił nos na tyle, że Ziemianin musiał zmobilizować wszystkie siły, aby nie kichnąć. Chwilę potem lekarz odsunął się i wyprostował.

- Na ile pamiętam anatomię ziemskiej klasy DBDG, wszystko wydaje się w porządku i skłonny jestem zgodzić się z tym, co pan powiedział o swym samopoczuciu - stwierdził Melfianin i dodał kilka cichych dźwięków, które musiały być śmiechem, gdyż autotranslator ich nie przetłumaczył. - Jeśli nie liczyć zbyt wielkiego napięcia mięśni, które jest zrozumiałe w tych okolicznościach, jest pan w świetnej kondycji fizycznej.

Hewlitt przypomniał sobie ze złością, że tak samo kończyła się dotąd większość podobnych badań. Inni lekarze, też się z niego śmiali, a kilku zarzuciło mu nawet, że marnuje ich czas. Medalont wydawał się jednak wystarczająco uprzejmy, by nie wygłaszać żadnych komentarzy, chociaż był obcym. Pewnie zastanawiał się teraz w duchu, co począć z takim przypadkiem.

- Chciałbym zadać panu kilka pytań, pacjencie Hewlitt - powiedział lekarz. - Bez wątpienia słyszał pan te pytania już wiele razy, a pańskie odpowiedzi zapisano w historii choroby, pragnę jednak zadać je osobiście. Istnieje bowiem ryzyko, że przez częste powtarzanie tych samych kwestii jakaś istotna informacja umknęła uwagi moich poprzedników. Poza bardzo wczesnym dzieciństwem, które spędził pan na Etli, nie opuszczał pan Ziemi, prawda?

- Zgadza się - odparł Hewlitt.

- Czy na Etli miał pan jakieś kontakty z przedstawicielami innych gatunków?

- Pamiętam, że widziałem kilku obcych, ale nie potrafiłbym teraz powiedzieć, do jakich ras należeli. Miałem wówczas tylko cztery lata i bardzo mnie przerażali. Rodzice mówili, że z tego wyrosnę, ale pilnowali, bym nie kręcił się w pobliżu, gdy obcy przychodzili do nas. Najwyraźniej jednak nie wyrosłem z tej przypadłości.

- Wszystko jeszcze przed panem - stwierdził Medalont. - Pamięta pan, na co chorował w dzieciństwie? Proszę zacząć od najwcześniejszego okresu, jeśli można.

- Pamiętam niewiele - odparł Hewlitt. - Byłem bardzo zdrowym niemowlakiem, jak powiedziano mi później. Ale gdy moi rodzice zginęli w katastrofie ślizgacza, postanowiono odesłać mnie na Ziemię, do dziadków, i zaszczepiono przeciwko ludzkim chorobom wieku dziecięcego oraz dojrzałego. Wtedy właśnie zaczęły się kłopoty. Na Etli mieszkało bardzo niewielu Ziemian, a moi rodzice nie planowali powrotu, więc nie widzieli potrzeby mnie szczepić.

- Sądzi pan, że właśnie szczepienia wywołały chorobę? - spytał lekarz.

- Tak.

- Wyjaśni mi pan, na jakich podstawach opiera to przypuszczenie? Mogłoby trochę nam to pomóc. Szczególnie panu, skoro przebywa pan obecnie wśród obcych.

Hewlitt nie lubił takiego paternalistycznego traktowania. Nie był ani dzieckiem, ani zniedołężniałym starcem i irytowało go, gdy wszystkowiedzący lekarze sugerowali, że jest słaby na umyśle albo, co gorsza, niewykształcony.

- Jeśli pan kichnie, nie zarazi mnie pan melfiańskim katarem i vice versa - rzekł. - To samo odnosi się do wszystkich form życia w Szpitalu. Wiąże się to z niepowtarzalną specyfiką organizmów, które wyewoluowały w takim, a nie innym środowisku. Mikroby zrodzone na jakimś świecie nie mogą się rozwijać w istotach, które z tego świata nie pochodzą. Na Ziemi mawiano kiedyś, że szpital to miejsce, gdzie może cię wyleczą, ale na pewno zarażą przy okazji całą masą innych chorób. Dotyczyło to zwłaszcza tych starszych i gorzej zarządzanych. Czy dlatego właśnie dbacie tutaj, aby na każdym oddziale był zawsze tylko jeden pacjent danego gatunku? Aby uniknąć przypadkowej infekcji wewnątrzgatunkowej?

Medalont zamrugał na tyle energicznie, że Hewlitt usłyszał postukiwanie chitynowych płytek.

- Nikt w Szpitalu nie potwierdzi panu tego oficjalnie, a są też jeszcze inne powody. Wydaje się pan całkiem dobrze wyedukowany w pewnych kwestiach medycznych, ale czy mógłby pan teraz wrócić do opisu wczesnych objawów pańskiej choroby?

- Wysłuchując dziesiątków debatujących nad moją głową lekarzy, nie mogłem nie nauczyć się przez lata tego i owego - odpowiedział Hewlitt. - Ale dobrze, wróćmy do objawów. Zaraz po pierwszym zastrzyku miałem wysoką temperaturę, wysypkę na całym ciele i podrażnione błony śluzowe. Wszystko przeszło po paru dniach, jednak nie były to symptomy chorób, przeciwko którym zostałem zaszczepiony. Sprawa powtórzyła się po przybyciu na Ziemię, tyle że z innymi objawami i odmiennym czasem powrotu do zdrowia. Zdarzało się też, że bardzo źle się czułem, choć trudno to było wytłumaczyć zmęczeniem po zabawie, bez wyraźnego powodu dostawałem mdłości i wymiotowałem, nagle dopadała mnie gorączka czy pojawiały się wykwity na skórze. Nigdy jednak nie chodziło o dolegliwości na tyle poważne, abym o nich pamiętał. Moi dziadkowie byli ciekawi, co się ze mną dzieje, ale nie widzieli powodów do niepokoju. Wzięli mnie do miejscowego lekarza, a ten zgodził się z nimi, że jestem po prostu chorowity i łapię każdego wirusa, który się nawinie. Jednak to nie było to - stwierdził Hewlitt, wspomniawszy ze złością owo pierwsze niesprawiedliwe oskarżenie. - Poza czasem choroby byłem w wyśmienitej formie i z powodzeniem udzielałem się w szkolnym zespole...

- Pacjencie Hewlitt - przerwał mu Medalont - te przejściowe mdłości, podrażnienia skóry i inne objawy nie były zapewne, na ile jesteśmy to w stanie dzisiaj stwierdzić, powiązane z zastrzykami. Może występowały po przyjmowaniu innych farmaceutyków? Na przykład środków przeciwko bólowi głowy albo specyfików uśmierzających stosowanych przy urazach sportowych? Mógł pan być wtedy czymś zbyt pochłonięty, aby to pamiętać. A może jadał pan czasem coś, czego nie powinien, jak niegotowane albo niemyte warzywa?

- Nie - rzucił Hewlitt. - Gdyby ktoś walnął mnie

w brzuch podczas meczu, na pewno bym to zapamiętał. Tak samo, gdybym zjadł coś, co by mi zaszkodziło. I na pewno nie tknąłbym tego więcej. Nie jestem aż tak głupi i nigdy nie byłem.

- Zatem proszę kontynuować - powiedział doktor.

Zły i zniecierpliwiony, Hewlitt podjął opowieść, jak robił to już wiele razy przy lekarzach, którzy tylko udawali, że go słuchają. Opisał nagłe rozszerzenie się listy objawów, które trudno było powiązać z jakąkolwiek przyczyną. Niekiedy tylko kłopotliwych, innym razem zawstydzających, ale nigdy szczególnie poważnych. Gdy miał dziewięć lat, pięć wiosen po przylocie na Ziemię, ciotka wzięła go do starszego już lekarza rodzinnego. On pierwszy nie zlekceważył problemu, nawet jeśli nie uznał go za nic istotnego, i postanowił nie podawać jakichkolwiek leków, chyba że pojawiłyby się jakieś symptomy bólowe. Na razie zaś takie nie występowały. Doktor uznał, że każdorazowe nasilenie objawów ma związek ze zwiększeniem liczby zalecanych lekarstw, tak więc rozsądnie będzie odstawić je wszystkie i obserwować rezultaty. W razie ich nawrotu miał ponownie stawić się w gabinecie, na razie jednak to było wszystko.

Skierowano go także do psychiatry, który wysłuchiwał go ze współczuciem kilka tygodni, aż w końcu powiedział jego babce, że Hewlitt jest całkiem zdrowym, wysoce inteligentnym i obdarzonym bujną wyobraźnią młodym człowiekiem, który z nadejściem dojrzałości wyrośnie ze swoich problemów.

- Dopiero później zrozumiałem - kontynuował Ziemianin - że żaden z nich nie uważał mnie za chorego. Psychiatra powiedział to między wierszami, lekarz zaś zrobił tyle dobrego, że nie zrobił nic. Przez trzy lata po zaordynowaniu tej negatywnej terapii objawy słabły i o ile na widocznych partiach skóry nie pojawiały się żadne plamy, nie wspominałem nawet, że coś mi jest. Jednak w okresie dojrzewania problem wrócił. Powtarzał się co kilka tygodni, a objawy były bardzo kłopotliwe. Lekarz rodzinny nadal nie podawał mi leków i częstotliwość nawrotów zaczęła spadać. Pomiędzy czternastym a dwudziestym rokiem życia miałem tylko trzy ataki, niemniej niektóre symptomy oraz ich skutki poważnie mi dokuczały.

- Teraz rozumiem, dlaczego w pańskiej historii choroby widnieje notatka przestrzegająca przed podawaniem leków bez uprzedniej konsultacji z pacjentem - wtrącił się Medalont. - Pański wiekowy lekarz wykazał się sporym rozsądkiem, którego brakuje wielu jego młodszym i bardziej entuzjastycznie nastawionym kolegom. Gdy stan pacjenta nie zagraża życiu i gdy nie wiadomo dokładnie, co robić, rzeczywiście najlepiej nie robić nic. Skoro jednak choroba stała się naprawdę dokuczliwa, będzie pan musiał nam zaufać. Nie jesteśmy w stanie pana wyleczyć, nadal niczego nie robiąc.

- Wiem - mruknął Hewlitt. - Mam mówić dalej?

- Za chwilę - powiedział lekarz. - Niebawem pora głównego posiłku, a Leethveeschi dałaby mi do wiwatu, gdyby pana przegłodził. Siostro, proszę o przejście na kanał konsultacji.

Lekarz i pielęgniarka zmienili ustawienia auto-translatorów i Hewlitt przestał cokolwiek rozumieć. Zachowywał cierpliwość, dopóki się dało, ale w końcu nie wytrzymał.

- Rozmawiacie o mnie? - rzucił ze złością. - Jeśli tak, to róbcie to w taki sposób, bym was rozumiał. Jesteście tacy sami jak cała reszta. Uważacie, że wcale nie jestem chory i wszystko sobie uroiłem. Tak?

Oboje znowu pomanipulowali przy auto translatorach.

- Może pan się przysłuchiwać naszej rozmowie, jeśli panu na tym zależy, pacjencie Hewlitt - powiedział lekarz. - Nie zamierzamy czegokolwiek przed panem ukrywać, może poza zakłopotaniem klinicystów, którzy trafili na nietypowy przypadek. Czy naprawdę ważne jest dla pana, co inni o panu myślą?

- Nie lubię, gdy ludzie mają mnie za kłamcę - powiedział spokojniej Hewlitt. - Albo gdy próbują mi wmówić, że jestem zdrowy.

Medalont milczał chwilę.

- W ciągu najbliższych dni albo tygodni usłyszy pan wiele dziwnych rzeczy. Różne istoty będą wyrażać swoje domysły na pański temat, próbując dojść istoty problemu. Nikt jednak nie uzna pana za kłamcę. Gdyby był pan zdrowy, nigdy by pan tu nie trafił. Ale teraz proszę mi wybaczyć. - Przeniósł spojrzenie wielkich, wybałuszonych oczu na Hudlariankę. - Nie ma większych wątpliwości, że stan pacjenta Hewlitta ma pewien związek z jego psychiką. Niezależnie od poczynań klinicznych poprosimy psychologię o przeprowadzenie odpowiednich badań. Ponieważ znane nam objawy wskazują na występowanie ksenofobii, któryś z Ziemian, O’Mara albo Braithwaite, będzie chyba najwłaściwszy...

- Z całym szacunkiem, doktorze - powiedziała pielęgniarka - moim zdaniem major O’Mara to nie najlepszy kandydat.

- Zapewne ma pani rację - rzekł Medalont. - Należy do tego samego gatunku i jest utalentowanym psychologiem, ale brakuje mu podejścia. Porucznik Braithwaite jest mniej szorstki. Na razie - kontynuował - pozostaniemy przy zasadzie nie podawania żadnych lekarstw z wyjątkiem łagodnych środków uspokajających, jeśli pacjent ich sobie zażyczy. Nie przebywał jeszcze tak długo w jednym pomieszczeniu z tyloma obcymi i może mieć przez to kłopoty z zaśnięciem, proszę jednak obserwować, czy środki te nie wywołają kolejnego ataku. Symptomy mogą pojawić się nagle i być poważne. Z tego też względu chcę, aby poza zwykłym monitorowaniem nosił osobisty czujnik medyczny z priorytetem sygnału. Pacjent może wstawać, swobodnie poruszać się po oddziale i zawierać znajomości z innymi pacjentami, o ile tylko będzie pozwalał na to ich stan kliniczny. Nie zalecam żadnych ograniczeń diety, na razie jednak powinien jadać sam, przy swoim łóżku. - Spojrzał znowu na Hewlitta. - Wiele przybywających tu istot nie potrafi z początku znieść widoku przedstawicieli innych ras podczas przyjmowania pokarmu. Nie ma w tym nic wstydliwego. Sam dostałem mdłości, gdy po raz pierwszy zobaczyłem Kelgianina spożywającego potrawkę klejową.

- Nie! - krzyknął przerażony Hewlitt. - Nie mam zamiaru bratać się lub jadać w niczyim towarzystwie, ani teraz, ani w przyszłości, ani nigdy. Wystarczy, że to słoniowate coś, co weszło właśnie na oddział i stoi przy dyżurce, wygląda, jakby zaraz miało mnie pożreć.

- Pacjent Cossunallen jest roślinożerny, nie ma się więc czego obawiać - powiedział lekarz. - Co zaś do nawiązywania kontaktów towarzyskich z innymi pacjentami, nie jest to obowiązkowe, ale ile można leżeć w łóżku, wstając tylko do toalety? Przy pańskiej niezłej kondycji zacznie pan w końcu odczuwać nudę, a wówczas rozmowy z pozostałymi pacjentami mogą się okazać atrakcyjną perspektywą.

Hewlitt jęknął przeciągle, wiedząc, że autotranslator zignoruje ten dźwięk.

- Na razie dam panu spokój - stwierdził Medalont. - Gdyby miał pan pytania, z którymi personel pielęgniarski nie mógłby sobie poradzić, w co zresztą wątpię, zjawię się ponownie, nim pan zaśnie. A teraz życzę smacznego obiadu.

Postukiwanie melfiańskich kończyn i cięższe stąpanie macek Hudlarianki oddaliły się z wolna i ucichły. Hewlitt wpatrzył się w parawan. Nie miał pojęcia, co podadzą mu do jedzenia, ale oczekiwał najgorszego. Kilka minut później między osłonami pojawiła się hudlariańska siostra z tacą i umieściła ją na stoliku obok łóżka.

- Nie wiemy nic o pańskich upodobaniach żywieniowych, zamówiliśmy więc najpopularniejszy zestaw wybierany przez ziemski personel. Składa się on z płaskiego kawałka materii organicznej zwanego stekiem, podawanego z mało kształtnymi obiektami o cechach warzyw. Ale nim zacznie pan jeść, muszę przyczepić to urządzenie do pańskiego ciała. Czujnik na piersi pozwoli pielęgniarkom czuwać na bieżąco nad pańskim stanem. Translator proszę zawiesić na szyi. Jest zaprogramowany na języki używane przez pacjentów i personel tego oddziału. Teraz będzie pan już zawsze wiedział, o czym się rozmawia w pańskiej obecności. Pomyślałam - ciągnęła - że na razie wołałby pan zachować nieco prywatności podczas posiłku, i nie uniosłam parawanu. Muszę już iść, ale gdyby pan czegoś potrzebował, proszę skorzystać z przycisku przywołania. Wszystko w porządku, pacjencie Hewlitt?

- Tak, tak, dziękuję - odparł. - Chociaż, siostro...

Przerwał zmieszany, nie rozumiejąc, dlaczego poczuł nagle tak wielki przypływ wdzięczności do tej istoty. Chciałbym powiedzieć jej coś więcej niż zwykłe „Dziękuję”. Może jakiś komplement?

Pielęgniarka cofnęła się, rozchylając fragment parawanu. Pokrywająca jej ciało substancja zostawiła na nim ciemną smugę.

- Tak, pacjencie Hewlitt?

- Siostro, nie oczekiwałem aż takiej troski - powiedział, lekko się jąkając. - Nie przypomina pani żadnej ziemskiej istoty...
- No myślę.
- Nie tylko w sensie dosłownym - dodał. - Przede wszystkim chcę jednak podziękować i powiedzieć, że świetnie pani w tym makijażu.

Pielęgniarka zamamrotała coś niezrozumiale.

- Hudlarianie nie malują ciała, pacjencie Hewlitt - powiedziała. - To mój obiad.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Pierwszej nocy na oddziale Hewlitt nie mógł zasnąć. Łóżko okazało się bardzo wygodne, przytłumione światło lampki nie przeszkadzało, on zaś był bardzo zmęczony, szczególnie że ciągle jeszcze nie przestawił się z czasu pokładowego na szpitalny, a mimo to sen nie nadchodził. Próbując po raz kolejny zamknąć ciężkie powieki, doszedł do wniosku, że podświadomie obawia się zasnąć w miejscu pełnym obcych.

Całymi godzinami, jak mu się wydawało, leżał i słuchał docierających zza parawanu nocnych odgłosów. Coraz wyraźniej słyszał szum wentylacji, na który za dnia w ogóle nie zwrócił uwagi. Czasem dobiegały go też ciche kroki pielęgniarek, które zmierzały do któregoś z pacjentów. Raz czy drugi ktoś zamamrotał przez sen albo jęknął, chociaż biorąc pod uwagę, że w Szpitalu nie skąpiono środków uśmierzających prawdopodobnie było to po prostu pozaziemskie chrapanie.

Zdesperowany włączył ekran przy łóżku i założywszy słuchawki, aby nie przeszkadzać pozostałym, zaczął przeszukiwać kanały rozrywkowe. Większość przeznaczona była dla przedstawicieli innych ras i chociaż translator pozwalał zrozumieć dialogi, tralthańskie czy melfiańskie komedie sytuacyjne przypominały mu raczej horrory. Kiedy trafił wreszcie na kanał dla ludzi, nadawany akurat film dotyczył niemal prehistorycznych czasów. W zasadzie powinien go błyskawicznie uśpić, jednak Hewlitt okazał się odporny i na to.

Wrócił do tralthańskich perypetii rodzinnych, z jednej strony osobliwych, z drugiej zaś przerażająco banalnych. Nagle tuż obok niego pojawiła się masywna hudlariańska pielęgniarka.

- Powinien pan spać, pacjencie Hewlitt - powiedziała tak cicho, że autotranslator ledwie uchwycił jej słowa. - Czy coś jest nie tak?

- To pani mnie tu dzisiaj przyprowadziła? - spytał. - A może to był ktoś inny?

- Wszyscy, łącznie z Leethveeschi, udali się na spoczynek, ale ja mogę bardzo długo obywać się bez snu, stąd biorę nocne dyżury. Jutro i pojutrze przypadają moje dni nauki i odpoczynku, więc zobaczy mnie pan później. Jeśli, rzecz jasna, jeszcze pan tu będzie. Czujniki wykazują u pana podwyższone napięcie i narastające zmęczenie. Dlaczego pan nie śpi?

- Chyba... chyba obawiam się zasnąć - powiedział, nie rozumiejąc, dlaczego łatwiej mu się przyznać do słabości przed obcym niż przed człowiekiem. - Gdybym tu zasnął, zaraz dopadłyby mnie koszmary i obudziłbym się w jeszcze gorszym stanie. Wie pani, czym są koszmary senne, prawda?

- Tak - odparła pielęgniarka. Uniosła przednią mackę i pomachała nią w kierunku dyżurki. - Miałby pan koszmary związane z nami?

Hewlitt nie odpowiedział, bo w zasadzie już to uczynił. Poza tym było mu wstyd.

- Ale skoro po przebudzeniu z koszmarnego snu stwierdzi pan, że wszystkie urojone potwory istnieją naprawdę, albo jako pacjenci, albo usiłujący pomóc panu personel, czy walka ze snem nie jest bez sensu? Świadomość, że to samo dzieje się na jawie, powinna złagodzić przykre wizje i skłonić pański umysł do śnienia o czymś przyjemniejszym. Czy to nie logiczny wniosek, pacjencie Hewlitt? Może więc jednak pan spróbuje?

Hewlitt ponownie nie odpowiedział. Tym razem próbował podważyć hudlariańską logikę.

- Poza tym - kontynuowała pielęgniarka - oglądanie tego trzeciorzędnego melfiańskiego programu jest szkodliwe dla zdrowia psychicznego, i to niezależnie od rasy widza. Może więc wołałby pan trochę ze mną porozmawiać?

- Tak... to znaczy nie - odparł Hewlitt. - Na pewno inni pacjenci bardziej wymagają pani uwagi. Mnie nic nie dolega, przynajmniej na razie.

- Na razie - odparła Hudlarianka - wszyscy pozostali pacjenci są spokojni, ich stan stabilny, czujniki zaś pokazują, że śpią. Tylko pan nie może zasnąć, a dla młodej i ciekawej świata stażystki nocne dyżury bywają nudne. Czy jest cokolwiek, o co chciałby pan poprosić albo zapytać?

Hewlitt spojrzał na potwora z sześcioma masywnymi mackami, wibrującą membraną głosową i grubą niczym pancerz skórą.

- Ta substancja, która pokrywa pani ciało, znowu zaczyna się łuszczyć - zauważył.

- Dziękuję za ostrzeżenie - powiedziała Hudlarianka. - Na razie jednak nic mi nie grozi. Wytrzymam do przyjścia dziennej zmiany.

- Nie rozumiem - rzekł Ziemianin. - Nie rozumiem wielu rzeczy, które pani mówi, i z tego powodu trudno mi o cokolwiek pytać.

- Rzeczywiście. Wcześniej sugerował pan, że używam kosmetyków - stwierdziła pielęgniarka. - Wie pan, dlaczego Hudlarianie spryskują się substancją odżywczą?

Hewlitt nie był wcale zainteresowany obyczajami obcych. Jednak Hudlarianka chciała porozmawiać, nawet jeśli tylko dla zabicia czasu, on zaś mógł dzięki temu nie myśleć o całej tej pozaziemskiej menażerii wokoło. Pogawędka ze znanym już potworem pozwoliłaby zapomnieć na chwilę o innych, nieznanych, i dodała mu pewności siebie.

- Nie - odparł. - Dlaczego, siostro?

Najpierw usłyszał, że Hudlarianie nie mają ust, a pożywienie wchłaniają przez skórę. To z kolei wymagało wyjaśnienia, dlaczego tak właśnie się dzieje.

Istoty te ewoluowały na planecie o bardzo wysokiej grawitacji i proporcjonalnie do niej wysokim ciśnieniu. Niższe warstwy atmosfery przypominały gęstą, półpłynną zupę, w której unosiły się drobne formy życia roślinnego i zwierzęcego wchłaniane przez umieszczone na bokach i plecach Hudlarian organy absorpcyjne. Z racji swej wielkiej aktywności Hudlarianie wymagali nieustannego dopływu substancji pokarmowych. W innych środowiskach, takich jak Szpital, odtworzenie atmosfery rodzinnej planety było prawie niemożliwe, uznano zatem, że najlepszym rozwiązaniem będzie regularne spryskiwanie ich skóry specjalnie przygotowaną mieszanką odżywczą.

- Zdarza się jednak, że coś nazbyt nas pochłania i zapominamy o kolejnym posiłku - wyjaśniła pielęgniarka. - Słabniemy wówczas raptownie z wygłodzenia i pierwsza istota, która to zauważy, czy z personelu medycznego, czy technicznego, czasem nawet pacjent, ratuje nas szybkim podaniem pokarmu. Spryskiwacze z zapasami naszej substancji znajdują się na wszystkich oddziałach i na większości głównych korytarzy. Najbliższy wisi na ścianie obok dyżurki. Jest bardzo łatwy w obsłudze, ale mam nadzieję, że nigdy nie zmuszę nikogo, aby po niego sięgnął. To jednak bardzo przeszkadza wszystkim w pracy, gdy Hudlarianin padnie nagle w trakcie dyżuru. Na dodatek substancja odżywcza zabrudziłaby podłogę i pobliskie łóżka. Siostra oddziałowa Leethveeschi nie byłaby zadowolona, a nikt tutaj nie lubi jej drażnić.

- Jasne - mruknął Hewlitt, nie potrafiąc wyobrazić sobie irytacji chlorodysznego. - Niemniej podawanie posiłków przez skórę... to straszne. A myślałem, że to ja mam problemy.

- Nie jestem tu pacjentem, pacjencie Hewlitt - stwierdziła pielęgniarka. - Pańskie odczyty wskazują na coraz większe zmęczenie, a ja zachowuję się egoistycznie, przeszkadzając panu. Czy gotów jest pan już zasnąć?

Myśl, że miałby znowu zostać sam w półmroku pełnym potworów równie przerażających jak monstra, które antyczni marynarze widzieli w morzach i oceanach jego świata, sprawiła, że zduszony na chwilę strach powrócił z całą siłą. Nie chciał spać. Niezbyt miał też ochotę się do tego przyznać, odpowiedział zatem wymijająco, zadając kolejne pytanie.

- Nie wiem, czy to możliwe, ale czy miewacie w takiej sytuacji coś w rodzaju ludzkiego bólu brzucha? I czy w ogóle chorujecie?

- Nigdy - odparła pielęgniarka. - Powinien pan już spróbować zasnąć, pacjencie Hewlitt.

- Skoro nie znacie chorób, po co wam lekarze i pielęgniarki? - spytał, nalegając na podtrzymanie konwersacji.

- W dzieciństwie jesteśmy podatni na całe mnóstwo chorób, które przestają nam zagrażać w wieku dojrzewania. Ten stan trwa do późnej starości i dopiero w ostatnich latach życia zaczyna nam szwankować umysł i następuje szybka degeneracja organizmu. Diagnostyk Conway prowadzi w Szpitalu specjalny program dla naszych lekarzy, ucząc ich, jak z pomocą chirurgii ulżyć doli najstarszych spośród nas. Minie jednak jeszcze wiele lat, nim skorzysta na tym cała populacja Hudlarian.

- Pani też bierze udział w tym szkoleniu? - spytał Hewlitt. - Będzie się pani zajmować starymi Hudlarianami?

Istota nie miała twarzy, z wyrazu której dałoby się cokolwiek wyczytać, a jej ciało pozostawało nieruchome niczym nadmuchany balon. Odpowiedziała jednak szybko, jakby temat był niezręczny albo wręcz wstydliwy.

- Nie. Studiuję ogólną medycynę i chirurgię obcych. W Federacji Galaktycznej jesteśmy wyjątkowymi istotami. Dzięki grubej skórze możemy pracować we wrogim środowisku, zarówno przy potężnym ciśnieniu, jak i w całkowitej próżni. Nie potrzebujemy też atmosfery do wchłaniania substancji odżywczej. Z tego powodu Hudlarianie są bardzo poszukiwani do różnych ciężkich prac, które przedstawiciele innych gatunków mogliby wykonywać jedynie w specjalnych strojach ochronnych. Szczególnie odnosi się to do budowy obiektów w przestrzeni kosmicznej. Hudlariański lekarz wykształcony w Szpitalu może zapewnić opiekę medyczną pracownikom reprezentującym wiele gatunków, i to od razu, na miejscu zdarzenia, bez specjalnych przygotowań. Nasza planeta - dodała - nigdy nie była bogata. Brakuje na niej złóż surowców, nie produkujemy niczego, czym moglibyśmy handlować, nie ma nawet krajobrazów, które przyciągnęłyby turystów. Jesteśmy tylko my, twardy lud, który nie boi się żadnej pracy w żadnym środowisku. Oferujemy nasze umiejętności Federacji, a ta sowicie nas wynagradza.

- A gdy zdobędzie już pani w kosmosie sławę i bogactwo, zapewne wróci pani do domu i będzie miała liczną rodzinę? - spytał Hewlitt.

Pielęgniarka jakby się zawahała. Może było jej wstyd, że zostawiła dom dla dobrze płatnej pracy, miast poświęcić się opiece nad starymi i chorymi pobratymcami? Chyba jednak nie powinien jej o to pytać.

- Będę miała połowę licznej rodziny - powiedziała.
- Znowu nie rozumiem.

- Widać, pacjencie Hewlitt, że niewiele pan wie o Hudlarianach. Urodziłam się jako osobnik rodzaju żeńskiego i nie zmieni się to aż do chwili, gdy postanowię związać się z kimś z myślą o potomstwie. Wówczas, aby uniknąć współżycia, jako ciężarna rozpocznę proces zmiany płci na męską, mój partner zaś stanie się istotą rodzaju żeńskiego. Proces ten zakończy się hudlariański rok po porodzie, kiedy potomek nie wymaga już tyle uwagi. Wówczas dawna matka gotowa jest do podjęcia roli ojca, a były ojciec może zostać matką następnego dziecka. Cykl powtarza się do czasu osiągnięcia pożądanej liczby dzieci. Zwykle jest to liczba parzysta, aby ich podział między rodziców był sprawiedliwy. Potem oboje decydują wspólnie, jaką płeć chcą przybrać na resztę życia. To bardzo prosty, satysfakcjonujący i równoprawny system - dodała Hudlarianka. - Dziwi mnie, że inne inteligentne istoty tak nie postępują.

- Oczywiście, siostro - mruknął Hewlitt, nie mając pojęcia, co jeszcze mógłby powiedzieć.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Hewlitt leżał przytomny albo raczej, pozostając na granicy przytomności, starał się nie zasnąć pośród obcych i nieznanych potworów wypełniających oddział. W pewnej chwili doszedł jednak do wniosku, że chyba zmęczenie przytępiło mu zmysły, nie potrafił bowiem już sobie wyobrazić niczego bardziej niezwykłego niż odporna na próżnię skóra, dziwne zwyczaje żywieniowe i jeszcze dziwniejsze cykle zmiany płci przyjaźnie nastawionego monstrum. Na dodatek nie było to już tak bardzo obce.

- Dziękuję za rozmowę, siostro - powiedział. - Teraz chyba już zasnę.
- Odradzałabym to, pacjencie Hewlitt - powiedziała zdecydowanie. - Za dwadzieścia minut zjawi się dzienna zmiana. Będą budzić wszystkich, aby zdążyć z myciem przed porannym posiłkiem. Mamy tu trzech pacjentów ambulatoryjnych i przypuszczam, że pierwszego ranka na oddziale może pan jeszcze nie być gotowy na widok ich ablucji. Proponuję zatem, by wstał pan wcześniej i już teraz zajął się toaletą.
- Tak, zaiste - mruknął Hewlitt bez wahania. -

Ale jestem zmęczony, siostro. Czy mógłbym umyć się później?

- Biorąc pod uwagę, jak źle znosi pan obecność innych istot, nie będę panu towarzyszyć. Zostanę jednak przed drzwiami, na wypadek gdyby pański czujnik, którego nie wolno zdjąć na czas kąpieli, zasygnalizował jakiś problem albo gdyby trzeba było panu pomóc obsługiwać nieznane wyposażenie. Ale skoro jest pan zmęczony, może pan poprosić o mycie na łóżku. Zajmie się tym trzech naszych młodszych stażystów, Melfianin i dwaj Kelgianie, którzy z przyjemnością przećwiczą na panu mycie i toaletę poranną Ziemianina. Wiem, że szczególnie pragną opanować technikę usuwania tego szczeciniastego włosa, który pojawia się przez noc na twarzy DBDG. Byliby zadowoleni, gdyby mogli to zrobić.

Zanim jeszcze skończyła, Hewlitt odrzucił nakrycie i odszukał miękkie szpitalne pantofle. Włożył je szybko i wstał.

- Chyba bardziej odpowiada mi pierwsza propozycja, siostro - powiedział.

Hudlarianka odsunęła się, aby go przepuścić.

Po jakichś dwudziestu minutach usiadł z powrotem na łóżku, jakby mniej zmęczony, a przede wszystkim czysty. W tej samej chwili światła na suficie rozbłysły i na oddziale pojawiła się dzienna zmiana personelu. Między segmentami parawanu ukazała się Kelgianka pchająca mały wózek z miskami i ręcznikami.

- Dzień dobry, pacjencie Hewlitt - powiedziała. - Wygląda pan całkiem świeżo. Mył się pan już?

- Tak - odparł Hewlitt i pielęgniarka zniknęła.

Kilka minut później obok jego łóżka przeszło dwóch pacjentów. Wyraźnie kierowali się do łazienki. Jeden stąpał ciężko na przynajmniej czterech nogach, drugi poruszał się, nieregularnie postukując. Wiedział, że to pacjenci, jeden z nich bowiem narzekał, że ledwie zdołał zasnąć, już go obudzili, drugi natomiast utrzymywał, że Leethveeschi prowadzi nielegalne badania nad brakiem snu i że jest istotą odmóżdżoną i czeka na nowe croamsteti w przewodzie kuldowym. Autotranslator użył tu oryginalnych wyrażeń, co oznaczało zapewne, że Ziemianie nie mają odpowiedników wspomnianych części ciała. Hewlitt był pełen współczucia dla obu niewyspanych.

Oparł się na poduszkach i przymknął oczy, a odgłosy z sali zaczęły cichnąć. W tym momencie obok jego łóżka pojawiła się znana mu już Kelgianka, tym razem niosąc tacę ze śniadaniem. Zresztą może była to inna gąsienicowata, na razie bowiem Hewlitt nie był w stanie dopatrzyć się między nimi żadnej różnicy. I wątpił, czy kiedykolwiek będzie.

- Proszę usiąść przy stoliku i brać się dojedzenia, pacjencie Hewlitt - powiedziała. - Pański gatunek źle trawi, jeśli jedzenie odbywa się w pozycji leżącej. Ciążenie nie pomaga wtedy należycie przedostawać się pokarmowi do żołądka. Smacznego.

- Nie chcę jeść, siostro - rzekł Hewlitt, tłumiąc irytację. - Chcę spać. Proszę odejść.

- Najpierw niech pan zje, a potem pośpi - odparła. - Albo przynajmniej spróbuje coś zjeść. Inaczej siostra oddziałowa Leethveeschi zje mnie.

- Naprawdę? - spytał Hewlitt. Dawne lęki odżyły i natychmiast oprzytomniał. Tutaj chyba nie żartowali z takich rzeczy.

- Jasne, że nie - odparła Kelgianka. - Ale tylko dlatego, że jest chlorodyszna i byłabym dla niej trująca.

- Dobrze już, dobrze - mruknął. Wiedział, że podobnie jak na statku, w Szpitalu nie może oczekiwać niczego poza syntetyzowanymi daniami. Jednak gdy uniósł pokrywę tacy, zapach uświadomił mu, że naprawdę dawno już nie jadł. - Nieźle pachnie. I wygląda też nie najgorzej.

- Ja dostaję mdłości, gdy na to patrzę - powiedziała pielęgniarka, wycofując się pospiesznie za parawan. - A smród może zabić.

- Nie jest pani zbyt taktowna, siostro! - powiedział Hewlitt, lecz odgłosy kroków Kelgianki już cichły. Chwilę później dobiegł go jednak głos pacjenta zajmującego sąsiednie łóżko, Kelgianina imieniem Henredth.

- Co to znaczy być taktownym? - spytał.

Hewlitt zignorował pytanie i ogłuchł na wszystko do momentu, gdy skończył jeść. Chwilę potem oczy same mu się zamknęły.

Obudziły go ciche głosy obcych istot rozmawiających po drugiej stronie parawanu. To przypomniało mu od razu, gdzie się znajduje. Z jakiegoś powodu nie był jednak tym równie przerażony jak poprzedniego dnia. Po paru minutach podsłuchiwania rozmowy sięgnął do przycisku unoszącego parawan.

Natychmiast zauważył, że leżący jeszcze niedawno obok lanin, pacjent Makolli, został przeniesiony podczas jego snu. Teraz spoczywał tam Orligianin. Hewlitt rozpoznał tę rasę, należał bowiem do niej oficer medyczny Treevendara. Ten tutaj osobnik musiał być jednak znacznie starszy. Części ciała, które wyglądały spod przykrycia - głowa, ramiona i górna część klatki piersiowej - porastała brunatna sierść z pasemkami siwizny. Miał własne urządzenie monitorujące i autotranslator, ale nie zauważył Hewlitta. Trudno było powiedzieć, czy spał czy był pod wpływem środków uspokajających. Mógł też nie mieć najmniejszej ochoty na jakiekolwiek kontakty.

Leżący naprzeciwko Melfianin Kletilt ustawił ekran w taki sposób, aby było mu najwygodniej oglądać program. Wpatrywał się w obraz i chyba nie zauważał niczego więcej. Hewlitt nie wiedział, że można umieścić ekran nad łóżkiem, i postanowił sprawdzić później jego możliwości.

Przy kolejnym łóżku, które zajmował Kelgianin Henredth, stała pielęgniarka nie znanej Hewlittowi rasy i rozmawiała z pacjentem. Mówili na tyle cicho, że autotranslator gubił większość słów. Kolejne miejsce zajmowała wielka, słoniowata istota, w której rozpoznał Tralthańczyka. Zamiast leżeć, stała na sześciu masywnych nogach, przymocowana uprzężą do skomplikowanego rusztowania. Hewlitt czytał kiedyś, że Tralthańczycy wszystko robią na stojąco, nawet śpią. Gdy któryś z nich upadł - nawet jeśli był całkiem zdrowy i w świetnej kondycji - miał wielkie kłopoty ze wstaniem.

Hewlitt ciągle jeszcze zastanawiał się nad tym i nad powodami, dla których tak wielka istota znalazła się w Szpitalu, kiedy w drzwiach dyżurki pojawił się starszy lekarz Medalont. Za nim szła siostra oddziałowa Leethveeschi. Nierównym krokiem przemieszczali się między łóżkami. Nie rozmawiając z nikim i na nikogo nie patrząc, zdążali prosto do Hewlitta, a ten wiedział, co zaraz usłyszy.

- Jak się pan dziś czuje, pacjencie Hewlitt?

- Dobrze - odpowiedział, podtrzymując tradycję.

- Odczyty czujników monitorujących stan zdrowia pacjenta Hewlitta od chwili przyjęcia go na oddział potwierdzają jego subiektywne deklaracje - oznajmiła Leethveeschi. - Pacjent jest najwyraźniej w optymalnej kondycji.

- Dobrze - mruknął starszy lekarz, strzygąc w powietrzu szczypcami. Mogło to oznaczać po prostu aprobatę, ale wyglądało groźnie. - Chciałbym znowu z panem porozmawiać, pacjencie Hewlitt, tym razem o epizodzie, po którym pierwszy raz trafił pan do ziemskiego szpitala...

- Ale przecież ma pan te informacje - zaprotestował Hewlitt. - Opis zdarzenia znajduje się w mojej historii choroby, i to bardziej szczegółowy, niż mógłbym teraz odtworzyć z pamięci. Nic mi nie jest, przynajmniej w tej chwili. Zamiast marnować czas na mnie, może zająłby się pan pacjentami, którzy bardziej go potrzebują?

- Zajęliśmy się nimi, gdy pan spał - wtrąciła się Leethveeschi. - Teraz pańska kolej. Niemniej co do jednego pacjent Hewlitt ma rację. Chwilowo mam kilka pilniejszych zajęć niż słuchanie pogawędki dwóch zdrowych istot. Czy jestem tu potrzebna, doktorze?

- Dziękuję, na razie nie - odparł Medalont i ponownie spojrzał na Hewlitta. - Rozmowa z panem nie jest dla mnie stratą czasu. Mam nadzieję, że albo dzisiaj, albo w najbliższej przyszłości usłyszę od pana coś, czego nie ma w pańskiej historii choroby, coś, co skieruje mnie na właściwy trop...

Hewlitt podjął relację w miejscu, w którym przerwał ją poprzedniego dnia. Dłużyła mu się niemiłosiernie, na dodatek miał wrażenie, że lekarz jest rozczarowany, chociaż chitynowe oblicze Melfianina pozostawało dlań nieodgadnione. Przerwał im dopiero głos siostry oddziałowej dobiegający z zamontowanego na ramie łóżka komunikatora. Wcześniej Hewlitt nie spostrzegł nawet tego urządzenia.

- Doktorze, za trzydzieści minut podamy południowy posiłek - oznajmiła Leethveeschi. - Skończy pan do tego czasu?

- Tak, przynajmniej na dzisiaj - stwierdził Medalont. - Zwykle nie ograniczam się do przepytywania pacjentów - dodał, zwracając się do Hewlitta. - Przeprowadzimy szereg badań i analiz, co oznacza konieczność pobrania próbek krwi dla laboratorium patologii.

Nie musi się pan bać, to całkiem bezbolesne. Proszę odsłonić rękę.

- Ale... ale nie poda mi pan niczego, co mogłoby...
- Wiem, wiem - powiedział lekarz mniej cierpliwie niż zwykle. - Może pan pamięta, że to ja zdecydowałem o niestosowaniu leków, dopóki nie ustalimy, co panu jest. Po to właśnie chcę pobrać próbkę krwi. Trochę większą niż zazwyczaj. To nie będzie zastrzyk, pacjencie Hewlitt. Nic pan nawet nie poczuje, ale jeśli odczuwa pan dyskomfort przy podobnych zabiegach, może pan zamknąć oczy.

Hewlitt nigdy nie był wrażliwy na widok swojej krwi, przynajmniej w takich ilościach, jakie pobierało się do badań, nawet jeśli Medalont uważał, że to duża próbka. Gdy było po wszystkim, lekarz podziękował mu i powiedział, że się spieszy, by zdążyć na spotkanie podczas lunchu.

Zgodnie z obietnicą, Hewlitt nic nie poczuł. Miejsce w zgięciu łokcia, skąd pobrano krew, było jeszcze kilka chwil bez czucia, i to wszystko. Ułożył głowę na poduszce, ale postanowił nie zasypiać przed posiłkiem. Miał ochotę poobserwować i posłuchać trochę najbliższych sąsiadów. Mimo wczorajszego przerażenia, które bliskie było wręcz panice, dzisiaj zaczynała w nim zwyciężać ciekawość.

Nie wiedział, ile czasu minęło, bo nie chciało mu się unosić ręki i spoglądać na zegarek. Nadal czuł się dobrze, nic go nie bolało. Nie rozumiał tylko, skąd się wzięła gęsta, szara mgła, która ogarnęła oddział, przesłaniając mu pobliskie łóżka. Słyszał też coraz słabiej, chociaż w pewnym momencie do jego uszu dotarło jeszcze uparte popiskiwanie, któremu towarzyszyło błyskające czerwone światło. Chwilę potem zamajaczyła nad nim sylwetka siostry oddziałowej Leethveeschi.

- Łóżko osiemnaste, ziemska klasa DBDG - krzyczała do swojego komunikatora. - Dwie minuty od zatrzymania akcji serca i oddechu. Wzywam zespół reanimacyjny!

Od tułowia Leethveeschi oderwało się coś na kształt oleistej kolumny wodorostów i wparło w jego pierś. Poczuł silny, regularny nacisk na żebra. W ostatnich sekundach ujrzał, że istota pochyla się nad nim.

- Tylko nie usta-usta - pomyślał w desperacji. - Jesteś cholernym chlorodysznym...

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Widok procesji postaci wynurzających się z dyżurki sprawił, że wszyscy na oddziale umilkli i przerwali normalne zajęcia. Na przedzie szedł starszy lekarz Medalont, za nim siostra oddziałowa Leethveeschi oraz bezimienna hudlariańska siostra i dwóch internistów, Kelgianin i Nidiańczyk, między którymi płynął na antygrawitacyjnej poduszce uniwersalny moduł reanimacyjny. Ostatni kroczył Ziemianin w zielonym mundurze Korpusu Kontroli. Cała grupa skierowała się prosto do łóżka Hewlitta i otoczyła je ciasnym półokręgiem.

Pacjent, który pięć godzin wcześniej otarł się o śmierć, nie poczuł się przez to ani trochę lepiej.

- I co zafundujecie mi tym razem? - spytał.
- Nic, czego już pan nie doświadczył - odparł starszy lekarz głosem, który zapewne uspokoiłby innego Melfianina. - Chcemy raz jeszcze pobrać panu krew. Proszę odsłonić rękę.

Kelgiański internista spojrzał na nidiańskiego kolegę i zafalował sierścią.

- Jeśli pan nic nie zrobi, pacjencie Hewlitt, my też niczego nie zdołamy zrobić - powiedział, przysuwając moduł reanimacyjny nieco bliżej łóżka.

Hewlitt dowiedział się już z przelotnych konwersacji z leżącym obok kelgiańskim pacjentem, że przedstawiciele tego gatunku są fizycznie niezdolni do kłamstwa. Ich futro poruszało się nieustannie w charakterystyczny sposób, pozwalający odczytać aktualne emocje. Była to jakby forma wizualnej telepatii, wskutek czego każda ich myśl stawała się widoczna dla innych. Z tego samego powodu nie wiedzieli, czym jest takt, uprzejmość czy delikatność. Nawet wobec chorego.

Hewlitt ponownie poczuł na skórze chłód małego krążka metalu.

- W tej chwili instrument wstrzykuje panu niewielką dawkę łagodnego środka znieczulającego - powiedział Medalont. - Wysuwana igła jest tak mała, że nie ma pan prawa nic poczuć. Zaraz wysunie się jeszcze druga, nieco grubsza i dłuższa, która pobierze krew. O właśnie. Dziękuję, pacjencie Hewlitt. Jak pan się czuje?

- Dobrze - odparł Hewlitt. - A jak mam się czuć?

Medalont zignorował pytanie.

- Odczuwa pan cokolwiek niezwykłego? Nie ma żadnej, nawet najdrobniejszej zmiany?

- Nie.

- Żadnego ucisku w klatce piersiowej czy trudności z oddychaniem? - pytał dalej lekarz. - Mrowienia lub utraty czucia? Bólu głowy?

- Nie! - warknął Hewlitt. - Tylko lekki brak czucia w miejscu, skąd pobrał pan krew. Tak samo jak poprzednio.

- Nawet słabe objawy mogą być zapowiedzią rychłych zaburzeń - stwierdził Medalont. - Nie wykluczam, że okażą się tak słabe, że sam pan będzie skłonny uznać je za urojone.

- Na razie nic mi się nie roi - rzucił Hewlitt, próbując nad sobą zapanować.

Ziemianin w zielonym mundurze uśmiechnął się przelotnie.

- Żadnych objawów psychicznych? - dociekał Medalont. - Żadnego lęku czy strachu, który mógłby narastać, aż wywołałby fizjologiczne objawy? Wiem, że wkraczam na poletko porucznika Braithwaite’a, ale...

- Owszem - odezwał się mężczyzna w mundurze. - Ale proszę się nie krępować. Zwykle nikt się tym nie przejmuje.

Zanim starszy lekarz zdążył odpowiedzieć, Hewlitt przejął pałeczkę.

- Jeśli chce pan wiedzieć, czy odczuwam niepokój, to tak. Jestem niespokojny, i to nawet bardzo. Do przybycia tutaj nie miałem ataku serca. Nie sądzę jednak, byście zdołali mnie wystraszyć na tyle, aby zaraz szlag mnie trafił.

- A poprzednim razem odczuwał pan strach? - spytał Medalont.

- Nie. Byłem tylko śpiący i odprężony - powiedział Hewlitt. - Teraz jednak się boję.

- Nie ma czego - stwierdził Medalont. - Nie pozwolimy, by cokolwiek się panu stało.

Na dłuższy czas zapadła cisza. Sylwetka Leethveeschi pulsowała z wolna pod osłoną skafandra, membrana głosowa Hudlarianki ani drgnęła, sierść Kelgianina falowała niczym czesana podmuchami wiatru, jego nidiański kolega sprawdzał wyposażenie, a Medalont co kilka sekund szczękał szczypcami niby organiczny metronom. W końcu to on się odezwał.

- Siostro oddziałowa, proszę raz jeszcze podać szacunkowy czas między pierwszym pobraniem krwi a pojawieniem się sygnału zagrożenia oraz zrelacjonować pokrótce dalszy przebieg wypadków.

- Biorąc pod uwagę odczucia pacjenta, który zdaje się, rozumie sporo z medycznej terminologii, lepiej byłoby nie ujawniać teraz tych informacji - zauważyła Leethveeschi.

- Mam nadzieję, że wyczerpujące informacje raczej mu pomogą - powiedział Medalont. - Proszę, siostro.

- System monitorujący zasygnalizował nagłe pogorszenie się stanu pacjenta jakieś dwanaście i pół minuty po tym, jak pobrał pan krew i wyszedł - wychrypiała Leethveeschi. - Dziesięć sekund później funkcje życiowe ustały. Odczyty pracy mózgu wskazywały na rychły zgon. Personel oddziału przebywał akurat poza dyżurką, zajęty wydawaniem posiłku, postanowiłam więc sama zareagować, aby nie tracić dodatkowych sekund na przekazanie dalej informacji. Biorąc pod uwagę wyśmienity dotychczas stan pacjenta, spodziewałam się raczej awarii czujników niż zaprzestania akcji serca. Gdy dotarłam do łóżka chorego, tracił on właśnie przytomność. Przed upływem czterdziestu sekund rozpoczęłam masaż serca. Pacjent pozostawał jednak nieprzytomny aż do przybycia zespołu reanimacyjnego, co nastąpiło sześć minut i piętnaście sekund później...

- Jest pani pewna, siostro? - przerwał jej Medalont. - Może zaangażowanie w wypadki zaburzyło u pani odczuwanie upływu czasu? Sześć minut to nie jest właściwy czas reakcji.

- Pacjent Hewlitt też nie reagował właściwie, a ja sprawdzałam czas w trakcie reanimacji - powiedziała Leethveeschi. - Oddziałowy zegar nie ma skłonności do angażowania się w cokolwiek.

- Siostra się nie myli - rzekł Nidiańczyk, spoglądając na swojego kolegę. - Pan też ma rację, doktorze. Normalnie byłby to niedopuszczalny czas dotarcia do chorego. Mieliśmy jednak pod drodze mały wypadek, zderzenie z wózkiem do rozwożenia posiłków. Gdy obsługa zobaczyła migające światło, zeszła nam z drogi, lecz zostawiła na środku oddziału ten nieszczęsny wózek. Nie było ofiar, tylko niewyobrażalny bałagan. Jedzenie dla różnych gatunków poleciało na podłogę i łóżka...

- Pacjent Hewlitt wybrał nie najlepszą porę na atak serca - przerwał mu Kelgianin.

- Potem musieliśmy jeszcze poświęcić kilka minut na sprawdzenie sprzętu - dodał Nidiańczyk. - Impuls odpowiedni dla tralthańskiego serca Ziemianina po prostu by usmażył...

- Tak, tak - mruknął Medalont. - Niemniej, po ponad sześciu minutach udało wam się resuscytować pacjenta. Jak wyglądał jego powrót do przytomności?