Pokochaj siebie a nawet innych. - Lodro Rinzler, Meggan Watterson - ebook

Pokochaj siebie a nawet innych. ebook

Lodro Rinzler, Meggan Watterson

4,5

Opis

 

Autorzy wywodzą się z zupełnie odmiennych kręgów kulturowych i wyznaniowych, a ich książka gładko łączy filozofię buddyjską z kulturą chrześcijańską. W ich publikacji znajdziesz uniwersalne nauki połączone z medytacjami, ćwiczeniami i praktycznymi poradami. Dzięki nim dowiesz się, czym jest bycie singlem i co daje chodzenie na randki, zanim się wejdzie w długotrwałe związki. Poznasz prawdę o seksie, stabilności oraz rozstaniu. Wszystkie etapy tego cyklu są czymś naturalnym i można przez nie przechodzić z otwartym sercem. W związkach mogą pojawiać się zarówno wzloty, jak i upadki, a ta książka przygotuje każdego do tych zmian. Jej kwintesencję stanowi nauka, jak kochać siebie i dlaczego jesteś godzien bezwarunkowej miłości. Pokochaj siebie, pokochaj innych!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 228

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (4 oceny)
3
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




REDAKCJA: Mariusz Warda

SKŁAD: Tomasz Piłasiewicz

PROJEKT OKŁADKI: Aleksandra Lipińska

TŁUMACZENIE: Juliusz Poznański

Wydanie I

BIAŁYSTOK 2016

ISBN 978-83-7377-824-5

HOW TO LOVE YOURSELF (AND SOMETIMES OTHER PEOPLE)

Copyright © 2015 by Meggan Watterson and Lodro Rinzler

Originally published in 2015 by Hay House, Inc.

© Copyright for the Polish edition by Studio Astropsychologii, Białystok 2015

All rights reserved, including the right of reproduction in whole or in part in any form.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być powielana

ani rozpowszechniana za pomocą urządzeń elektronicznych, mechanicznych,

kopiujących, nagrywających i innych bez pisemnej zgody posiadaczy praw autorskich.

Autorzy niniejszej publikacji, bezpośrednio ani pośrednio, nie udzielają porad medycznych ani nie zalecają stosowania żadnej techniki jako formy leczenia dolegliwości fizycznych, emocjonalnych lub medycznych bez zasięgnięcia porady lekarza. Jedyną intencją autorów jest udzielenie informacji natury ogólnej, mającej na celu udzielenie czytelnikowi pomocy w poszukiwaniu emocjonalnego i duchowego dobrostanu. Ani autorzy, ani wydawca nie ponoszą odpowiedzialności za działania podjęte przez czytelnika, wynikające z zastosowania jakiejkolwiek informacji zawartej w tej książce.

15-762 Białystok

ul. Antoniuk Fabr. 55/24

85 662 92 67 – redakcja

85 654 78 06 – sekretariat

85 653 13 03 – dział handlowy – hurt

85 654 78 35 – www.talizman.pl – detal

strona wydawnictwa: www.studioastro.pl

sklep firmowy: Białystok, ul. Antoniuk Fabr. 55/20

Więcej informacji znajdziesz na portalu www.psychotronika.pl

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ: Tomasz Szymański

konwersja.virtualo.pl

Książka ta przeznaczona jest dla wszystkich,

którzy pragną miłości,

a którzy jednak przypuszczają,

że bierze ona początek w domu

– Tobie i Twoim sercu.

WPROWADZENIE

Meggan i Lodro

Na kartach tej książki dzielimy się wieloma osobistymi historiami o tym, w jaki sposób połączyliśmy nasze ścieżki duchowe ze ścieżkami miłości. Meggan wywodzi się z chrześcijańskiego mistycyzmu, natomiast Lodro jest buddystą. Meggan kładzie nacisk na Ewangelię Marii Magdaleny oraz głos boskiej kobiecości, zaś Lodro przedstawia historię Buddy oraz nauczanie bardziej współczesnych buddystów[1]. W obu tych tradycjach dominuje idea bezgranicznej, bezwarunkowej miłości. Mogą one nas wiele nauczyć, jak pełniej otworzyć serce – przede wszystkim na siebie samych, lecz także na otaczający nas świat.

Prezentujemy nauki pochodzące z tych religii łącznie z medytacjami, ćwiczeniami i podstawowymi poradami. Na końcu każdego rozdziału znajdują się wskazówki dotyczące wprowadzania tych nauk w życie; wprawdzie w książce bardzo dużo omawiamy, jednak dopiero tam zaczyna się prawdziwa praca. Całymi sobą łączymy duchowość ze związkami, jednak nie jest to tylko teoria – to ścieżka, którą należy podążać.

Na początku książki wyjaśniamy, czym jest bycie singlem i chodzenie na randki, zanim wejdzie się w długotrwałe związki i doświadczy wszelkich złożonych aspektów oddania drugiej osobie. Mówimy o seksie, o stabilności, a w końcu także o naturalnej części każdego romansu: o rozstaniu. Uważamy, że wszystkie etapy tego cyklu są czymś naturalnym i że możemy przez nie przechodzić z otwartym sercem. Wiemy, że w związkach mogą pojawiać się wielkie wzloty i upadki, dlatego omawiamy, co oznacza jazda taką „kolejką górską”. Kwintesencję tej książki stanowi nauka, jak kochać siebie i dlaczego jesteś godzien miłości – zarówno kochania siebie, jak i bycia kochanym przez innych.

Meggan

Kobiety należące do mojej duchowej grupy o nazwie REDLADIES jak zwykle siedziały w kręgu wokół zapalonej świecy. Nie chcę wkraczać w ten rodzaj duchowości, który obecnie praktykujemy, jednak znajomość jej sedna może być pomocna: „Jedni łamią się chlebem, REDLADIES łamią się gorzką czekoladą”. Tamtego wieczoru tematem spotkania była boska wartość. Wszystkie kobiety dzieliły się swoimi doświadczeniami medytacyjnymi nad poczuciem własnej wartości, ja jednak miałam rewelację. To jedna z tych chwil, kiedy uderzamy się w czoło.

U podstaw naszego poszukiwania miłości leży oczywista potrzeba czucia się jej godnym.

Wielu z nas w dążeniu do poczucia wartości dorabia się długiej listy osiągnięć. Robimy dwie magisterki, a nie jedną (jestem tego przykładem). Łamiemy sobie karki, stajemy na głowie, a nawet zdradzamy tego, kim naprawdę jesteśmy albo sprzeniewierzamy się temu, czego naprawdę potrzebujemy, w nadziei, że w następstwie tego poczujemy się szczerze kochani. Zwodzi nas fałszywe przekonanie, że na miłość musimy zapracować; że musimy stać się godni miłości dzięki „naprawie” albo „staniu się całością”; że miłość jest dla nas czymś zewnętrznym.

Najpotężniejsza prawda, na której praktykowanie pozwoliły mi moje związki, jest taka, że nie zasługuję na miłość (podążaj za mną). Na miłość się nie „zasługuje”, jak w zdaniu: Gdybym tylko powiedział właściwe słowa, wykonał idealny gest albo znalazł sposób, by być kimś więcej, być wystarczająco dobrym – wówczas zasłużyłbym na miłość. Miłość taka nie jest. Nie stajemy się pewnego dnia godni miłości; jesteśmy jej godni po prostu dlatego, że istniejemy. Musimy jedynie przypomnieć sobie prawdę o naszej nieodłącznej wartości, a następnie sięgnąć po miłość. Miłość to dar związany z istnieniem.

Nieważne jak bardzo zraniony się czujesz, nieważne jak bardzo niegodny, nieważne jak trudny był rozwód albo jak wiele ich było – miłość posiada moc przetransformowania naszego bólu i cierpienia w większą zdolność kochania. Każdy nasz związek możemy postrzegać jako okazję do doskonalenia naszej zdolności do kochania i bycia kochanym. Wówczas nie ma znaczenia, co się wydarza: złamane serce czy hollywoodzki happy end – idziemy dalej z kultywowaną przez nas miłością. Naszym mieszkaniem jest prawda mówiąca, że w złamanym, otwartym sercu jest więcej światła niż w zamkniętym, ogarniętym lękiem przed złamaniem.

Lodro

Prowadziłem całodzienne warsztaty medytacyjne w Bostonie. Po omówieniu nauk Buddy i wyjaśnieniu jak stosować je w praktyce życiowej, zachęciłem uczestników, by zapisali to, z czym się zmagali, i anonimowo się tym podzielili. W miseczce znalazło się dwanaście karteczek papieru, które kolejno wyjmowałem i na głos odczytywałem zapisane na nich słowa, by grupa mogła kontemplować. Nagle trafiłem na treść, która sprawiła, że serce stanęło mi w gardle. Nigdy nie zapomnę, co wtedy przeczytałem:

„Mój chłopak nigdy nie powiedział mi, że mnie kocha. Czuję się niegodna miłości. Co mogę zrobić?”.

Członkowie grupy mieli do zaoferowania wiele mądrych nauk w odniesieniu do tej sytuacji. Ale pytanie to nie dawało mi spokoju jeszcze przez wiele tygodni. Szukałem materiałów do jednej z moich książek – bywałem w centrach medytacyjnych, grupach jogi, uniwersytetach, księgarniach, wszędzie. Im dłużej szukałem, tym częściej spotykałem się z różnymi formami takiego oto odczucia:

„Nie sądzę, bym kiedykolwiek znalazł kogoś, kto mnie pokocha dla mnie samego”.

„Skoro nie jestem w stanie kochać siebie, jak mogę się spodziewać, że pokocha mnie ktoś inny?”

„Dlaczego jestem singlem? Czy jestem felerny?”

W dzisiejszym społeczeństwie konsumpcyjnym często wpaja się nam, że jesteśmy felerni. I tu dobra wiadomość! Jest coś zewnętrznego w stosunku do nas, co możemy kupić lub osiągnąć, a co nas „naprawi”. A teraz naprawdę dobra wiadomość: nie potrzebujesz niczego zewnętrznego, co miałoby cię bardziej uzdolnić do bycia kochanym. Jesteś doskonały właśnie takim, jakim jesteś i z natury zdatnym do bycia kochanym. Potrzebujesz jedynie to odkryć. W mojej tradycji, to znaczy buddyzmie Szambala, wierzy się, że jesteśmy buddami. Przebudzonymi. Że jesteśmy dobrzy. To esencja tego, kim naprawdę jesteśmy. Kiedy przeczytałem pierwszą książkę Meggan pod tytułem Reveal, dostrzegłem, że mimo iż wywodzi się z innej tradycji, poruszyła w niej dokładnie tę samą koncepcję: potrzebną nam miłość możemy odkryć wewnątrz nas samych. A jeżeli uważasz, że jesteś wyjątkiem od reguły i jakimś sposobem niezdatny z natury do bycia kochanym – czytaj dalej.

Meggan

Spodobała mi się jego muszka. Byliśmy uczestnikami panelu dyskusyjnego w Woodstock w stanie Nowy Jork razem z Elizabeth Lesser i Gailem Straubem z okazji Woodstock Writers Festival, odbywającego się wiosną 2012 roku. Przed spotkaniem z Lodro obawiałam się, że zapomnę jego imię, co zresztą często mi się zdarza. Ale w momencie naszego spotkania uspokoiłam się. Szybko i łatwo zaprzyjaźniliśmy się. Torebka podarunkowa, którą otrzymali wszyscy prelegenci, zawierała notes i długopis oraz inne drobiazgi przydatne pisarzowi. Podczas głównej dyskusji tego wieczoru Lodro wpadł na pomysł, byśmy kontynuowali naszą rozmowę na kartach jego notesu. Niczym nastolatkowie z tyłu szkolnej klasy bazgroliliśmy notki wywołujące bezdźwięczny śmiech i pokątne spojrzenia (Lodro ostatnio powiedział mi, że to się nazywa uśmiech oczami). Pisząc tak do siebie i uśmiechając się oczami, oboje złapaliśmy naturalny, rozbrajający i wprost zabawny kontakt.

Tworzymy niezwykły duet. Lodro jest mocno zakorzeniony w praktykowaniu buddyzmu Szambala – wiążącym się z osobą głównego nauczyciela i wspólnotą, z całym tym kramem – natomiast ja nie jestem przywiązana do żadnej tradycyjnej struktury religijnej ani instytucji. Gdybym urodziła się mężczyzną i gdyby księża katoliccy mogli uprawiać seks, żenić się i dorabiać jako instruktorzy tanga, wówczas miałabym nieskomplikowany związek z chrześcijańską tradycją. Albo gdyby nadszedł dzień, w którym papieżowi towarzyszyłaby papieżyca, istniałyby kapłanki (równorzędne kapłanom), które także mogłyby uprawiać seks, zawierać związki małżeńskie (z osobami odmiennej lub tej samej płci), oraz dorabiać jako instruktorki tanga, wówczas z radością obnosiłabym się z różańcem.

Tak więc jestem duchowym odmieńcem, oddanym łączeniu się z boskością zawsze i wszędzie – nie tylko w zaciszu ołtarza, lecz również w kolejce w sklepie ze zdrową żywnością czy podczas lotu pełnego turbulencji. Gdziekolwiek jestem, w bardzo ludzki sposób staram się ucieleśniać boską miłość. Nie mogąc zostać kapłanką, ostatnie dwie dekady spędziłam na studiowaniu boskiej kobiecości w tradycji chrześcijańskiej i innych religiach świata. Święte, niekanoniczne teksty, takie jak Ewangelia Marii Magdaleny, stały się moimi duchowymi fundamentami. Gorąco wierzę w siłę słowa i wpływ, jaki idee i historie o boskości mogą mieć na kulturę. Zanurzyłam się w boskiej kobiecości w nadziei stworzenia bardziej zrównoważonej idei boskości dla siebie i kobiet należących do mojej duchowej wspólnoty.

Lodro i ja zauważyliśmy, że tworzymy interesujący układ jin-jang. I łączy nas wspólny mianownik: współtworzyłam przełomową książkę, zatytułowaną Blue Jean Buddha pod redakcją Sumi Loundon – pierwszą tego rodzaju pozycję adresowaną do wschodzącego pokolenia buddystów. Poza tym jedno z najbardziej odlotowych i cudownych doświadczeń przeżyłam w Centrum Studiów Buddyjskich w Barre, dokąd udałam się na dwutygodniowe odosobnienie medytacyjne podczas zapisów na studia w Smith College. Miejscem, w którym spotyka się nasz wzrok i w którym krzyżują się nasze drogi zawodowe, jest wspólne pragnienie służenia innym. Oboje gorliwie pragniemy być w pełni obecni, w pełni ludźmi i w pełni kochać. Głęboko odczuwamy. Mamy ogrom współczucia dla siebie i innych. Jesteśmy również członkami wspólnot duchowych poszukiwaczy, którzy łakną połączenia nie tylko z własną prawdą, lecz również z czymś dużo większym niż ich indywidualne życie.

Lodro

Meggan przyciągała mnie od chwili mojego przybycia na sympozjum pisarzy. Nie wiedziałem, w co to przyciąganie się obróci, ale natychmiast chciałem poznać ją bliżej. Naprawdę wyjąłem – jak się okazało nasz wspólny – notatnik i rozpocząłem to, co przemieniło się w naszą pisarską przygodę. Główny prelegent, Philippe Petit[2], prezentujący swoją książkę o węzłach, brutalnie zakłócał początkowy strumień naszej wspólnej twórczości. Odmawiał dyskusji na temat swych słynnych wędrówek po linie, prosząc słuchaczy o rozmowy wyłącznie na temat „węzłów”. Niestety przeszkadzał mu w tym jego francuski akcent i gdy próbowałem napisać do Meggan, zobaczyłem rodzącą się w niej 11-letnią dziewczynkę, która chichotała za każdym razem, kiedy prelegent błędnie wymawiał słowo „węzeł” i wychodziło mu „węże”. „Teraz pokażę państwu moje ulubione węże” – deklarował Philippe. „A potem zaprezentuję państwu węże, które uratowały mi życie”.

Gdy tak chichotała, dostrzegłem w niej sporo własnych cech, co było zaskakujące, biorąc pod uwagę różniące nas tradycje duchowe. Meggan wyraźnie podkreśla główne różnice między nami: ja całe życie spędziłem w buddyzmie, ona zaś na studiowaniu czegoś niezwiązanego z konkretną tradycją. Jednak gdy ją poznałem, dostrzegłem w niej bratnią duszę. Przez ostatnich dwanaście lat kontemplowałem, co znaczy wyznawać tradycję liczącą 2600 lat, żyjąc we współczesnym świecie. Ona zaś dużo dłużej wykonywała podobną pracę na gruncie chrześcijaństwa i innych tradycji. Moja pierwsza książka mówi o łączeniu medytacji z resztą życia, łącznie z czasem spędzanym w barach. Jej książka była uderzająco podobna w wymowie i na scenie wydawniczej uplasowała się nieopodal mojej. Wiedziałem, że jej żartobliwość, autentyczność i głęboka wiedza na temat zgłębianych przez nią religii będą dla mnie pouczające.

Częścią tej historii, której być może nie zna, jest fakt, iż następnego dnia przeczytałem Reveal. Nie miałem wielkich oczekiwań – wielu z nas sięgnęło kiedyś po książkę poleconą przez osobę, z którą mile spędziliśmy czas, a która to książka okazywała się być kompletnym dnem. Na szczęście tym razem było inaczej. Byłem zdumiony. Jednak nie z powodu elokwencji Meggan w objaśnianiu kondycji człowieka, lecz dlatego, że zdałem sobie sprawę, iż napisaliśmy tę samą książkę. Opowiadam o moim złamanym sercu i duchowych poszukiwaniach w college’u, wszak ona również przeszła przez podobne doświadczenie – nawet wcześniej. Ja omawiam koncepcję Szambali, że z gruntu jesteśmy dobrzy, natomiast Meggan pisze o tym, że wszyscy mamy w sobie boską miłość. Oboje w swych książkach zachęcamy czytelników, by wiedli życie pełne znaczenia, którego podstawa opiera się na idei, że nie ma nic złego w byciu tym, kim się jest (łącznie z seksem, piciem wina i zabawą).

Meggan i Lodro

Po upływie ostatnich kilku miesięcy i po wielu lampkach wina odkryliśmy, że w naszych wspólnotach istnieją podobne usilne pragnienia dotyczące związków. Ludzie ci pragną miłości. Pragną czuć się jej godni. Pragną związku z samym sobą, który ich nie wykończy ani nie pochłonie. Pragną pełnego znaczenia związku z inną osobą. Pragną seksu. Pragną świętej intymności. Pragną odnaleźć tę jedyną/tego jedynego. Pragną akceptacji. Pragną czuć coś więcej niż złamane serce. Pragną.

A my razem z nimi.

Niezależnie od tego czy jesteśmy postępowi, czy konserwatywni, mężczyzną czy kobietą, nasze idee i oczekiwania odnośnie związków zmieniły się z powodu obyczajów kulturowych. Częściej szukamy kogoś równego sobie, kto uszanuje nasz osobisty rozwój. Nie szukamy wybawienia. Zdaliśmy sobie sprawę, że rycerz na białym koniu to mit, zaś księżniczka zeszła ze swej wieży, zmęczona oczekiwaniem. Sami staliśmy się swoimi wybawicielami. Szukamy czegoś wyjątkowego – partnerstwa, w którym dwoje równych sobie ludzi spotyka się oko w oko, bez zatracania się w sobie nawzajem, lecz raczej wzmacniając wzajemnie swoją indywidualność i to, kim mogą w pełni się stać dzięki partnerowi. Partnerstwa opartego na wzajemności. Lodro i ja napisaliśmy tę książkę z wiarą, że takie partnerstwo może istnieć i istnieje.

Zapraszamy cię do wspólnej dyskusji. Nie jesteśmy samorodnymi ekspertami radzącymi jak sprawić, by druga osoba zakochała się w tobie. Nie jesteśmy terapeutami przemawiającymi autorytatywnym głosem jak zbudować doskonały związek. Jesteśmy nauczycielami duchowymi. Książka ta zawiera bardzo osobiste, bardzo wymowne i szczere anegdoty mające towarzyszyć ci w nieuchronnym przypływie i odpływie strumienia miłości we wszystkich jej przejawach.

1Jak kochać siebie

Nie jest twym zadaniem szukać miłości, lecz jedynie szukać w swym wnętrzu wszystkich barier, które przeciwko niej postawiłeś, i je odnaleźć.

– Kurs cudów

Gdy wszystko staje się możliwe

Meggan

Przemawiałam, stojąc w pobliżu stołu z poczęstunkiem. Rozpraszały mnie zapachy panierowanego kurczaka i serowego gratin. Na dodatek wszystkie kobiety zgromadzone w sali rozmawiały i jadły. Sztućce dzwoniły, wśród dzieci panował rozgardiasz: albo płakały, albo biegały między stołami, zaś mój głos tylko nieznacznie górował nad ich rozmowami. Na krzyk byłam zbyt nieśmiała.

Poproszono mnie o wygłoszenie mowy do grupy około 30 samotnych matek, nosicielek wirusa HIV. Jako samotna matka zgodziłam się bez wahania. Z okazji Dnia Matki były rozpieszczane i karmione w sposób, na który nie mogły sobie pozwolić na co dzień. Opowiadałam o swoich doświadczeniach w pracy z ciężarnymi nastolatkami i o tym, jak jedna z nich ponad dziesięć lat temu umieściła mnie na drodze duchowych poszukiwań, prosząc mnie, bym znalazła „bardziej wypasioną Marię”, to znaczy obraz boskości przedstawiający świętość kobiecego ciała, prawdziwego ciała. Powiedziała, że nie będzie rozmawiała o Bogu, dopóki nie przedstawię jej obrazu boskości, który nie sprawiałby, że czuła się gorsza. Chciała obrazu, z którym mogłaby się utożsamiać. Ja zaś utożsamiałam się z nią. I również pragnęłam spotkać drugą połówkę Boga. Wiedziałam, że musi być coś więcej. Chciałam uważać moje ciało za święte. Tylko nie wiedziałam jak.

Opowiedziałam tej żywiołowej grupie kobiet o odbytej przeze mnie pielgrzymce do świętych miejsc w Europie związanych z Czarną Madonną i Marią Magdaleną. Najdokładniej jak potrafiłam wyrecytowałam opis Czarnej Madonny autorstwa Marion Woodman: „Jest naturą zapłodnioną przez ducha, akceptującą swoje ciało jako naczynie dla ducha. Ma do czynienia ze świętością materii, jest połączeniem seksualności z duchowością1”. Myślałam, że może to sprawi, iż kilka par brwi uniesie się w zaciekawieniu, ale nie było reakcji. Nawet jednego dłuższego spojrzenia.

Zrelacjonowałam im dziwne doświadczenia, jakie w odwiedzonych przeze mnie miejscach stały się moim udziałem, o tym, jak ugięły się pode mną kolana pod wpływem niespodziewanej miłości, którą odnalazłam w swoim wnętrzu. I o tym, że doprowadziło mnie to do odkrycia, iż spotkanie z boskością oznacza podróż do wnętrza siebie, pełną obecność w swoim ciele. Ale wciąż nic. Zero. Opowiedziałam im o studiowaniu Ewangelii Marii Magdaleny i o tym, że to właśnie ta „bardziej wypasiona Maria”, co do której pragnęłam, by poznała ją owa ciężarna nastolatka. Ta Maria miała bowiem bardzo odmienne idee na temat ciała oraz znaczenia bycia kobietą. Kilka pań zwróciło ku mnie swoją twarz. Jednak chaos trwał nadal.

Do odłożenia widelców i zaprowadzenia ciszy wśród dzieci skłonił je mój końcowy komentarz – że w ostatecznym rozrachunku w pielgrzymce nie chodziło o odnalezienie obrazu boskiej kobiecości, świętego miejsca ani prawdy istniejącej gdzieś na zewnątrz mnie. Chodziło natomiast o odnalezienie źródła miłości, które zawsze było we mnie. Powiedziałam im, że przebyłam tę długą drogę i studiowałam teologię przez pięć lat tylko po to, by zrozumieć, że miłość, której szukałam, znajduje się we mnie. W sali zapanowało całkowite skupienie.

Po spotkaniu, gdy podpisywałam dla każdej z kobiet egzemplarz mojej książki Reveal, zauważyłam jedną, która wciąż siedziała przy stoliku z tyłu sali, z głową wysuniętą do przodu. Nie wiedziałam, czy targały nią emocje, czy może zasnęła podczas mojego wystąpienia, czy też potrzebowała kilku chwil na uporządkowanie myśli. Spoglądałam na nią kilka razy między podchodzącymi do mnie kolejno innymi kobietami. Gdy sala się opróżniła, wstała i podeszła do mnie.

Nie przedstawiła się, nie było żadnego „Witam, mam na imię…”. Podeszła prosto do mnie i zapytała: „Jak mam znaleźć miłość w swoim wnętrzu, skoro nigdy jej nie poznałam? Poznałam przemoc. Często byłam bita. Jestem produktem sierocińca. Nie miałam własnego domu. Ale wciąż żyję. Wielu moich znajomych umarło. A ja nadal tu jestem. Gdy coś zaczyna mi się układać, myślę, że na to nie zasługuję. Więc się kończy. Jednak pragnę miłości. Naprawdę. Tylko nie mogę jej znaleźć”.

Nie jestem pewna, która z nas pękła pierwsza. Czułam się tak, jakby wyjęła mi duszę przez kołnierz. Nigdy nie chciałam móc zamienić się ciałem z inną osobą bardziej niż w tamtej chwili. Chciałam, by choć przez sekundę była mną, by mogła spojrzeć na siebie moimi oczami. Stała przede mną i mówiła, że nie może znaleźć miłości, ponieważ nigdy jej tego nie okazano. Gdy to mówiła, patrzyła na mnie oczami promieniującymi czystą miłością o intensywności tak silnej, że niemal mnie oślepiała. Chciałam, by zobaczyła to, co ja – że w jej wnętrzu obecna jest miłość. Usilnie unikała spojrzenia mi w oczy, ale gdy wreszcie jej wzrok spotkał się z moim, powiedziałam: „Nie wiem, co będziesz musiała zrobić, by znaleźć miłość. Ale widzę miłość w tobie”.

W drodze powrotnej do domu błagałam, by wszystko co święte pomogło tej pięknej kobiecie zacząć czuć wypełniającą ją miłość. Nie chciałam, by dłużej czekała. Nie chciałam, by nadal wierzyła, że w jej życiu musi zjawić się ktoś, kto wniesie weń taką dawkę miłości, która wszystko zmieni. W buddyzmie Zen istnieje praktyka polegająca na tym, że mistrz przekazuje uczniowi „koan” czyli zdanie, które sprawdza jego postępy. Koan staje się probierzem praktyki duchowej ucznia. Wywołuje to nie tyle zmianę w jego sposobie myślenia, ile zmianę w sposobie istnienia. Podczas swojej pielgrzymki często słyszałam w medytacji: „Miłość, prawdziwa miłość, oznacza koniec czekania”. Czułam, że zdanie to było koanem pochodzącym z mojej duszy. Przez długi czas nie miałam zielonego pojęcia, co ono znaczy, ale tamtego dnia w drodze do domu przypomniałam sobie ten koan i to uczucie – gdy wydaje się, że miłość jest czymś istniejącym na zewnątrz nas, czymś, na co musimy trafić albo zapracować, dlatego czekamy. Męczarnia.

Wielu z nas wierzy, że miłość jest czymś, co musimy „znaleźć”. Mam wymięty paszport w tylnej kieszeni spodni jako dowód, że próbowałam. Co sprawiło, że porzuciłam przekonanie, iż miłości muszę szukać na zewnątrz mnie i zaczęłam doświadczać miłości będącej od zawsze w moim wnętrzu? Jakie wydarzenia lub co wyjątkowego sprawiło, że wróciłam do siebie?

Zaczęło się od świętej pogardy dla czekania. Za każdym razem, gdy obmyślałam, co jeszcze będę musiała zrobić, by w końcu do tego dojść, to znaczy stać się godną miłości, ogarniał mnie święty niepokój. Stałam się świadoma ciągłego uzależnienia od idei, że „już jestem blisko”. Jeszcze tylko jeden dyplom, jeden związek, jedno nacięcie na przysłowiowym pasku i… będę godna. Będę kimś więcej niż teraz.

Całe życie studiowałam religie świata. Większość z nich powstała wokół samotnego, charyzmatycznego mistyka. I w każdej z nich – bez względu na miejsce na ziemi i czas w historii ludzkości – panuje złota zasada: mamy kochać się nawzajem tak jak kochamy siebie. Na pewnym poziomie nie ma różnicy pomiędzy miłością do siebie a miłością do innych. Kochać innych to kochać siebie. Powinniśmy kochać nie z powodu jakiejś zewnętrznej zachęty. Powinnyśmy kochać i być kochanymi, ponieważ po to tu jesteśmy.

Grzmot czyli Doskonały Umysł to starożytny manuskrypt, datowany na I wiek p.n.e. Został odnaleziony w XX wieku w Nag Hammadi wśród pięćdziesięciu innych manuskryptów stanowiących pisma gnostyckie. Zawiera głos boskiej kobiecości, który wydaje się odnosić do wszechobejmującej obecności istniejącej wewnątrz nas wszystkich. W rozdziale 4 w wersach 30-31 czytamy:

Bowiem to, co w was, to i na zewnątrz was.

A to, co oczom waszym ukazuje się na zewnątrz,

również wewnątrz dostrzegacie2.

Wynika stąd, że w naszych poszukiwaniach miłości rzeczywistość wewnętrzna jest tak samo ważna jak doświadczenia w świecie zewnętrznym. Nasza zdolność do kochania innych ludzi jest wprost proporcjonalna do zdolności kochania siebie.

Dla większości z nas zaczyna się to na zewnątrz. Zaczynamy kochać siebie, ponieważ kocha nas ktoś inny. Później – co za objawienie – przychodzi czas, gdy zewnętrzne źródło miłości odchodzi albo staje się toksyczne. Być może po latach oczekiwań na miłość ona wciąż się nie zjawi i będziesz miał dość. Na szczęście zorientujesz się, że wszystkie zewnętrzne źródła miłości są zbyt niestałe, by polegać na nich jako na swoim fundamencie. Potrzebujesz siebie.

Jak na ironię, nie zetknęłam się z tym, co we mnie wieczne i święte, dopóki nie wkroczyłam w to, co najbardziej ludzkie. Dwie osoby, co do których wierzyłam, że się przy nich zestarzeję – ojciec mojego syna i mój przyjaciel – odseparowały się ode mnie w ciągu jednego roku. Nigdy nie myślałam o sobie gorzej. Odejście dwojga ludzi, którzy tworzyli mój świat, przyniosło mi najróżniejsze czarne myśli.

Miałam wszelkie powody ku temu, by uważać się za „niegodną” miłości. A jednak właśnie wtedy zdecydowałam się kochać siebie. W końcu zrozumiałam, że tak naprawdę nie potrzebuję nikogo na zewnątrz mnie, bym pojęła istotę tego, kim naprawdę jestem. Z wnętrza musiał wyłonić się rodzaj uprawomocnienia. Musiałam uwierzyć w jednorożca, którym jestem. Musiałam być sama dla siebie jedynym wsparciem, ponieważ nie było nikogo innego.

Jak to się dzieje? Transformacja zachodzi przez stworzenie cudu. Poważnie. To wymaga cudu. Ale zacznij od drobiazgu. Udawaj do skutku. Ja zaczęłam od gapienia się sobie w oczy przed lustrem w łazience. Najpierw się śmiałam. Dowcipkowałam („Często tu przychodzisz?”). I kontynuowałam. Zaczęłam skupiać się nie na dwóch niebieskich tęczówkach, lecz na obecności miłości, która wyłania się zza nich.

Zaczęło się. A potem narastało. Spotykałam się z cichą, lecz niezwyciężoną obecnością miłości w moim wnętrzu zawsze i wszędzie, gdzie tylko mogłam. Zaczęłam uznawać tę obecność za swoją duszę. I zaczęłam jej zostawiać miłosne wyznania. Na lustrze ołtarzyka ściennego i na długim lustrze, w którym przeglądam się w całości przed wyjściem z domu, czerwonym markerem napisałam:

Jestem boską miłością.

Wszystkie myśli dalekie od tych słów miłości, które napisałam dla mojej duszy, zaczęły wyróżniać się w moim umyśle, jakby odziane w świetliste kolory. Nie mogły już przechadzać się, jakby były u siebie. Teraz, gdy pojawi się w moim umyśle negatywna myśl na mój temat, rozbrzmiewa sygnał alarmowy i przypominam sobie, że myśl jest niczym więcej jak tylko myślą.

Niektóre cuda przychodzą stopniowo. W moim przypadku cud rozpoznania mojej własnej miłości nadchodził pomalutku. Jednak całkowita transformacja jest niczym więcej niż żywym objawieniem. Teraz jestem miłością w działaniu. To najbardziej radykalna rzecz, na jaką mnie stać. Moją najpotężniejszą praktyką duchową jest całkowita miłość do siebie. Z moich doświadczeń wynika, że wszystko staje się możliwe, gdy człowiek spotyka się ze swoją wewnętrzną miłością. Dlatego czasami szepczę sama do siebie i do ducha kobiety, która chce poznać miłość, że miłość – prawdziwa miłość – oznacza koniec czekania.

Twoja miłość jest niezniszczalna

Lodro

Przez ostatnich kilka lat ludziom pragnącym rozmawiać na temat miłości i romansu stawiałem proste pytanie: „Gdy wychodzisz na randkę, czy zabierasz ze sobą najbardziej autentycznego siebie?”. W dziewięćdziesięciu procentach przypadków odpowiedź brzmiała: „Ależ skąd”. Idea wyjścia do baru i bycia prawdziwym sobą, miłym i mądrym, jest kusząca, ale ludzie rzadko wiedzą, jak do niej dążyć.

Istnieje ku temu konkretny powód. Przede wszystkim – ludzie rzadko postrzegają siebie jako miłych, mądrych i atrakcyjnych. Za to wielu ludzi uważa się za śmieci. Z obrzydzeniem napisałem to słowo, ale miałem na kursach medytacyjnych uczniów, którzy podchodzili do mnie i mówili: „Kto by chciał ze mną być? Jestem śmieciem”. Miałem bliskie mi osoby, które twierdziły o sobie, że są paskudne albo felerne, nawet gdy stałem naprzeciwko nich, kochając je.

Mam przyjaciół, którzy przez większość swego wczesnego dojrzałego życia nie mogli być sobą ze względu na swoją orientację seksualną. Wychowani wśród Mormonów, zostali zmuszeni do poślubienia osób przeciwnej płci i skończyli jako rozwodnicy, ponieważ żyli w kłamstwie. Znam innych, którzy zaakceptowali swój homoseksualizm wcześniej niż ci pierwsi i zostali wykopani ze swych konserwatywnych domów. I jedni, i drudzy nie mogli być najbardziej autentycznymi sobą, dopóki nie pogodzili się z faktem, iż to nie oni byli pomieszani, lecz ludzie z ich otoczenia mieli nieco wewnętrznej pracy do wykonania.

Albo znajdujemy powody, by wątpić w to, iż z natury jesteśmy mili, mądrzy i atrakcyjni, albo słyszymy je od innych. Tak czy inaczej borykamy się z czymś dominującym w społeczeństwie: ze zwątpieniem w siebie. Zamiast zaakceptować to, kim jesteśmy, ulegamy społecznym głosom mówiącym nam, że nie jesteśmy wystarczająco dobrzy, godni miłości ani atrakcyjni. Wmawia się nam, że potrzebujemy pewnych produktów, by wspiąć się na wyższe szczeble kariery, a gdy już uzyskamy ten konkretny czynnik zewnętrzny, wówczas będziemy szczęśliwi. Wmawia się nam, że musimy być inni niż faktycznie jesteśmy w chwili obecnej, by się wyzwolić z tego uczucia cierpienia. Nie o to chodzi.

Gdy 2600 lat temu Budda usiadł do medytacji pod drzewem Bodhi, nie zrobił tego, by zdobyć mistrzowski plan, który uczyniłby go kimś innym. Uznał swoje cierpienie i wiedział, że chce coś z tym zrobić. Podjął prostą praktykę medytacyjną przedstawioną poniżej, by zacząć obserwować to cierpienie. Im dłużej je obserwował, tym bardziej zdawał sobie sprawę z faktu, iż w swej prawdziwej naturze wcale nie był ześwirowany. Był z gruntu dobry. Przebudzony. I nie był sam. Tak jak my. Nasza czujność jest niezniszczalna. Jest jak diament w kłębach kurzu. Zawsze tam jest. Musimy tylko go odkryć.

W dyskusjach o Buddzie często używa się sanskryckiego terminu Tathagata. Można go przetłumaczyć jako Budda, ale bardziej dosłowne tłumaczenie brzmi „Przebudzony”. Do czego przebudził się Budda? Do swej niezniszczalnej natury. Dokonał wielkiego przebudzenia swojego umysłu i serca do rzeczywistości takiej, jaką ona jest, a nie do tej, której pragnął, czy która kiedyś była. To mamy na myśli, gdy mówimy o praktyce medytacyjnej i osiągnięciu oświecenia. Mówimy o tym, w jaki sposób możemy podążać śladami Buddy, stając się bardziej obecni i czujni w miejscu medytacyjnym i przez resztę naszego codziennego życia.

Budda odkrył między innymi, że nie musi ściemniać. Widział rzeczywistość taką, jaką była, i był w stanie pracować z ludźmi i sytuacjami w bezpośredni i autentyczny sposób. Nie był dyplomatą ani politykiem. Był rewolucjonistą, ponieważ ukazywał siebie autentycznego, a ludzie odpowiadali mu tym samym. Wszyscy napotkani przez niego ludzie czuli się zainspirowani jego obecnością. Poprzez prosty akt trwania z otwartym sercem zapraszał ludzi, by dołączyli do niego w tej przestrzeni i by również mieli otwarte serca. Przytoczyłem tę historię, ponieważ możemy robić to samo co Budda i ukazywać siebie autentycznymi. Zgodnie z moim doświadczeniem na proces ten składają się trzy kroki:

1. Obserwuj siebie

Jednym z moich ulubionych tybetańskich słów określających medytację (istnieje kilka) jest gom. Można je również tłumaczyć jako „znajomość”. Pojęcie to mówi o tym, iż dzięki prostej praktyce skupienia się na oddechu i obserwowania myśli przepływających przez krajobraz umysłu, zaznajamiasz się z nimi. Im lepiej znasz różne sposoby, w jakie wikłasz się w emocje, nawykowe wzorce, które wyciągają cię z chwili obecnej, oraz nieustanną paplaninę zachodzącą w twojej głowie, tym lepiej poznajesz swoją prawdziwą istotę.

2. Odkryj swoją fundamentalną dobroć

Gdy