Arwinia - Oskar Orzechowski - ebook

Arwinia ebook

Oskar Orzechowski

4,0

Opis

Powieść, w której ludzkim głosem przemawiają zwierzęta i to one są bohaterami książki. Przywodzi to na myśl, już tak mocno zakorzenione w kulturze, tytuły –„Folwark zwierzęcy” czy „Sprawiedliwość owiec” – i jest to dobry trop interpretacyjny, jednak w odróżnieniu od tych tytułów, postacie „Arwinii” są zdecydowanie mniej naiwne...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 199

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Oskar Orzechowski

Arwinia

wydawnictwo Nowy świat

warszawa

© Copyright by Oskar Orzechowski, 2015

© Copyright by Wydawnictwo Nowy Świat, 2015

Projekt okładki: Studio Nowy Świat

Zdjęcie: Fotolia

ISBN 978-83-7386-576-1

Wydanie I

Warszawa 2015

Wydawnictwo Nowy Świat

ul. Kopernika 30, 00-336 Warszawa

tel. 22 826 25 43 faks 22 826 25 47

www.nowy-swiat.pl

I. Rogal

Jasnoszare słońce rozlewało się chłodnym porankiem po dachach, powoli wypełniało wszystkie zakamarki podwórza.

Papa leniwie zamrugał oczami, podreptał w miejscu, próbując rozgrzać zdrętwiałe nogi. Powiódł niechętnym spojrzeniem wzdłuż murów, od śmietnika, przez popękane chodnikowe kafelki po obskurne drzwi. Później w górę, wzdłuż komina, zajmującego centralne miejsce niewielkiego placu – niecałe dziesięć na dziesięć metrów. On i otaczające go dachy od ponad roku były jego domem, brudnym, szarym domem, którego szczerze nienawidził.

W końcu głód zmusił go do ruszenia się z miejsca. Niedługo parapety i rynny dwóch stojących naprzeciw siebie kamienic ożyją za sprawą karłowatych, pierzastych sępów, a wtedy nie będzie miał najmniejszych szans na znalezienie choćby marnego okrucha. Tak samo jak szare, tak biedne było podwórze, które zmuszony był nazywać domem. Jedynym miejscem gdzie można było znaleźć cokolwiek do jedzenia był śmietnik, ale wystarczyła myśl o nim, a przez kręgosłup Papy przechodził nieprzyjemny dreszcz. Dobrze pamiętał przerażające godziny spędzone w ciemności, gdy wiatr zamknął klapę metalowego kontenera w momencie, kiedy przerzucał dziobem warstwy śmieci. Gdy wreszcie upragnione światło przywróciło mu nadzieje, omal nie zabił go ciężki worek niedbale wrzucony do śmietnika. Cudem odleciał na bezpieczny szczyt komina.

Pospacerował po najniższym z dachów, zajmującym narożnik podwórza, licząc, że gdzieś w którejś ze szpar znajdzie choćby malutki okruszek, jaki mógł pozostać po rzuconych wczoraj przez staruszkę z trzeciego piętra czerstwych kromkach chleba. Złudna nadzieja, współtowarzysze niedoli wszystko dokładnie wyzbierali.

Sfrunął niżej, na ziemię. Nierówne płyty chodnika mogły skrywać cokolwiek do jedzenia. I jest! Z szarości wyłowił jaśniejszy fragment zalegający głęboko między betonowymi kaflami. Podbiegł szybko, by zbadać znalezisko. Skórka od ziemniaka? Może stary kawałek jabłka? Dziobnął na próbę. Gdy tylko na języku poczuł niewiarygodnie cierpki smak, głód wziął górę nad rozsądkiem. Przestał się przejmować czym jest to świństwo, ważne, że mógł nim zapełnić żołądek.

Gdy tylko wznowił poszukiwania, z trzepotem skrzydeł pojawił się obok niego Czarny. Imię oddawało w całości wygląd gołębia, od pazurów po dziób był ciemnoszary, niemal jak wrona, lub, jak sam lubił o sobie mówić, jak burzowe chmury.

– Siema – zagruchał do Papy. – Śniadanie?

Papa zagruchał twierdząco, bez najmniejszego entuzjazmu.

– Znalazłeś coś? Widziałem, że coś tam dziobałeś.

– Bieda jak zawsze – nie miał zamiaru przyznawać się przyjacielowi, że z głodu zjadł niezidentyfikowane, paskudne coś. – Trzeba będzie czekać aż babka wstanie i zrobi remanent w kuchni. Może znowu coś rzuci.

– Ciągle ci powtarzam Papa, trzeba coś wykombinować, bo długo tak nie pociągniemy.

Czarny ciągle próbował coś „kombinować”. Był jeszcze młodym gołębiem i nadal był pełen optymizmu, nie znając w pełni nędzy rzeczywistości w jakiej przyszło im żyć.

– Co masz na myśli? – zapytał Papa, bardziej dla podtrzymania rozmowy, niż z ciekawości.

– Nie wiem, chłopie. Spróbujmy na rynku. W trójkę moglibyśmy coś tam zdziałać. Albo zmieńmy plac.

– Myślisz, że na innym podwórzu byłoby lepiej? Wszędzie ta sama bieda – Papa kulturalnie ukłonił się Bożenie i Bogdanowi, parze starych gołębi zajmujących od zawsze miejsce na rynnie dachu schowanego w cieniu karłowatej lipy, rosnącej na sąsiednim podwórku. Poza drzewem na malutkim podwórku nie znajdowało się nic – lub pies, który skutecznie zniechęcał gołębie do spacerowania po swoim terenie.

– Jak tam twoje nogi, Papa? – spytała grzecznie Bożena, wtulając się w bok Bogdana.

– Bez zmian.

– Może spróbuj je porządnie wymoczyć po następnym deszczu – rzucił Bogdan.

W odpowiedzi Papa jedynie grzecznie zagruchał. Kilka lat temu pechowo wylądował na świeżo smołowanym dachu, boleśnie zatapiając się w czarnej mazi. Z trudem uwolnił się ze śmierdzącego piekła, ale od tej pory jego nogi pokrywała czarna skorupa, której żadnym sposobem nie mógł się pozbyć. Próbował już dosłownie wszystkiego, tarcia o wszelkie znane mu powierzchnie, dziobania, maczania w różnych dostępnych substancjach. Nic nie było w stanie uwolnić go od kłopotliwego brzemienia, przez które wyróżniał się w stadzie.

Zwykle na jakiekolwiek uwagi pod adresem swoich nóg reagował wybuchem gniewu, nie potrzebował by ciągle ktoś przypominał mu o inności. Para B. w tym wypadku stanowiła wyjątek. Wiedział, że za ich słowami kryje się jedynie troska. Mieli syna w jego wieku, który próbował swoich sił dziobiąc w odległym, niebezpiecznym blokowisku. Papa był dla nich jego substytutem. Zresztą, Bożena i Bogdan, najstarsza para gołębi na podwórzu, darzyła podobną opiekuńczością wszystkie gołębie, i nie sposób było mieć im cokolwiek za złe.

Nie znajdując nic więcej godnego uwagi pomiędzy kaflami, odlecieli na swoją miejscówkę u szczytu dachu hotelu, domykającego kwadrat podwórza z zachodniej strony. Bez słowa dołączył do nich Łysy, trzeci z ekipy, zawdzięczający swoje imię trwale wydziobanemu gołemu plackowi z tyłu głowy. Siedzieli tak, na wpół drzemiąc, nie mając nic lepszego do roboty.

Słońce powoli wspinało się na niebo, sięgając już dachów katedry, dominującej od wieków nad niższymi kamienicami starówki. Gdy był młodszy, miał na tyle głupiej odwagi by na raty wlecieć na sam szczyt dzwonnicy, mając sobie za nic terytorium i wron. I zanim zdążyły go z niej przegonić, udało mu się z góry spojrzeć na miasto. Na niedalekie, granatowe pasmo rzeki i drzewa po przeciwległym brzegu, przerzucony nad nią most, odległe blokowiska i bliższe, posklejane dachy kamienic, tworzące w dole sieć uliczek i podwórzy. Na Stary Rynek okalający ratusz, ze swoimi pomnikami i gzymsami, stanowiący centrum gołębiego świata. Mieszkał wtedy w jednym z trzystu sześćdziesięciu pięciu okien starego ratusza, z doskonałym widokiem na fontannę, wokół której turyści często rozrzucali karmę dla ptaków. Gołębie rządziły placem rynkowym, a on, młody samiec, wiódł wśród nich prym i błyskawicznie robił karierę w stadzie...

– Panowie, hej, patrzcie na Białego – zagruchał Łysy, wyrywając ich z przyjemnego odrętwienia.

Papa otworzył oczy wracając ze wspomnień do chwili obecnej. Cholerne podwórze... Kolonia karna dla przegrańców, by dokończyli swe życie przymierając głodem.

– Co z Białym? – zapytał Czarny, nie mogąc wyłowić znanej mu sylwetki pośród tłuszczy zalegającej rynny i parapety.

– No tam, patrzcie co robi – Łysy wskazał dziobem białego gołębia nerwowo drepczącego w tę i z powrotem po parapecie, wyraźnie zaaferowanego czymś co znajdowało się za oknem.

Były takie parapety, na które się nie siadało. Za krótkie by przysiąść, a za przynależnymi im oknami zbyt często kręcili się ludzie, więc w chwili nieuwagi można było oberwać gazetą. Właśnie po jednym z takich parapetów spacerował Biały, ale co w tym dziwnego? Wszyscy mówili, że matka krzywo go wysiedziała, przez co gołąb był niezbyt rozgarnięty, o czym od razu przypomniał Papa:

– No i co? Przecież to debil.

Już chciał zignorować całe wydarzenie, ale Łysy zagruchał na Białego:

– Ej, Biały, chodź no tu!

Biały przekrzywił śmiesznie małą główkę i zaczął się rozglądać, szukając właściciela głosu. Wreszcie oderwał się od parapetu i podleciał do nich, na krawędź dachu.

– Cze... Cześć – przywitał się, wciąż kręcąc zawieszoną na nienaturalnie długiej szyi główką. Nadpobudliwość Białego działała Papie na nerwy, ciężko rozmawiać z kimś kto jest całkiem biały, a na dodatek bez przerwy drepcze w miejscu i rozgląda się, jakby był wiecznie zaskoczony miejscem, w którym się znajduje.

Łysy i Czarny powtarzali że przesadza i na jego nieszczęście lubili droczyć się z lokalnym przygłupem.

– Co tam robiłeś, Biały? – zapytał rozbawiony Łysy.

– Wie... Wiedzieliście, że wprowadził się tam nowy człowiek?

– Nowy człowiek czy stary, co za różnica – wzruszył skrzydłami Czarny. Mieszkania w południowej kamienicy zajmowali młodzi ludzie, którzy nigdy nie wykazali większego zainteresowania kolonią gołębi na podwórzu.

– Ale ten człowiek ma całego rogala! – Biały jeszcze bardziej nerwowo zadreptał, wydawało się, że główka oderwie się z tyczkowatej szyi. – Całego Rogala! Pachnie aż na parapecie. Taki rumiany, na pewno ma chrupiącą skórkę... I jest przełamany na pół, i wszędzie jest pełno okruchów, wszędzie dookoła niego i na całym stole.

Pusty żołądek Papy skurczył się boleśnie.

– Stul dziób – rzucił nierozgarniętemu gołębiowi.

– Daj spokój, nie zjadłbyś sobie takiego rogala? – zapytał Czarny.

Dwa całkowite przeciwieństwa, Czarny i Biały. I nie chodzi tylko o upierzenie, Czarny był jeszcze młodym, dobrze zbudowanym samcem, być może najsilniejszym z gołębi mieszkających wokół podwórza. Biały był jaki był, nie sposób było zrozumieć jak udało mu się przeżyć w tak ciężkich warunkach. Ale obaj byli tak samo głupi.

Sprawa była prosta, jeśli nawet był tam jakiś dziobany rogal, to znajdował się poza ich zasięgiem. I koniec tematu, nie warto było zajmować sobie tym myśli, bo tak było po prostu łatwiej. Biały miał tak mało myśli, że jeśli by wyrzucił z nich rogala pewnie niewiele w jego małej głowie by zostało. Za to Czarny był wiecznym marzycielem, wciąż chciał gdzieś tam lub tutaj szukać lepszego życia, snuł plany, właściwie mieszkał w lepszym świecie, który mógłby nastąpić. Papa dziobał na starówce dość długo, by wiedzieć, że takie podejście nie miało najmniejszego sensu.

Okno, za którym miał się znajdować rogal zamknęło się z suchym trzaskiem, dobitnie podkreślając słuszność stanowiska Papy. Niestety nie skończyło paplaniny jego towarzyszy.

Rozdrażniony postanowił dać młodzikom nauczkę, a że przyjaźnił się z Czarnym i Łysym, gołębiem ofiarnym miał zostać Biały.

– To choć Biały, idziemy po tego rogala – zagruchał stanowczo. Biały wytrzeszczył oczy i na sekundę znieruchomiał.

– No mówisz, że taki przepyszny musi być ten rogal, to chodź, poczęstujemy się – kontynuował Papa.

– Ale... Ale okno jest już zamknięte – wykazał się bystrością Biały.

– Drugie jest otwarte – zauważył Papa, sfruwając na parapet. Okno prowadziło do kuchni, do której robili czasami szybkie wypady. Jednak tylko w chwilach całkowitej desperacji, aby coś zjeść trzeba było pokonać kilka metrów do pokrytego okruchami stołu, a w razie wpadki szybko ewakuować się z powrotem na podwórze. Problem polegał na tym, że w panice ciężko było rozróżnić które okno jest otwarte, a które przesłonięte szybą, co mogło skończyć się bolesnym zderzeniem najpierw z nią, a potem z miotłą lub gazetą rozgniewanych właścicieli okruchów.

Zdezorientowany Biały poleciał za Papą, nie potrafiąc się sprzeciwić. Z kolei Łysy i Czarny wyczuwając drakę zajęli dogodne miejsce obserwacyjne na krawędzi dachu hotelu.

– No właź, będę stał na czatach – ponaglał Papa.

– Ale...

– Żadne ale, właź po rogala. Po co tyle o nim mówiłeś skoro teraz nie chcesz go zjeść?

Biały dreptał w miejscu, nie wiedząc co zrobić. Nie chciał wchodzić do środka, ale nie był w stanie znaleźć słów które przekonałyby silniejszego od niego Papę by dał sobie spokój. A ten coraz mocniej napierał, spychając białego gołębia na krawędź okna. W końcu nie mając innego wyjścia, Biały zeskoczył na kuchenną podłogę.

Ostrożnie przeszedł kilka kroków, przerażony nowym miejscem. Oszałamiająca ilość krawędzi szafek i półek przypominała gąszcz dachów, jednak tutaj wszystko zwieńczały stare ściany, zamykając ten mały świat ze wszystkich stron. Czuł jakby miał się udusić, serce waliło jak oszalałe, próbując wyrwać się w stronę bezpiecznego podwórza, z którego w razie niebezpieczeństwa zawsze można było uciec w puste niebo.

– Idź do drzwi, musisz dotrzeć do tamtego pokoju – rzucił Papa, obserwujący jego postępy z okiennego otworu.

Biały podreptał kilka kroków, ale nagle zatrzymał się, wybałuszając oczy na widok bochenka spokojnie czekającego na niego stole. Był tak strasznie głodny, że wszystkie jego myśli zastąpił jedynie obraz leniwie rozłożonych kromek chleba.

Natychmiast machnął skrzydłami, by jak najszybciej dorwać się do płatów jasnej pyszności, zamkniętych chrupką, ciemną obwolutą.

– Nie, zostaw to, idź po rogala! – zagruchał rozdrażniony Papa, zazdroszcząc Białemu tak doskonałej okazji do napełnienia brzucha. Już miał porzucić wcześniejszy plan i dołączyć do uczty, kiedy Biały pochłonięty dziobaniem chleba strącił ze stołu szklankę. Ta z brzdękiem odbiła się kilka razy od podłogi, by w końcu rozpaść się na małe, błyszczące okruchy.

Z wnętrza domu dobiegł ich trzask i złowrogie kroki. Przerażony Biały natychmiast oderwał się od jedzenia i wyprężył szyję, wpatrując się w otwór drzwi. Serce znowu zerwało się do galopu.

W drzwiach pojawił się człowiek. Szybko ocenił sytuację i kilka sekund później wrócił z morderczym narzędziem, miotłą. Biały otrząsnął się i zerwał się w stronę okna.

Ale na drodze ku podwórzu stał Papa, rozzłoszczony jeszcze bardziej niż wcześniej. Rozłożył szeroko skrzydła i odepchnął Białego w czeluści kuchni.

– Pa... Papa nie wygłupiaj się! – zagruchał przerażony Biały, słysząc jak w jego stronę zbliża się śmierć. Z nerwów narobił pod siebie, kolejny raz zrywając się do ucieczki. Udało mu się zaczepić pazurami o krawędź parapetu, ale Papa ponownie rozłożył skrzydła i zepchnął go na podłogę.

– Taki byłeś zachwycony tym rogalem to idź po niego! No idź! – gruchał wściekle, blokując okno.

– Prze... Przestań, wypuść mnie! – Biały cudem uniknął zamachu miotłą. – Co ja ci takiego zrobiłem?!

– Po co mi gadałeś o tym rogalu skoro i tak go nie zjemy? No po co?

Papa ostatni raz odepchnął przerażonego gołębia i zerwał się do lotu, bo sam znalazł się już w zasięgu śmiercionośnej miotły. Zaraz za nim z kuchni wyfrunął Biały, żegnany wściekłymi przekleństwami.

Obaj wylądowali na krawędzi dachu, obok rozbawionych całym zdarzeniem Łysego i Czarnego.

– Mam nadzieję, że czegoś się nauczyłeś, głąbie – burknął Papa, układając wzburzone pióra. – Nie ma sensu zajmowanie sobie głowy rzeczami które się nie zdarzą. Takimi jak dorwanie się do tego rogala.

Ciężko było osądzić, czy Biały faktycznie zrozumiał nauczkę. Zataczając się na boki dreptał środkiem dachu, roztrzęsiony do ostatniej kostki szukał schronienia pomiędzy lasem kominów.

– Trochę przesadziłeś, Papa. Jeszcze zejdzie nam tutaj, będzie gnił przez kilka dni na słońcu, zanim nie zajmą się nim wrony – zagruchał Czarny.

– A co, tacy z was przyjaciele? – odparował Papa, powoli studząc resztki gniewu.

– Nie, po prostu będzie śmierdzieć.

– Dla ciebie to też miała być lekcja. Przestań wymyślać i żyć marzeniami, pogódź się z tym, że mamy to podwórze i nie spodziewaj się więcej od tego nędznego życia jakie nam się trafiło.

Czarny nic nie odpowiedział. Nie było sensu po raz kolejny wdawać się w dyskusję z Papą, setki razy przerabiali ten temat. Każda rozmowa kończył się na wyliczance, ile to bardziej doświadczony gołąb widział i czego to on nie przeżył, stąd niezaprzeczalnie musi mieć rację.

– Chyba już dziś nie przyjedzie – stwierdził Łysy, wpatrując się w bramę łączącą ulicę z podwórzem.

– Facet od kartonów? Zwykle był z samego rana – przyznał Czarny. Facet od kartonów przyjeżdżał pięć razy w tygodniu. Podwórze stanowiło zaplecze kilku sklepów, gdzie na dużych, metalowych wózkach składowane były puste kartony. Niski, przysadzisty mężczyzna święcący łysym plackiem na głowie pojawiał się niedługo po świcie, by załadować sklepowe odpady na swój samochód, który pozostawiał na ulicy. Jego praca wyznaczała koniec poranka, przejazd wózków przez brukowaną część podwórza robił tyle hałasu, że pozbawiał resztek senności całą okolicę.

Poza tym, jego obecność lub jej brak, oznaczała dwie rzeczy. Kiedy kończył pracę, pozostawiał na podwórzu kilka petów, na które czaił się Łysy i kilka innych gołębi. Tak jak czarnemu Papa starał się wybić z głowy marzycielstwo, tak o jedzenie śmierdzących pozostałości po papierosach nieustannie zadręczał Łysego. Ten wciąż odpowiadał mu, że pety zabijają głód, na co Papa perswadował, że równocześnie go wspomagają, przyspieszając opróżnianie żołądka, więc to słaby interes.

Ich dyskusje nie miały zwycięzcy i były bezcelowe, Łysego nie dało się powstrzymać, kiedy tylko jego oczy wyłowiły gdzieś pomarańczowy niedopałek.

Jednak brak obecności faceta od kartonów był niezwykle pozytywnym znakiem, nawet dla gołębi uzależnionych od petów. Oznaczał radosne dni, kiedy to miasto pod wieczór zapełni się ludźmi, którzy pozostawią po sobie całe sterty śmieci. Nawet nie trzeba było szukać jakiegoś konkretnego miejsca, wystarczyło przelecieć kilka dachów na główną ulicę, gdzie z każdego śmietnika wylewały się niedojedzone bułki i frytki, pięknie przyozdobione wodospadami z surówek. Kluczowym było jedynie trafienie w odpowiedni moment, kiedy to imprezowe niedobitki nie były już w stanie zwrócić uwagi na ptaki buszujące pomiędzy ich chwiejnie stawianymi nogami, i zanim do akcji wkroczy konkurencja, w postaci panów w pomarańczowych kamizelkach uzbrojonych w samochody – polewaczki.

A co najpiękniejsze, całym tym bogactwem nie przejmowały się silniejsze stada gołębi z ulic i Starego Rynku, śpiące smacznie po całym dniu rozpasanego żerowania.

Trzy gołębie popadły w zadumę, próbując doliczyć się ile razy z rzędu pojawiał się facet od kartonów. Liczenie nie szło im za dobrze, zwłaszcza, że przerywało je złośliwie rozpraszające ssanie w żołądku. Niepewność odeszła dopiero wtedy, gdy starsza pani z ostatniego piętra kamienicy przeciwległej do tej, która w swoim wnętrzu wciąż broniła rogala, wychyliła się przez okno i rozrzuciła garść okruchów chleba. Złoty deszcz, a raczej jedynie nędzna mżawka kawałków pieczywa spadła na podwórze, wywołując prawdziwy huragan gołębich skrzydeł.

Ze wszystkich gzymsów i parapetów, rynien, kominów i anten na brudny plac spłynęła fala obudzonych z posępnego trwania gołębi. Rozpoczęła się walka o każdy jeden okruch, kto nie dał rady utrzymać w dziobie zdobyczy z rozpaczą szukał kolejnej, dziobane pospiesznie kawałki chleba wzlatywały ponad skłębioną masę różnokolorowego pierza.

W kilka chwil plac opustoszał, wracając do wcześniejszego biednego stanu. Pozostało jedynie kilku nieudaczników, szukających szczęścia pośród ogołoconych kafelków.