Uwierz w bestie - Nastassja Martin - ebook + książka

Uwierz w bestie ebook

Martin Nastassja

3,7

Opis

25 sierpnia 2015 roku to dzień, w którym wszystko się zmienia w życiu Nastassji Martin, francuskiej antropolog. Brutalne spotkanie z niedźwiedziem w ostępach Kamczatki było dla niej punktem granicznym i zachwiało jej tożsamością. Od tego momentu zawieszona między światami zwierząt i ludzi, naturą i kulturą, Wschodem i Zachodem próbuje się odnaleźć i na nowo określić, kim jest. Blizny na twarzy, powracające fragmenty wspomnień walki z bestią oraz sny nie dają jej spokoju. Nie może już w obiektywny, naukowy sposób opisywać animistycznego mieszania się bytów, teraz sama go doświadcza: czuje, że musi wrócić do krainy lodowców i wulkanów, gdzie z dala od ludzi, drzew, łososi i rzek ma nadzieję znów zmierzyć się z niedźwiedziem. Czy to spotkanie ukoi niepokój, pozwoli nadać nowy kształt roztrzaskanej na kawałki osobowości?

Ta autobiograficzna opowieść skłania do zadawania pytań o naszą tożsamość: Co ją kształtuje? Czy jest stała, czy może zmienna? Czy w życiu człowieka są wydarzenia, które mogą radykalnie ją zmienić? Czy formowanie jej na nowo jest wyzwaniem, któremu jednostka może sprostać?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 127

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (3 oceny)
1
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Cro­ire aux fau­ves
Opieka re­dak­cyjna: MO­NIKA SZEW­CZYK
Opra­co­wa­nie re­dak­cyjne: IRMA IWASZKO
Ko­rekta: AGATA NO­CUŃ, EL­WIRA WY­SZYŃ­SKA
Pro­jekt okładki: UR­SZULA GI­REŃ
Co­py­ri­ght © 2019, Èdi­tions Gal­li­mard, Pa­ris For the Po­lish edi­tion Co­py­ri­ght © 2023, Noir sur Blanc, War­szawa
ISBN 978-83-7392-755-1
Ofi­cyna Li­te­racka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Fra­scati 18, 00-483 War­szawa
Za­mó­wie­nia pro­simy kie­ro­wać: – te­le­fo­nicz­nie: 800 42 10 40 (li­nia bez­płatna) – e-ma­ilem: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl – księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.noir.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

JE­SIEŃ

.

Niedź­wiedź po­szedł so­bie już kilka go­dzin temu, a ja cze­kam, cze­kam, aż roz­pro­szy się mgła. Step jest czer­wony, ręce mam czer­wone, twarz zmie­nioną do nie­po­zna­nia, spuch­niętą i roz­dartą. Jak w mi­tycz­nych cza­sach wo­kół pa­nuje bez­kształt, je­stem tą nie­zde­fi­nio­waną formą o za­tar­tych ry­sach, które znik­nęły pod głę­bo­kimi ra­nami, skórę po­kry­wają wy­dzie­liny i krew: to są na­ro­dziny, bo naj­wy­raź­niej to nie śmierć. Wo­kół mnie na ziemi po­nie­wie­rają się brą­zowe, sztywne od za­krze­płej krwi kłaki, ślady po nie­daw­nej walce. Od ośmiu go­dzin, a może i dłu­żej, żyję na­dzieją, że ro­syj­ski he­li­kop­ter woj­skowy prze­bije się przez mgłę i po mnie przy­leci. Kiedy niedź­wiedź uciekł, za­ło­ży­łam so­bie na nogę opa­skę uci­skową z pa­ska od ple­caka, a Ni­ko­łaj, który wkrótce nad­szedł, po­mógł mi za­ban­da­żo­wać twarz i wy­lał na głowę na­sze cenne za­pasy spirtu, który wraz z krwią i łzami spły­nął mi po po­licz­kach. Po­tem wziął mój mały te­re­nowy al­ca­tel i zo­sta­wił mnie samą, żeby ze szczytu ja­kie­goś wznie­sie­nia we­zwać po­moc. Pew­nie my­ślał o sła­bym za­sięgu, da­le­kich an­te­nach prze­kaź­ni­ko­wych, prze­sta­rza­łym te­le­fo­nie i za­sta­na­wiał się, czy aby to wszystko ra­zem za­działa po­śród wul­ka­nów, które jesz­cze nie­dawno ozna­czały wol­ność, a te­raz mo­gły od­ciąć nas od świata.

Jest mi zimno, po omacku szu­kam śpi­wora i jak mogę, tak się nim otu­lam. Mój umysł po­dąża za niedź­wie­dziem, po­wraca, krąży, bu­duje związki, ana­li­zuje i kom­bi­nuje, snuje plany roz­bitka na ko­me­cie. W środku to musi przy­po­mi­nać nie­kon­tro­lo­waną pro­li­fe­ra­cję sy­naps, które wy­sy­łają i otrzy­mują in­for­ma­cje szyb­ciej niż kie­dy­kol­wiek, w za­wrot­nym, bły­ska­wicz­nym, swo­bod­nym i cha­otycz­nym tem­pie ma­rzeń sen­nych, a prze­cież ni­gdy nic nie było bar­dziej re­alne i rze­czy­wi­ste. Do­cho­dzą do mnie zwie­lo­krot­nione dźwięki, sły­szę jak dzi­kie zwie­rzę, je­stem dzi­kim zwie­rzę­ciem. Prze­cho­dzi mi przez myśl, że niedź­wiedź wróci, żeby mnie do­bić albo że­bym to ja go do­biła, albo że­by­śmy oboje zgi­nęli w ostat­nim uści­sku. Ale już wiem, czuję, że to się nie wy­da­rzy, że jest już da­leko, idzie chwiej­nym kro­kiem po ste­pie, a na jego fu­trze perli się krew. W miarę jak się od­dala, a ja wra­cam do sie­bie, uspo­ka­jamy się oboje. On beze mnie, ja bez niego, oboje mu­simy żyć da­lej z tym, co to dru­gie nam za­brało, prze­trwać z tym, co w na­szym ciele zo­sta­wiło.

Sły­szę go dużo wcze­śniej, za­nim się po­ja­wia. Moi to­wa­rzy­sze, Ni­ko­łaj i Lanna, za­prze­czają. Nad­cho­dzi – mó­wię. Ależ nie, nic nie sły­chać – od­po­wia­dają. Je­ste­śmy sami w tym bez­kre­sie i we mgle, która opada i się pod­nosi. A jed­nak kilka mi­nut póź­niej nad­la­tuje po­zo­sta­łość po epoce ko­mu­ni­zmu, po­ma­rań­czowy sta­lowy po­twór, żeby nas za­brać z tego miej­sca.

*

W Klu­czach je­ste­śmy w środku nocy. Klu­czi. „Klu­czowa” wio­ska. Po­li­gon, tajna baza ar­mii ro­syj­skiej na Kam­czatce. Nie po­win­nam wie­dzieć, że co ty­dzień na ten biedny ka­wa­łek ziemi Mo­skwa wy­syła ra­kiety, żeby spraw­dzić ich za­sięg i w ra­zie wojny móc osią­gnąć ame­ry­kań­skie wy­brzeże Cie­śniny Be­ringa; nie po­win­nam też wie­dzieć, że wszy­scy au­to­chtoni: Eweni, Ko­riacy, Itel­meni – a ra­czej ich nie­do­bitki – są wcie­lani do woj­ska, bo bez re­ni­fe­rów i bez la­sów ab­surd staje się normą do tego stop­nia, że wszy­scy oni wal­czą na rzecz swo­ich prze­śla­dow­ców. Tyle tylko, że ja, z ra­cji swo­jego za­wodu, wszystko to wiem od po­czątku. Eweni, z któ­rymi od mie­sięcy dzielę ich le­śne ży­cie, opo­wia­dali, że te bomby eks­plo­dują wie­czo­rami tuż obok ko­szar. Śmiali się z mo­ich py­tań, przy­glą­dali mi się ba­daw­czo, czę­sto wy­my­ślali od szpie­gów, żar­tem, w gnie­wie lub iro­nicz­nie przy­pi­sy­wali mi różne role, ale za­wsze mi wszystko mó­wili. Wio­ska, al­ko­hol, prze­moc, ze­rwa­nie z ży­ciem w le­sie, a co za tym idzie, stop­niowe za­po­mi­na­nie ple­mien­nego ję­zyka, brak pracy i oj­czy­zna, która wy­ciąga po­mocną dłoń i pro­po­nuje obóz woj­skowy w Klu­czach.

Iro­nia losu. Am­bu­la­to­rium znaj­duje się w klu­czo­wej wio­sce, to tam wy­lą­do­wa­li­śmy, za dru­tami kol­cza­stymi i siatką, za wie­żami straż­ni­czymi, w pasz­czy wilka. I oto ja, która śmia­łam się w du­chu, że znam wszyst­kie se­krety tego strze­żo­nego miej­sca, zna­la­złam się w sa­mym cen­trum pla­cówki zaj­mu­ją­cej się le­cze­niem żoł­nie­rzy i ran­nych tej to­czą­cej się tu pra­wie wojny.

Rany za­szywa mi stara ko­bieta. Wi­dzę, jak z nie­skoń­czoną de­li­kat­no­ścią po­słu­guje się igłą i ni­cią. Sta­dium bólu już mi­nęło, nic nie czuję, ale je­stem w pełni świa­doma, wszystko re­je­struję, mam nie­ludzko kla­rowny umysł, od­se­pa­ro­wany od ciała, w któ­rym wciąż on jed­nak tkwi. Wsio bu­diet cho­ro­szo, wszystko bę­dzie do­brze. Jej głos, jej ręce, to wszystko. Pa­trzę, jak moje dłu­gie, ja­sne i czer­wone włosy spa­dają pa­smami na pod­łogę, w miarę jak je ob­cina, zszy­wa­jąc rany czaszki, która ja­kimś cu­dem nie pę­kła, wal­czę, żeby doj­rzeć świa­tło w tu­nelu, ale to trudne, ciem­ność jest gę­sta, bo­le­sna, nie­skoń­czona, z tego tak ła­two się nie wy­cho­dzi. I w tym mo­men­cie wi­dzę jego. Tłu­sty, spo­cony męż­czy­zna wcho­dzi do po­miesz­cze­nia, wy­ciąga w moją stronę te­le­fon i robi zdję­cie, chce uwiecz­nić chwilę. A więc hor­ror ma twarz, ale nie moją, lecz tego typa. Za­lewa mnie wście­kłość. Mam ochotę rzu­cić się na niego, roz­pruć mu brzuch i zła­pać za be­be­chy, od­wró­cić ku niemu ten nie­szczę­sny te­le­fon i zmu­sić, żeby so­bie zro­bił naj­pięk­niej­sze sel­fie w ży­ciu w chwili, gdy ży­cie z niego ucieka, ale nie mogę. Mogę tylko wark­nąć, żeby prze­stał, i nie­zdar­nie za­kry­wać twarz, je­stem umę­czona i roz­bita. Stara ko­bieta ro­zu­mie, wy­py­cha go z po­koju i za­myka drzwi. Wie pani, jacy są lu­dzie – mówi.

Przez resztę nocy za­szywa, ob­cina, znów szyje, tracę po­czu­cie czasu, który pły­nie, a my obie ko­ły­sane przez fale dry­fu­jemy na ciem­nym oce­anie o za­pa­chu al­ko­holu. Na­stęp­nego dnia w po­łu­dnie przy­cho­dzą po mnie, he­li­kop­ter czeka, mają mnie prze­wieźć do Pie­tro­paw­łow­ska. Zja­wia się ktoś w ro­dzaju ro­syj­skiego ra­tow­nika me­dycz­nego, wy­soki, uśmiech­nięty, cały na czer­wono, bu­dzący za­ufa­nie. Pro­po­nuje mi fo­tel na kół­kach, od­ma­wiam, po­maga mi wstać, pod­trzy­muje pod­czas scho­dze­nia po stop­niach scho­dów, miga mi białe, szare, białe, szare, do­cie­ramy do drzwi wyj­ścio­wych i na be­ton przed bu­dyn­kiem. Tam gro­mada lu­dzi, któ­rzy przy­szli oglą­dać spek­takl i cze­kają ze swo­imi te­le­fo­nami. Wolną ręką znów za­sła­niam twarz przed fle­szami i pod­trzy­my­wana przez swo­jego wy­ba­wi­ciela po raz drugi zni­kam w brzu­chu he­li­kop­tera.

*

Po­dróż od­by­wam w sta­nie pół­świa­do­mo­ści, pa­mię­tam, że mar­z­łam i krew ście­kała mi do gar­dła, utrud­nia­jąc od­dy­cha­nie. Na miej­scu le­ka­rze każą mi po­ło­żyć się na no­szach. Mó­wię im, że nie mogę, bo kiedy leżę na ple­cach, nie je­stem w sta­nie od­dy­chać, ale na­le­gają, przy­trzy­mują mnie w kilku, wy­gląda na to, że ze­brała się cała ekipa, du­szę się. Sły­chać krzyki i wrza­ski, czuję ukłu­cie igły w unie­ru­cho­mio­nym ra­mie­niu, po­tem na­gle wszystko się za­trzy­muje, świa­tła tań­czą, po raz pierw­szy od spo­tka­nia z niedź­wie­dziem tracę przy­tom­ność: ni­cość, próż­nia, biel, żad­nych snów.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki