Maciek - Elżbieta Jodko Kula - ebook

Maciek ebook

Elżbieta Jodko-Kula

4,5

Opis

Maciek” to przejmująca i mądra opowieść dla nastolatków o relacjach między dziećmi i rodzicami, o odpowiedzialności i potrzebie akceptacji.

Maciek jest mądrym i odpowiedzialnym nastolatkiem. Jego marzeniem jest wyjazd na obóz żeglarski. Jednak z powodu problemów finansowych rodziców sam musi zdobyć środki, żeby opłacić pierwszą ratę. Chłopiec zaczyna pracować na stacji benzynowej, ale wkrótce okazuje się, że nadmiar obowiązków odbija się na nauce. A do tego dochodzi jeszcze to dziwne zdarzenie z małym chłopcem... Czy Maciek pogodzi naukę z pracą i dowie się, kim jest mały uciekinier?

„Gdyby nie to, że potrzebowałem kasy na obóz, siedziałbym w domu albo popołudniami grał z chłopakami w piłkę. Może nawet chodziłbym na ryby, a tak wszystko się jakoś skomplikowało, pokręciło i wyszła z tego niezła afera (...)”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 132

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright by Wydawnictwo skrzat2015
Wydanie elektroniczne
Zespół redakcyjno-korektorski:
Wydawnictwo Skrzat
Skład:
Wydawnictwo Skrzat
Projekt okładki:
Wydawnictwo Skrzat
ISBN 978-83-7915-228-5
Księgarnia Wydawnictwo Skrzat Stanisław Porębski 31-­202 Kraków, ul. Prądnicka 77 tel. (12) 414 28 [email protected]ź naszą księgarnię internetową:www.skrzat.com.pl

Rozdział I

Ta historia nie powinna się zdarzyć! Gdyby nie to, że potrzebowałem kasy na obóz, siedziałbym w domu albo popołudniami grał z chłopakami w piłkę. Może nawet chodziłbym na ryby, a tak wszystko się jakoś skomplikowało, pokręciło i wyszła z tego niezła afera, choć naprawdę tego nie chciałem.

Nasze miasto to nie jest jakaś wielka aglomeracja. Cztery dzielnice starych bloków, trzy nowe osiedla, trzy hipermarkety, cztery gimnazja i nawet jedna wyższa uczelnia. No, może nie do końca wyższa, bo magisterium się tam nie zrobi, ale jak kiedyś zdam maturę, to wtedy będę się o to martwił.

Jest jeszcze muzeum regionalne. Kiedyś były dwa muzea, które miały być zaczątkiem skansenu, ale wojewoda nie dał pieniędzy, burmistrz nie znalazł sponsorów i w końcu zamiast inwestować w kulturę, sfinansował coś innego, a mój ojciec stracił pracę.

Tata pracował w mniejszym muzeum, którego znaczną część zajmowała galeria. Prezentowali tam swoje prace miejscowi twórcy. Kiedy burmistrz uznał, że placówka jest nierentowna, miejscowi twórcy zabrali swoje dzieła i umieścili je w podcieniach naprzeciw kościoła, a mój ojciec został bez pracy.

Kilka tygodni trwały rodzinne narady nad tym, co tata powinien ze sobą zrobić. Ciotki i wujkowie prześcigali się w pomysłach na dochodowy interes, który mógłby prowadzić magister historii sztuki, ale w naszym niedużym mieście wymyślenie zajęcia dla kogoś z taką profesją nie jest wcale łatwe.

– A nie mówiłem, że to gamoń! – burknął kiedyś brat mojej mamy, który nigdy nie lubił taty.

Wuj Heniek był kucharzem i pracował w najlepszej restauracji w mieście. Jego rodzina nigdy nie miała problemów finansowych, z czego wuj był niezmiernie dumny i czym niejednokrotnie szczycił się przy wielu rodzinnych okazjach.

Nie lubiłem go. Nie lubiłem ani wuja, ani jego grubej żony, ani dwójki głupich bachorów, które od najmłodszych lat posyłali na różne dodatkowe zajęcia. Mama śmiała się czasem ze swojej szwagierki, która usiłowała znaleźć w swych latoroślach jakieś szczególne talenty.

Moi pozbawieni muzycznego słuchu kuzyni uczyli się grać na różnych instrumentach, zgłębiali tajniki szermierki i gry w tenisa, tańca nowoczesnego i chóralnego śpiewu. Nic jednak z tych prób nie trwało dłużej niż trzy miesiące lub ciut dłużej do chwili, gdy instruktor nie zorientował się, że ma przed sobą całkowicie beznadziejne przypadki. Dzieciakom też w końcu nudziła się walka z własnym brakiem talentu.

Ja nie miałem takich problemów. Jedyne koła zainteresowań, w jakich uczestniczyłem, znajdowały się na terenie szkoły i charakteryzowały się tym, że były nieodpłatne.

Wyjątkiem był mój udział w zajęciach żeglarstwa prowadzonych przez znajomego mojej mamy z czasów dzieciństwa. Najpierw trener brał ode mnie tak jak i od innych chłopaków porównywalną opłatę za korzystanie ze sprzętu, ale po pewnym czasie zorientowałem się, że kilku z nas płaciło wciąż tę samą stawkę, choć cena zajęć kilkakrotnie już poszła w górę.

Udawaliśmy, że o tym nie wiemy i nie rozmawialiśmy na temat pieniędzy z kolegami z zamożnych domów. Wiedziałem, że rodzice nie dadzą mi więcej i będę musiał zrezygnować z żeglowania.

Problem pojawił się jednak, gdy z końcem zimy trener zapowiedział, że organizuje obóz żeglarski po wielkich jeziorach mazurskich na całe trzy tygodnie.

Mogłem nie jechać, ale chciałem żeglować! Nie po to przez całą zimę konserwowałem łodzie w hangarze, żeby teraz patrzeć, jak inni odpływają na wakacje.

Kasa, a raczej jej zupełny brak stanowiły jednak dla mnie przeszkodę nie do pokonania.

Półtora roku wcześniej, po tym jak zamknęli muzeum, ojciec kilka miesięcy siedział w domu i od nowego roku szkolnego za namową mamy zatrudnił się w liceum i gimnazjum jako nauczyciel plastyki.

To niestety był całkowicie zły pomysł, bo tata jest bardzo dobrym historykiem sztuki, ale kiepskim nauczycielem.

Przez cały rok był załamany; męczył się z młodzieżą, której obojętne były dzieła Moneta, Picassa czy nawet Matejki. Brak zainteresowania okazywali przez kompletną ignorancje i złośliwe żarty, których ojciec nie mógł znieść.

Cieszyłem się, że nie uczy w moim gimnazjum. Cieszyłem się też, gdy po roku zrezygnował z pracy nauczyciela w naszym mieście. Po kolejnej serii złośliwych docinków szwagra ojciec stracił nadzieję, że w naszym mieście znajdzie jakąkolwiek robotę zgodną ze swoim wykształceniem i postanowił odważnie spojrzeć prawdzie w oczy. Kiedy wrócił do domu po zakończeniu roku szkolnego, oznajmił mamie, że zamierza otworzyć sklep. No, może nie sklep, a sklepik, a raczej budkę warzywną z ekologiczną, jak twierdził, żywnością.

Mama spojrzała na ojca jakoś tak dziwnie i odwróciła wzrok, udając, że jest bardzo zajęta krojeniem cebuli. Pewnie też przez cebulę na jej policzku pojawiła się łza, której tata na szczęście nie widział. Poszedł do pokoju robić biznes-plan, o czym, jak się okazało, miał dosyć mgliste pojęcie.

Nie wiedziałem, co mam o tym sądzić, ale zastanawianie się nad przyszłością mojego ojca w roli handlowca detalicznego nie zajęło mi wówczas zbyt wiele czasu. Najważniejsze było dla mnie wtedy to, że tata będzie miał pracę, która przyniesie stałe dochody i pozwoli nam „stanąć na nogi”, jak mawiał mój dziadek. Dziadek nie był tak złośliwy jak wujek i szczerze lubił mojego ojca. Dawniej, gdy tata pracował w muzeum i pisał artykuły do miejscowej gazety, był z niego dumny i cieszył się, że ma wykształconego zięcia. Kiedy jednak sytuacja finansowa naszej rodziny zmieniła się ze słabej w całkiem nieciekawą dziadek coraz częściej kręcił ze smutkiem głową i wzdychał ciężko, gdy odwiedzaliśmy ich podczas świąt lub weekendów.

Z czasem tato zaczął unikać rodzinnych obiadów, a już spotkania z bratem mamy były dla niego prawdziwą udręką.

Mama dzielnie znosiła wzdychania dziadka i złośliwości wujka, ale w końcu też miała tego dosyć.

Kiedy ojciec został zwolniony z muzeum, mama musiała znaleźć dodatkowe zajęcie, bo pensja nauczycielki nauczania początkowego i skromna odprawa taty nie wystarczały na życie.

Nie mamy dużych potrzeb i tak naprawdę żyłoby się nam zupełnie znośnie, gdyby nie rehabilitacja Zbyszka.

Zbyszek jest moim młodszym bratem. Ma dziewięć lat i jest niepełnosprawny. Urodził się z porażeniem mózgowym i rozwijał znacznie wolniej niż inne dzieci. Bardzo go lubię i nie mam żalu do rodziców, że dużo pieniędzy wydają na jego rehabilitację. Wiem, że to mu jest potrzebne, żeby kiedyś mógł być trochę bardziej samodzielny.

Mój brat jeździ na wózku, ale od kiedy trafił na intensywną rehabilitację w ośrodku z internatem zaczyna już chodzić o kulach. Tata w poniedziałek rano odwozi go do ośrodka, który znajduje się osiemdziesiąt kilometrów od naszego domu, a w piątek po południu przywozi go mama albo jadą po niego oboje.

Mały tęskni za domem i my za nim też tęsknimy, ale w tym ośrodku są świetni rehabilitanci, którzy bardzo dużo z nim pracują. Dodatkowe zabiegi sporo kosztują i rodzice muszą na nie zarobić.

Dzięki temu, że Zbyszek w ciągu tygodnia ma stałą opiekę, mama może więcej pracować i dlatego jakoś to wszystko się kręci.

Tamtego lata, kiedy tata podjął decyzję o zajęciu się handlem detalicznym, wybierałem się właśnie na obóz.

Nauczyciel wuefu zebrał grupę chętnych uczniów i za nieduże pieniądze zorganizował obóz wędrowny w Tatrach. Wyjazd był super. Mieszkaliśmy w schroniskach. Przeszliśmy całe Tatry Zachodnie, byliśmy też na Giewoncie i na Rysach, zdobyliśmy jeszcze kilka mniejszych szczytów i zadowoleni wróciliśmy do domu. Wtedy tata przyjechał po mnie i wrzucając plecak do bagażnika, powiedział tajemniczo:

– A teraz zawiozę cię do naszego marketu!

Nasz przyszły „market” wyglądał mało okazale. Przypominał stary kontener albo wagon i był zaniedbaną, odrapaną budą z umywalką w środku. Cudo to znajdowało się na końcu osiedla, na którym mieszkali dziadkowie i to właściwie babcia, chodząc na spacer ze swoim jamnikiem, znalazła to „coś”.

Spółdzielnia mieszkaniowa, która była właścicielem zrujnowanego pawilonu, a raczej baraku, zamierzała go rozebrać, ale jakoś do tej pory nikt się za to nie zabrał. Teren, na którym stoi buda, nie jest terenem inwestycyjnym, gdyż graniczy z podmokłymi łąkami i jak na razie nikt nie zamierza tam niczego budować.

Kiedy więc tato zaproponował dyrekcji spółdzielni, że wyremontuje budę i otworzy w niej sklep, od razu otrzymał zgodę.

Z dumą pokazywał mi nieduże pomieszczenie, w którym już sporo zrobił. Mimo to w dalszym ciągu wyglądało nieszczególnie. To, co miałem przed sobą, w niczym nie przypominało osiedlowego sklepiku, jaki prowadziła mama Kamili z mojej klasy, ani tym bardziej sklepu papierniczego w centrum miasta, w którym pracował ojciec kolegi z klasy równoległej.

Nasza „inwestycja w przyszłość” wyglądała marnie, choć bardziej pasowałoby tu określenie „dziadowsko”.

Do końca wakacji pracowałem z tatą, panem Józkiem, który jest „złotą rączką” i naszym sąsiadem, nad przystosowaniem oraz ozdobieniem budy, by nadawała się na sklep i spełniała wymagane normy sanitarne. O przyzwoity wygląd „marketu” postarała się mama, której sprytne ręce wyczarowywały delikatne, gustowne ozdoby z najdziwniejszych materiałów i rzeczy.

Trzeba przyznać, że nasza praca bardzo zmieniła wygląd „obiektu” i jego otoczenia, ale niestety „sklep” nie bardzo chciał się nam za to odwdzięczyć.

W pobliżu działało już kilka niedużych sklepików, do których miejscowi mieszkańcy byli przyzwyczajeni i w których zaopatrywali się we wszystko, co jest im na co dzień potrzebne.

W soboty albo w niedziele ludzie z naszego miasteczka jeżdżą do dwóch hipermarketów, gdzie spotyka się pół miasta przy wysokich półkach z najróżniejszymi artykułami.

U nas nie ma teatru. Zostało, jak już wcześniej wspominałem, jedno muzeum, w którym mieszkańcy nie bywają, dwa kina, cztery kościoły, w których z rzadka odbywają się jakieś koncerty i dom kultury z filią na jednym z osiedli. W dni wolne od pracy nie ma więc za dużo rozrywek, no i takie rodzinne wypady do hipermarketów stały się od pewnego czasu lokalną tradycją. My tam nie chodzimy z dwóch powodów. Po pierwsze tata, jako historyk sztuki buntuje się na to, że towarzyszące wielkim halom sklepiki z butami i gaciami nazywa się galerią. Po drugie, mama uważa, że skoro tata prowadzi sklep to powinniśmy się w nim zaopatrywać, a nie wspierać wielką konkurencję. Ja zaś uważam, że jest jeszcze trzeci powód, o którym się u nas raczej nie mówi – my nie miewamy pieniędzy na większe zakupy.

Sklep taty przynosi bardzo skromne dochody, chociaż ojciec dwoi się i troi, żeby zyskać klientów.

– Słaby marketing! – stwierdził kiedyś wujek i niezależnie od tego, co miał na myśli, miał chyba trochę racji.

Kiedy brat mojej mamy ma pojawić się u nas, tato stara się wyjść z domu, ale czasem wujek zagląda do sklepu i wtedy już wiadomo, że ojciec będzie miał zły humor przez najbliższe dwa dni. Kąśliwe uwagi szwagra działają na tatę dołująco, głównie dlatego, że jest w nich odrobina racji.

Po roku pracy w sklepie tata nadal „boryka się z trudnościami”, a mama dalej pracuje na półtora etatu w szkole, dorabiając czasami w osiedlowej świetlicy. Ćwiczenia Zbyszka przynoszą świetne rezultaty i kosztują coraz więcej, natomiast ja nigdy nie mam kasy.

No, może nie tak zupełnie nigdy, ale nie stać mnie na markowe ciuchy, ani na wyjazd na wakacje.

No, ale zawsze mogę chodzić na ryby, czy kąpać się w rzece, ale myśl o tym, że siedzę z wędką nad rzeką, podczas gdy moi koledzy z przystani pływają żaglówkami po Mazurach zabiłaby mnie już na początku lipca.

Kiedy więc trener oznajmił nam, że ten, kto chce jechać na obóz powinien do końca kwietnia zapłacić pierwszą ratę zrozumiałem, że muszę swoje sprawy wziąć we własne ręce i jakoś sobie poradzić.

Po pierwsze zrezygnowałem z klasowych wycieczek do jednego z dwóch kin w naszym mieście. Powiedziałem rodzicom, o co chodzi i zgodzili się, żebym kwotę, którą zwykle dostaję na ten cel, przeznaczył na wyjazd.

Mama nie była zadowolona z tego pomysłu, bo nie wierzyła, że uda mi się zgromadzić resztę pieniędzy, ale ojciec mnie poparł i w ten sposób uzbierałem pięćdziesiąt złotych.

Zbieranie makulatury okazało się kompletnym fiaskiem. Za dwa wielkie wory starych gazet i podręczników dostałem osiem złotych. Obliczyłem, że chcąc w ten sposób zarobić na obóz, musiałbym rzucić szkołę i przez pół roku odwiedzać wszystkie osiedla i prywatne domki w naszym mieście, oczywiście pod warunkiem że codziennie dostałbym po kilka gazet lub starych zeszytów.

Trochę lepiej sytuacja wyglądała od strony złomu. Część śmieci, których tato nie zdążył wywieźć z budy, okazała się zdatna do sprzedaży. Mały remanent w naszej piwnicy i w piwnicy dziadków też przyniósł pozytywne rezultaty. Przy pomocy taty przewiozłem moją zdobycz do skupu złomu i zarobiłem sześćdziesiąt pięć złotych. To było już coś, ale jeszcze ciągle zbyt mało. Potrzebowałem półtora tysiąca złotych i nie miałem już niczego do sprzedania.

Przez tydzień chodziłem kompletnie struty. Tato widząc, w jakim jestem nastroju, obiecał, że dołoży mi dwieście złotych, ale wiedziałem, że to wcale nie będzie dla niego łatwe.

Jedynym pomysłem, jaki w tej sytuacji przychodził mi do głowy, był kontakt z panem Majewskim, na którego mogłem zawsze liczyć.

Pan Robert Majewski jest ajentem małej stacji benzynowej przy wylocie z miasta. Stacja nie jest duża, ale pan Majewski dba o to, żeby była dobrze zaopatrzona i żeby nigdy niczego nie brakowało. Zatrudnia czterech pracowników, którzy pracują na zmiany przez całą dobę. Jednym z nich jest ojciec mojego kolegi Michała. Majewski pozwalał Michałowi w wakacje zarabiać myciem szyb w samochodach klientów lub wykonywaniem drobnych prac porządkowych, na które jego pracownicy nie mieli czasu.

Co roku w lipcu i sierpniu na stacji panował ogromny ruch tak, że pracy starczało dla Michała i dla mnie. Początkowo chodziliśmy razem. Z czasem jednak przekonaliśmy się, że lepiej jest pracować w pojedynkę, gdyż w ten sposób nie stanowimy dla siebie konkurencji.

Podzieliliśmy się w ten sposób, że ja pracowałem do południa, a po południu Michał.

Czasami brałem ze sobą nad rzekę Zbyszka. Nie było to wcale łatwe i wtedy oczywiście bardziej niż łowieniem zajęty byłem moim bratem, ale wcale mi to nie przeszkadzało. Szkoda mi było, że tak ciągle siedzi w domu i gapi się w telewizor. Ja przecież mogłem sam zrobić tyle różnych rzeczy, a on prawie nic nie mógł. Większą część wakacji spędzał w domu, czekając na dzień, w którym mama wyjedzie z nim na wieś do cioci Zosi. To od lat była cała jego rozrywka, więc chyba jasne jest, że było mi smutno, gdy o tym myślałem.

Sporą część wakacji spędzałem na stacji benzynowej, ale mimo wszystko byłem z tego zadowolony. Droga, przy której stoi stacja pana Majewskiego prowadzi nad morze i ludzie, jadąc na wypoczynek lub z niego wracając, są zazwyczaj w dobrych humorach. To wystarczy, żeby przy odrobinie staranności zarobić trochę kasy. Obroty stacji w lecie zwykle wzrastają kilkakrotnie, więc nastawienie pana Majewskiego do świata i ludzi bywa bardzo przyjazne, z czego z Michałem zawsze korzystaliśmy.

Tak było w lecie, niestety pierwszą ratę za obóz musiałem wpłacić do dwudziestego piątego kwietnia, a to, co nazbierałem do tej pory nie wystarczyłoby na zapewnienie sobie miejsca na rejsie.

Nie mówiłem o swoim pomyśle rodzicom, bo z góry wiedziałem, że nie zgodzą się, żebym pracował w czasie roku szkolnego. Z Michałem też o tym nie rozmawiałem, bo teraz prawie nie było go w naszym mieście, gdyż od dwóch lat uczył się w liceum plastycznym w stolicy województwa. Pozostawała mi uczciwa rozmowa z panem Majewskim, który był dla mnie, jak mi się wydawało, ostatnią deską ratunku.