Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Trylogia mostu - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
20 sierpnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
45,00

Trylogia mostu - ebook

Kultowa trylogia Gibsona, zapoczątkowana „Światło Wirtualne”. Pierwsze wydanie zbiorcze.

Światło wirtualne

Początek XXI wieku. Na miejscu zniszczonej przez trzęsienie ziemi Kalifornii powstają dwa siostrzane stany NoCal i SoCal. W wyniku katastrofy zostaje uszkodzony most Golden Gate - symbol San Francisco - który staje się domem dla outsiderów, takich jak Chevette Washington. Pod wpływem impulsu, Chevette na jednym z hotelowych przyjęć kradnie okulary. Wkrótce przekonuje się, że ten z pozoru zwyczajny przedmiot to zaawansowany technologicznie gadżet umożliwiający dostęp do tajnych informacji. Kiedy zostają znalezione zwłoki poprzedniego właściciela okularów, dziewczyna znajduje się w poważnym niebezpieczeństwie. Rozpoczyna się poszukiwanie sprawcy, w które zaangażowane są niebagatelne siły.

Idoru

Jest wiek XXI, Tokio po straszliwym kataklizmie sejsmicznym. Chia McKenzie, wydelegowana przez oddział fanów z Seattle przybywa ze specjalną misją do Tokio, gdzie kluby muzyczne giną równie szybko, jak się pojawiają. Chia ma zdobyć informacje na temat domniemanego ślubu młodzieżowego idola Reza z nieistniejącą w rzeczywistym świecie Idoru, królową wirtualnych światów. Gibson skupił się na opisywaniu zależności pomiędzy człowiekiem, światem i informacją. Przedstawia czytelnikowi pokolenie wirtualnych paparazzich szpiegujących gwiazdy mediów poprzez komputerowe sieci; każe otrzeć się nam o zdarzenia udowadniające, że informacje można sfałszować i ukryć, lecz nadal są one odzwierciedleniem rzeczywistości.

Wszystkie Jutra

Punkt węzłowy historii świata, mający wydarzyć się w najbliższym czasie, prawdopodobnie został zlokalizowany w San Francisco. W słynnej mgle San Francisco, w tym niezwykłym momencie historii, dzieją się dziwne rzeczy. Wszystko wydaje się możliwe… Jest pewne, że życie ludzi na Ziemi zmieni się na zawsze. Nadejście punktu węzłowego intuicyjnie wyczuwa Colin Laney, na co dzień mieszkający w jednym z kartonów w Tokio, ale informacje dotyczące zmian zna też niejaki Harwood, który w nadchodzącym nowym porządku świata chce zajść jak najwyżej, nie zważając na konsekwencje swoich czynów. O co toczy się gra? Jaka jest jej stawka?

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7480-645-9
Rozmiar pliku: 3,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. Lśniące ciała olbrzy­mów

1

Lśniące ciała olbrzy­mów

Kurier przy­ci­ska czoło do warstw szkła, argonu, prze­ciw­u­da­ro­wego pla­stiku. Patrzy na patro­lo­wiec, jak polu­jąca osa prze­ci­na­jący w oddali niebo nad mia­stem, ze śmier­cią pod­wie­szoną pod odwło­kiem w gład­kim czar­nym koko­nie.

Kilka godzin wcze­śniej na pół­nocne przed­mie­ścia spa­dły rakiety; sie­dem­dzie­siąt trzy ofiary, jesz­cze nikt nie przy­znał się do zama­chu. Tym­cza­sem tutaj lustrzane zik­ku­raty przy Lazaro Car­de­nas bły­skają jak lśniące ciała olbrzy­mów, śląc nocne salwy snów cze­ka­ją­cym _ave­ni­das_ – biz­nes jak zwy­kle, świat bez końca.

Powie­trze za oknem ota­cza każde źró­dło świa­tła słabą wątro­bianą otoczką, nie­zdrową żół­cią, nie­po­strze­że­nie prze­cho­dzącą w brą­zo­wawą poświatę. Drobne suche płatki brud­nego śniegu, kłę­bią­cego się nad ście­kami, osia­dły na soczew­kach nocy.

Zamknąw­szy oczy, zapada w cichy szum kli­ma­ty­za­tora. Wyobraża sobie, że znaj­duje się w Tokio, a ten pokój jest w jakimś nowym skrzy­dle sta­rego hotelu Impe­rial. Widzi sie­bie na uli­cach Chiy­oda-ku, pod cicho wzdy­cha­ją­cymi pocią­gami. Czer­wone papie­rowe lam­piony wzdłuż wąskiej uliczki.

Otwiera oczy.

Mexico City wciąż tu jest.

Osiem pustych bute­le­czek, pla­sti­ko­wych minia­tu­rek, stoi rów­nym rzę­dem na skraju sto­lika do kawy; japoń­ska wódka Come Back Sal­mon, o nazwie bar­dziej draż­nią­cej niż pozo­sta­wiany przez nią smak.

Na ekra­nie nad kon­solą cze­kają na niego _pticzki,_ zasty­głe kre­mowe ciała. Kiedy pod­nosi pilota zdal­nego ste­ro­wa­nia, wydatne kości policz­kowe kobiet zakrzy­wiają się w prze­strzeni za jego oczami. Ich mło­dzi kochan­ko­wie jak zawsze biorą je od tyłu, noszą czarne skó­rzane ręka­wiczki. Sło­wiań­skie rysy, przy­wo­łu­jące frag­menty nie­chcia­nych wspo­mnień z dzie­ciń­stwa: smród ście­ków, stal łomo­cząca o stal pod roz­ko­ły­sa­nym pocią­giem, wyso­kie stare sufity miesz­ka­nia z wido­kiem na skuty mro­zem park.

Dwa­dzie­ścia osiem pery­fe­ryj­nych ekra­nów ota­cza kopu­lu­ją­cych z powagą Rosjan; na jed­nym dostrzega posta­cie zno­szone z czar­nego od dymu pokładu azja­tyc­kiego promu.

Otwiera kolejną bute­leczkę.

Teraz _pticzki,_ poru­sza­jąc gło­wami jak tło­kami dobrze naoli­wio­nej maszyny, obcią­gają swym aro­ganc­kim, zaję­tym wyłącz­nie sobą kochan­kom. Uję­cia przy­po­mi­nają świet­ność sowiec­kiej kine­ma­to­gra­fii socre­ali­stycz­nej.

Prze­suwa spoj­rze­nie na pro­gnozę pogody NHK. Front niskiego ciśnie­nia prze­cho­dzi nad Kan­sas. Obok jakaś upior­nie cicha islam­ska sta­cja w nie­skoń­czo­ność powta­rza imię Boga kali­gra­ficz­nym pismem opar­tym na gra­fice frak­tali.

Pije wódkę.

Ogląda tele­wi­zję.

***

Po pół­nocy, na skrzy­żo­wa­niu Liver­pool i Flo­ren­cia, spo­gląda na Różową Strefę z tyl­nego sie­dze­nia bia­łej łady, z nano­po­ro­wym szwedz­kim respi­ra­to­rem draż­nią­cym mu świeżo ogo­lony pod­bró­dek.

Każdy mija­jący go ma zama­sko­waną twarz, wargi i noz­drza ukryte pod fil­trami. Nie­które, z oka­zji Dnia Zmar­łych, przy­po­mi­nają srebrno-pacior­ko­wate szczęki szcze­rzą­cych zęby cza­szek. Jaką­kol­wiek przyj­mują formę, wszy­scy ich wytwórcy wygła­szają te same wąt­pliwe, kłam­liwe zapew­nie­nia o zabez­pie­cze­niu przed wiro­idami.

Chciał uciec przed rutyną, może zna­leźć coś pięk­nego lub inte­re­su­ją­cego, ale tutaj są tylko zama­sko­wane twa­rze, jego strach i świa­tła.

Z Ave­nida Cha­pul­te­pec powoli wyjeż­dża stary ame­ry­kań­ski samo­chód, wyka­słu­jąc obłoczki tlenku węgla spod nade­rwa­nego zde­rzaka. Cały jest pokryty żywicą barwy coli i kawa­łecz­kami potłu­czo­nych luster; widać tylko przed­nią szybę, czarną i szkli­stą, nie­przej­rzy­stą jak plama atra­mentu, przy­po­mi­na­jącą mu śmier­cio­no­śny kokon patro­lowca. Czuje nara­sta­jący strach, bez­sen­sowny, nie­uza­sad­niony, jaki budzi w nim ten kar­na­wa­łowy duch cadil­laca, tego spa­la­ją­cego ropę zabytku w spek­tral­nej sza­cie barwy przy­dy­mio­nego sre­bra. Dla­czego pozwa­lają mu zanie­czysz­czać i tak już brudne powie­trze? I kto tam sie­dzi w środku, za tą czarną szybą?

Drżąc, obser­wuje prze­jeż­dża­jący pojazd.

– Ten wóz…

Stwier­dza, że impul­syw­nie pochyla się i mówi do kie­rowcy o sze­ro­kim brą­zo­wym karku i wiel­kich uszach, prze­dziw­nie koja­rzą­cych się z repro­duk­cjami zabyt­ko­wych naczyń rekla­mo­wa­nych na jed­nym z kana­łów hote­lo­wej tele­wi­zji.

– _El coche_ – mówi kie­rowca, który nie nosi maski, odwra­ca­jąc się, jakby dopiero teraz dostrzegł kuriera. Ten widzi, jak pokryty lustrami cadil­lac roz­bły­ska raz, na krótki moment, odbi­tym rubi­nem lasera noc­nego klubu i znika.

Kie­rowca patrzy na niego.

Kurier każe mu wra­cać do hotelu.

***

Budzi się ze snu peł­nego meta­licz­nych gło­sów w wynio­słych halach jakie­goś euro­pej­skiego lot­ni­ska, odle­głych postaci dostrze­żo­nych w nie­mym rytu­ale odjazdu.

Ciem­ność. Syk kli­ma­ty­za­tora.

Mięk­kość baweł­nia­nej pościeli. Tele­fon pod poduszką. Odgłosy ulicz­nego ruchu stłu­mione przez wypeł­nione gazem okna. Opusz­czają go całe napię­cie i strach. Przy­po­mina sobie o barze w atrium. Muzyka. Twa­rze.

Ma poczu­cie wewnętrz­nego uko­je­nia, nie­zwy­kle rzad­kiego stanu rów­no­wagi. Tylko tyle wie o spo­koju.

Och, tak, oku­lary są tutaj, wepchnięte obok tele­fonu. Wyj­muje je i otwiera oprawkę, z przy­jem­no­ścią obar­czoną poczu­ciem winy, któ­rej nie może pozbyć się od Pragi.

Kocha ją od bli­sko dzie­się­ciu lat, cho­ciaż nie myśli o tym w taki spo­sób. Jed­nak ni­gdy nie kupił innego software’u i czarna pla­sti­kowa oprawka stra­ciła połysk. Numer na kase­cie jest już nie­czy­telny, wytarty do bia­ło­ści doty­kiem jego rąk. Tyle pokoi takich jak ten.

Od dawna wolał cie­szyć się nią w ciszy. Nie uży­wał ryczą­cych dousz­nych słu­cha­wek. Nauczył się pod­kła­dać wła­sny tekst, szep­cząc do niej, pośpie­sza­jąc przez nie­po­radne nazwy i oblane księ­ży­cem wyżyny cze­goś, co nie jest Hol­ly­wood ani Rio, lecz jakąś nie­ostrą cyfrową eks­tra­po­la­cją obu.

Ona czeka na niego zawsze w bia­łym domku przy dro­dze bie­gną­cej kanio­nem. Świece. Wino. Czarna suk­nia z dże­tami pasuje do jej ide­al­nej skóry, jakże bia­łej, naprę­żone udo opięte gładko i ści­śle mate­ria­łem jak brzuch węża.

Daleko, pod baweł­nianą pościelą, jego ręce zaczy­nają się poru­szać.

Potem, gdy zapada w sen zupeł­nie innej jako­ści, tele­fon pod jego poduszką odgrywa cichą i krótką melo­dyjkę.

– Tak?

– Potwier­dzam rezer­wa­cję na lot do San Fran­ci­sco – mówi ktoś, kobieta lub maszyna. Naci­ska kla­wisz, zapi­su­jąc numer lotu, mówi dobra­noc i zamyka oczy przed upar­tym świa­tłem sączą­cym się przez czarne bariery zasłon.

Obej­mują go jej białe ramiona. Wieczna jasno­włosa.

Zasy­pia.3. Nie­miłe przy­ję­cie

3

Nie­miłe przy­ję­cie

Che­vette ni­gdy niczego nie kra­dła, przy­naj­mniej nie ludziom i zde­cy­do­wa­nie nie wtedy, kiedy roz­wo­ziła prze­syłki. Oprócz jed­nego pecho­wego ponie­działku, kiedy zwi­nęła oku­lary prze­ciw­sło­neczne temu kom­plet­nemu dup­kowi, tylko dla­tego, że po pro­stu jej pod­padł.

Stała sobie pod oknem na dzie­więt­na­stym pię­trze, spo­glą­da­jąc na most i szare sko­rupy wiel­kich skle­pów, gdy pod­szedł do niej. Już pra­wie zdo­łała dostrzec miesz­ka­nie Skin­nera wysoko wśród lin, kiedy dotknął jej nagich ple­ców czub­kiem palca. Dotknął ją pod kurtką Skin­nera, pod pod­ko­szul­kiem.

Nosiła tę kurtkę wszę­dzie, jak jakąś zbroję. Wie­działa, że jeż­dżąc o tej porze roku, powinna nosić tylko nano­po­rowe wdzianka, ale i tak nosiła tę starą katanę Skin­nera z pasko­wymi kodami Allied na kla­pach. Kuleczki łań­cusz­ków przy zam­kach bły­ska­wicz­nych zako­ły­sały się, gdy obró­ciła się na pię­cie, by odtrą­cić ten palec.

Prze­krwione oczy. Twarz wyglą­da­jąca tak, jakby zaraz miała się roz­pu­ścić. W zębach trzy­mał krót­kie, cien­kie zie­lon­kawe cygaro, ale go nie zapa­lił. Wyjął je z ust, zanu­rzył wil­gotny koniec w szkla­neczce z przej­rzy­stym pły­nem i pocią­gnął. Wyszcze­rzył się do niej. Jakby wie­dział, że nie paso­wała do tego miej­sca, takiego przy­ję­cia w sta­rym, lecz nie­zwy­kle dro­gim hotelu przy Geary.

Jed­nak to była ostat­nia prze­syłka tego dnia, paczka dla praw­nika, a tak nie­da­leko pło­nęły kosze na śmieci Ten­der­loin z kulą­cymi się wokół nich ludźmi, któ­rych opu­ściło szczę­ście. Twa­rze oświe­tlone nikłym bla­skiem cien­kich szkla­nych rurek. Oczy pełne tej strasz­nej, prze­lot­nej satys­fak­cji. Ten widok budził w niej dreszcz, zawsze.

Włą­czyw­szy blo­kadę i alarm roweru w głu­cho dud­nią­cym pod­ziem­nym par­kingu hotelu Mor­ri­sey, wje­chała windą dla per­so­nelu do hallu, gdzie faceci z ochrony usi­ło­wali ode­brać jej prze­syłkę, ale nie zdo­łali. Miała ją oddać tylko panu Gar­reau z pokoju 808, co wyraź­nie gło­sił napis na paczce. Prze­su­nęli ska­ne­rem po kodzie pasko­wym jej odznaki Allied, prze­świe­tlili rent­ge­nem paczkę, spraw­dzili ją wykry­wa­czem metali i mach­nię­ciem ręki prze­pu­ścili do windy z różo­wymi lustrami osa­dzo­nymi w gru­bym jak drzwi ban­ko­wego sejfu brą­zie.

Wje­chała na ósme i poszła kory­ta­rzem, cichym niczym las ze snu. Zna­la­zła pana Gar­reau, był w koszulce z krót­kim ręka­wem i kra­wa­cie barwy świeżo prze­to­pio­nego oło­wiu. Pod­pi­sał kwit, nie nawią­zu­jąc kon­taktu wzro­ko­wego; z paczką w ręku zamknął jej przed nosem opa­trzone trzema mosięż­nymi cyframi drzwi. Spraw­dziła fry­zurę w lśnią­cym jak lustro, wybi­tym kur­sywą zerze. Kucyk z tyłu ster­czał jak należy, ale nie była pewna, że z przodu zro­bili ją rów­nie dobrze. Szpice wciąż były tro­chę za dłu­gie. I jakby zbyt cien­kie. Ruszyła z powro­tem kory­ta­rzem, pobrzę­ku­jąc har­dwa­rem przy kurtce Skin­nera, wbi­ja­jąc pode­szwy butów w świeżo odku­rzony dywan barwy mokrej od desz­czu tera­koty.

Drzwi windy otwo­rzyły się i wypa­dła z nich ta japoń­ska dziew­czyna. Albo pra­wie wypa­dła, bo Che­vette zła­pała ją pod pachy i oparła o fra­mugę drzwi.

– Gdzie przy­ję­cie?

– Co na to twoi sta­rzy? – powie­działa Che­vette.

– Dzie­wiąte pię­tro! Duże przy­ję­cie!

Oczy dziew­czyny skła­dały się z samych źre­nic, były szkli­ste jak z pla­stiku.

I tak Che­vette, z praw­dzi­wym kie­lisz­kiem peł­nym praw­dzi­wego fran­cu­skiego wina w jed­nej i naj­mniej­szą kanapką, jaką kie­dy­kol­wiek widziała, w dru­giej ręce, zaczęła się zasta­na­wiać, ile pozo­stało jej czasu, zanim hote­lowy kom­pu­ter zauważy, że jesz­cze nie opu­ściła terenu. Jed­nak nie przy­pusz­czała, żeby przy­szli szu­kać jej tutaj, ponie­waż ktoś naj­wi­docz­niej sporo zapła­cił, żeby wydać takie przy­ję­cie.

Dla nie­któ­rych bar­dzo wesołe, ponie­waż widziała tych ludzi w ciem­nej łazience, wdy­cha­ją­cych lód przez del­fina z dmu­cha­nego szkła, o obłych kształ­tach roz­świe­tla­nych trze­po­czą­cym nie­bie­ska­wym języcz­kiem prze­my­sło­wej zapal­niczki.

I bawiono się nie tylko w jed­nym pomiesz­cze­niu, ale w wielu połą­czo­nych ze sobą poko­jach. Ponadto było tu mnó­stwo ludzi; męż­czyźni prze­waż­nie w gar­ni­tu­rach z mary­nar­kami na cztery guziki, wykroch­ma­lo­nych koszu­lach z żabo­tami, bez kra­wa­tów, lecz z kosz­tow­nymi zapin­kami. Kobiety nosiły stroje, jakie Che­vette widziała tylko w mie­sięcz­ni­kach. Bogaci ludzie naj­wy­raź­niej, a w dodatku cudzo­ziemcy. Cho­ciaż może bogaci są wszę­dzie cudzo­ziem­cami.

Zdo­łała jakoś umie­ścić Japonkę w pozy­cji hory­zon­tal­nej na dłu­giej zie­lo­nej kana­pie, na któ­rej teraz chra­pała, bez­pieczna, o ile ktoś na niej nie sią­dzie.

Rozej­rzaw­szy się wokół, Che­vette stwier­dziła, że nie była jedyną źle ubraną osobą w tym towa­rzy­stwie. Na przy­kład ten facet w łazience, w luź­nych żół­tych szor­tach – ale to skrajny przy­pa­dek. Ponadto para dziew­czyn nie­wąt­pli­wie nale­żą­cych do pra­cu­ją­cych przed­sta­wi­cie­lek Ten­der­loin, które jed­nak mogły być tylko akcep­to­wa­nym ele­men­tem lokal­nego folk­loru, słu­żą­cym jakie­muś kon­kret­nemu celowi.

A potem ten dupek tuż przed jej nosem, szcze­rzący się tym par­szy­wym pijac­kim uśmie­chem, więc poło­żyła dłoń na małym skła­da­nym nożu, kolej­nym eks­po­na­cie poży­czo­nym od Skin­nera. W rączce była dziura, w którą wpy­chało się czu­bek kciuka, by z trza­skiem otwo­rzyć nóż jedną ręką. Ostrze było zale­d­wie trzy­ca­lowe, sze­ro­ko­ści łyżki, zło­wrogo ząb­ko­wane i cera­miczne. Skin­ner mówił, że to nóż frak­ta­lowy, w rze­czy­wi­sto­ści dwu­krot­nie dłuż­szy od samego ostrza.

– Zdaje się, że nie­zbyt dobrze się bawisz – mówi tam­ten. Euro­pej­czyk, jed­nak Che­vette nie jest pewna akcentu. Nie Fran­cuz i nie Nie­miec. Jego kurtka też jest ze skóry, ale nie taka jak Skin­nera. Z jakie­goś gru­bo­skór­nego zwie­rzę­cia z wło­siem jak gruby jedwab, barwy tabaki. Che­vette wspo­mina zapach pożół­kłych gazet w pokoju Skin­nera, nie­któ­rych tak sta­rych, że zdję­cia stały się tylko odcie­niami sza­ro­ści – podob­nymi do widoku mia­sta oglą­da­nego cza­sem z mostu.

– Cał­kiem nie­źle, dopóki się nie poja­wi­łeś – mówi Che­vette, myśląc, że czas już chyba iść, ten facet to złe wie­ści.

– Powiedz mi – mówi ten dupek, patrząc z uzna­niem na jej kurtkę, pod­ko­szu­lek i kolarki – jakie usługi świad­czysz.

– O czym ty, kurwa, mówisz?

– Z pew­no­ścią – cią­gnie tam­ten, wska­zu­jąc na dziew­czyny z Ten­der­loin po dru­giej stro­nie pokoju – możesz zapro­po­no­wać coś bar­dziej inte­re­su­ją­cego… – z lubo­ścią sma­kuje to słowo – …niż te dwie.

– Pie­przę to – mówi Che­vette. – Jestem posłań­cem.

Jego twarz przy­biera zabawny wyraz, jakby coś przedarło się przez pijac­kie zamro­cze­nie i go drę­czyło. Potem odchyla głowę w tył i śmieje się jak z naj­lep­szego żartu na świe­cie. Ona dostrzega mnó­stwo bar­dzo bia­łych, wyglą­da­ją­cych na nie­zwy­kle kosz­towne zębów. Skin­ner powie­dział jej, że bogaci ni­gdy nie mają metalu w zębach.

– Powie­dzia­łam coś śmiesz­nego?

Dupek ociera oczy.

– A więc coś nas łączy, cie­bie i mnie…

– Wąt­pię.

– Ja też jestem posłań­cem – powiada, cho­ciaż zda­niem Che­vette nie­wielki pagó­rek wystar­czyłby, żeby usta­wił się w kolejce po tlen.

– Kurie­rem – uzu­peł­nia, jakby sobie przy­po­mniał.

– No to pędź stąd – mówi mu i obcho­dzi go z daleka, ale w tej chwili gaśnie świa­tło i roz­lega się muzyka – intro do _She’s God’s Girl­friend_ Chrome Koran. Che­vette, która ma sła­bość do kawał­ków Chrome Koran i pusz­cza je, jadąc na rowe­rze, ile­kroć potrze­buje dopingu do pędu, teraz poru­sza się w jej ryt­mie, bo tań­czą wszy­scy, nawet lodzia­rze z łazienki.

Pozbyw­szy się dupka, a przy­naj­mniej zapo­mniaw­szy o nim, zauważa, że ci ludzie wyglą­dają o wiele lepiej, kiedy tań­czą. Naprze­ciw niej wyra­sta jakaś dziew­czyna w skó­rza­nej spód­niczce i czar­nych buci­kach z brzę­czą­cymi srebr­nymi ostro­gami. Che­vette uśmie­cha się; tamta odpo­wiada uśmie­chem.

– Jesteś z mia­sta? – mówi dziew­czyna, gdy koń­czy się _She’s God’s Girl­friend_, i Che­vette przez moment ma wra­że­nie, że tamta pyta ją, czy jest goń­cem muni­cy­pal­nym. Dziew­czyna – kobieta – doj­rzal­sza, niż wyglą­dała na pierw­szy rzut oka; może po dwu­dzie­stce, ale zde­cy­do­wa­nie star­sza od Che­vette. Przy­stojna urodą nie jak z zestawu; ciemne oczy, krótko przy­cięte czarne włosy. – San Fran­ci­sco?

Che­vette kiwa głową.

Następna melo­dia jest star­sza od niej; zdaje się, że tego czar­nego faceta, który wybie­lił się, a potem odpa­dła mu twarz. Roz­gląda się za swoim kie­lisz­kiem, ale wszyst­kie wyglą­dają tak samo. Ta japoń­ska laleczka prze­suwa się obok, koły­sząc pier­siami, w jej oczach nie poja­wia się błysk roz­po­zna­nia na widok Che­vette.

– Cody zwy­kle znaj­duje w San Fran­ci­sco wszystko, czego potrze­buje – mówi kobieta zmę­czo­nym gło­sem, jed­no­cze­śnie zdra­dza­ją­cym, że uważa to za bar­dzo zabawne. Niemka, myśli Che­vette, sły­sząc jej akcent.

– Kto?

Kobieta unosi brwi.

– Nasz gospo­darz.

Jed­nak z jej twa­rzy nie znika sze­roki, miły uśmiech.

– Ja po pro­stu weszłam…

– Chcia­ła­bym móc powie­dzieć to samo! – śmieje się kobieta.

– Dla­czego?

– Ponie­waż wtedy mogła­bym wyjść.

– Nie podoba ci się tu?

Z bli­ska kobieta pach­nie dro­gimi per­fu­mami. Che­vette nagle z nie­po­ko­jem myśli o tym, jak sama pach­nie po całym dniu na rowe­rze, bez prysz­nica. Jed­nak kobieta bie­rze ją pod rękę i odpro­wa­dza na bok.

– Naprawdę nie znasz Cody’ego?

– Nie.

Che­vette widzi pijaka, tego dupka, przez otwarte drzwi do dru­giego pokoju, gdzie wciąż są zapa­lone świa­tła. On patrzy pro­sto na nią.

– Myślę, że chyba już sobie pójdę, dobrze?

– Nie musisz. Pro­szę. Ja tylko zazdrosz­czę ci tej moż­li­wo­ści.

– Jesteś Niemką?

– Padwanką.

Che­vette wie, że to część daw­nych Włoch. Pół­nocna część, myśli.

– Kim jest ten Cody?

– Cody lubi przy­ję­cia. Cody lubi to przy­ję­cie. Ono trwa już od kilku lat. Jeżeli nie tutaj, to w Lon­dy­nie, Pra­dze, Makao…

Jakiś chło­piec prze­dziera się przez tłum, nio­sąc tacę pełną drin­ków. Nie wygląda na pra­cow­nika hotelu. Jego wykroch­ma­lona koszula już nie jest nie­ska­zi­telna, ale roz­pięta i wycią­gnięta ze spodni; Che­vette dostrzega, że przez jedną bro­dawkę pier­siową ma prze­wle­czony kol­czyk z małym sta­lo­wym dzwo­necz­kiem. Sztywny żabot odpiął się z przodu i ster­czy mu z tyłu jak prze­krzy­wiona aure­ola. Kiedy pod­suwa kobie­cie tacę, ta bie­rze kie­li­szek bia­łego wina. Che­vette potrząsa głową. Na tacy leży biały tale­rzyk z tablet­kami i czymś, co wygląda jak skręty pląsu.

Chło­pak mruga do Che­vette i odcho­dzi.

– Wydaje ci się dziwne?

Kobieta wypija wino i rzuca pusty kie­li­szek przez ramię. Che­vette sły­szy brzęk szkła.

– Hę?

– Przy­ję­cie Cody’ego.

– Tak. Chyba. Chcę powie­dzieć, że po pro­stu weszłam…

– Gdzie miesz­kasz?

– Na moście.

Czeka na reak­cję. Jesz­cze szer­szy uśmiech.

– Naprawdę? Wygląda tak… tajem­ni­czo. Chcia­ła­bym tam pójść, ale nie ma wycie­czek, a mówią, że to jest nie­bez­pieczne…

– Nie jest – mówi Che­vette, a potem się zasta­na­wia. – Po pro­stu… nie ubie­raj się zbyt ele­gancko, dobrze? Tam nie jest nie­bez­piecz­nie, nawet nie tak jak w tej oko­licy.

Myśli o tam­tych wokół pło­ną­cych koszów na śmieci.

– Tylko nie idź na Tre­asure Island. I nie pró­buj dotrzeć aż do Oakland. Trzy­maj się początku mostu.

– Podoba ci się tam?

– Cho­lera, tak. Nie chcia­ła­bym miesz­kać ni­gdzie indziej.

Kobieta uśmie­cha się.

– Myślę, że jesteś bar­dzo szczę­śliwa.

– No cóż – mówi Che­vette, czu­jąc się nie­zręcz­nie – muszę już iść.

– Mam na imię Maria…

– Che­vette – mówi i podaje jej rękę. Pra­wie tak jak jej dru­gie imię. Che­vette-Marie.

Wymie­niają uścisk dłoni.

– Do widze­nia, Che­vette.

– Cał­kiem miłe przy­ję­cie, wiesz?

– To nie jest miłe przy­ję­cie.

Pro­stu­jąc ramiona w obszer­nej kurtce Skin­nera, Che­vette kiwa głową Marii i zaczyna prze­dzie­rać się przez tłum. Ten jest teraz kil­ka­krot­nie gęst­szy, może zna­jomi tego Cody’ego wciąż przy­by­wają. Jest tu teraz wię­cej Japoń­czy­ków, wszy­scy w ele­ganc­kich gar­ni­tu­rach; ich żony, sekre­tarki czy kim­kol­wiek są te kobiety, noszą perły. Jed­nak naj­wi­docz­niej to nie prze­szka­dza im wczuć się w atmos­ferę zabawy. Robi się coraz gło­śniej, bo goście są bar­dziej pod­ocho­ceni. Sły­chać ten nie­ustanny szum roz­mów toczo­nych po kilku kie­lisz­kach i Che­vette chce jak naj­szyb­ciej stąd wyjść.

Utyka w pobliżu drzwi do łazienki, w któ­rej przed­tem widziała lodzia­rzy, ale teraz są zamknięte. Grupka Fran­cu­zów roz­ma­wia tam po fran­cu­sku i wyma­chuje rękami, ale Che­vette sły­szy, jak ktoś wymio­tuje w środku.

– Chcę przejść – mówi do siwego, ostrzy­żo­nego na rekruta męż­czy­zny w muszce i prze­py­cha się obok niego, wyle­wa­jąc mu drinka. On rzuca za nią coś po fran­cu­sku.

Che­vette czuje się teraz jak ofiara klau­stro, tak jak cza­sem w biu­rach, kiedy recep­cjo­ni­sta każe jej cze­kać na jakąś prze­syłkę, a ona widzi tych wszyst­kich urzęd­ni­ków krę­cą­cych się tam i z powro­tem i zasta­na­wia się, czy to ma jakiś sens, czy też oni po pro­stu kręcą się bez celu. A może tak działa na nią wino, tro­szeczkę, ponie­waż rzadko pije i teraz nie podoba jej się smak, jaki pozo­sta­wiło jej w gar­dle.

I nagle widzi swo­jego pijaka, tego Euro z nie­za­pa­lo­nym cyga­rem, przy­su­wa­ją­cego spo­cone czoło zbyt bli­sko apa­tycz­nej, lekko zanie­po­ko­jo­nej twa­rzy jed­nej z dziew­cząt Ten­der­loin. Uwię­ził ją w kącie pokoju. W ści­sku, tak bli­sko drzwi, kory­ta­rza i wol­no­ści, Che­vette przez moment zostaje przy­ci­śnięta do jego ple­ców, co nie prze­rywa potoku okrop­nych bzdur, jakie on wci­ska tam­tej dziew­czy­nie, jed­nak powo­duje gwał­towny ruch jego łok­cia, któ­rym mocno sztur­cha Che­vette w żebra, usi­łu­jąc wywal­czyć sobie wię­cej prze­strzeni.

A Che­vette, zer­ka­jąc w dół, zauważa coś ster­czą­cego z kie­szeni tabacz­ko­wej skó­rza­nej kurtki.

W następ­nej chwili ma to w ręce, wpy­cha za kolarki, wycho­dzi za drzwi, a ten dupek nawet niczego nie zauwa­żył.

W nagłej ciszy kory­ta­rza, przy cich­ną­cych odgło­sach przy­ję­cia, idąc do windy, ma ochotę biec. Ma też chęć wybuch­nąć śmie­chem, ale zaczyna się bać.

Idź.

Mija­jąc stertę tac, brud­nych szkla­nek i tale­rzy.

Pamię­ta­jąc o plat­fu­sach z ochrony, cze­ka­ją­cych w hallu.

To coś tkwi w jej spoden­kach.

W głębi bocz­nego kory­ta­rza dostrzega drzwi służ­bo­wej windy, sze­roko otwarte i zapra­sza­jące. Młody Azjata ze sta­lo­wym wóz­kiem zachla­pa­nym farbą i zasta­wio­nym pła­skimi pro­sto­ką­tami tele­wi­zyj­nych ekra­nów. Obrzuca ją czuj­nym spoj­rze­niem, kiedy wcho­dzi za nim do kabiny. Jego twarz składa się głów­nie z kości policz­ko­wych, bystrych i głę­boko osa­dzo­nych oczu, wło­sów pod­go­lo­nych wysoko w nie­mal pio­nowy fryz – jeden z tych, jakie wszy­scy ci faceci uwiel­biają. Na przo­dzie czy­stej sza­rej robo­czej koszuli ma przy­pięty iden­ty­fi­ka­tor, a na szyi zawie­szony na czer­wo­nym nylo­no­wym sznu­rze Vir­tu­Fax.

– Piw­nica – mówi Che­vette.

Jego faks brzę­czy. Chwyta go, naci­ska guzik, zerka w okienko. Ten przed­miot w jej spodniach wydaje się ogromny. Potem chło­pak pusz­cza faks, mruga do niej i naci­ska przy­cisk ozna­czony B-6. Drzwi zasu­wają się z rumo­rem i Che­vette zamyka oczy.

Opiera się o wiel­kie mięk­kie podu­chy ściany i marzy o tym, żeby być w pokoju Skin­nera, nasłu­chu­jąc skrzy­pie­nia lin. Pod­łogą jest war­stwa desek uło­żo­nych na skraju, w środku ster­czy wybrzu­sze­nie liny tkwią­cej w jej sta­lo­wym sio­dle, a Skin­ner twier­dzi, że ta lina składa się z 17 464 włó­kien. Każde ma gru­bość ołówka. Przy odpo­wied­nim wie­trze można przy­ło­żyć do niej ucho i usły­szeć, jak most śpiewa.

Winda bez powodu zatrzy­muje się na czwar­tym. Kiedy drzwi otwie­rają się, nie ma za nimi nikogo. Che­vette ma ochotę ponow­nie naci­snąć B-6, ale powstrzy­muje się i czeka, aż wyrę­czy ją chło­pak z fak­sem. Azjata robi to.

B-6 nie jest gara­żem, w któ­rym tak bar­dzo chcia­łaby się zna­leźć, ale labi­ryn­tem wie­ko­wych beto­no­wych tuneli, wyło­żo­nych popę­ka­nymi asfal­to­wymi pły­tami, z gru­bymi sta­rymi rurami zwi­sa­ją­cymi ze sta­lo­wych uchwy­tów pod sufi­tem. Che­vette wymyka się z windy, pod­czas gdy chło­pak maj­struje przy jed­nym z kółek wózka.

Stu­letni spa­cer wzdłuż rzędu zamknię­tych na kłódki chłodni, pięć­dzie­się­ciu odku­rza­czy ładu­ją­cych aku­mu­la­tory z sze­regu ponu­me­ro­wa­nych sta­no­wisk, rolek dywa­nów poukła­da­nych jak kłody. Znowu ludzie w robo­czych ubra­niach, nie­któ­rzy w bia­łych kuchen­nych far­tu­chach, więc usi­łuje przy­brać minę i postawę posłańca, mając nadzieję, że wygląda tak, jakby dorę­czała jakąś prze­syłkę.

Znaj­duje wąskie schody i wcho­dzi po nich. Powie­trze jest roz­grzane i nie­ru­chome. Wykry­wa­cze ruchu włą­czają dla niej świa­tło na każ­dym kolej­nym pode­ście. Czuje przy­tła­cza­jący cię­żar całego sta­rego budynku.

Jed­nak jej rower jest tam, na B-2, za fila­rem z odra­pa­nego betonu.

– Trzy­maj się z daleka – mówi, kiedy Che­vette pod­cho­dzi na odle­głość pię­ciu stóp. Nie tak gło­śno jak samo­chód, ale rów­nie poważ­nie.

Pod war­stwą napy­lo­nej imi­ta­cji rdzy i zręcz­nie poprzy­le­pia­nej taśmy izo­la­cyj­nej geo­me­tria pustej w środku ramy z węglo­wego włókna spra­wia, że uda Che­vette zaczy­nają drżeć. Prze­suwa lewą rękę przez pętlę iden­ty­fi­ku­jącą za sio­deł­kiem. Sły­szy cichy podwójny trzask zwal­nia­nej blo­kady cząst­ko­wej i w następ­nej chwili już sie­dzi na rowe­rze i jedzie.

Ni­gdy nie czuła się lepiej niż gna­jąc popla­mioną ole­jem rampą na zewnątrz.4. Miej­sca pracy

4

Miej­sca pracy

Współ­lo­ka­tor Rydella, Kevin Tar­ko­vsky, miał kość prze­wle­czoną przez nos i pra­co­wał w butiku wind­sur­fin­go­wym nazy­wa­nym Tylko Mi Dmu­chaj.

W ponie­dzia­łek rano, kiedy Rydell powie­dział mu, że prze­stał pra­co­wać dla Inten­Se­cure, Kevin zapro­po­no­wał, że znaj­dzie mu pracę w han­dlu, coś zwią­za­nego ze spor­tem.

– Zasad­ni­czo masz odpo­wied­nią budowę – rzekł Kevin, spo­glą­da­jąc na nagi tors i ramiona Rydella. Ten wciąż miał na sobie poma­rań­czowe spodnie, które wło­żył, idąc na spo­tka­nie z Her­nan­de­zem. Poży­czył je od Kevina. Wła­śnie zdjął opa­tru­nek, wypu­ścił z niego powie­trze i wepchnął do pię­cio­ga­lo­no­wego pla­sti­ko­wego wia­dra po far­bie peł­nią­cego rolę kosza na śmieci. Wia­dro miało z boku wielką samo­przy­lepną sto­krotkę. – Powi­nie­neś tylko tro­chę bar­dziej regu­lar­nie ćwi­czyć. I może zapu­ścić kucyk. Na znak przy­na­leż­no­ści do klanu.

– Kevin, nie mam poję­cia o sur­fingu, windsur­fingu, niczym takim. Tylko parę razy wypły­ną­łem na ocean. Prze­waż­nie w Tampa Bay.

Była pra­wie dzie­siąta rano. Kevin miał wolny dzień.

– Sprze­da­wa­nie polega na wywie­ra­niu wra­że­nia, Berry. Klient potrze­buje infor­ma­cji, a ty ją zapew­niasz. Jed­nak ponadto robisz na nim wra­że­nie.

Kevin poparł swoje słowa, stu­ka­jąc w dwu­ca­lowy kawa­łek gład­kiej woło­wej kości.

– A potem sprze­da­jesz im nowy sprzęt.

– Nie jestem opa­lony.

Skóra Kevina miała kolor i połysk pary ciem­no­brą­zo­wych buci­ków Cole-Haan, które ciotka poda­ro­wała Rydel­lowi na pięt­na­ste uro­dziny. Nie miało to nic wspól­nego z genami czy eks­po­zy­cją na nie­fil­tro­wane pro­mie­nio­wa­nie sło­neczne, lecz było rezul­ta­tem regu­lar­nych zastrzy­ków oraz sto­so­wa­nia roz­ma­itych pigu­łek i maści.

– No cóż – przy­znał Kevin – opa­le­ni­zna byłaby ci potrzebna.

Rydell wie­dział, że Kevin nie sur­fuje i ni­gdy tego nie robił, ale przy­nosi do domu dys­kietki ze sklepu i ogląda je przez wide­ogo­gle, ana­li­zu­jąc roz­ma­ite ruchy. Nie wąt­pił, że Kevin może dostar­czyć wszel­kich moż­li­wych infor­ma­cji, jakich zażą­dałby poten­cjalny nabywca. A ponadto robił wra­że­nie: z tą głę­boką opa­le­ni­zną, wypra­co­waną ćwi­cze­niami syl­wetką i kością w nosie zwra­cał na sie­bie uwagę. Prze­waż­nie kobiet, cho­ciaż nie robiło to na nim wiel­kiego wra­że­nia.

Kevin sprze­da­wał głów­nie odzież. Dro­gie stroje, które miały chro­nić przed UV i zanie­czysz­cze­niami zawar­tymi w wodzie. W jedy­nej sza­fie sto­ją­cej w ich pokoju miał dwa kar­tony pełne takich ubrań. Rydell, który obec­nie nie miał się w co ubrać, mógł w nich grze­bać i wybie­rać sobie, co chciał. Jak się oka­zało, nie miał wiel­kiego wyboru, ponie­waż stroje do sur­fingu naj­czę­ściej były z Day-Glo, czar­nego nano­poru albo mir­ror­flexu. Kilka zno­śniej­szych ciu­chów miało logo Tylko Mi Dmu­chaj, uka­zu­jące się pod wpły­wem UV, kiedy war­stwa ozo­nowa była w szcze­gól­nie kiep­skim sta­nie, co Rydell odkrył pod­czas ostat­niej wyprawy na tar­go­wi­sko.

Dzie­lił z Kevi­nem jeden z pokoi nie­wiel­kiego miesz­kanka w Mar Vista, co ozna­czało widok na morze, któ­rego nie było. Ktoś prze­gro­dził pokój kil­koma gip­so­wymi pły­tami. Po stro­nie Rydella płytę pokry­wały samo­przy­lepne sto­krotki i kolek­cja nakle­jek na zde­rzaki z takich miejsc jak Magic Moun­tain, Nis­san County, Disney­land i Sky­wal­ker Park. Miesz­ka­nie dzie­lili z dwoma innymi loka­to­rami – trzema, jeśli liczyć zaj­mu­jącą garaż Chinkę (która przy­naj­mniej miała tam wła­sną łazienkę).

Za więk­szą część swo­jej pierw­szej wypłaty w Inten­Se­cure Rydell kupił futon. Kupił go na stra­ga­nie na tar­go­wi­sku; tam były tań­sze, a kram nazy­wał się Futon Mouth, co Rydell uznał za bar­dzo zabawne. Dziew­czyna z Futon Mouth wyja­śniła mu, że powi­nien wci­snąć kon­tro­le­rowi na pero­nie metra dwu­dzie­staka, a wtedy będzie mógł zabrać się ze zro­lo­wa­nym futo­nem, który mie­ścił się w zie­lo­nym pla­sti­ko­wym worku przy­po­mi­na­ją­cym śpi­wór.

Póź­niej, cze­ka­jąc, kiedy będzie mógł zdjąć opa­tru­nek, spę­dził na tym futo­nie sporo czasu, patrząc na naklejki. Zasta­na­wiał się, czy ten, kto je tu umie­ścił, naprawdę odwie­dził wszyst­kie te miej­sca. Her­nan­dez raz pro­po­no­wał mu pracę w Nis­san County. Inten­Se­cure miała tam swoją filię. Rodzice Rydella poje­chali w podróż poślubną do Disney­landu. Sky­wal­ker Park był tu, w San Fran­ci­sco; przed­tem nazy­wał się Gol­den Gate i Rydell pamię­tał zamieszki, jakie wybu­chły, kiedy go spry­wa­ty­zo­wano.

– Zare­je­stro­wa­łeś się w któ­rymś z biur pośred­nic­twa pracy, Berry?

Rydell potrzą­snął głową.

– Ja sta­wiam – rzekł Kevin, poda­jąc mu hełm. Nie takie sprytne nie­wiel­kie oku­lary, jakie miała Karen, lecz białe pla­sti­kowe urzą­dze­nie podobne do gogli uży­wa­nych przez dzieci do gier kom­pu­te­ro­wych. – Włóż je. Ja wybiorę numer.

– No cóż – rzekł Rydell – to ład­nie z two­jej strony, Kevin, ale nie powi­nie­neś robić sobie tyle kło­potu.

Kevin dotknął kości tkwią­cej w nosie.

– Hm, cho­dzi mi też o czynsz.

No tak. Rydell wło­żył hełm.

***

– A teraz – powie­działa Sonya z mak­sy­mal­nym oży­wie­niem – widzimy, że ukoń­czy­łeś szkołę poli­ce­alną…

– Aka­de­mię – popra­wił ją Rydell. – Poli­cyjną.

– Tak, Berry, ale widzimy, że następ­nie byłeś zatrud­niony przez okres osiem­na­stu dni, a póź­niej zawie­szony w obo­wiąz­kach.

Sonya wyglą­dała jak ślicz­notka z kre­skó­wek. Żad­nych porów w skó­rze. Żad­nych prze­bar­wień. Jej zęby były bar­dzo białe i wyglą­dały jak jeden zestaw, coś, co można wyjąć z zacze­pów, żeby dokład­niej obej­rzeć. Nie po to, żeby je wyczy­ścić, bo nie było takiej potrzeby; posta­cie z kre­skó­wek nie jedzą. Jed­nak miała cudowne cycki; takimi cyc­kami Rydell obda­rzyłby ją, gdyby był uta­len­to­wa­nym rysow­ni­kiem.

– No cóż – powie­dział, myśląc o Turveyu. – Przy­dzie­lili mnie do Patrolu i mia­łem kło­poty.

Sonya ze zro­zu­mie­niem poki­wała głową.

– Widzę, Berry.

Rydell zasta­na­wiał się, co naprawdę widziała. I czy ten sys­tem eks­per­towy, który uży­wał jej jako mario­netki, mógł widzieć. I jak widział. Jak sys­tem kom­pu­te­rowy biura pośred­nic­twa pracy spo­glą­dał na kogoś takiego jak Rydell? Nie­zbyt chęt­nie, zde­cy­do­wał.

– Potem prze­nio­słeś się do Los Ange­les, Berry, po czym mamy dzie­sięć tygo­dni zatrud­nie­nia w sek­cji ochrony rezy­den­cji Inten­Se­cure Cor­po­ra­tion. Kie­rowca z umie­jęt­no­ścią posłu­gi­wa­nia się bro­nią.

Rydell pomy­ślał o strąku rakiet pod­wie­szo­nych pod śmi­gło­wiec LAPD. Zapewne mieli tam rów­nież jedno z tych dzia­łek sekwen­cyj­nych.

– Yhm – przy­tak­nął.

– I zre­zy­gno­wa­łeś z posady w Inten­Se­cure.

– Chyba tak.

Sonya roz­pro­mie­niła się, jakby wła­śnie nie­śmiało wyznał, że ma doświad­cze­nie poli­tyczne lub doro­bek naukowy.

– No cóż, Berry – powie­działa – daj mi chwilę pomy­śleć!

Mru­gnęła do niego i zamknęła wiel­kie, zbyt nie­bie­skie oczy.

Jezu, pomy­ślał Rydell. Pró­bo­wał zer­k­nąć w bok, ale hełm Kevina nie miał żad­nych urzą­dzeń pery­fe­ryj­nych, więc niczego tam nie było. Tylko Sonya, pusty pro­sto­kąt jej biurka, kilka detali suge­ru­ją­cych biuro i logo agen­cji pośred­nic­twa na ścia­nie za jej ple­cami. To logo nada­wało jej wygląd komen­ta­torki kanału tele­wi­zyj­nego nada­ją­cego wyłącz­nie bar­dzo dobre wia­do­mo­ści.

Sonya otwo­rzyła oczy. Jej uśmiech stał się wręcz ośle­pia­jący.

– Jesteś z Połu­dnia – powie­działa.

– Yhm.

– Plan­ta­cje, Berry. Magno­lie. Tra­dy­cja. A także pewien mrok. Tro­chę dresz­czyku. Faulk­ner.

Faw..?

– Hę?

– Night­mare Folk Art, Berry. Ven­tura Boule­vard, Sher­man Oaks.

Kevin patrzył, jak Rydell zdej­muje hełm i zapi­suje adres oraz numer tele­fonu na okładce „People” z zeszłego tygo­dnia. Gazeta nale­żała do Moniki, chiń­skiej dziew­czyny miesz­ka­ją­cej w garażu; zawsze dru­ko­wała ją, pomi­ja­jąc donie­sie­nia o skan­da­lach i nie­szczę­ściach, nato­miast z posze­rzoną kro­niką towa­rzy­ską, szcze­gól­nie o wszel­kie aktu­alne wzmianki doty­czące angiel­skiej rodziny kró­lew­skiej.

– Mają coś dla cie­bie, Berry? – spy­tał z nadzieją Kevin.

– Może – odparł Rydell. – To miej­sce jest w Sher­man Oaks. Zadzwo­nię tam i spraw­dzę.

Kevin bawił się kością w nosie.

– Mogę cię pod­wieźć – rzekł.

***

W witry­nie Night­mare Folk Art był wielki obraz Wnie­bo­wzię­cia. Rydell widy­wał takie obrazy na bur­tach chrze­ści­jań­skich fur­go­ne­tek zapar­ko­wa­nych przy cen­trach han­dlo­wych. Mnó­stwo okrwa­wio­nych wra­ków samo­cho­dów i nie­szczę­ścia oraz wszyst­kie te zba­wione dusze ula­tu­jące na spo­tka­nie z Jezu­sem o nie­po­ko­jąco bystrym spoj­rze­niu. Ten obraz zawie­rał o wiele wię­cej szcze­gó­łów. Każda ze zba­wio­nych dusz miała wła­sną twarz, jakby naprawdę nale­żała do jakiejś kon­kret­nej osoby, a kilka z nich przy­po­mi­nało mu rysy sław­nych ludzi. Pomimo to obraz wyglą­dał jak nama­lo­wany przez pięt­na­sto­latka lub star­szą panią.

Kevin wysa­dził go na rogu Sepu­lveda, skąd Rydell prze­szedł jesz­cze dwa kwar­tały, szu­ka­jąc wska­za­nego adresu, mija­jąc grupkę robot­ni­ków w kaskach z dasz­kami, któ­rzy wyle­wali beto­nową donicę pod drzewo pal­mowe. Rydell zasta­na­wiał się, czy przed wiru­sem przy Ven­tura rosły praw­dziwe palmy; sub­sty­tuty były teraz tak popu­larne, że ludzie chcieli sadzić je wszę­dzie.

Ven­tura była jedną z tych ulic Los Ange­les, które cią­gnęły się w nie­skoń­czo­ność. Wie­dział, że z pew­no­ścią nie­zli­czoną ilość razy prze­jeż­dżał Gun­he­adem obok Night­mare Folk Art, ale ulice wyglą­dały zupeł­nie ina­czej, kiedy się po nich szło. Po pierw­sze, czło­wiek był zupeł­nie sam; po dru­gie, widzia­łeś, jak popę­kane i brudne są te budynki. Puste lokale za brud­nymi szy­bami, ze stertą żółk­ną­cych prze­sy­łek rekla­mo­wych na pod­ło­dze i cza­sem kałużą cze­goś, co nie mogło być desz­czówką, więc zaczy­na­łeś zasta­na­wiać się, co to takiego. Mija­łeś parę takich witryn, a potem tra­fia­łeś na sklep sprze­da­jący oku­lary prze­ciw­sło­neczne w cenie sze­ścio­krot­nie wyż­szej od mie­sięcz­nego czyn­szu za połowę pokoju w Mar Vista. Sklepu z oku­la­rami pil­no­wał najemny gli­niarz, wpusz­cza­jący klien­tów po naci­śnię­ciu dzwonka.

Night­mare Folk Art była wła­śnie taka, wci­śnięta mię­dzy nie­czynny zakład fry­zjer­ski a pod­upa­da­jące biuro obrotu nie­ru­cho­mo­ściami, które na boku sprze­da­wało polisy ubez­pie­cze­niowe. NIGHT­MARE FOLK ART – POŁU­DNIOWY DRESZ­CZYK, ręcz­nie malo­wane litery, nie­zgrabne i cien­kie jak nóżki komara z kre­skówki, białe na czar­nym tle. Jed­nak przed nią par­ko­wało kilka dro­gich samo­cho­dów: srebr­no­szary range rover podobny do Gun­he­ada, wypu­co­wany jak na paradę, i jeden z tych małych, zabyt­ko­wych dwu­oso­bo­wych porsche, które zawsze wyda­wały się Rydel­lowi zabaw­kami nakrę­ca­nymi na klu­czyk. Obszedł porsche sze­ro­kim łukiem; takie samo­chody zazwy­czaj miały hiper­czuły, a także hiper­agre­sywny sys­tem prze­ciw­kra­dzie­żowy.

Zza szyby z pan­cer­nego szkła patrzył na niego najemny gli­niarz; nie z Inten­Se­cure, ale innej firmy. Rydell poży­czył od Kevina parę odpra­so­wa­nych spodni. Były tro­chę cia­sne w pasie, ale o wiele lep­sze od tam­tych poma­rań­czo­wych. Wło­żył też czarną mun­du­rową koszulę Inten­Se­cure z odpru­tymi naszyw­kami, Stet­sona i buty SWAT. Nie był pewien, czy czarny kolor pasuje do khaki. Naci­snął przy­cisk. Najemny gli­niarz wpu­ścił go do środka.

– Mam spo­tka­nie z Justine Cooper – powie­dział Rydell, zdej­mu­jąc oku­lary.

– Ma klienta – rzekł glina. Wyglą­dał na trzy­dzie­sto­latka z jakiejś farmy w Kan­sas czy gdzieś. Rydell spoj­rzał nad jego ramie­niem i dostrzegł chudą kobietę o ciem­nych wło­sach. Roz­ma­wiała z gru­bym męż­czy­zną, który w ogóle nie miał wło­sów. Wyglą­dało na to, że pró­buje mu coś sprze­dać.

– Zacze­kam – powie­dział Rydell.

Far­mer nie odpo­wie­dział. Prawo sta­nowe gło­siło, że nie mógł posia­dać broni, tylko prze­my­słowy ogłu­szacz w wytar­tej pla­sti­ko­wej kabu­rze, ale zapewne i tak ją miał. Jedną z tych małych rosyj­skich zaba­wek strze­la­ją­cych poci­skami, któ­rymi można prze­strze­lić sil­nik czołgu. Rosja­nie, ze swoją para­noją na punk­cie bez­pie­czeń­stwa, opa­no­wali rynek spe­cja­łów sobot­niej nocy.

Rydell rozej­rzał się wokół. Zde­cy­do­wał, że Wnie­bo­wzię­cie dosko­nale paso­wało do Night­mare Folk Art. Jego ojciec zawsze twier­dził, że tacy chrze­ści­ja­nie są po pro­stu śmieszni. Oto kolejne tysiąc­le­cie nade­szło i minęło bez żad­nego Wnie­bo­wzię­cia, a oni wciąż walą w ten sam bęben. Sub­lett i jego sta­rzy w obo­zo­wi­sku przy­czep gdzieś w Tek­sa­sie, oglą­da­jący stare filmy zgod­nie ze wska­za­niami Wie­leb­nego Fal­lona – oni przy­naj­mniej mieli o czym gadać.

Pró­bo­wał podej­rzeć, co ta kobieta usi­łuje sprze­dać gru­bemu męż­czyź­nie, ale dostrze­gła jego spoj­rze­nie i nie zdo­łał. Prze­szedł w głąb sklepu, uda­jąc, że ogląda towar. Był tam cały dział paskud­nych cien­kich wian­ków za szkłem w wybla­kłych zło­co­nych ram­kach. Wianki wyglą­dały tak, jakby sple­ciono je ze sta­rych wło­sów. Były tam sko­ro­do­wane dzie­cięce tru­mienki i w jed­nej z nich zasa­dzono bluszcz. Stały sto­liki do kawy wyglą­da­jące jak zro­bione z nagrob­ków, sta­rych, o napi­sach tak zatar­tych, że nie dało się ich odczy­tać. Przy­sta­nął przy ramie łóżka zespa­wa­nej z kilku tych figu­rek murzyń­skich dzie­cia­ków, jakie prawo zabra­niało usta­wiać na traw­ni­kach w Kno­xville. Wszyst­kie figurki były świeżo poma­lo­wane i miały sze­ro­kie czer­wo­no­uste uśmie­chy zja­da­czy arbu­zów. Łóżko było nakryte ręcz­nie wyszy­waną kapą w bar­wach flagi kon­fe­de­ra­tów. Kiedy pró­bo­wał zna­leźć kar­teczkę z ceną, zna­lazł tylko żółtą naklejkę SPRZE­DANE.

– Pan Rydell? Mogę mówić do pana Berry?

Szczęka Justine Cooper była tak wąska, że wyda­wała się nie zapew­niać dość miej­sca dla nor­mal­nego kom­pletu zębów. Włosy miała krótko ścięte: lśniący brą­zowy hełm. Nosiła dwu­czę­ściowy ciemny i powiewny strój, który zapewne miał ukryć fakt, że była zbu­do­wana jak paty­czak. Jej akcent by­naj­mniej nie świad­czył o tym, że uro­dziła się na połu­dniu, a ponadto była spięta jak sprę­żyna.

Rydell zoba­czył, jak gru­bas wycho­dzi i przy­staje na chod­niku, żeby zdez­ak­ty­wo­wać sys­tem obronny range rovera.

– Jasne.

– Jesteś z Kno­xville?

Zauwa­żył, że oddy­chała mia­rowo, jakby sta­ra­jąc się uni­kać hiper­wen­ty­la­cji.

– Zga­dza się.

– Nie masz wyraź­nego akcentu.

– Hm, chciał­bym, żeby wszy­scy tak uwa­żali.

Uśmiech­nął się, ale nie odpo­wie­działa mu uśmie­chem.

– A czy pań­ska rodzina pocho­dzi z Kno­xville, panie Rydell?

Kurwa, pomy­ślał, prze­cież mia­łaś mówić mi Berry.

– Mój ojciec chyba tak. Rodzice mojej matki są z oko­lic Bri­stolu.

Czarne oczy Justine Cooper spo­glą­dały na niego, ale wyda­wały się niczego nie zauwa­żać. Odgadł, że zbli­żała się do czter­dziestki.

– Pani Cooper?

Drgnęła gwał­tow­nie, jakby ją prze­stra­szył.

– Pani Cooper, co to za wianki w tych sta­rych ram­kach?

Wska­zał ręką.

– Wianki żałobne. Połu­dniowo-zachod­nia Wir­gi­nia, koniec dzie­więt­na­stego i począ­tek dwu­dzie­stego wieku.

Dobrze, pomy­ślał Rydell, niech mówi o swoim towa­rze. Pod­szedł do ramek, żeby obej­rzeć je z bli­ska.

– To wygląda jak włosy.

– Bo to są włosy. A z czego mia­łyby być?

– Ludz­kie włosy?

– Oczy­wi­ście.

– Ma pani na myśli włosy nie­bosz­czy­ków?

Teraz dostrzegł drob­niut­kie sploty, włosy poskrę­cane w maleń­kie kwia­to­po­dobne węzły. Były matowe i bez­barwne.

– Panie Rydell, oba­wiam się, że mar­nuję pań­ski czas.

Nie­znacz­nie przy­su­nęła się bli­żej niego.

– Kiedy roz­ma­wia­łam z panem przez tele­fon, odnio­słam wra­że­nie, że jest pan… no… znacz­nie bar­dziej połu­dniow­cem…

– Co ma pani na myśli, pani Cooper?

– Ofe­ru­jemy tutaj ludziom pewną wizję, panie Rydell. Pewien mrok. Tro­chę dresz­czyku.

Do dia­bła. Ta gada­jąca głowa z biura pośred­nic­twa wci­skała mu słowo w słowo takie samo gówno.

– Podej­rze­wam, że nie czy­tał pan Faulk­nera?

Pod­nio­sła jedną rękę, żeby odgar­nąć coś nie­wi­docz­nego, coś uno­szą­cego się tuż przed jej nosem.

Znów to samo.

– Nie.

– No, tak myśla­łam. Mam nadzieję zna­leźć kogoś, kto pomoże mi oddać tę mroczną atmos­ferę, panie Rydell. Umysł połu­dniowca. Majaki zmy­słów.

Rydell zamru­gał oczami.

– W panu nie wyczu­wam tej atmos­fery. Przy­kro mi.

Wyglą­dało na to, że ta nie­wi­dzialna paję­czyna wró­ciła na miej­sce.

Rydell zer­k­nął na najem­nego gli­nia­rza, lecz ten naj­wi­docz­niej wcale ich nie słu­chał. Do licha, facet po pro­stu spał.

– Sza­nowna pani – powie­dział spo­koj­nie Rydell – myślę, że jest pani bar­dziej stuk­nięta od stada dup­ków.

Unio­sła brwi.

– Wła­śnie – powie­działa.

– Co „wła­śnie”?

– Kolo­ryt, panie Rydell. Ogień. Ponure wer­balne poli­chro­mie w nie­mal nie­wy­obra­żal­nym stop­niu roz­kładu.

Musiał to prze­my­śleć. Stwier­dził, że patrzy na łóżko z Murzy­nią­tek.

– Czy odwie­dza­jący panią czarni ludzie ni­gdy nie zgła­szają zastrze­żeń do takiego towaru?

– Wprost prze­ciw­nie – odparła ze świeżo obu­dzo­nym oży­wie­niem. – Robimy cał­kiem nie­złe inte­resy z lepiej sytu­owa­nymi oby­wa­te­lami Połu­dnia. Oni przy­naj­mniej mają poczu­cie humoru. Sądzę, że po pro­stu muszą.

Teraz będzie musiał iść pie­szo do naj­bliż­szej sta­cji, wró­cić metrem do domu i powie­dzieć Kevi­nowi Tar­ko­vsky’emu, że nie jest w dosta­tecz­nym stop­niu połu­dniow­cem.

Najemny gli­niarz wypu­ścił go na ulicę.

– A skąd pani wła­ści­wie jest, pani Cooper? – spy­tał na odchodne Rydell.

– Z New Hamp­shire.

Stał na chod­niku, za jego ple­cami zamy­kały się drzwi.

– Pie­przeni Jan­kesi – powie­dział do porsche. Tak powie­działby jego ojciec, ale Rydell nie­zbyt dobrze wie­dział, pod czyim adre­sem to mówi.

Obok prze­je­chała jedna z tych wiel­kich nie­miec­kich cię­ża­ró­wek na olej rze­pa­kowy. Rydell nie­na­wi­dził tych wozów. Ich spa­liny śmier­działy sma­żo­nym kur­cza­kiem.5. Senne zmory

5

Senne zmory

Sny kuriera są z wrzą­cego metalu, wrzesz­czą­cych i ucie­ka­ją­cych cieni, gór o bar­wie betonu. Są sie­ro­tami pło­ną­cymi na szczy­cie wzgó­rza. Pla­sti­ko­wymi bla­do­nie­bie­skimi trum­nami. Chmu­rami na nie­bie. Wyso­kimi czap­kami kapła­nów. Nie widzą pierw­szego poci­sku spa­da­ją­cego z beto­no­wych gór. Wywala dziurę we wszyst­kim: we wzgó­rzu, w nie­bie, nie­bieskiej trum­nie i kobie­cej twa­rzy.

Dźwięk zbyt potężny, aby być jakim­kol­wiek dźwię­kiem, lecz sły­szą prze­zeń jakoś, dopiero teraz, odle­głe wesołe popu­ki­wa­nie moź­dzie­rzy i widzą schludne obłoczki dymu uno­szące się na sza­rym stoku góry.

Siada, sam w wiel­kim łóżku, usi­łu­jąc krzy­czeć słowa w języku, któ­rym już nie pozwala sobie mówić.

Czuje ból głowy. Wypija łyk wody ze sta­lo­wej karafki na noc­nym sto­liku. Pokój koły­sze się, zaciera, znów nabiera kształtu. Kurier gra­moli się z łóżka, czła­pie nago do wyso­kich sta­ro­mod­nych okien. Nie­zgrab­nie roz­suwa cięż­kie zasłony. San Fran­ci­sco. Świt jak zaśnie­działe sre­bro. Jest wto­rek. To nie Mek­syk.

W bia­łej łazience, krzy­wiąc się w ostrym świe­tle, wciera zimną wodę w zdrę­twiałą twarz. Sen odcho­dzi, ale pozo­sta­wia ślad. Kurier drży, czu­jąc nie­przy­jem­nie zimne kafelki posadzki pod bosymi nogami. Te dziwki na przy­ję­ciu. Ten Har­wood. Deka­den­cja. Kurier nie znosi deka­den­cji. Dzięki pracy ma kon­takt z praw­dzi­wym bogac­twem, nie­kwe­stio­no­waną wła­dzą. Spo­tyka wpły­wo­wych ludzi. Har­wood to potęga bez wpły­wów.

Wyłą­cza świa­tło w łazience i ostroż­nie wraca do łóżka w tro­sce o swój ból głowy.

Z pasia­stą koł­drą pod­cią­gniętą pod szyję zaczyna porząd­ko­wać wyda­rze­nia ubie­głego wie­czoru. Są luki. Brak umiaru. Nie­na­wi­dzi braku umiaru. Przy­ję­cie u Har­wo­oda. Głos w tele­fo­nie, naka­zu­jący mu wziąć udział. Wypił już kilka drin­ków. Widzi twarz mło­dej dziew­czyny. Gniew, pogarda. Jej krót­kie włosy skrę­cone w kolce.

Ma wra­że­nie, że oczy nie miesz­czą mu się w oczo­do­łach. Kiedy je trze, ota­czają go jaskrawe, ohydne bły­ski świa­tła. W żołądku prze­ta­cza się zimny cię­żar wypi­tej wody.

Pamięta, jak sie­dział za sze­ro­kim maho­nio­wym biur­kiem, popi­ja­jąc. Przed roz­mową, przed przy­ję­ciem. Pamięta leżące przed nim dwa fute­rały, iden­tyczne. W jed­nym trzyma ją. Drugi jest na to, co mu powie­rzono. Kosz­towny, ale nie ma wąt­pli­wo­ści, że zawarta w nim infor­ma­cja jest bar­dzo cenna. Składa gra­fi­towe słu­chawki i zatrza­skuje fute­rał. Potem dotyka tego, który kryje całą jej tajem­nicę, biały domek na wzgó­rzu, przy­no­szone przez nią uko­je­nie. Wkłada oba fute­rały do kie­szeni kurtki…

Jed­nak teraz zastyga pod koł­drą, czu­jąc, jak żołą­dek ści­ska mu się w przy­pły­wie nie­po­koju.

Wło­żył tę kurtkę na przy­ję­cie, któ­rego pra­wie nie pamię­tał.

Igno­ru­jąc łupa­nie w gło­wie, gra­moli się z łóżka i znaj­duje kurtkę rzu­coną na pod­łogę obok krze­sła.

Serce wali mu jak mło­tem.

Jest. Ten, który ma dorę­czyć. Zapięty w wewnętrz­nej kie­szeni. Jed­nak boczne kie­szenie są puste.

Nie ma jej. Prze­trząsa inne ciu­chy. Na czwo­ra­kach, czu­jąc pul­su­jący ból pod czaszką, zagląda pod krze­sło. Nie ma.

Jed­nak ją można zastą­pić nową, przy­po­mina sobie, wciąż klę­cząc, z kurtką w dło­niach. Znaj­dzie han­dla­rza takim softwa­rem. Teraz musi przy­znać, że ostat­nio zaczęła sia­dać roz­dziel­czość.

Myśląc o tym, patrzy, jak jego ręce roz­pi­nają wewnętrzną kie­szeń, wycią­gają fute­rał zawie­ra­jący prze­syłkę, ich wła­sność, którą musi dorę­czyć. Otwiera fute­rał.

Odra­pane pudełko z czar­nego pla­stiku, ety­kieta na kase­cie zatarta i nie­czy­telna, pożół­kła przej­rzy­stość słu­cha­wek.

Sły­szy cienki pisk, który dobywa mu się z głębi gar­dła. Bar­dzo podobny do tego sprzed wielu lat, kiedy spadł pierw­szy pocisk.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: