Dom nad rozlewiskiem - Małgorzata Kalicińska - ebook + audiobook + książka

Dom nad rozlewiskiem ebook

Małgorzata Kalicińska,

4,0

Opis

Czy są takie babcie i takie domy jak w tej powieści?

Są. Każdy może taki dom zbudować i nadać mu taką aurę. Naturalnie to rola nas, kobiet: babć, mam, córek i wnuczek - budowanie atmosfery domu - Rodziny. Tak już jest i już! Naśladownictwo - jak najbardziej polecam.

W czasach, gdy wszystko idzie Wam ciężko, "pod górkę", kiedy czujecie się niedokołysani, zmęczeni i nostalgiczni - zajrzyjcie nad Rozlewisko. Poczujcie zapach herbaty z cytryną parzonej dla Was przez Gosię, może dostaniecie miskę rosołu i klucz do morelowego pokoju, w którym odpoczniecie... Opowiecie Waszą historię, albo posłuchacie o tym, co się dzieje nad Rozlewiskiem.

Małgorzata ucieka w z Warszawy i układa swoje życie od nowa, na mazurskiej wsi. Odnajduje powoli sens życia i spokój, poznaje... tak, poznaje swoja matkę, z którą rozstała się w dzieciństwie.

Jest więc rodzinna przeszłość i teraźniejszość, jest też  przyszłość - trzeba myśleć o sobie, o córce, o nowo budowanym pensjonacie. O naniesieniu drewna na jutro, o zrobieniu przetworów na zimę.

O miłości.

Wspaniała, pełna i ciepła i życiowej mądrości opowieść o drodze, którą trzeba przebyć, by odnaleźć swoje miejsce na ziemi.

"Czasami los lepiej od nas wie, co powinniśmy zrobić. Bohaterka powieści w wieku, który nazywa się teraz mało twórczym, gdyż świat opanowały młode ambitne wilki (i wilczyce), traci świetną pracę w agencji reklamowej. Jest to dla niej ogromny, psychiczny wstrząs. Próby znalezienia innej pracy kończą się niepowodzeniem. Postanawia odwiedzić matkę mieszkającą na mazurskiej wsi.  Straciła z nią kontakt w dzieciństwie. I tam nie tylko odzyska spokój, lecz także zrozumie, na czym polega sens ludzkiego życia. To nie jest baśń ani poradnik, to książka o bardzo prostych, odwiecznych sposobach poszukiwania prawdy o sobie. Miłość jest jej częścią. Kiedy będziesz ją czytać, spadnie ci ciśnienie, puls wróci do normy, a oszalałe ze stresu serce zacznie znowu bić spokojnie. Spróbuj i przejdź do innego, lepszego świata. W nim nie ma już żadnego szefa".

Andrzej Rostocki, autor listy bestsellerów w "Rzeczy o książce" w "Rzeczpospolitej" oraz felietonista "Tygodnika Powszechnego"

"Nikt nie może wziąć urlopu od siebie samego. Dokądkolwiek by wyjechał. Nikt też nie może uciec od samego siebie, gdziekolwiek by uciekł. Ale mamy wybór: zawsze jest dobry czas, by szukać siebie. Najlepiej z dala od konformizmu, snobizmu, hipokryzji i wszystkich takich rzeczy, którymi wartościowi ludzie się brzydzą. O tym jest ta książka".

Urszula Sipińska, autorka Hodowców lalek

"Dom nad rozlewiskiem to obraz współczesności, stosunków panujących w pracy. Żywe dialogi , wartka akcja, barwny język oraz umiejętność sugestywnego kreślenia nastroju - przykuwają uwagę czytelnika.

Udanym zabiegiem jest - uzasadnione fabułą - wplecenie przepisów kulinarnych.

Jest to książka o miłości, poszukiwaniu sensu życia, bez abstrakcyjnych dyskusji filozoficznych".

prof. zw. dr hab. Maria Szyszkowska, autorka m.in.: Granice zwierzeń i Zagubieni w codzienności

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 817

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (347 ocen)
180
61
66
21
19
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Karolkaaa96

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam! ❤️
00
Malgosia70

Nie oderwiesz się od lektury

Wrocilam do tej książki po 15 latach bo ciągle miałam ją w głowie . Bardzo ciepła , mądra opowieść , taka na wakacje . Polecam .
00
Suffurr

Nie oderwiesz się od lektury

Cudna książka.
00
beniabadera

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna książka, wracam do niej po kilku latach i nadal jestem pod wrażeniem. Polecam bo warto💙💚
00
Nieee

Nie oderwiesz się od lektury

👍
00

Popularność




MałgorzataKalicińska

Dom nad rozlewiskiem

Fragment

Zysk i S-ka Wydawnictwo

Podziękowania i dedykacje — te wszystkie miłe aplikacje

Dziękuję:

Zdzisławowi Romanowskiemu — dziennikarzowi i pisarzowi, oraz Ewie Gruszeckiej — doskonałej polonistce z Żoliborza — za poprawki, uwagi i „kopa w zadek na odwagę”;

Janowi Grzegorczykowi — duchowi opiekuńczemu — za cierpliwość i życzliwość.

Książkę dedykuję mojej Mamie i wszystkim nam, mamom i babciom — kobietom tworzącym dom. Wdzięczna jestem mojej córce Baśce za wiarę w to, że dam radę, za pomoc i duchową asystę non stop.

Rozdział 1

Rozpędzona kula śniegu, czyli moje życie w pigule

Zjadam już piętnastą śliwkę. Zrywam je z drzewa w ogrodzie mamy.

Śliwy są leciwe, dość niskie, powykręcane ze starości. Przedwojenne? Sięgam po owoce bez wysiłku i nawet nie wycieram ich o spodnie. Jak taką śliwkę węgierkę nacisnąć odpowiednio, pęka na pół, ukazując zielonobursztynowe wnętrze. Węgierki, te prawdziwe węgierki, są słodkie, mają specyficzną, lekką goryczkę i niepowtarzalny aromat! Pod fioletową skórką, cierpką i gorzkawą, tkwi mięsista niespodzianka, rozlewająca się w ustach słodko–kwaśno, jeśli są dojrzałe, i bardzo słodko, jeśli są po prostu — dojrzałe. Tylko z takich węgierek powidła są świetne. Brązowe, skarmelizowane, gęste.

Jest wrzesień. Objadam się tymi śliwkami, bo zrywam je na powidła i „krótkie” dżemy. Już nie mogę się doczekać smażenia, gadania, mycia spirytusem słoików. Całego tego obrzędu. Późnopopołudniowe słońce grzeje mnie w plecy. Lekki, ciepły wciąż wiaterek szemrze w gałęziach. Tak tu spokojnie…

Już ponad rok, odkąd tu jestem, i nie wyobrażam sobie, jak mogłam żyć w Warszawie — mieście rozpędzonych samochodów, rozpędzonych ludzi? Wśród krzykliwych reklam, obcego mi coraz bardziej świata, którego byłam fragmentem… rozpędzoną kulą? Jak spędziłam tyle lat bez mamy, śliwek, Rozlewiska, Kaczki Obrażalskiej, Piernackiego, Kaśki, Funia, Mazur…?

***

— Dzieci! Czy wyście, kurwa, pogłupieli?!

Prezes był naprawdę zły. Widać było, jak mu żyłka nabrzmiała przy kołnierzyku. Kiedyś chyba bym coś powiedziała, uspokoiła go, bo takie uniesienie grozi zawałem. On jest w grupie ryzyka. AA. Nie, nie alkoholik. Owszem, lubi „dać w rurę”, jak sam mówi, ale to AA to akurat od: Ambitny Aktywny. Do tego dochodzi kawa — za mocna, za słodka, za dużo. Papierosy — za mocne, za dużo, za często. Stres ponad miarę. Zero umiejętności „odpuszczenia”, „zluzowania”.

Wszystko jest na hiperpowadze, hiperobrotach i w hipertempie.

Rozwiedziony. Niedawno, bo żona była z tych wytrwałych, ale jak długo można czekać na faceta? Penelopa czekała dwadzieścia lat, a ta, Zofia jej było, nie miała tyle cierpliwości. Do dwudziestej sama. Na ferie z dziećmi sama. Do teściów na dwudziestolecie sama, bo firma była w Krakowie na festiwalu. Z Jaśkiem do ortodonty sama. Kamilę rodziła sama, bo on — Prezes — był wtedy z Ważnym Klientem na golfie. W końcu miły kolega z dawnych, licealnych czasów rozgonił tę jej samotność. I już!

Cóż, Prezes też święty nie był, ale taki znowu latawiec też nie, choć „chciałaby dusza do raju”. No, bo kiedy?! Gdzie?! Przecież na dupy też trzeba umieć latać! Mieć chociaż czas. Czasem jakąś skubnął, ale tak „po towarzysku”. Biedny pracoholik.

Fakt. Żyjemy dzięki firmie, a firma to my. Czyli: Prezes, Wiktor (Wiceprezes, czyli „Vicek”) i personel. W nim — ja. Kilka dobrych komputerów, najlepsze drukarki, kawiarka i kuchenka, bo niektórzy nie lubią napojów z tej durnej maszyny nalewającej bezduszną kawę do bezdusznych kubeczków.

— Nie te kolory zamawiał klient! Czy wy, kurwa, śpicie? Pani Jola dopiero co zwróciła mi uwagę! — indyczył się wciąż Prezes.

Za często ostatnio używa tej „kurwy”. No, ale „kurwa” weszła na salony! Nawet wielkie damy, aktorki, dziennikarki szczycą się tym, że używają plugawego języka. Nasz Prezes to taka wielka dama i uważa, że mu z tym do twarzy. A niech tam!

Trzy małpy we mnie — „Nie mówię”, „Nie widzę”, „Nie słyszę”. Z racji stażu to ja rzadko biorę udział w takich akcjach. Nie muszę… Mam czterdzieści parę lat i wiem (cholera jasna!), że jestem najstarsza w firmie. Nie przypilnowałam Sławki i czuję się winna jej błędu. Sławka ma nos jak gałka hamulca od karuzeli, bo poryczała się w poczuciu winy jak mała. Kiedyś też tak reagowałam. Sądziłam, że tak wygląda odpowiedzialność — przejmować się własnymi błędami, do łez. Ojca to strasznie wkurzało i powiedział mi kiedyś, że „odpowiedzialność to skupienie, rzetelne wykonanie, poświęcenie czemuś maksimum uwagi, i wtedy nie potrzeba beczeć”. Tak, pryncypialny to on był. Matematyk, w systemie zero–jedynkowym.

Sławka młoda jest i właśnie „bierze w dupę od życia”, jakby powiedział tato. Czasem tak się wyrażał i zaraz potem tłumaczył, że u niego w partyzantce tak się mówiło, i żeby nie było, że on tak mówi, „to tylko cytat!”.

Pracuję w firmie, jakich tysiące na świecie. Agencja Reklamowa Hop–Art Media Sp. z o.o. Czyli: „Eksport, import, aport i rapaport. Tańczy, śpiewa i stepuje, krawaty wiąże i przerywa ciąże”. Robimy za pieniądze wszystko. Wszystko! Nie, nie jesteśmy „jednakowoż” Agencją Towarzyską, choć i u nas rządzi pieniądz i młodość. Wszędzie rządzi pieniądz i młodość! Ja też muszę być młoda, bo inaczej jak mam być kreatywna? Nikomu do łba nie przychodzi, że można mieć osiemnaście lat i być psychicznym starcem. Można być na emeryturze i tryskać pomysłowością, być nowoczesnym i kreatywnym.

Kiedyś wygłosiłam taki tekst, że — sądziłam — powalę wszystkich na kolana: „Wielcy tego świata, twórcy wiekopomnych dzieł, które pozostaną na długo w ludzkiej pamięci, to na ogół twórcy z doświadczeniem i życiową mądrością, jakiej nabywa się latami, pracując, obserwując i myśląc. Weźmy na przykład Beksińskiego, Dudę–Gracza, Kiliana, Preisnera, Szop…”

— Gosiu, kochanie — odezwał się przy wszystkich Prezes — nasze dzieło ma przetrwać kampanię reklamową. Przynieść forsę nam i producentowi. Potem „nasze wiekopomne dzieło” może sobie iść na śmietnik.

Moja błyskotliwa inteligencja już wie, że Prezesowi zawsze przyznaje się rację, więc zwarłam kły i, patrząc na niego jak na bohatera, rzekłam:

— Tak… W naszej branży tworzymy rzeczy o chwilowej wartości. To fakt!

Wieczorem, w domu, wciąż czułam się tak, jakbym go publicznie pocałowała w dupę. Wtedy właśnie zdałam sobie sprawę, że muszę uważać, iż moja pozycja jest zagrożona, bo ja nie jestem startującą do żłobu siusiarą, a dojrzałą kobietą, która musi udowodnić swoją wartość nie tylko tym, co robi, niestety, lecz także tym, jak wygląda i jak myśli.

— Dzieci! — Prezes tak czule do nas mówi, kiedy jest zły — rozejrzyjcie się, jak wyglądają pracownicy agencji reklamowych. To najlepsze młode kadry! Właśnie ta dziedzina wymaga odwagi, nowatorstwa, ataku! Jesteśmy żołnierzami, zdobywamy w imieniu klienta rynek. To walka. Trzeba być na topie!

Siedziałam i wydawało mi się, że słucham współczesnego Jaruzelskiego. Pieprzenie. Zaraz się zbłaźni, więc podrzucam:

— Myśleć i widzieć trzeba nowocześnie!

— Właśnie. Słusznie Gosia podpowiada. Macie urządzać sobie pranie mózgu!

— …burzę — ratuję go.

— No, mówię. I nadążać! Bo kto ma to zrobić, jak nie młody narybek? To wy! Załatwiam wam wyjazdy, szkolenia, ale macie sami kontrolować stan! To era młodych! Widzieć, słyszeć i wyprzedzać! Top, trendy! To droga do sukcesu!

O Matko! Ale pieprzy. A Leonardo da Vinci? Był stary i nienowoczesny, ale jak on myślał! Nie mogę się wychylać. Żal mi Prezesa. Chce dobrze. Głupi nie jest, bo utrzymujemy się w siodle, ale po co takie zebrania?

Na ostatniej imprezie Dużego Klienta nawalił się z Dużym u Hawełki w Krakowie. Pili Tequilę „Bum–bum”. (Tequila z seven–up wstrząśnięta i wypita haustem. Jak to wchodzi!). Wyli, tańczyli na stole i zaczepiali kelnerów. Na Rynku zachowywali się skandalicznie. Trzecia rano. Policjant i tłumaczenie, że to moi szefowie (i ta cipka). Byłam załamana.

— Prezesie! No, po co to było? Musiałam się tłumaczyć szefowi Hawełki przy fakturowaniu kolacji. I to z tą durną dupcią tego ich szefa. Wstyd!

— Głupiaś. To jego asystentka. On ją uwielbia. Ona ze mną załatwiła interes, ja z nią. Więc ja z nim załatwiłem interes! I wszyscy są zadowoleni! A moja Agencja ma wyglądać światowo! Pamiętaj!

Fakt. Po dwóch tygodniach dostaliśmy nowe zlecenie od niego… Na duże pieniądze. Więc? Co jest ważne? Top, trend czy tequilla pita z kimś ważnym, adorowanie głupawej asystentki, rozkładanie kolan przed szefem, taniec na stole…? Nie nadążam.

Dostroiłam się. Zamykam dziób. Mimikra.

Z wyglądem to ja nigdy nie miałam problemów. Jestem taka w normie, ani niska, ani wysoka. Naturalna blondynka po ojcu. Zawsze oceniano mnie na znacznie mniej, niż głosiła metryka. Niestety, od paru lat utrzymanie tego stanu rzeczy wymaga ode mnie znacznie więcej wysiłku i pieniędzy. Kremy, maseczki, rewitalizacja to było dobre. Do czterdziestki.

Po przyjęciu z okazji dziesięciolecia firmy jeden z naszych klientów, nieźle już napity, wyrzęził mi w tańcu, że „on lubi takie więdnące lilie, bo z młodymi to różnie bywa: albo się ceregielą za dużo, albo technicznie kiepskie”. Nie mogłam dać mu kopa w krocze, bo to był dobrze płacący klient, więc wykręciłam się bólem głowy i ryczałam w domu do rana. Ze złości, że mu nie dokopałam.

Potem znalazłam najlepszy w Warszawie salon piękności i zostałam jego stałą bywalczynią. Dopóki to było solarium, owijanie rąk i nóg w folię (że niby od tego cellulitis nie powstaje), paznokcie, fryzjer, to jeszcze nie bolało. Szła na to moja dodatkowa pensja z głupotek, które pisałam do babskiego czasopisma.

Efekty były (wtedy) spektakularne — ładna skóra, nowe fryzury, doskonałe nawilżenie, bo pani Jola z gabinetu jak policjant odpytywała mnie, czy piję regularnie dwa litry wody dziennie. Później wcierała we mnie tyle kremów i żeli nawilżających, ile mieści się w drogerii na półce z napisem „Kremy”.

Nie mogę być „więdnącą lilią” ani dla tego palanta, ani dla kolegów z firmy… Moje rozliczne talenty, życiowe „ociosanie”, odwaga i spryt sprawiły, że szybko osiągnęłam wysoki status finansowy, a w firmie nic beze mnie się nie mogło stać. Byłam niekwestionowaną królową działu, liczono się z moim zdaniem i klienci często sądzili, że to ja jestem wiceprezesem lub kimś w tym rodzaju.

Nie chorowałam, Marysia była „odrośnięta”, więc żadnych zwolnień na grypy i biegunki. Nie byłam konieczna na zebraniach i wywiadówkach, bo moje dziecko było w szkołach nowoczesnych, w których rodziców nie wzywano bez powodu. Zawsze dyspozycyjna, przygotowana na nowe wyzwania. Słowem ideał!!!

Taka kąpiel w maśle, wieczna świadomość zwycięstwa usypia czujność. Ale nie moją! Chyba nawet większą wagę niż do pracy przykładałam do obserwowania tego, co się dzieje dookoła mnie. Żeby się dostosować w porę, żeby szybko zauważyć nowe zagrożenia, nowe trendy, zareagować jak kameleon — tylko szybciej.

Koloseum, czyli pracowałam w TVP

Przed agencją pracowałam w telewizji. Taka biurowa dłubanina, pomoc w redagowaniu porannego programu. Miałam trzydzieści lat, mąż dawał mi solidne oparcie finansowe, a tę pracę traktowałam jako odskocznię po poprzedniej, nudnej robocie w wydawnictwie.

W domu królowała teściowa, córeczka nie wymagała ustawicznego niańczenia, mogłam się „realizować” i znajoma załatwiła mi tę telewizję. Pracy nie miałam zbyt dużo, wykorzystywałam więc mój znakomity zmysł obserwacyjny.

Na wszystkich stołkach szefów, dyrektorów, kierowników siedzą Władcy Dusz, wołając: „U nas króluje młodość!”, „Potrzebne nam młode buzie!”, „Świeże spojrzenie! Świeża krew!”. Sami za nic na świecie nie oddadzą stołka młodym. Mają świetne samopoczucie i są przekonani, że mają wspaniały gust, są nieomylni, najlepsi i najpiękniejsi. Nadwaga, zły zgryz, nie najlepsze pomysły, nieświeży oddech — ich nie dotyczą! Młodzi zaś, dumni i szczęśliwi, że dostali się do telewizji, robią, co mogą, by zwrócić na siebie uwagę, zatrzymać na sobie oko kamery i szefa.

A mogą dużo! Nie mają skrupułów, oporów. Najpierw wykazują się. Jeśli mają czym, to OK, ale to nie wystarcza. Kierownicy, dyrektorzy niczym w koloseum lubią, jak młodzi powalczą. Młodzi dają się, jak zwierzaki. Zagryzają się na śmierć. Bardzo szybko łapią, czego tu się od nich oczekuje. Lojalność, przyjaźń, uczciwość wobec kolegów znika, gdy trzeba walczyć o uwagę szefa.

Patrzyłam na te lansady, na to upodlające lizodupstwo i żal mi ich było. Zastanawiałam się, kogo oni widzą rano w lustrze? Co mówią kolegom, koleżankom, którym, by coś wygrać, podłożyli świnię, na których donieśli, których oplotkowali, zniszczyli…? Dziwne dzieci. Rodzą się już z kłami. Zwycięzcy Wyścigu Szczurów.

Znacznie bardziej przykre było obserwowanie egzystencji rezydentek, które niczym się nie naraziły i trwają, bo są pracowite i lojalne. Godzą się na coraz gorsze stanowiska, coraz gorsze płace, gorsze traktowanie, byle tylko przetrwać, bo gdzie one, starzejące się, mądre i pracowite, znajdą pracę? Na moich oczach rozgrywał się najgorszy spektakl upodlenia. Mądre, inteligentne, kompendia wiedzy o pracy w telewizyjnym medium są wobec młodszych koleżanek dość miłe, ale tylko tyle, ile wymaga podstawowa grzeczność. Boją się piranii. Piranie, młodziutkie i ładniutkie, są początkowo przymilne, z czasem jednak hardzieją i pokazują, kto tu rządzi. Nieliczne mają tyle kultury, by szanować starsze koleżanki i liczyć się z nimi, a przynajmniej ich nie lekceważyć.

Największym przewinieniem w telewizji nie są błędy, potknięcia, tylko starzenie się. Stary wygląd, stare poglądy, choćby nawet na kulturę, stara szkoła — to grzechy niewybaczalne! Zostawiono dwoje, troje redaktorów „starych”. Resztę zastąpiła świeża krew. Czy lepsza?

Pamiętam takie zdarzenie z mojej pracy w telewizji. Kolega poprosił mnie, bym dostarczyła dyrektorowi projekt programu, który wspólnie przygotowaliśmy. Dyrektorem był młody, szczupły człowiek, blondyn o rozmarzonych oczach. Znawca literatury, który występował w programach opiniotwórczych. Kulturalny, inteligentny, mądry… Miałam wtedy nogę w gipsie, ale dość sprawnie poruszałam się o kulach. Podjechałam taksówką na ulicę J.P. Woronicza i pokuśtykałam do odległego bloku. Wejście na piętro i spacer słynnymi z długości korytarzami Telewizji Polskiej nie należały do przyjemności. Wreszcie zapukałam do pokoju dyrektora. Po cichym: „Proszę” weszłam i wyłuszczyłam, po co przychodzę. Odpowiedział, żebym poczekała na zewnątrz, bo on teraz nie może. Wyszłam. Oparłam się o ścianę, bo jedyna noga, na której chodziłam, była już porządnie umęczona. Ktoś z pokoju sąsiedniego wyniósł mi krzesło. Czekałam. Przygotowałam się na rozmowę o programie, dość ważnym społecznie. W ręku miałam projekt.

Po dwudziestu minutach ktoś bez pukania, znaczy — ważny, wszedł do Pana Dyrektora i, wychodząc, zaprosił mnie do środka.

Weszłam. Młody pan nawet nie zaszczycił mnie spojrzeniem, przeglądając papierki. Był blady, rozczochrany, rozkojarzony. Podałam jego wyciągniętej dłoni nasz plan. Nie poprosił mnie, bym usiadła, tylko spytał, rzucając okiem na mój dokument:

— Czemu to redaktor X (mój kolega) nie przyszedł?

— Ma chorego tatę — powiedziałam to, czy też coś równie prawdziwego.

— Hmm… dobrze… — w jakimś dziwnym zamyśleniu powiedział Pan Dyrektor, ni to do mnie, ni to do dokumentu, który udawał, że czyta. — Dziękuję pani…

Wyszłam ogłupiała całkowicie jego… chamstwem. No tak, chamstwem! Tak by to nazwała babcia Eleonora, największa znawczyni dobrych manier w mojej rodzinie. Mógł zniszczyć nasz program merytorycznie! Proszę bardzo! Ale żeby trzymać mnie, z nogą w gipsie widocznym jak cholera, za drzwiami swojego gabinetu, za które wyprosił mnie, nonszalancko, wiedząc, że tam nie ma na czym usiąść… No, no! Ale panisko! Byłam zła na siebie, że nie chlusnęłam mu w twarz tego, co czułam. Wymagam od siebie i innych elementarnych zasad dobrego wychowania! Niech siedzi za biurkiem, gdy kobieta wchodzi. Trudno. Ale na jednej nodze ciężko jest, baranie, chodzić, stać, czekać na twoją łaskę. Pampers zafajdany.

Wtedy zadecydowałam, że nie wrócę na Woronicza czołgać się przed gówniarzami, lizać tyłków szefowym o niewyżytych instynktach władczych, do kolegów sinych z przerażenia, czy aby ja, nowa, im nie zagrażam. Rozmawiających ze mną czujnie, ostrożnie, bo a nuż capnę ich stołek. Lekceważącej mnie koleżanki, która awansowała na gwiazdę i teraz ledwo mnie dostrzega.

Prehistoria w Agencji, czyli pożółkła fotografia

Dostępne w wersji pełnej

Vicek, czyli szczerze

Dostępne w wersji pełnej

Ja z rodziną w tle i o tym, jak mi reklama podchodzi do gardła

Dostępne w wersji pełnej

O plotkach z niemym Grzesiem, o Marinie Vlady, seksie małżeńskim i szczurach

Dostępne w wersji pełnej

Byłam „passé”, jestem „trendy”! Czyli — nie dać się!

Dostępne w wersji pełnej

Przemowa do umarłych, czyli próbuję zrozumieć „nowe”

Dostępne w wersji pełnej

Wyjazd integracyjny. Dlaczego fajnie było zmoknąć, czemu nie zmarzłam i z kim się zintegrowałam

Dostępne w wersji pełnej

Jak dostałam czerwoną kartkę i zeszłam z boiska

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 2

Dostępne w wersji pełnej

Ja chcę do mamy, czyli podróż w nieznane

Dostępne w wersji pełnej

Opowieść o cyrku, Józefie, Mariannie, czyli coraz ciekawiej

Dostępne w wersji pełnej

O czarnym terenowcu i konnej bryczce

Dostępne w wersji pełnej

O pryncypiach i Zygmuncie, co się powiesił

Dostępne w wersji pełnej

Dlaczego mamy nie było, czyli miłość ci wszystko wybaczy

Dostępne w wersji pełnej

Poznaję okolicę i kilka miłych osób

Dostępne w wersji pełnej

Piwo, parówki i Kuba, i świąteczna paranoja

Dostępne w wersji pełnej

Święta. Zosia odchodzi

Dostępne w wersji pełnej

Koniak, róże i pierścionek. Era nowożytna

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 3

Dostępne w wersji pełnej

O tym, że nawet w błocie można się fajnie zakopać

Dostępne w wersji pełnej

Co się zdarzyło Karolinie i słówko o leśniczym Tomaszu

Dostępne w wersji pełnej

Wiosna i wronia pokuta

Dostępne w wersji pełnej

O tym, jak byłyśmy na rybach

Dostępne w wersji pełnej

Mój heroiczny czyn

Dostępne w wersji pełnej

Długi weekend. Czary, spacer, czyli: „Jak wam się podoba?”

Dostępne w wersji pełnej

Jak świętujemy, czyli szlafroki i lenistwo na całego

Dostępne w wersji pełnej

Opowieść nieco ckliwa o Broni i Michale

Dostępne w wersji pełnej

Festyn

Dostępne w wersji pełnej

Postanawiamy wprowadzić zmiany, czyli o odwadze budowlanej

Dostępne w wersji pełnej

Z motyką na księżyc, czyli zaczynamy!

Dostępne w wersji pełnej

O Ani i Zuzi, dwóch starych dziewczynkach, i o tym, że gdzieś mi znikła talia

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 4

Dostępne w wersji pełnej

O cegle uratowanej przed topielą

Dostępne w wersji pełnej

Co gryzie piękną Elwirę i dlaczego mnie też

Dostępne w wersji pełnej

Szpadle, cement, bałagan i ciepłe maile

Dostępne w wersji pełnej

Co Tomaszowi legło na sercu

Dostępne w wersji pełnej

O mailach — nieustannie, i wyjeździe do Warszawy

Dostępne w wersji pełnej

Niech się mury pną do góry, czyli zdążyć na czas

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 5

Dostępne w wersji pełnej

O Zaduszkach i ognistym początku listopada

Dostępne w wersji pełnej

O tym, jak mi się wcale nie chce wstawać

Dostępne w wersji pełnej

Mailografia to to samo co epistolografia?

Dostępne w wersji pełnej

Co się działo na wiejskiej zabawie

Dostępne w wersji pełnej

O Maju w grudniu

Dostępne w wersji pełnej

Przyszła zima. Idą święta

Dostępne w wersji pełnej

O tym, jak pojechałam do Warszawy, i o rozświetlonej posesji mamy

Dostępne w wersji pełnej

Tak właśnie powinno być, czyli święta

Dostępne w wersji pełnej

Naprawdę będzie nas sporo!

Dostępne w wersji pełnej

Święta, święta i po świętach…

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 6

Dostępne w wersji pełnej

Poczta. Wiosna, wiosna radosna!

Dostępne w wersji pełnej

O tym, jak wykańczam pensjonat, a on mnie

Dostępne w wersji pełnej

O tym, jak się nie bałam zalotów krasnala i jak przestraszyła mnie doktor Lisowska

Dostępne w wersji pełnej

O tym, jak trudno jest wybierać mniejsze zło

Dostępne w wersji pełnej

O koszmarze urządzania kuchni i jak bardzo brakuje mi kasy

Dostępne w wersji pełnej

Jadą goście, jadą, a my niegotowi

Dostępne w wersji pełnej

O tym, kto do nas przyjechał na wakacje i jak łatwo być hotelarzem

Dostępne w wersji pełnej

O tym, jak narozrabiałyśmy i jak się mama nie gniewała

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 7

Dostępne w wersji pełnej

O wyprawie do Reszla, o niezwykłym barszczu i nowym kąpielisku

Dostępne w wersji pełnej

O tym, jak się wściekłam i jak dobrze robi skrobanie ryb

Dostępne w wersji pełnej

O tym, jak przyszła burza

Dostępne w wersji pełnej

O tym, jak dostałyśmy prezent — niespodziankę na imieniny pani Hani

Dostępne w wersji pełnej

Od świętej Hanki zimne wieczory i ranki

Dostępne w wersji pełnej

Na bazarze w dzień targowy i o tym, jak Janusz przywiózł sobie aureolę znad Biebrzy

Dostępne w wersji pełnej

O tym, że lato wcale nie kończy się w sierpniu, a życie po pięćdziesiątce

Dostępne w wersji pełnej

Tupet Elwiry, czyli jak być sobą w Kołtunowie

Dostępne w wersji pełnej

O tym, jak zapragnęłam staroświeckiej ziemianki i jak życie dokonuje zmian, czyli filozofuję sobie

Dostępne w wersji pełnej

O mokrym już wrześniu i że to dobrze mieć ich wszystkich blisko

Dostępne w wersji pełnej

Niespodzianka, ale nie wiem: śmiać się czy płakać

Dostępne w wersji pełnej

O emancypacji raz jeszcze

Dostępne w wersji pełnej

Epilog, który zawsze może być prologiem

Dostępne w wersji pełnej

© Copyright by Małgorzata Grabowska, 2006

Projekt okładki Agnieszka Herman

Fotografia na okładce Katarzyna Sagatowska

Rysunki Dariusz Korbański

Redaktor Jan Grzegorczyk

Podobieństwo do osób występujących w tej książce jest całkowicie przypadkowe, lecz jeśli ktoś uzna, że jest inaczej, to także ma rację.

ISBN 978–83–7506-604-3

Wydanie I

Zysk i S–ka Wydawnictwo

ul. Wielka 10, 61–774 Poznań

tel. (061) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26

Dział handlowy, tel./fax (061) 855 06 90

[email protected]

www.zysk.com.pl

www.woblink.com

Plik EPUB przygotowała firma eLib.pl

al. Szucha 8, 00-582 Warszawa

e-mail: [email protected]

http://eLib.pl