Dom w Toskanii. Porta morte i inne historie - Anita Stojałowska - ebook

Dom w Toskanii. Porta morte i inne historie ebook

Anita Stojałowska

3,7

Opis

"Zawróć, jeśli to możliwe" - odezwał się GPS, gdy wyruszałam pewnego letniego poranka spod swojego sopockiego domu, załadowanym po dach samochodem. W środku upchnęłam moje dwa koty, każdy w swoim koszu, podekscytowanego wyjazdem psa, torby z ubraniami i wiele innych, mniej i bardziej potrzebnych rzeczy. W naszym mieszkaniu za kilka godzin miał się rozgościć nieznany mi lokator, któremu zostawiłam na stole butelkę dobrego, czerwonego wina, by poczuł się raźniej.

Miałam przed sobą samotną podróż do Włoch, do Toskanii, gdzie nikt na mnie nie czekał, oprócz starego, zniszczonego domu w centrum średniowiecznego miasteczka.

"Zawróć, jeśli to możliwe" - powtórzył mechaniczny głos.

Moje serce gwałtownie zabiło. Spojrzałam ostatni raz w ciemne, zamknięte na głucho okna, wymyte i puste, na żółknące kasztanowce przed kamienicą i sąsiada z parteru, wracającego chwiejnym krokiem z nocnej zmiany. Nabrałam powietrza, przekręciłam kluczyk w stacyjce i ruszyłam szybko w stronę dalekiego Sansepolcro. Usłyszałam jeszcze, jak z hukiem zatrzaskują się drzwi wejściowe. "Kuba, wyjeżdżam na zawsze, wiesz?" – powiedziałam głośno i włączyłam radio. Muzyka zagłuszyła odpowiedź...

Anita Stojałowska opisuje swój stan zadurzenia i chęć zagnieżdżenia się w tej krainie ciepła, zapachów i cudownej więzi z czasami przeszłymi, stwarzającymi niezwykły klimat i urok toskańskich wsi i miasteczek. Mnie zadziwiają znakomite i ciekawe opisy domostw, pełnych tajemnic, zakamarków i zaklętej tam historii. Także wzajemne relacje męża i żony skąpanych w dojrzałej i pięknej miłości. Ciii… reszty nie zdradzam!

Małgorzata Kalicińska, autorka Domu nad rozlewiskiem

Dom w Bassano del Grappa to mój azyl i port między wyprawami. Tak jak dom Anity w Toskanii, mógłby wiele powiedzieć o sobie, o ludziach, którzy w nim mieszkali, i o mnie, i Lindzie. Zazdroszczę umiejętności opowiadania, jaką ma autorka. Nie chce się wierzyć, że to debiutantka. Gorąco polecam - to chyba pierwsza  powieść dla kobiet, którą przeczytałem jednym tchem! Gorąco polecam wszystkim. Gratuluję i... witam we Włoszech.

Jacek Pałkiewicz, autor Pasji życia, eksplorator, odkrywca źródeł Amazonki

Anita Stojałowska pochodzi z Inowrocławia, gdzie mieszkała przez pierwsze dwadzieścia lat życia. Kolejne sześć spędziła w Grecji, gdzie wzięła ślub i gdzie urodziła syna. Po powrocie do Polski zamieszkała w Gdańsku i rozpoczęła pracę w dużej agencji reklamowej. Pokochała Trójmiasto bezgranicznie. Po kilku latach pracy, wraz z grupą znajomych, założyła własną firmę, urodziła córkę i zaczęła studiować psychologię. Interesowała ją głównie mediacja i sposoby rozwiązywania konfliktów. Ta wiedza nie uchroniła jej jednak przed rozwodem. Kolejne lata to wspólne, z obecnym mężem, remontowanie starego domu na Żuławach, częste wyjazdy do Chin, w ramach służbowych obowiązków, i przeprowadzka do spokojnego, górnego Sopotu. Gdy wydawać się mogło, że oto nadszedł koniec wędrówek, krótkie wakacje we Włoszech zawróciły im w głowach na tyle mocno, że uznali, że czas ruszać znowu w drogę. Tym razem na południe. Przygotowania i wyjazd do Sansepolcro okazały się jednym z ważniejszych doświadczeń w jej życiu. Dom w Toskanii istnieje naprawdę, a autorka obecnie kończy jego remont i urządza mały B&B. I jak twierdzi, nigdzie się na razie nie wybiera.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 411

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (18 ocen)
5
7
2
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Anita Stojałowska

Dom w Toskanii

Strona redakcyjna

Copyright © by Anita Stojałowska, 2010

All rights reserved

Redaktor prowadzący

Izabela Troinska

Redakcja

Karolina Pawlik

Projekt okładki

Cristoforo Borghese

Opracowanie ilustracji

Beata Horyńska

Opracowanie graficzne i techniczne

Jarosław Szumski

Wydanie I

ISBN 978-83-7506626-5

Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 [email protected]

Konwersja do formatu EPUB:

Legimi Sp. z o.o.

Część I

Gdy na początku kwietnia rozpakowywałam kolejne pudła z książkami, siedząc na błyszczącej ceglanej podłodze w swoim toskańskim domu, na dnie jednego z kartonów znalazłam czerwoną, wypłowiałą kartkę z ogłoszeniem. „Sprzedam dom, 360 m kw., trzy piętra, taras, tel…” Mimo enigmatycznej, suchej treści, pozaginanych rogów i szorstkiego, zabrudzonego papieru, ten mały, zniszczony przez deszcz i słońce kawałek kartki, zapisanej niedbałym, jakby dziecięcym pismem spowodował, że moje serce zaczęło bić szalonym, gwałtownym rytmem, a schowana głęboko w brzuchu szara kulka lęku podskoczyła, gotowa zacząć swój rytmiczny taniec.

Sięgnęłam do pudełka i delikatnie wyjęłam ogłoszenie. Wygładziłam je ręką i położyłam przed sobą, na podłodze. Dwa lata temu, pewnej majowej, gwarnej nocy, stojąc na jednej z ulic średniowiecznego Sansepolcro, zdjęliśmy je ze ściany starej, zniszczonej kamienicy w spontanicznej, nagłej potrzebie przypieczętowania podjętej właśnie decyzji. Chcieliśmy zachować na zawsze ten niepozorny, ale wymowny dowód naszej odwagi, szaleństwa i miłości. Nie zdawaliśmy sobie wówczas sprawy, że tym jednym, wzruszającym nas wtedy gestem uruchamiamy lawinę zdarzeń, która zmiecie nas bezlitośnie z bezpiecznych torów dotychczasowego życia i sprawi, że ockniemy się w zupełnie innym, nieznanym i obcym miejscu. Nie przypuszczaliśmy, że w tym momencie życie rozpoczęło przygotowywanie dla nas scenariusza, w którym, czy tego chcemy czy nie, musimy odegrać swoje role do końca.

Przez ten czas dom trwał jak stara, sprawdzona dekoracja, jak ładne tło mających nastąpić wydarzeń. Niewzruszony, z kamiennym spokojem przyglądał się moim łzom, rozpaczy, chwilom uniesień i zwątpień. Towarzyszył mi w każdym momencie włoskiego życia, spokojny i przekonany o swojej racji. Przez setki lat swojego istnienia wsłuchiwał się w pospieszne kroki mieszkańców, krzyki narodzin, senne westchnienia, miłosne szepty, radosne śmiechy i cichy płacz w nocy. Znał wiele sekretów, ale był dyskretny i milczący, niechętnie dzielił się wspomnieniami. Zimny i obcy, z biegiem czasu stawał się coraz bardziej otwarty i czuły, obejmował mnie swoimi ramionami i szeleszcząc wieczorami w zakamarkach, nucił mi ciche kołysanki. Okazał się uroczym, podstępnym uwodzicielem. Kusił mnie prawem do decydowania, jaki ma być, odsłaniał co jakiś czas małą tajemnicę, by mocniej przywiązać do siebie, i codziennie dawał nadzieję na kolejne rozkosze i zmysłowe przygody.

Wypłowiała kartka z ogłoszeniem była jak akt ślubu, przypieczętowujący nasz trudny, gorący romans. I tylko czasem zastanawiam się, jaki będzie koniec tej wielkiej i szalonej miłości, bo przecież ani on, ani ja nie jesteśmy dziećmi, każde po przejściach i z przeszłością, i obydwoje wiemy, że nic nie trwa wiecznie.

I. Nanna, czyli efekt motyla

1.

– Cholera jasna! Znów nic!

Kuba, oderwany nagle od czytania, spogląda na mnie nieprzytomnym wzrokiem. Odkłada z niechęcią książkę. Siedzimy w naszym sopockim mieszkaniu, jak zawsze, każde przy swoim komputerze. Słońce zachodzi, na drewnianej podłodze przesuwają się cienie krzeseł. Zapalam papierosa, dym miesza się ze złotym kurzem w powietrzu. Ładne to. Patrzę na Kubę. Pytająco unosi głowę.

– Słuchaj, wygląda na to, że ta cholerna Dunka zrobiła nas w konia. Wpłaciłam jej kasę, jak Bóg przykazał, ona miała tylko potwierdzić termin. I od tygodnia się nie odzywa. Bez potwierdzenia przecież nie pojedziemy. Niech to szlag trafi! – Znów zaczynam się wkurzać. – Chyba nici z naszych wakacji. Rozumiesz, przez jakąś babę. Nazywa się Nanna Christiansen, nawet jej na oczy nie widziałam, ale zapamiętam sobie to nazwisko na zawsze. No, powiedz coś. Co jeszcze możemy zrobić?

Kuba milczy. Patrzymy na siebie wyczekująco, w końcu przerywam ciszę.

– Co robimy? Czekamy dalej?

Jest sierpień 2007 roku. Do naszego wyjazdu do Kopenhagi zostało dziesięć dni. Mieliśmy tam pojechać na krótki, tygodniowy, może ośmiodniowy wypoczynek. Jeśli właścicielka zarezerwowanego mieszkania odpowie nam tuż przed samym wylotem, bilety lotnicze nas zrujnują. Albo nie będzie już biletów. Albo kupimy bilety, a ona nie raczy się odezwać, i co? Jedziemy w ciemno i koczujemy pod jej domem? To śmieszne.

Kuba, zatopiony we własnych myślach, trochę nieobecny, nie wydaje się specjalnie przejęty. Zerka ukradkiem do odłożonej książki. Wygląda na to, że zagaiłam w złym momencie. Bardziej go zajmuje historia muzyki niż zmarnowane wakacje. – Kuba, skup się. Jeśli ten babsztyl nie odpowie, mamy problem.

Kuba poprawia się na krześle, odsuwa książkę i zaczyna z namysłem nabijać fajkę. A to znaczy, że wrócił do niewygodnej rzeczywistości. Wypuszcza kłąb dymu, który wędruje niespiesznie do góry, unoszony ciepłym powietrzem, i spogląda na mnie znad kolejnej chmury.

– Poczekajmy do jutra, okej? Pisałaś do niej, że musimy rezerwować lot?

Patrzę na niego z rezygnacją. Tak, tak – potakuję. Napisałam przynajmniej pięć maili, tyle tylko, że o tym nie trąbię. Przecież to oczywiste.

– Wyślij jeszcze jednego maila i zagroź, że jeśli nie odpowie, rezygnujemy. Oczywiście, ona ma naszą kasę i wie doskonale, że nie będziemy słać reklamacji w przestrzeń kosmiczną… Hmm, coś wymyślimy. – Uśmiecha się i dodaje filozoficznie: – Zobacz, jaka siła tkwi w stereotypach… Nasza Dunka zarabia na wierze w skandynawską rzetelność. I na naszej naiwności, bo jesteśmy pewni, że Duńczycy nie kłamią.

– Bo mają zadbane, czyste mieszkania i proporcjonalne rysy twarzy – dodaję. – Rumunce nie wysłałabym zaliczki. Nawet ładnej. To nie jest fajne, co?

– Nie.

Kuba wypuszcza dym i zaczyna myślami wędrować coraz dalej i dalej. Więcej z niego dziś nie wycisnę. Wyczerpaliśmy dzienną dawkę zaangażowania. Znów popadamy w milczenie. Odsuwam zasłony, na zewnątrz jest już szaro.

Za oknem słychać odgłosy wieczornej sierpniowej ulicy: nawoływania dzieci na kolację, szczekanie wyprowadzanych psów, rozmowy spacerowiczów. Górny Sopot prowadzi swój własny, letni dialog. Uspokajam się i nasłuchuję z przyjemnością. Patrzę chwilę przez okno, na ciemniejące o zachodzie wzgórza. Jakiś zabłąkany trzmiel uderza głośno o szybę. A może dać sobie spokój z wyjazdem i zostać w domu? Spędzić czas na słodkim nicnierobieniu? Mieć w końcu czas na wylegiwanie się do południa, długie rozmowy w łóżku, picie wina do śniadania, uprawianie seksu trzy razy dziennie i czytanie do wieczora? Uśmiecham się. A potem można posiedzieć ze znajomymi na Monciaku, poprzyglądać się, nie bez złośliwej satysfakcji, strzaskanym na heban i spalonym na szkarłat turystom, pogadać o niczym, ponarzekać na knajpy i umawiać się na wyjazd do Skowronek, gdzie są zawsze puste, białe plaże. Kusi mnie perspektywa starych przyjemności. Po namyśle postanawiam jednak wysłać Nannie jeszcze jedną, jasno sformułowaną wiadomość. Cóż mi pozostaje? Na szczęście nie zapłaciłam jej całej kwoty, tylko niewygórowany zadatek. Co nie zmienia faktu, że mam prawo być wściekła. Mamy tylko parę dni wakacji w roku, ten wyjazd planowaliśmy od wiosny, wszystko jest niemalże dopięte na ostatni guzik! Chyba już nie lubię Duńczyków.

2.

Nanna Christiansen nie odpowiedziała. Dwa dni później siedzimy z Kubą przy stole w kuchni, pijemy kawę i milczymy smętnie. Sięgam po ulubione ciastko czekoladowe, nic tak nie koi zgryzoty jak coś słodkiego. Wyjazd do Kopenhagi to nie miał być zwykły wakacyjny wypad, to miała być jednocześnie pierwsza przymiarka do życia w Danii. Rozglądanie się po mieście z myślą, czy da się tam zamieszkać i odnaleźć. Nasz luźny, nie do końca sprecyzowany życiowy plan zakładał, że w perspektywie kilku lat osiedlimy się w Kopenhadze, by wieść tam nudne, mieszczańskie i pozbawione polskiego polotu życie. Uporządkowany, przewidywalny świat. Bezpieczeństwo na ulicach, dobra kawa w każdej knajpie, ładne wzornictwo, fajne ciuchy, spokojna starość. Brak psów obronnych i ich testosteronowych właścicieli. Kameralność Kopenhagi była dodatkowym atutem. Nasze słowiańskie dusze, jakby wbrew sobie, marzyły o skrępowaniu się poprawnością i zasadami. A teraz wakacyjne plany leżały przed nami pokruszone jak ostatnie herbatniki w pudełku. – Co robimy? – zadaję po raz kolejny to samo głupie pytanie. I dodaję: – Sprawdzałam loty. Do Kopenhagi nie ma już miejsc na piętnastego i szesnastego sierpnia. – Lećmy później.

– Później przyjeżdża Marta, nie widziałam jej z pół roku, ja zaczynam kolejne zlecenie, zaraz wrzesień, twoja szkoła, dupa. Zapada cisza. Sięgam po kolejne ciasteczko czekoladowe. Zjadam je powoli, w ten sam sprawdzony sposób: najpierw czekolada z wierzchu, później owocowy środeczek, na koniec kruchy spód. Pycha. – Idę po komputer.

Kuba wstaje i znika za drzwiami. Aha, teraz on bierze sprawy w swoje ręce. Ciekawe, jak zmusi Dunkę do jakiejkolwiek reakcji. Co takiego jej wyśle, żeby coś napisała, choćby tylko tyle: „Frajerzy, pozdrawiam z Cyklad, dobrze się bawię za waszą kaskę, nie jedźcie do Danii, bo mnie tam nie ma, buziaki”. Kuba wraca z laptopem i siada przede mną. Zrezygnowana przyglądam się Serkowi, jednej z naszych dwóch kotek devonek, śpiącej na siedząco na wąskim kaloryferze. Pochyliła nisko głowę i kołysze się nad przepaścią, czyli szparą pomiędzy grzejnikiem a stołem. Czekam cierpliwie na kocią katastrofę. W myślach rzucam monetą; orzeł, czyli nie spadnie.

Wierzę w różne umiejętności mojego męża, ale tutaj nie liczę na jakiś wielki sukces. Patrzę, jak Kuba w skupieniu coś pisze. – Sprawdzam loty z Gdańska – informuje mnie mój ukochany. – Możemy lecieć do Rzymu, bezpośrednio, Wizzairem. Są miejsca.

Zaspany Serek z hałasem ląduje na podłodze. Jęk. To ja.

– Rzym? Latem? Chcesz nas zabić? Skąd ci to przyszło do głowy?

– Masz lepszy pomysł?

Nie mam, fakt. Moim pomysłem było pozostanie w domu. Mało odkrywcze, wiem, ale proste i tanie. Kurczę, Rzym. Zaskoczył mnie. Kolejne ciasteczko znika w moich ustach. W myślach daję sobie po łapach. Dosyć. Ostatnie. No więc Rzym. Wydawało mi się, że jeśli tam, to tylko na pielgrzymkę. A na to mam czas. Moja osobista księga grzechów ma jeszcze kilka pustych kartek. Ubiegły urlop spędziliśmy w Portugalii, pierwszy raz bez samochodu. Podróżowaliśmy pociągami na trasie Lizbona-Coimbra-Porto. Było super. Czas się dla nas zatrzymał. Może mała powtórka?

– Ale nie chcę wyjeżdżać do Rzymu. Gorąco, tabuny turystów, brud.

– Anka, nie kwękaj, dobrze? Poza tym jedziemy do Włoch, a to duży kraj. Nie chcesz Rzymu, okej, jedźmy do Sieny. Albo do Lecce. Ale jedźmy, bo za chwilę okaże się, że siedzimy w domu i opłakujemy zakończony właśnie sierpień.

Patrzy na mnie z uśmiechem. Sięga po moją rękę, kładzie blisko siebie na stole i nisko pochylając głowę, całuje mnie w wierzch dłoni. Unosi wzrok i mruga do mnie porozumiewawczo.

– Okej? Kopenhaga tym razem nie dla nas. Pojedziemy tam później, znajdziemy naszą Dunkę, wynajmiemy jej mieszkanie i wszystko wysmarujemy polską musztardą, chcesz?

Uśmiecham się i zaraz marszczę nos. To opłakiwanie to o mnie. Ale nie dam się sprowokować. Wizja musztardowej fiesty trochę mnie uspokaja. Co nie przeszkadza mi sięgnąć po następne ciastko. Spoglądam na Kubę. Ciekawe, czy wie, że nieszczęśliwe kobiety ważą więcej. Ale z kolei chude nie potrafią cieszyć się życiem… tak przynajmniej pocieszają się te grubsze. Do diabła z tym! Odkładam nadgryzione ciastko na talerzyk. Jeśli mam jechać do ciepłych krajów, to muszę w siedem dni zrzucić siedem kilo.

– Zobaczyłaś Chiny, a nie widziałaś kolebki zachodniej cywilizacji. – Mój mąż wyciąga kolejny dziwaczny argument. – Ty też – odcinam się mało błyskotliwie. Patrzymy na siebie lekko zjeżeni.

– Anka, słuchaj, jedźmy do cholernej, zachwalanej do obrzydzenia Toskanii. Nigdy tam nie byliśmy, może już czas, byśmy sprawdzili, czy jest o co się bić? Będziemy narzekać na temperaturę, pocić się na rozgrzanych placykach średniowiecznych miasteczek, będziemy upijać się tanim winem della casa i robić awantury w restauracjach. A w międzyczasie będziemy potykać się o zabytki, aż pościeramy sobie kolana. A potem pojedziemy gdzieś na kilka dni nad morze zatruć się porządnie rybami. To co, wchodzisz w to?

Uśmiecham się do Kuby. Chyba jednak go kocham.

– Zapomniałeś, panie mądry, o bąblach na stopach i skradzionych dokumentach. Ale i tak brzmi to nieźle.

Ciągle jednak myślę o sopockich letnich przyjemnościach, o uroczej wieczornej rewii i Rosjankach śpiewających przy akompaniamencie akordeonu…

– Okej. – Kuba zamyka laptopa i kończy sprawę. Wstaje, wkłada kubek po kawie do zmywarki, sięga po ciastko, jedyne, co z westchnieniem stwierdzam, i bierze laptopa. Patrzy na mnie przez chwilę.

– Wiesz co, Anka, ten pomysł jest… hmm… doskonały. Pamiętaj, kto na niego wpadł. A teraz ty znajdź kogoś, kto zajmie się naszymi kotami i psem – rzuca na odchodnym.

Mądrala, dla niego ordery, a dla mnie dźwiganie szabli. Boże, co za wojskowe porównania, co się ze mną dzieje? Przecież planowanie wakacji to nie wojna.

Jakby czując, że o nim mowa, Serek wskakuje na kaloryfer, patrzy mi przez chwilę w oczy tym swoim ponurym, ciężkim wzrokiem seryjnego mordercy i zaczyna ponownie mościć się do snu.

Odwieczny problem właścicieli zwierzaków – poszukiwanie jelenia, który latem będzie sprzątał kupy nie swoich kotów i psów. Mamy w tym względzie nie najlepsze doświadczenia: stara ciotka z Piły, która zamęczała naszych sąsiadów szczegółowymi opowieściami, jak to „ci lekarze złodzieje wycięli jej pół okrężnicy”. Musiała to być traumatyczna, długa opowieść z wieloma detalami, bo większość sąsiadów przestała się nam kłaniać. Potem był syn przyjaciół, przygotowujący się do egzaminów, który w ciągu ośmiu dni wypił cały zapas naszego alkoholu i zjadł pięć kilo najlepszego, kaszubskiego miodu. Swoją drogą, nigdy nie miałam okazji dowiedzieć się, czy zagryzał miodem, czy go zapijał. Rozstaliśmy się burzliwie, ale z tego, co słyszałam, egzaminy zdał. A ostatni był rozwodzący się kolega, który potrzebował spokoju, by przemyśleć życiowe decyzje. Później okazało się, że każdy wieczorny spacer z psem kończył, wiedziony jakąś szczególną refleksją, w sopockim SPATiF-ie, skąd nasza poczciwa Pinia wyprowadzała go o czwartej nad ranem i holowała pijaniutkiego do domu. To nie było chyba właściwe towarzystwo dla dziesięcioletniej suki. O tańcach na stołach nie wspomnę, widocznie Marek należał do tej grupy mężczyzn, którym o własnym rozwodzie najlepiej myśli się w ruchu, w towarzystwie gołobrzuchych szesnastolatek.

– Jeśli o to chodzi, to mam pewien pomysł – komunikuję, zanim Kuba zniknie, by znów pogrążyć się w lekturze. – Kaśka.

Kuba zatrzymuje się, posyła mi szeroki uśmiech, unosi kciuk do góry i faktycznie znika. Wraca do swoich historycznomuzycznych książek w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Całą nudną resztę, czyli zakup biletów, szukanie noclegów, rozmowę z Kaśką i obmyślanie trasy, pozostawia mi, bez żalu czy wyrzutów sumienia, bo obydwoje wiemy, że zrobię to lepiej. Idę więc do swojego komputera, nie zapominając o naprawdę ostatnim już ciasteczku. Na korytarzu słyszę, jak Serek z hukiem ponownie ląduje na podłodze. Jednak reszka.

3.

Dzwonię do Kaśki, do Poznania, zaufanej sąsiadki mojej nieżyjącej już babci. Kaśka to prawie rodzina. Moja ukochana babcia Marcia przeszła dawno temu na emeryturę i zaraz potem zaczęła marnieć w oczach i narzekać na zdrowie. Stało się dla wszystkich jasne, że brak pracy jej nie służy. Gdy więc pewnego dnia zapukała do niej mieszkająca naprzeciwko Kaśka, by prosić o pomoc w opiece nad małym Marcinkiem, babcia natychmiast i ochoczo przyjęła propozycję. Potem Kaśce urodziło się kolejne dziecko, Gosia, i tak zeszło prawie piętnaście lat. I niespostrzeżenie moja babcia stała się babcią dla rodziny Kaśki, w której mimo licznych potyczek i rodzinnych wojenek wszyscy są ze sobą blisko zżyci. Kasia, jej trzy siostry, brat, żyjący jeszcze tato, wszyscy mężowie sióstr, żona brata, kuzyni, wszystkie wnuki, cała familia, razem będzie tego pewnie z pięćdziesiąt osób. Dla mnie, córki jedynaczki, wychowywanej także bez rodzeństwa, taka rodzina to absolutny folklor. Te wszystkie urodziny, imieniny, spotkania, niedzielne obiady, święta, śluby, pogrzeby. Te rozmowy o dalekich i bliskich krewnych, wymyślanie prezentów, cotygodniowe spotkania przy cieście i kawie, koniecznie z fusami i w szklankach. Gdy Kaśka kupuje w sklepie herbatę, wkłada do koszyka od razu dziesięć paczek, bo przecież musi kupić również dla Krysi, Danusi i Zosi. I wzajemnie.

Muszę przyznać, że od lat przyglądam się tej rodzinie ze zdziwieniem i pewną zazdrością, obserwując ich wzajemne relacje i delikatną sieć zależności, i czasem zastanawiam się, jak bardzo byłabym inną osobą, gdybym miała obok siebie takie nieprzebrane tłumy bliskich. Czy byłoby mi łatwiej nawiązywać przyjaźnie i związki z mężczyznami, czy miałabym w sobie więcej empatii, umiejętności dostrzegania innych? Czy może ta wspólnota zabiłaby we mnie to, co sobie tak cenię, czyli możliwość bycia ze sobą, w samotności? Nigdy nie poznam odpowiedzi na takie pytania, bo moja rodzina, po śmierci babci, skurczyła się do dwóch osób, Marty i Kuby.

Babcia się starzała, a Kaśka, nie wiadomo kiedy, zamieniła się z nią rolami i teraz ona zaczęła opiekować się moją babcią Marcią. Przynosiła rosołki, robiła zakupy, sprzątała i zamawiała wizyty lekarskie. Wszystkie święta i uroczystości rodzinne babcia obowiązkowo spędzała z Kaśką, jeśli akurat mnie nie było w pobliżu. Wtedy już nie żyła moja mama, a ja przemieszkiwałam często za granicą.

Gdy dzwonię do Kaśki, by odbyć z nią poważną rozmowę o naszych wakacyjnych planach, czuję lekkie podenerwowanie. Co prawda podczas naszego ostatniego spotkania padły z jej strony pewne deklaracje, ale nie ma żadnej gwarancji, czy coś się nie zmieniło. W końcu tak duża rodzina to utrapienie i wieczne niespodzianki.

– Będziesz u nas w sobotę, prawda? Pamiętasz o naszym wyjeździe? – walę prosto z mostu.

– Kochana, pamiętam, ale…

Cóż, wiedziałam. Znam Kaśkę i bezbłędnie poznaję, co się święci. Zaraz zacznie się litania miliona powodów, dla których musi zostać w domu. A ja będę musiała spokojnie tej opowieści wysłuchać. Postanawiam powalczyć. Kuszę więc desperacko: – Mam już dla ciebie bilet na festiwal. Będzie Kozidrak… – Czekam na jakąś reakcję, ale Kaśka wzdycha ciężko po drugiej stronie słuchawki. – Kaśka, proszę cię, nie wzdychaj tak potwornie, nie przyjmuję odmowy… – Ale jest taka sprawa…

Teraz muszę cierpliwie poczekać. Nie ominie mnie historia, jak to Danusię ostatnio boli brzuch, Marek znów zaczyna zaglądać do kieliszka, a suczka Kama spodziewa się małych, więc z wyjazdu nici. No i koniecznie, ale to koniecznie trzeba zaprawiać pomidory, bo w tym roku był urodzaj.

– Tylko mi nie mów, że Kama w ciąży, a Gosia złamała nogę! Albo odwrotnie. Błagam! A te cholerne pomidory niech zaprawi Krysia.

– Ania, jakie pomidory? Jest taka sprawa, bo widzisz, Dziadziuś…

Zrezygnowana zapalam papierosa. Mam już pewność, że nie wyjedziemy. Dziadziuś, czyli tato Kaśki, ponadosiemdziesięcioletni, szykowny, szczupły pan, zawsze w białej koszuli, zapiętej starannie pod szyją. Pewnie jest chory, a wtedy Kaśka nie ruszy się z domu, mimo że Dziadziuś mieszka z jedną z jej sióstr i ma całodobową opiekę. To będzie powód moich zmarnowanych wakacji. Patrzę z niechęcią na swoje odbicie w lustrze nad kominkiem. Boże, jakie pożałowania godne samolubstwo. Jedyne, co mnie usprawiedliwia, to fakt, że jestem jedynaczką i mam atrofię uczuć.

– Bo widzisz, kochana, Dziadziuś chce jechać ze mną – wypala w końcu Kaśka i milknie.

W ciszy słyszę, jak kamień z mego serca spada obok mojej lewej stopy i rozbija się w pył. Bozia czuwa nade mną, nieczułą bezbożnicą. Głos mi drży z radości.

– I tym się zamartwiałaś? Kasia, bierz Dziadziusia i w drogę! Kupię drugi bilet. Koniecznie powiedz Dziadziusiowi, że będzie w telewizji, więc niech go cała rodzinka wypatruje.

– Możemy przyjechać razem? Bo wiesz, tak się bałam, że może odmówisz i będę musiała siedzieć u was sama. Hm, świat jest dziwny. Dla Kaśki siedzenie w samotności, bez całej tej hałaśliwej ferajny, bez gotowania codziennych obiadów i użerania się z coraz częściej zamroczonym alkoholowo mężem, bez zrzędliwej córki, bez syna nieroba i sióstr tyranek, to ciężka kara za grzechy. To, co dla mnie jest rajem, dla niej jest czeluściami piekieł. W dobrej wierze, unoszona szczęściem wypalam: – Kasiu, wiesz przecież, że twoja rodzinka jest zawsze dla nas miłym gościem. Pakuj Dziadziusia i przyjeżdżaj. Tak się cieszę, że będziesz mogła sobie u nas odpocząć. – To takie małe, niewinne kłamstwo, bo przecież wiem, że z trójką zwierząt nie będzie lekko.

Ustalamy jeszcze techniczne szczegóły i biegnę do Kuby obwieścić dobrą nowinę. Opijemy się w tym roku chianti.

4.

Rzym okazał się gorszy, niż przypuszczałam. Z ulgą kupujemy bilety do Sieny na Roma Termini i, ponieważ mamy dużo czasu do odjazdu, siadamy w małej knajpce obok dworca, by nieco ochłonąć.

– Kolebka cywilizacji. Te tabuny Afrykanów z porozkładanymi bezpośrednio na chodnikach torebkami-podróbkami od Gucciego i Dolce&Gabbana to ostatni poganie handlujący w świątyni? – pytam złośliwie.

Kuba spokojnie pije białe wino i przegryza oliwką.

– W świątyni nie handlowali poganie tylko kupcy, kobieto… – Mój mąż kiwa się na krześle, pali swoją fajkę i popija zimne spumante. Kończy pierwszy kieliszek i leniwie się przeciąga. Widzę, że nic go nie ruszy, więc daję spokój. Szkoda energii na bezproduktywne zaczepki. Upał mnie wkurza i szukam winnego. No więc jesteśmy we Włoszech, na wakacjach. Nasze zdrowie. Pijemy kolejny kieliszek, a wokół nas przemieszczają się co jakiś czas obładowani tobołami, niemiłosiernie spoceni turyści. Z kolei Włosi wyglądają, jakby dopiero co wyszli spod prysznica, są zadbani i świeży. Bez śladu potu czy zmęczenia. Hm, przypomina mi się, jak dawno temu wyjechałam z moim narzeczonym do Grecji, był rok 1984, szare czasy końca komuny. Uciekliśmy z Polski, wyjeżdżając na wycieczkę na Peloponez. Po roku mieszkania w Atenach z pewnym zdziwieniem i niedowierzaniem przyglądaliśmy się turystom, którzy pod koniec września paradowali po mieście w sandałach i koszulkach bez rękawów; dla nas i dla Greków była już jesień, pełne buty, dżinsy, a wieczorem swetry z długimi rękawami. A przecież rok wcześniej też umieraliśmy z gorąca. Wszystko jest względne, myślę sobie, kończąc drugi kieliszek. Wino i słońce nastroiło mnie z lekka refleksyjnie i spowodowało, że straciłam poczucie czasu. Kuba pierwszy się orientuje, że zaraz mamy pociąg. Zrywamy się, płacimy w pośpiechu i spoceni biegniemy z bagażami na dworzec. Tradycji stało się zadość.

Lądujemy w pociągu w ostatniej chwili. Upał zabija. Wewnątrz jeszcze goręcej. Okna zamknięte na stałe, wnioskuję, że jest klima. W naszym przedziale siedzi bez ruchu smutne, starsze szwedzkie małżeństwo i trzech nerwowych Chińczyków. Szwedzi milczą wpatrzeni w okno, jakby czekali na powiew znad Bałtyku. Chińczykom za to nie grozi deficyt konwersacji. Każdy z telefonem komórkowym przy uchu. Wszyscy jednocześnie rozmawiają, przekrzykując się wzajemnie i podskakując z emocji na siedzeniach. Zaraz oszaleję. Pociąg rusza. Czekam na jakikolwiek ruch powietrza, ale nic z tego. Szwedzka para zamarła, zastanawiam się, czy żyją. Zamknięci w rozgrzanej i brudnej metalowej puszce, z Chińczykami wrzeszczącymi jak w malignie, mokrzy od upału i rozczarowania, patrzymy na siebie z wyrzutem i niemym pytaniem, jaki to idiota wpadł na pomysł tej podróży, i żadne z nas nie ma zamiaru wybaczyć.

– Spierdalamy stąd! – Patrzę Kubie prosto w oczy i mówię bezgłośnie, poruszając ustami, jakbym głupia obawiała się, że w tym hałasie ktoś mnie usłyszy, a co gorsza, zrozumie. – Natychmiast!

– Dokąd? – pyta spokojnie, w ten sam niemy sposób. – Do Kopenhagi! Na północ! Gdziekolwiek!

Do Livorno docieramy po godzinie i szybko przesiadamy się do małego, regionalnego pociągu, który okazuje się zupełnie pusty i chłodny. Działa klimatyzacja. Cisza. Nie ma Szwedów w stuporze, nie ma też ani jednego Chińczyka, co wydaje się darem niebios. Do Sieny jedziemy cztery godziny. Pociąg staje na każdej stacji, gdzie nasz konduktor zawsze musi pogadać z jej zawiadowcą. Zachodzi słońce, w oddali, na wzgórzach czerwie nią się wielkie, kamienne domostwa, jak pomalowane ochrą. Prowadzą do nich kręte drogi, wysadzane cyprysami, prawie czarnymi w gasnącym świetle dnia. – Boże, jak pięknie. Uszczypnij mnie, kochany.

Patrzę oczarowana przez okna. Zapominamy o szaleństwach poprzedniej podróży, o zakurzonym Rzymie, o Kopenhadze. Przytulam się do ramienia Kuby, gapię w zachwycie na krajobrazy, jem winogrona i czuję, że chyba zaczynają się najlepsze wakacje w moim życiu. Mały dobry kac po białym winie koi słodko skołatane nerwy.

5.

Do Sieny dojechaliśmy wieczorem. Zapadał zmrok. Z dworca do starego centrum dotarliśmy taksówką. Przed nami, na wzniesieniu, wyłaniało się miasto, mocno oświetlone i monumentalne. Nie tego się spodziewałam.

– O cholera jasna! – szepczę, gdy opada nieco zaskoczenie. – Boże! Jaka wielka! – Pociągam Kubę za rękaw. – Zobacz, Siena jest ogromna. I piękna. Kocham cię, kochanie moje. To twoja wina, że tu jesteśmy!

Kuba całuje moją dłoń, pociera nią o policzek i uśmiecha się, tak jak lubię, czyli z jednej strony bardziej.

– Hm, owszem, niezła.

Niezła. Mocno powiedziane. Pełna ekspresja i flaki na wierzchu, jak zwykł mówić Artur, nasz przyjaciel chirurg.

– Zostawiamy wszystko w hotelu i biegniemy do miasta, okej? Nie mogę się doczekać, czuję się jak tuż przed Wigilią Bożego Narodzenia! – Nosi mnie, mam ochotę biec.

Krótka wizyta w hotelu, szybki, a właściwie superszybki prysznic i już pędzimy do centro storico, jak wskazują drogowskazy z centrycznymi kołami wokół czarnej kropki. Od dziś będzie to dla mnie najważniejszy znak.

Jest już całkiem ciemno, gdy mijamy podświetlony na żółto kościół San Domenico, potem małymi uliczkami docieramy do głównego placu. Nie jesteśmy przygotowani na to, co tam zastajemy. Setki ludzi z trąbkami, sikawkami, flagami, śpiewające grupy przemieszczającej się młodzieży.

– Co tu się, do cholery, dzieje? Co oni tu robią, pielgrzymka jakaś czy co? – Staję zaskoczona.

– A co, myślisz, że jak tłum ludzi, to tylko pielgrzymka? Albo strajk, co? Masz niezaleczoną traumę stanu wojennego. – Trauma stanu wojennego! Komuch.

Siadamy na schodach prowadzących na piazza. Dzieci, wrzeszcząc, zbiegają z pochyłości placu, ludzie siedzą lub leżą bezpośrednio na ceglanej nawierzchni, we wszystkich otaczających plac knajpach tłum. Po prostu superchaos. Gapię się wniebowzięta. – To co, mądralo, co tu się dzieje?

– Fiesta, moja piękna. Za kilkanaście dni będzie Palio, coroczny wyścig konny. A tak naprawdę tradycyjna walka dzielnic. Zajebiście prestiżowa sprawa dla mieszkańców Sieny. Pewnie dziś jest jakaś uroczystość z tym związana, you know? – I know, a coś ciekawego dla nas?

– Przed Palio konie biorące udział w wyścigu poświęcane są przed kościołami, a jeźdźca, który wygra wyścig, dzielnica nosi przez rok na rękach, symbolicznie, rzecz jasna. A po Palio jest wielka wyżerka. – Hm, wyżerka!

– Tak, ale zapomnij. Miejsca sprzedane rok wcześniej, tłum ludzi z całego świata, a wielkie żarcie i tak tylko dla swoich, z dzielnicy. Chodź, wścieklico, zapraszam cię na prawdziwe włoskie lody. Jak spróbujesz, nie odpuścisz. I wyjedziesz stąd gruba. Ale za to może bardziej dobroduszna.

Ruszamy przed siebie. Oświetlona lodziarnia na rogu przyciąga tłumy ludzi. Mały sprzedawca uwija się w środku jak w ukropie, mimo że ledwo go widać zza lodowych, wielkich gór. Szybko nakłada łopatką olbrzymie porcje. Nie mogę się zdecydować, jaki wybrać smak, za duży wybór. Jestem dzieckiem siermiężnych lodów Bambino. Śmietankowe albo w czekoladowej polewie, te ostatnie prawie zawsze niedostępne. Zaczynam się nerwowo wiercić, zaraz moja kolej. W ostatniej chwili postanawiam: czekolada fondente i wanilia. I jeszcze trochę sorbetu pomarańczowego. Dostaję oblepiony lodami rożek, potężny, jak dla wielopokoleniowej rodziny. Próbuję i mrużę oczy. Jezu, przepyszne. Najlepsze lody świata. Idziemy i liżemy w skupieniu. Czuję się jak w niebie, mruczę.

– Właśnie dotykam absolutu, wiesz? Wyjadę stąd bardzo, bardzo gruba.

– Hm, ja też.

– Co też? Dotykasz czy wyjedziesz gruby?

– Gruby… i dotykam…

Palio jest bardzo skomercjalizowane, te bitwy o miejsca, wycieczki turystów, pamiątki. Ale z drugiej strony jest niesamowicie autentyczne. Dzień później widzimy na jednej z ulic przemarsz młodych mieszkańców Sieny, z trąbkami i z flagami w czerwonych, granatowych i białych kolorach, symbolu którejś z dzielnic. Chłopcy, siedemnasto-, dwudziestoletni, mimo wielkiego upału, byli starannie przebrani w stroje z epoki. Żadnej prowizorki czy kompromisów. Wszyscy przejęci, zaangażowani. Gdy przystawali przy mijanych po drodze knajpach, z każdej wychodzili ich kumple i, żartując, częstowali ich winem i mocniejszymi alkoholami. Prawdziwe, nieudawane poczucie wspólnoty i wzajemnej radości. Z przyjemnością patrzyłam na to szaleństwo, na młode, spocone twarze, uśmiechy, na potargane włosy, posklejane od potu kosmyki. Słuchałam ich nawoływań, rozmów, śmiechu. Twarze z obrazów Michała Anioła czy Piera della Francesca. Żadnej ściemy, pozorów zabawy, gry. Żadnego skrępowania z powodu cudacznych strojów czy nakryć głowy. Piękni, superapetyczni chłopcy, włoscy do bólu, każdy z głębokim poczuciem, że jest na swoim miejscu.

Mijamy na ulicach tabuny Japończyków, przewalające się z jednej dzielnicy na drugą, nawet niezwalniające przy robieniu zdjęć. Uderza mnie ich bezwzględna, przerażająca karność. Jak na komendę wszyscy podnoszą aparaty do oczu, pstryk i biegniemy dalej, proszę wycieczki!

– Smutne to, nie sądzisz? Siena oglądana przez soczewkę. I to tempo! Biegną jak konie w wyścigu.

– Może ćwiczą przed Palio – Kuba patrzy na mnie niewinnie. – Kucyki nie biegną w Palio – nie pozostaję dłużna. Wybuchamy śmiechem.

– Japończycy są dziwni – ciągnę dalej. – Wiesz, że produkują gry pornograficzne, w których można gwałcić, ile wlezie? Że tak się wyrażę, ha, ha, ha.

– Ale wymyślili telefon komórkowy, więc czapki z głów.

– To paranoicy, najpierw wymyślają telefon, a potem umierają ze strachu, gdy dzwoni.

– A i tak ludzkość będzie im wdzięczna za jeden jedyny pomysł – sztuczny penis. Wiedziałaś, że to ich?

– Nie. Ale doceniam, choć mnie nie przekonałeś.

Zjadamy szybko topniejące lody i zmykamy na jedną z pustych uliczek, by spokojnie pokontemplować Sienę. Z małych, otwartych okien dochodzą dźwięki zwyczajnego życia, głośny telewizor, brzęk rozkładanych talerzy, dziecięce głosy. Zadzieramy głowy, by zobaczyć choć przez chwilę, jak to życie wygląda. Ale nie ma mowy! Okna są wysoko nad ulicą i odsłaniają tylko fragmenty pięknych, belkowanych sufitów, z ciemnoczerwoną cegłą, nigdy wcześniej niewidziane, zachwycające.

Prawie nie rozmawiamy. Trzymamy się za ręce, gapiąc się na wszystko w cichym zachwycie. Po kilkunastu minutach trafiamy na mały, oświetlony placyk. Trwa koncert jazzowy. Czytam na plakacie, że trwa letni festiwal muzyczny. Nie ma dużo ludzi, choć wszystkie krzesła zajęte. Z przyjemnością siadamy na wciąż ciepłych od słońca schodkach przy małym kościele i oparci o siebie trwamy sobie, zupełnie zauroczeni. Kuba z knajpki obok przynosi wino w kieliszkach i tak, odmierzany kieliszkami czerwonego chianti, upływa nam pierwszy włoski wieczór. Do hotelu docieramy nad ranem, gdy zaczyna świtać. Zamroczeni Sieną i winem. La bella vita.

6.

Postanowiliśmy zostać w Sienie cztery dni, a potem ruszyć na Elbę. Elba-melba. Będziemy kąpać się w morzu i opalać na złocisty brąz. Ale najpierw zwiedzamy Sienę i okolice. Codziennie rano jemy śniadanie w hotelowym ogrodzie, na tyłach budynku. Rogaliki, słodkie bułeczki z dżemem, cappuccino przygotowane przez miłą starszą panią, jak się później okazuje, Rosjankę, wszystko jest bez zarzutu. Dziś jesteśmy po pierwszym porannym spacerze. Wstaliśmy wcześnie, przed szóstą, zabraliśmy aparaty fotograficzne i wyruszyliśmy na stare miasto. Słońce miało wstać za niecałe pół godziny. Niebo na wschodzie było zielonkawe, na jego tle kamienne domy z niezliczoną ilością okien i mansard, rozpostarte szeroko na wzgórzu, wydają się szarym, koronkowym wachlarzem. Gdy dochodzimy do kościoła San Domenico, wstaje słońce, niebo ciemnieje i ceglane mury świątyni zaczynają płonąć w świetle dnia. Miasto jest wyłącznie nasze. Przez pierwszą godzinę spotykamy tylko samotną zakonnicę, przemierzającą szybko piazza, z rozwianym białym welonem, łopoczącym głośno na wymarłym o tej porze placu, i rowerzystę pędzącego na złamanie karku przez wąskie, kręte uliczki. Pojawia się nagle, jak wielka mucha w czarnym, obszernym podkoszulku i wściekle zielonych szortach. Oczy przesłaniają mu duże, ciemne okulary, okrągłe i połyskujące w pierwszych promieniach słońca. Pan Mucha jest zjawiskowy, jego rower także. Zostawia za sobą zapach dobrej wody toaletowej i cichnący powoli dźwięk popiskujących kół.

Jemy zasłużone śniadanie, zerkamy na palmy rosnące wokół, otaczające nas wille, ciche, ze szczelnie pozamykanymi okiennicami, i zamyślamy się często, ciągle pod wrażeniem porannego spaceru.

– Fajnie tu – mówię, mając na myśli Włochy, a nie hotel, dość zwyczajny i położony przy ruchliwej ulicy. Kuba, zajęty rozsmarowywaniem masła na ciepłym rogaliku, nie słucha mnie zbyt uważnie.

– Nawet, nawet.

– Myślę o Sienie, Italii, południu Europy, rozumiesz?

– Hm… – Kuba zaczyna powoli jeść. – Owszem.

– Powiedz, że jest ci tu dobrze!

– Okej.

– I cudownie. Siena piękna do bólu. Powiedz to. – Kobieto, daj żyć. – Kuba sięga po kawę. – Powiedz to.

– Dobrze, cudownie, pięknie. Mogę już skończyć śniada nie?

– Chciałabym tu zamieszkać.

Kuba powoli pije kawę. Odstawia filiżankę i mówi: – Ja też.

Patrzę na niego w milczeniu. Spogląda na mnie, gryząc rogalik. Nie żartuje. Chłodna Kopenhaga rozpłynęła się niepostrzeżenie jak włoskie lody na włoskim słońcu. Stała się dalekim wspomnieniem, jak przeczytana wiele lat temu książka – coś tam nam się roi, ale szczegółów nie pamiętamy. Zastanawiam się, czy to wpływ tutejszego powietrza, wina czy może starość? A może doświadczenie pod tytułem Nanna Christiansen? Zostawiam ten problem bez odpowiedzi, bo przychodzi mi do głowy kolejna myśl.

– Moglibyśmy kupić małe mieszkanie i na początku przyjeżdżać tu co roku na wakacje. A w pozostałe miesiące wynajmować je znajomym. Dobry pomysł, co?

– Doskonały.

– Bądź poważny. To dobry pomysł.

– Też tak uważam. Tyle tylko że nas nie stać. Nieruchomości tutaj muszą być pioruńsko drogie. Nie mamy dużych oszczędności. Mamy za to niezły kredyt, pamiętasz?

Chryste, pewnie, że pamiętam. Ale nie o to chodzi w życiu, by myśleć o niespłaconych kredytach. Trzeba marzyć. – Trzeba marzyć – powtarzam głośno.

Jemy w ciszy. Zamyślam się, gryząc jabłko. Małe mieszkanko, dwa pokoje, widok na okolice Sieny. Przyjeżdżamy latem, otwieramy okiennice, jesteśmy u siebie. Jemy kolację na tarasie, wino, oliwa, niesolony toskański chleb, sery. W doniczkach kupiona na targu bazylia i rozmaryn. Lniany obrus i szorstkie, proste prześcieradła. Miłość przy otwartych oknach, wieczorny chłodek na skórze, w oddali szum miasta. – …i Monteriggioni. Słuchasz mnie? – Słucham. A co mówiłeś?

– Mówię, że powinniśmy zobaczyć San Galgano i Monteriggioni. Co wybieramy na dziś?

– A co bliżej? – pytam, bo mam pewien pomysł. – Myślę, że San Galgano.

– To jedźmy tam. Ale najpierw przejdźmy się jeszcze raz przez miasto, dobrze?

– Dopiero co wróciliśmy.

– Wiem, ale chciałabym rozejrzeć się jeszcze raz.

– Czego szukamy?

– Agencji nieruchomości.

7.

Siena roi się od biur nieruchomości. Do żadnego nie weszliśmy. Wystarczyło nam przeczytanie wywieszonych w witrynach ogłoszeń. Ceny absolutnie, nieprzyzwoicie i jednoznacznie kosmiczne. Stać nas na kupienie dwunastu metrów kwadratowych powierzchni. Akurat tyle, by postawić po przyjeździe torbę, zdjąć buty i położyć się samotnie na podłodze, z psem w nogach. Reszta rodziny może tylko stać w drzwiach i podziwiać apartament, bo już się nie mieszczą.

W drodze do San Galgano rozmawiamy o naszym porannym pomyśle. W autobusie jesteśmy sami, gdy ruszamy spod dworca kolejowego. Przed nami półgodzinna trasa. Nieopatrznie siadamy na pierwszych miejscach, obok kierowcy. Chcemy mieć lepszy widok, bo jak informują przewodniki, droga zapiera dech w piersiach. Jeszcze nie wiemy, że nam zaprze na tyle skutecznie, że będziemy potrzebować godziny, by przeszło nam drżenie rąk i nóg.

– Oni chyba poszaleli. Osiem tysięcy euro za metr kwadratowy. Powiedz, że to jakiś żart. – Nie daję za wygraną. – Nie przyjmuję tych cen do wiadomości.

– To Siena. Myślę, że to jedno z najdroższych miast w Toskanii. Jeśli mamy myśleć o tym poważnie, musimy rozejrzeć się po jej okolicach. Tu nie damy rady.

– Ale co, myślisz, że mieszkanie to dobry pomysł?

Wyjeżdżamy z miasta. Przed nami, w oddali, widać góry, już nie mogę się doczekać, gdy w nie wjedziemy. Kuba bierze moją rękę i przytrzymuje w swoich dłoniach.

– Jeśli mielibyśmy tu zamieszkać na stałe, to nie. Mieszkanie to tylko dach nad głową, dom pozwala stworzyć miejsca dla turystów, wynajmować je, rozumiesz?

– Myślisz o B&B? – patrzę zaskoczona na Kubę. – To świetny pomysł. Cholera, nie doceniam cię.

– Wiem. Stale ci to powtarzam, moja droga. A wracając do sprawy, Toskania stwarza, sama z siebie możliwości zarabiania. Musimy mieć to stale na uwadze. Jeśli mielibyśmy tu zamieszkać, będziemy musieli się utrzymywać, zanim odnajdziemy się w swoich zawodach. Jeśli w ogóle się odnajdziemy.

Autobus staje na przystanku. Patrzymy na nowego pasażera. Kierowca z radością rozpoznaje w nim znajomego, witają się wylewnie i hałaśliwie.

– To ciekawy pomysł – wracam do naszej rozmowy – podoba mi się. Nie masz pojęcia, z jaką ulgą zostawiłabym firmę, nie mam już serca do tej pracy.

Zaczynamy wspinać się coraz wyżej, jest pięknie. Spoglądamy zdziwieni na kierowcę. Jak na nasz gust za często się śmieje i próbuje podzielić swoją uwagę pomiędzy drogę a ulubionego kumpla. Na prostej drodze jakoś dało się to znieść, ale wjechaliśmy w góry, zakręt za zakrętem, wąsko, a ci rechoczą i co rusz się poklepują. Kierowca ma utrudnione zadanie, ale widać, że dla niego to nie problem. Częściej patrzy na siedzącego za nim ziomka niż przed siebie. Autobus wspina się coraz wyżej, a my czujemy, że robi się coraz niebezpieczniej.

– Obawiam się, że kierowca to wariat, widzisz, puścił kierownicę. – Kuba ściska moją dłoń. – Gada i wymachuje łapami. Przyglądam się mężczyznom. Wydają się całkowicie pochłonięci rozmową.

– Zobacz. – Kuba mocniej zaciska palce. – Bez przerwy odwraca się do tego drugiego gościa. Zaraz pójdą na tył wozu, by pograć w karty. Na pewno chcesz tu mieszkać?

Kierowca rechocze, uderza pięścią w kierownicę, drapie się po wielkiej klacie, ściera pot z twarzy. Wydaje się zupełnie nie przejmować znakami drogowymi oraz faktem, że balansujemy nad przepaścią.

– Kuba, daj spokój, skup się, pogadajmy o naszych planach – mówię cicho, ciesząc się na perspektywę rozmowy o marzeniach. Nagle prawie przyklejamy się do skalnej ściany, którą mijamy w odległości pięciu centymetrów. Wyrywam swoją rękę z uchwytu Kuby i wczepiam się w jego ramię. – Jezu, ten człowiek nas zabije!

Kierowca z wyciem silnika wspina się na niekończącym się ślimaku, zarykując się wraz z drugim pasażerem do łez. Z fantazją trąbi na nadjeżdżających z naprzeciwka, którzy przerażeni i w popłochu zjeżdżają na pobocze przed rozpartym na środku drogi autobusem. Wokół boski widok, Toskania w pełnym słońcu, doliny i wzgórza, prawie raj, a w moim sercu czarna trwoga. – Planach? Nie będzie żadnych planów, ten facet to morderca. Zobacz, jak ten gnój ścina zakręty! Kurwa, chcę się z tobą zestarzeć, ale to się chyba nie uda!

Czuję, że jest mi niedobrze, nerwowo szukam w torbie foliowego woreczka. Zawsze mam ich pełno, bo przynajmniej jeden zabieram na każdy spacer z psem. Nie chcę zabrudzić autobusu, choć może mały paw na przedniej szybie otrzeźwiłby kierowcę kretyna. Żołądek kilkakrotnie wędruje mi do przełyku i wraca na miejsce. Po piętnastu minutach uspokajam się nieco, bo wokół robi się bardziej płasko. Patrzę przed siebie i oddycham powoli. Kuba wyciera chusteczką wilgotne czoło i z nienawiścią zerka na wyluzowanego i zadowolonego kierowcę. Dotykam podbródka Kuby i kieruję jego twarz w moją stronę. W oddali, na wzgórzu widać kamienną ruderę.

– Zobacz, kochany, jaki piękny opuszczony dom. Może byśmy taki kupili? Remontowaliśmy dom na Żuławach, możemy wyremontować w Toskanii. Będzie taniej. I nie patrz na kierownicę, znów nikt jej nie trzyma.

8.

Wszystkie kolejne dni upływają nam na codziennych wyprawach w okolice Sieny i gorących rozmowach o naszym nowym pomyśle. Oglądamy miasto pod kątem ewentualnego zamieszkania, czytamy wywieszone na domach ogłoszenia o sprzedaży. Dochodzimy ostatecznie do wniosku, że Siena nie dla nas. Za droga i zbyt turystyczna. Zwiedzamy w ciągu dnia Pienzę, San Gimignano, Montalcino. A wieczorami, siedząc na Piazza del Campo, pijemy chianti i spieramy się do upadłego, czy chcielibyśmy mieć dom czy mieszkanie. Zamieszkać tu na stałe czy może kupić coś na letni wynajem i korzystać z tego raz w roku? W małym czy może w dużym mieście? Do remontu czy wykończone? Czy B&B jest dobrym pomysłem? No i podstawowa kwestia: z czego mielibyśmy się tu utrzymywać i za co kupić nieruchomość? Moja mała firma reklamowa od pewnego czasu wykonuje duże zlecenia w Chinach. Są bardzo pracochłonne, obarczone ryzykiem, bo chińscy dostawcy potrafią czasem zrobić potworną fuszerkę, ale też bardzo intratne. Wychodzi mi, że jeśli zrealizujemy kolejny kontrakt i wszystko pójdzie zgodnie z planem, jeśli sprzedamy nasze mieszkanie w Sopocie i zaciągniemy kredyt, możemy zacząć poważnie myśleć o zakupie włoskiego domu. Jednak kwestia pomysłu na życie pozostaje otwarta. W pewnym momencie zaczynamy być tak skołowani i zakręceni, że przezornie postanawiamy, że skończymy temat. W każdym razie tutaj, we Włoszech. Po powrocie do Polski rozejrzymy się w Internecie po innych toskańskich prowincjach, przejrzymy oferty z okolic Lukki, Arezzo czy Pizy i zastanowimy się na zimno, co dalej. W przeciwnym razie ostatnie dni włoskich wakacji bezpowrotnie zmarnujemy na jałowych rozmowach.

Nasz pobyt w Sienie zakończyliśmy mocnym akordem, wizytą w Monteriggioni. Malutka, urocza twierdza słynie z czternastu wyniosłych wież, tworzących regularną koronę. Idealna do zwiedzania podczas przedpołudniowej, krótkiej wycieczki. Wysiedliśmy przy jakimś barze na rozwidleniu dróg, a ponieważ zanosiło się na deszcz, uznaliśmy, że trzeba wybrać najkrótszą drogę. Kelner, w niezbyt czystej białej kamizelce, leniwie ścierał stoliki na tarasie, nucąc coś pod nosem.

– W którą stronę do Monteriggioni, w prawo czy w lewo? – pytam po angielsku. Facet nie patrzy na mnie, coś mruczy i niedbale wykonuje ruch ręką. Spoglądam na Kubę. Podnoszę brwi. – Zrozumiałeś, co mówi? Kuba kręci przecząco głową.

– Zapytaj go po włosku, facet nie rozumie angielskiego. – Scusi, per andare a Monteriggioni?

I znów identyczna odpowiedź, koleś od niechcenia macha ręką po nieboskłonie i nie racząc nas spojrzeniem, spokojnie nuci dalej. Czekamy na dalszy ciąg, ale wychodzi na to, że przestaliśmy dla niego istnieć. Stoimy niezdecydowani, w końcu odmachujemy mu równie niecenzuralnie i ruszamy przed siebie. – W prawo czy w lewo?

Stoimy na skrzyżowaniu, przed nami rozwidlenie, asfaltowa droga prowadzi w prawo, a bita wąska – w lewo.

– W lewo – odpowiadam. – Nie słyszałeś, jak przemiły pan ze ścierą powiedział „w lewo”? Trzeba słuchać tubylców. Idziemy więc, w zasadzie zadowoleni, deszczyk troszkę kropi, ale jest ciepło i miło. Przechodzimy pod drogą ekspresową i oto przed nami w oddali rysuje się wspaniały widok twierdzy, ponurej na tle jeszcze bardziej ponurego, prawie grafitowego nieba. Wokół, jak okiem sięgnąć, aż do samego wzgórza rzędy ciemno zielonych winorośli. Po prostu, kurczę, pięknie. Do miasteczka, wśród upraw, pnie się wąski trakt w niesamowitym, ceglastoczerwonym kolorze. Niezwykły kontrast szarości murów i zieleni roślin. Idziemy sobie dalej, rozprawiając o wszystkim i o niczym i oglądamy rozpięte na drutach i precyzyjnie powiązane krzaki winogron.

– Ania, trzeba przyznać, że do tego potrzeba cierpliwości. Zobacz, jaka koronkowa robota. – Kuba kuca i uważnie przygląda się krzewom. – Chodź tu i zobacz.

Oglądamy razem rośliny. Z bliska widać, że każdy krzak został starannie przywiązany do poprzeczek. Dzięki temu ciężkie grona owoców nie opadają na ziemię. Ja jednak wolę patrzeć na winorośle z szerszej perspektywy; rzędy identycznych roślin, stojące w równym porządku na łagodnym zboczu, idealna harmonia natury i ludzkiej ingerencji.

– A powiadają, że Włosi są leniwi i niedokładni. – Kuba wstaje z klęczek. – Te krzewy temu przeczą, no chyba że zrobili to nasi, pod butem ukraińskiego nadzorcy.

– Przestań, ten dramat był na południu, tu jest inaczej. Chyba.

– O Polakach mówi się, że są pijani, brudni i kradną samochody. Przecież my zawsze upijamy się z jakiejś okazji, a to zupełnie zmienia postać rzeczy.

Wraca do mnie wspomnienie naszego krótkiego pobytu w Niemczech. Czas spędzaliśmy głównie na chodzeniu po księgarniach. W Berlinie przed jedną z nich, na Charlottenstrasse, jakiś kierowca mercedesa, obładowany książkami, zatrzasnął kluczyki w bagażniku i przyblokował nasz samochód. Ponieważ zanosiło się na to, że przynajmniej pół godziny będziemy czekać na serwis, Kuba zażartował, że ponieważ jesteśmy z Polski, spróbujemy mu pomóc. Przyjrzał się dokładnie drzwiom auta, pomedytował i poprosił o metalowy, gięty wieszak. Przy zgromadzonych wkoło pracownikach księgarni i ulicznych gapiach w ciągu trzech minut otworzył wóz. Dostał oklaski, tym większe, gdy obwieścił, że to jego debiut. Właściciel mercedesa był wy raźnie speszony, ale naprawdę dziwną minę zrobił, gdy mu powiedziałam, że Kuba jest wykładowcą uniwersyteckim. Pewnie do tej pory boryka się z tym dysonansem poznawczym. – Co się tak zamyśliłaś?

– Myślę o twoim udanym berlińskim debiucie, pamiętasz tego mercedesa przed księgarnią? Wiesz, co pomyślałam wtedy? Że z tobą nie zginę. Że ogień rozpalisz, mając dwa patyki i garść słomy, i jak trzeba, otworzysz konserwę bez otwieracza. No i świśniesz samochód, gdy zamarzę o ucieczce w nieznane. Czyli ogrzejesz, nakarmisz i zabawisz. A to dobry punkt wyjścia, by myśleć o reszcie. – Jestem ideałem. – W czym? – We wszystkim.

– Ta skromność cię kiedyś zabije. Prawię ci komplementy, więc podziękuj ładnie. I też powiedz coś miłego. Możesz skłamać.

– Mam piękną żonę. – Kuba ze śmiechem uchyla się przed moją ręką. – Przecież pozwoliłaś mi kłamać, do diabła! Zaczyna mocniej padać, więc przyspieszamy. Nagle, gdy jesteśmy w połowie zbocza, tuż przy nas rozlega się ogłuszający grzmot i zaczyna się potężna burza. Wokół nas nie widać świata. W jednej sekundzie jesteśmy całkowicie mokrzy. Zaczynamy biec, by jak najszybciej dotrzeć do murów miejskich. Pioruny walą wkoło, a mi natychmiast przypominają się wszystkie potworne historie o uderzeniu pioruna, jakie do tej pory słyszałam. Więc drę się do Kuby, przekrzykując grzmoty, że musimy się natychmiast skryć, bo jesteśmy najwyższym punktem na zboczu i zaraz razem zginiemy. Kuba jednak nie zważa na moje krzyki, chwyta mnie za rękę i uparcie ciągnie za sobą pod górę. Oczywiście zapieram się i szamoczemy się w szaleństwie ulewy, ja go ciągnę w krzaki, on wlecze mnie za sobą. Burza szaleje. Próbujemy utrzymać równowagę, co nie jest łatwe, bo nogi nam się rozjeżdżają na wszystkie strony; piękna czerwona ścieżka zmienia się w gliniasty potok, glina oblepia nasze buty tak szczelnie, że robią się wielkie i ciężkie, zaczynamy przypominać postaci z wczesnych kreskówek Disneya, z groteskowo powiększonymi stopami.

– Anka, zlituj się, jak nie uciekniemy z tego gówna, będzie źle! – Kuba wściekły szarpie mnie za rękę i ryczy: – Biegnij, do cholery jasnej!

Biegniemy więc dalej, woda zalewa nam oczy, potykamy się o własne buciory, każdy waży pewnie z pięć kilo, grzmoty huczą wkoło i po kilku potwornie długich minutach docieramy bez tchu do bramy miasteczka. Szczęście i adrenalina dodają nam sił, ruszamy do podjazdu i niespodziewanie zjeżdżamy w dół. Kamienne, wygładzone przez setki lat płyty stały się rwącą rzeką, nie ma żadnego występu, nic, na czym moglibyśmy oprzeć nogi. Atakujemy bramę ponownie, potem jeszcze raz, za każdym razem gubiąc w rwącym potoku wody czerwone grudy gliny, odpadające z naszych z butów. Wygląda to upiornie, jakby nasze stopy krwawiły po każdym ześlizgnięciu. W końcu, po wielu próbach, wdrapując się na czworakach, trochę bokiem, podtrzymując się wzajemnie i ciągnąc, podczas gdy ulewa i burza bez zmian, pokonujemy diabła i wpadamy na pustą, zalewaną deszczem uliczkę twierdzy.

Jeszcze jeden szybki sprint i wskakujemy do pierwszej otwartej knajpy. Ludzie milkną. Akurat jest pora lunchu, lokal prawie pełny. Wyglądamy jak zamorskie potwory, widzę to po twarzach gości. Jakaś bardziej przytomna kelnerka podbiega z czystymi obrusami, dzięki czemu możemy się choć trochę doprowadzić do porządku. Postanawiamy zostać, zjeść coś i napić się wina. Nie mam zupełnie siły. Siadam bezwładnie przy najbliższym wolnym stoliku. Patrzymy na siebie bez słowa. Przyklejone do ciała ciuchy, potargane, sterczące na wszystkie strony włosy, mokre, lekko zaczerwienione twarze. W końcu wybuchamy śmiechem.

– Zamów wino i daj mi się upić w sztok. Chcę być brudna, pijana i uciec bez płacenia rachunku. Pokażmy im polską fantazję. Piekło za nami.

Kiedy kończymy lunch, wypogadza się, wychodzi słońce i już do końca dnia na niebie nie ma ani jednej chmurki. Gdy postanawiamy wracać, okazuje się, że do drugiej, przeciwległej bramy prowadzi szeroka, asfaltowa ulica, z wygodnym parkingiem, którą bez trudu i w każdą pogodę pokonają zarówno słabe staruszki, jak i maluchy na trójkołowych rowerkach. Wystarczyło iść na prawo.

9.

Potem pojechaliśmy na Elbę, by poleżeć na plaży i odetchnąć morską bryzą po maratonie po toskańskich miastach. W tym czasie nasze mieszkanie, koty oraz pies były pod opieką Kaśki i Dziadziusia. W każdym razie tak myślałam.

Scenariusz naszego pobytu na Elbie był codziennie taki sam: rano plaża, o trzynastej małe co nieco, zwykle jakaś pasta, sałatka i wino, a potem słodka sjesta: spokojny, popołudniowy sen i leniwy, niespieszny seks. A wieczorem passeggiata, tradycyjny włoski spacer, kolacja i gapienie się na odpływające promy, rybaków, koty nabrzeżne i filmy dokumentalne z lat 60., które ktoś z mieszkańców wyświetlał przy marinie. Po prostu raj. Idylla trwała cztery dni, gdy podkusiło mnie, by zadzwonić do domu i upewnić się, czy aby wszystko dobrze. Odebrała Kaśka, szczerze ucieszona moim telefonem.

– Anka, dobrze, że dzwonisz! Kochana, nic się nie martw, u nas wszystko dobrze, Dziadziuś czuje się wspaniale, dostał kolorków i apetytu. Te twoje kotki są takie pocieszne, Dziadziuś godzinami może je obserwować. Tylko dlaczego one są tak strasznie zabiedzone i chude, nie karmisz ich czy co? – To taka rasa, wyglądają, jakby miały lada dzień zdechnąć. Nie dawaj im ludzkiego żarcia, bo będę musiała je potem znów przyzwyczajać do suchej karmy.

Znam Kaśkę, na siłę będzie dokarmiać zwierzęta, by „nabrały ciałka”. Wyobraziłam sobie nasze devony, spasione, wylegujące się przed kominkiem. Brzuchami do góry. Fuj, brzydka wizja. – Anka, mam małe pytanko, bo widzisz – Kaśka waha się chwilę i ciągnie dalej – czy nie masz nic przeciwko, że przyjedzie tu do nas Tereska? Zajmiemy się razem twoim domem… i pieskiem… i wszystkim. Znasz przecież Tereskę, moją kuzynkę. No znam, fakt. Widziałam ją raz podczas jakiejś ich rodzinnej uroczystości, w tłumie czterdziestu osób. Gruba i wąsata pani z mocną trwałą, w koronkowej bluzce z dużym dekoltem. Moja wdzięczność dla Kasi zniesie nawet wąsy Tereski, co mi tam. – Kasia, nie ma sprawy. Będzie ci łatwiej.

– Bo właściwie to Tereska już jest. I zabrała Łukaszka, swojego wnuczka – ciągnie dalej niespeszona Kaśka – a Łukaszek to synek Tomka. Tomka musisz pamiętać, taki napakowany, jest kierowcą tira, ciągle w trasie. I wiesz, to biedne dziecko bez ojca wychowywane, w dodatku Tomkowi z tą jego żoną się nie układa, żal nam się dzieciaka zrobiło, więc pomyślałyśmy, że kilka dni nad morzem sprawi mu radość.

Pomyślałyśmy? A kiedy to zaplanowały, do diabła? Biorę łyk wody. Okej, nie bądźmy małostkowi. W końcu dzięki Kaśce mamy wspaniałe wakacje. Poza tym nie potrafię się na nią złościć, ma w sobie pewną nieporadność, coś, co mnie rozbraja. – Kaśka, daj spokój, w porządku. Ile ten mały ma lat?

– Słuchaj, sześć z kawałkiem, słodki chłopczyk, uwielbia waszego pieska. No i szczęśliwy nad życie, bo po raz pierwszy od bardzo dawna może spędzić czas z ojcem.

Bang! Pierwsza czerwona lampka ostro zaświeciła w mojej głowie. Z czyim ojcem, do cholery?

– Z ojcem?

– No tak, bo widzisz, jak tylko Tomek dowiedział się, że Tereska z Łukaszkiem jest w Sopocie, to zaraz pobiegł do szefa i dostał tydzień urlopu, wyobrażasz to sobie?

Nie, nie wyobrażam. Przesuwam ręką po twarzy i patrzę na Kubę. Chyba zauważa, że coś się dzieje, bo przysuwa się bliżej. – I widzisz, tak się porobiło, że jak Dziadziuś zobaczył Tom ka, Tereskę i Łukaszka, to żyć mi nie dawał. Wiesz, Dziadziuś jest zdziecinniały i jak sobie coś ubzdura, to nie ma siły. Więc cały, rozumiesz, calutki dzień mi nudził, że on też chce być ze swoim synkiem. Synkiem! Wyobrażasz sobie? A Zbyszek to stary koń, pięćdziesiątka na karku, a dla niego to synek, ha, ha. No i w końcu nie wytrzymałam i dzwonię do Zbyszka wieczorem, i mówię mu, jaka jest sprawa z Dziadziusiem. A Zbyszek jak to Zbyszek, teraz bez pracy, nie trzeba mu dwa razy powtarzać, kupił bilety i myk do Sopotu.

Myk? Spojrzeliśmy na siebie z Kubą pełni złych przeczuć.

Myk!

– To Zbyszek też tam jest?

– No tak, tłumaczę ci przecież, że z Dziadziusiem nie dało się wytrzymać. Trzeba było coś zrobić, bo w żaden sposób nie mogłam mu tego pomysłu wybić z głowy. A poza tym, wiesz, on stoi już nad grobem – głos Kaśki zadrżał niedostrzegalnie – nie można mu odmawiać ostatnich zachcianek, prawda? Milczymy. Liczę w myślach: Kaśka, Dziadziuś, Tereska, jej syn, Łukaszek, Zbyszek. Razem sześć osób. Jeśli będą używać naszej sypialni, czego nie planowałam w najgorszych snach, mają gdzie się pomieścić.

– No więc Zbyszek przyjechał, i wyobraź sobie, zabrał swoje bliźniaki, Mariuszka i Bogdanka, tylko mi nie mów, że ich nie pamiętasz. To były takie fajne piegowate lontrusy, gdy byli mali, ciągle trzeba było na nich uważać, boby się pozabijali. Ale teraz to duże chłopy, po dziewiętnaście lat każdy. Uspokoili się trochę. Boże, ja śnię! Nad Elbą zgasło słońce. Wstrząśnięci milczymy, bo żadne mądre słowa nie przychodzą nam do głowy. Na końcu języka mam tylko przekleństwa, i to z tych najgorszych. Pamiętam, oczywiście, Mariuszka i Bogdanka. Ostatni raz ich widziałam, gdy mieli po dwanaście lat, kościste, podrapane, patrzące spode łba rude wyrostki, gotowe w każdej chwili do bójki. Uspokoili się trochę! Czy to znaczy, że już nie plują na podłogę i nie wycierają smarków w rękawy? A Kaśka ciągnie dalej:

– I widzisz, to jest tak, Mariuszek jeszcze się uczy, ale Bogdanek jest po wojsku, dorosły facet, ma już dziewczynę i na jesień planują ślub. Naprawdę ładna i miła. Z moją Gosią chodziły do jednej klasy.

Bang! Kolejna czerwona lampka migocze w moim mózgu.

Zaschło mi w ustach.

– Ładna? Widziałaś ją? – pytam cicho.

– Oczywiście! Jest tutaj! Poszli na spacer, zabrali Dziadziusia nad morze, a ja z Tereską gotuję obiad na jutro. Słuchaj, przecież chłopak nie zostawi dziewczyny samej – tu Kaśka ściszyła głos – w ciąży.

Zapalam papierosa. Muszę się uspokoić i zebrać myśli. Jestem potworem, jak mogłam pomyśleć, że młodociana ciężarna mogłaby zostać w domu sama. Przecież w Sopocie są fajniejsze dyskoteki. Usiłuję się skoncentrować, ale w głowie mam pustkę. – Spytaj, kto jeszcze tam jest – szepcze mi do ucha Kuba. – Już.

Zaciągam się papierosem i staram się, by mój głos nie zabrzmiał emocjami.

– Kaśka, możesz powiedzieć, kto jeszcze przyjechał?

Kaśka jednak wyczuwa w moim grobowym głosie, że nie wszystko gra. Jestem pewna, że zaprzeczy, i mam rację. Ale nie do końca.

– Anka, no coś ty! Już nikt. Tylko moja Gosia chciała mnie jutro odwiedzić, z Damiankiem, rzecz jasna, bo ma być ładna pogoda i chcieliby spędzić czas na plaży. Już żeśmy rozmawiały z Tereską, że umyjemy ci okna, razem z Gosią w jeden dzień powinno się udać. A Damian pytał, czy mogą zabrać jego siostrę, nie znasz jej, fryzjerka, świetnie robi balejaż, wiesz? No i zostaliby na weekend, bo co mają się nudzić w domu, kiedy mamy takie piękne lato, prawda?

Prawda. Jeśli myślałam inaczej, to mam serce z kamienia. Wyszło mi, że będzie wszystkiego dwanaście osób, jeśli oczywiście siostra fryzjerka nie zabierze ze sobą swojej kulejącej matki, chłopaka, co właśnie wyszedł z więzienia, a on swoich kolegów z wojska. Kończę papierosa, trzęsą mi się ręce. Oczami duszy widzę, jak depczą moje woskowane podłogi, jak sypie się z nich piasek, jak używają, Jezu, naszego łóżka, jak codziennie smażą ryby i palą fajki w mojej kuchni. A nasze koty wpadają w rozpacz i zdychają za pralką. Chce mi się wyć i zabić Kaśkę. Na śmierć. Kuba widzi, co się dzieje, i głaszcze mnie po plecach, co dodatkowo wkurza. Okej, stary, będzie dobrze, tylko przestań mnie myziać! Oddycham głęboko, w tym czasie Kaśka jeszcze chwilę gada o pysznych rybkach w przystani, tłoku na Monciaku i schodzącej z pleców skórze. Kończymy rozmowę.

Milczę, patrząc przed siebie. Na Elbie zmierzcha. Zapalam drugiego papierosa.

– Kuba, powiedz, że to był sen. To nie dzieje się naprawdę. Tych ludzi tam nie ma. – Chce mi się płakać. Spoglądam błagalnie na mojego męża, który nie wydaje się specjalnie poruszony. – Będą spać w naszym łóżku, pocić się w naszej pościeli, uprawiać w niej seks, Chryste…

– Jaki seks? I kto? Dziadziuś z Tereską? Mariuszek z Tomkiem? Daj spokój, oni żyją po bożemu, nie tak jak my. Wszystko będzie dobrze. Nic nie zrobimy, dzieli nas ponad dwa tysiące kilometrów. Można było się domyślić, że Kaśka nie wytrzyma sama, bez tej swojej porąbanej, licznej rodzinki. Będzie dobrze – powtarza, jakby sam w to nie wierzył. – Znasz ją, przed wyjazdem wysprząta mieszkanie na błysk, przygotuje nam zrazy, pamiętasz, jakie robi pyszne? W dodatku zamrozi pierogi i umyje okna, a to nie byle co, w końcu jedenaście sztuk secesyjnej stolarki. Same plusy. No, prawie same – dodaje po chwili, spotykając mój ciężki wzrok.

Bez słowa ruszamy do baru. W tym momencie marzę tylko o kielichu, i to nie włoskiego, beztroskiego wina, ale dobrze zmrożonej, depresyjnej polskiej wódki.