Nie święci - Alfred Zajdorf - ebook

Nie święci ebook

Alfred Zajdorf

4,0

Opis

...Mój dobry anioł opiekun mówił mi kiedyś, że tylko dzieci nie grzeszą - wszyscy dorośli są grzeszni, jedni mniej, drudzy bardziej... Ale za jakie grzechy tak okrutne kary...?

To początek - nim dojdzie do końca, nikt nie pozostanie przy życiu...

W moim mózgu przetaczały się różne wyobrażenia dalszego życia.

Prawdę powiedziawszy, niewiele wiedziałem. Dałem upust dziecięcej fantazji. Jedynym marzeniem był powrót do domu, do mamy, czekającej, aż wróci ojciec. Nie mogłem przewidzieć, co się ze mną stanie. Poza tym, co się stało, nic nie było pewne, a z tym, co się wydarzyło, nie mogłem się pogodzić. Miałem do siebie żal o swój wiek.

Luty 1940 roku. Dworzec w Warszawie. Na oczach Alfreda Zajdorfa, wówczas jedenastoletniego żydowskiego chłopca, hitlerowcy dokonują egzekucji jego ojca. Zrozpaczonego i zagubionego sierotę ratują Polacy. Wspomnienia Alfreda Zajdorfa są świadectwem swoistego wtapiania się w okupacyjną rzeczywistość ówczesnej Warszawy, przyspieszonego dojrzewania, nabywania umiejętności kamuflażu. Autor z fotograficzną precyzją opisuje życie warszawskiego półświatka misternie powiązanego z okupantami, kolaborantami i polskim podziemiem niepodległościowym. Nie brakuje też opisów haniebnych praktyk szmalcowników, ludzi bez skrupułów żerujących na nieszczęściu Żydów ukrywających się w Warszawie. Przed takimi ludźmi Alfred Zajdorf był chroniony przez Polaków. Nie święci... są wspomnieniami bardzo cennymi, ponieważ ubywa naocznych świadków tamtych czasów. Ponadto są wyrazem wdzięczności dla wcale niemałej grupy Polaków, którzy z narażeniem życia swojego i swoich bliskich ratowali prześladowanych Żydów.

Jacek Wójciak  

Alfred Zajdorf urodził się w Łodzi w 1928 roku. Lata okupacji przeżył dzięki pomocy życzliwych Polaków w Warszawie i na Lubelszczyźnie. Po wojnie wrócił do rodzinnego miasta, gdzie ukończył szkołę średnią i rozpoczął pracę jako subiekt w branży tekstylnej, awansując do roli kierownika sklepu branżowego. W związku z wydarzeniami marca 1968 roku zmuszony został do opuszczenia kraju. Osiadł na stałe w Danii, żyjąc z emerytury i pisząc do lokalnej prasy duńskiej. W wolnych chwilach pisze też wiersze oraz maluje obrazy na płótnie. Nosi się z zamiarem napisania wspomnień powojennych i emigracyjnych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 885

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




AlfredZajdorf

Nie święci...

Fragment

Zysk i S-ka Wydawnictwo

Słowo wstępne

Alfred Zajdorf urodził się w Łodzi 1 lutego1928 roku w rodzinie inteligenckiej. Na początku 1940 roku przyjechał do Warszawy, gdzie dzięki pomocy życzliwych mu ludzi przetrwał trudne półtora roku. Jesienią 1942 roku został przewieziony na Lubelszczyznę, do miejscowości Wólka Sobieska, gdzie pracował w majątku Sobieszyn, administrowanym przez Niemców, jako czeladnik fornala, pomoc w kuchni i w stajni, jako chłopak do wszystkiego. Pod koniec 1944 roku opuścił majątek i wstąpił do leśnego oddziału AK. Po wojnie był represjonowany za przynależność do AK i więziony. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych pracował w branży tekstylnej w Łodzi. Po wydarzeniach marca ’68 wyjechał z Polski i osiadł na stałe w Danii, w Kopenhadze. Zajmuje się tam między innymi pisaniem wspomnień, a także utworów wierszowanych. Współpracuje z prasą duńską. Część jego dorobku pisarskiego przetłumaczono na język duński. Alfred Zajdorf jest autorem niepublikowanych dotychczas wspomnień z okresu pobytu na Lubelszczyźnie oraz swoistego opisu życia mieszkańców dzielnicy Bałuty w przedwojennej Łodzi.

Nie święci… są zapisem przeżyć autora w okresie jego pobytu w Warszawie i na Lubelszczyźnie. Zajdorf bez upiększeń opisuje świat, w którym przyszło mu żyć, świat widziany oczami dziecka, które zbyt wcześnie spotkało się z problemami, którym podołać nie mogą nawet dorośli. Tekst miejscami chropowaty i nierówny nie jest pozbawiony elementów liryzmu i poetyki podkreślających autentyzm opisanych przez autora przeżyć.

Zgodnie z wolą autora i intencją wydawcy wspomnienia te otrzymują Państwo w wersji nieretuszowanej, albowiem w przypadku literatury pamiętnikarskiej najstosowniejsze jest podejście Floriana Znanieckiego, który wprowadził do światowej socjologii ten rodzaj literatury jako paradokument.

Jacek Wójciak

Mojej córce Sarze

Do Ojca.

Mam jedenaście lat i osiem dni. Jak na życie — to niewiele.

…Był ósmy lutego czterdziestego roku. Ten dzień wykruszył mnie z dzieciństwa, napiętnował…

Tatusiu, może moja spowiedź da nam spokój.

Byłem świadkiem Twojej śmierci, mimo to nie wiem, który z morderców do Ciebie strzelał.

Chciałem jeszcze tylko spojrzeć na Twoją kochaną twarz. Leżałeś odwrócony do ziemi. Całując ją, żegnałeś się ze mną na zawsze.

*

Piekło i ohyda, zbrodnia bez kary… Przekleństwo śmierci ogarnia świat. Ojcze, do czego to prowadzi…?

Tłumaczyłeś mi, że nie wolno bić młodszych ani słabszych. Człowiek jest największą wartością, należy szanować ludzi… Nie wolno przedrzeźniać ani wyśmiewać się z ułomnych. Starszych trzeba szanować i słuchać. Nie wolno kłamać. Trzeba kochać bliźniego. Kochać i być posłusznym. Kochać i przyjmować razy. Kochać, bo…

Ojcze mój!

Ubóstwiam Ciebie. Kocham nade wszystko. Nie dlatego, że jesteś moim ojcem. Nie… Jesteś nauczycielem. Dla mnie — pierwszym człowiekiem, który znał wartość ludzi. Pierwszym człowiekiem, który nauczył mnie szacunku. I pierwszym człowiekiem, którego zabito na moich oczach.

Dzisiaj wydarto mi serce. Czuję w sobie ogień… Żydzi i dzieci żydowskie. Dzieci na żydowskiej ulicy. Dzisiaj wydarto mi sumienie. Na moją twarz założono kaganiec.

Ojcze! Niebo ciemne, znikły gwiazdy. W alejach cmentarza latają nietoperze. Pusto i głucho na ulicach. Śmierć wszędzie zbiera obfite żniwo. Nic tu z dobroci ludzkiej. Nic z ludzkiego serca.

Oprawcy chcą krwi…

Ojcze!

Pamiętam trzydziesty dziewiąty, kiedy Cię powołali. Mama płakała, a ja byłem dumny z Ciebie. Ojcowie kolegów też szli na wojnę. Wielu nie wróciło. Płakałem ze szczęścia, kiedy wróciłeś Ty.

Całowałem Twoje ręce i zmęczone oczy — wydałeś mi się aniołem. Czułem, że śnię. To byłeś Ty. Naprawdę! Ty, Ojcze — ale inny. Smutny i zamyślony. Mama po Twoim powrocie zachorowała, przez wiele dni leżała w łóżku i ciągle płakała. Czułem, że dzieje się coś niedobrego. Przerywaliście każdą rozmowę, gdy wchodziłem do pokoju. Zagadywaliście mnie. Już wówczas wiedziałem, że jest źle — znałem Wasze rozmowy. Znałem również Waszą decyzję. Byliście przekonani, że śpię, a ja, mój Boże, siedziałem pod uchylonymi drzwiami i słuchałem. Nie śmiałem pytać, chociaż wiele razy byłem tego bliski. Wierzyłem Wam. Byłem Waszym jedynym dzieckiem, kochaliście mnie…

Leśna Podkowa, niedaleko Warszawy. Tam jest cisza i spokój. Ciotka, która mnie również kocha. Wyśmienite miejsce na przetrwanie… Tam ze mną jechałeś. Po swoją śmierć. Po moją rozpacz.

Jednego nie rozumiem: dlaczego Cię zamordowali? Czy dlatego, że byłeś Żydem? Czy były inne powody…?

Zostałem na ulicy nieznanego miasta, bez możności powrotu do domu, do Łodzi.

Dworzec Główny. Zatłoczony. Pełno Niemców w różnych mundurach. Wyszedłem, krążyłem wokół dworca. Nie miałem odwagi wrócić na peron. Po kilkunastu minutach wszedłem do poczekalni. Na ławce pod ścianą siedziało dwoje starszych ludzi. Podszedłem i usiadłem obok. Kiedy zauważyłem wchodzących Niemców, przysunąłem się do staruszków. Mężczyzna uśmiechnął się i zapytał, czy wiem, gdzie jest ulica Wilcza. Potrząsnąłem przecząco głową. Czekam na ciocię, która ma po mnie przyjść.

Niemcy rozglądali się przez dłuższą chwilę, wyszli na ulicę i krążyli wokół. Wyglądało na to, że kogoś szukają…

Och, Tatusiu! Jestem pewien, że to mnie szukali.

*

Ktoś szeptał w moje uszy: „Wyrwano cię z zieloności życia. Nie ma kwitnących sadów. Słońce suchymi patykami ziemię zasłało — nie ma promieni, nie ma!”. Jakby ktoś wrzeszczał mi w uszy… I szept… „Od dziś nic nie ma w twoim życiu – to nie twoja ziemia, nic tu po tobie, jesteś obcy! Obcy!” – darł się ten ktoś. „Blaszany Bóg ukradł twoje życie i nasłał blaszanych aniołów — krążą wokół ciebie. Nie umkniesz im…! Cmentarze — nie ulice. Cmentarze. Nie masz domu — i matki nie odnajdziesz. Jeszcze dzień śmierci nie minął. Nie śpij — ja wiem, że jesteś Żydem. I za to zapłacisz…! Słychać dzwony, nie śpij! Słyszysz, jak jęczą…?”.

Poczułem mocne szarpnięcie…

— Chłopcze! Chłopcze, obudź się, nie płacz, dziecko. Śniło ci się co?

Otworzyłem oczy… Kobieta stała przy mnie i głaskała mnie po twarzy.

— Jestem głodny.

Staruszkowie spojrzeli na siebie. Kobieta sięgnęła do tobołka, wyjęła dwa kawałki chleba i podała mi. Jadłem łapczywie. Ręce drżały mi z głodu…

Wstałem bardzo wcześnie, nie jadłem śniadania przed wyjściem z domu. Wypiłem tylko pół garnuszka mleka — nie mogłem jeść. W pociągu też nie jadłem. Mama zrobiła kanapki, były w teczce. Teczkę zabrali Niemcy, razem z Tobą. Nawet nie wiem, kiedy zabrali Twoje ciało z peronu.

Siedziałem ze staruszkami w poczekalni. Czekali na syna, który miał po nich przyjść. Martwili się, że nie przychodzi. Pisali do niego, umówili się. Byli z okolic Torunia. Odpisał, że będzie czekał na dworcu. Pociąg przyjechał wcześnie rano. Nie znali Warszawy, pochodzili ze wsi, mówili o wysiedleniu. Syn ich pracował przed wojną w urzędzie państwowym. Przyjechali się go poradzić. Mnie o nic nie pytali. Byłem zmęczony i oczy mi się kleiły.

Stary człowiek krzyknął nagle:

— Bolek!

Mężczyzna ubrany w szary płaszcz przystanął, rozwarł ramiona i pochwycił w nie staruszka. Podeszli do kobiety. Stara pode rwała się z miejsca i witała syna ze łzami w oczach. On przepraszał, że musieli czekać, wcześniej nie mógł wyjść z pracy, nie było szefa, nie mógł się zwolnić.

Przy pożegnaniu mama sama mi mówiła, żebym się nie martwił, że za kilka dni przyjedzie i będziemy razem.

Pociągi do Łodzi odjeżdżały o godzinie 22.00 i o 23.35. Była dopiero jedenasta. Nie mogłem siedzieć na dworcu. Nie miałem odwagi wyjść na ulicę — zresztą, dokąd i do kogo…? Do wujostwa nie trafiłbym — nie znałem ani ich nazwiska, ani adresu. Wiedziałem, że cioci na imię Fela, a wujowi Samuel… Pytałem kobietę o Leśną Podkowę — powiedziała mi, że są trzy…

Mimo że ludzie pchali do pieca żelaznego, co mogli, było zimno. Szyby w poczekalni zamalowane kwiatami mrozu, pełno ludzi, gwar jak w lipcowych ulach, dyskusje, gestykulacja, szepty, krzyki, wrzaski Niemców: „Raus, halt, Ausweis bitte”, pod ścianami na tobołach siedziały zapłakane dzieci, od czasu do czasu Niemcy kogoś brali i wyprowadzali, popychali, bili, kopali, żądali dokumentów, szukali w walizach, tobołach, zabierali wraz z bagażem do stojących przed dworcem ciężarówek.

Ludzie wymieniali odzież i buty na chleb, dzielili się wiadomościami: jakoby mamy opuścić poczekalnię, bo potrzebna dla Niemców; a to, że mają dawać gorącą zupę — w kółko, o wszystkim i o niczym.

Jedno się potwierdziło — wkrótce usunięto nas wszystkich na ulicę, przy ryku niemieckich przekleństw: „Raus! Polnische Schweine, verfluchte Scheisse!”.

Staruszkowie z synem odeszli. Na ich miejsce czekały dziesiątki innych. Zostałem na ławce. Obok mnie usiadła kobieta otulona dużą czarną chustą, miała skórzane brązowe rękawice o jednym palcu i męskie buty z cholewami. Płakała. Stojąca obok niej dziewczyna tłumaczyła, że na pewno go puszczą i wróci. Nie wiem, o kogo chodziło, pewnie o męża i ojca. Wszyscy byli przygnębieni.

Nieopodal siedziała żydowska rodzina — rodzice i troje dzieci: dwaj chłopcy — młodszy miał cztery, a starszy może z dziesięć lat, dziewczynka około czternastu. Pochodzili z Łodzi, jechali do krewnych do Chełma Lubelskiego.

Obok nich stanęli dwaj żołnierze niemieccy i cywil w skórzanym płaszczu. Cywil mówił coś do nich. Żołnierze uśmiechnęli się i odeszli, a ten w skórze podszedł do ojca rodziny… Zobaczyłem nagle, że ten człowiek leży na podłodze, obok niego okulary i kapelusz, a nad nim w rozkroku stoi cywil w skórze:

— …no, Żydzie, dokumenty! — ryczał do leżącego.

Zapadła cisza, ludzie zamilkli. Stojący obok mnie mężczyzna w brązowej burce splunął i powiedział głośno:

— Robi sobie świnia upust na biednym człowieku. Żyd nie Żyd, ale człowiek… — i odszedł.

…Drogi Ojcze! Nie mogę patrzeć na to, co się dzieje. Twarze ludzi jak kowalskie miechy raz się wydłużają, to znów kurczą — zależnie od wydarzeń w poczekalni…

Te kilka godzin, Ojcze, równa się dziesiątkom lat życia…

Ty już jesteś spokojny — Ciebie to już nie dotyczy. Nie musisz przyglądać się opętańcom — deptaniu przez nich serc, godności; dzieciom płaczącym z głodu i zimna, ofiarom rzygającym krwią.

Sumienie Niemców schowane jest do żelaznych sejfów — ich blaszany Bóg pozwala im na wszystko. Może będzie im kiedyś potrzebne, wtedy otworzą sejfy i je odświeżą…

…Mój dobry anioł opiekun mówił mi kiedyś, że tylko dzieci nie grzeszą — wszyscy dorośli są grzeszni, jedni mniej, drudzy bardziej… Ale za jakie grzechy tak okrutne kary…?

To początek — nim dojdzie do końca, nikt nie pozostanie przy życiu…

W moim mózgu przetaczały się różne wyobrażenia dalszego życia. Prawdę powiedziawszy, niewiele wiedziałem. Dałem upust dziecięcej fantazji. Jedynym marzeniem był powrót do domu, do mamy, czekającej, aż wróci ojciec. Nie mogłem przewidzieć, co się ze mną stanie. Poza tym, co się stało, nic nie było pewne, a z tym, co się wydarzyło, nie mogłem się pogodzić. Miałem do siebie żal o swój wiek.

Mój starszy kuzyn mówił, że fantazja jest matką bohaterów. Siedząc w poczekalni, wśród ludzi, puściłem wodze fantazji. Raz widziałem siebie w żołnierskim mundurze, strzelającego z prawdziwego karabinu do Niemców. To znów jako pilot strącałem samoloty wroga. Widziałem też siebie jako niewolnika w rękach wroga — bitego i katowanego… Zabranego z poczekalni przez gestapo i osadzonego w więzieniu, ściganego po ulicach Warszawy przez żołnierzy w czarnych mundurach, z trupimi czaszkami w oczach. Każdy, kto próbował strzelać do mnie, padał rażony niewidzialnym ogniem, zmieniając się w białą maź…

Im bardziej pracowała moja fantazja, tym boleśniej odbierałem moje realne położenie.

Stojący nad Żydem bydlak w skórzanym płaszczu otrzymał żądane papiery. Nie patrząc na leżącego, kazał mu wstać. Pobity człowiek poderwał się, drżąc. I wówczas tamten wydał z siebie niesamowity ryk i kopnął go, tak że nieszczęśnik upadł i przygniótł całym ciężarem młodszego syna…

— Raus! — wrzeszczał faszysta. — Alle Juden raus! Szybko!

Tu iść, nie tam, nie na peron, tu, prosto, tu, prosto, brać bagaże, alte Scheisse! Wstać!

Żyd płakał, trzymając dziecko w ramionach, reszta jego rodziny ciągnęła bagaż do wyjścia. Cały ich majątek składał się z jednej walizki i trzech obwiązanych sznurem pudeł.

— Ty brudny parchu, czego stoisz? Raus! — Znów go pchnął, dziecko upadło, Żyd padł na kolana i wówczas zakotłowało się…

Bydlak w skórze wpadł w furię, kopał leżącego w twarz, plecy i głowę. Mężczyzna zasłonił dzieciaka własnym ciałem, aby uchronić go od razów.

Ludzie zamarli, dwie niewiasty obok mnie płakały. Człowiek w burce znów zbliżył się do mojej ławki. Dziwnie jakoś patrzył na mnie:

— Węszą szkopy ohydne jak psy — powiedział.

— Ciągle kogoś zabierają — dodała kobieta obok mnie.

— Już czwarty samochód odjechał załadowany ludźmi — dorzucił mężczyzna siedzący na walizce.

— Dokąd ich wożą? — zapytała kobieta.

— Na Szucha, na gestapo — odpowiedział człowiek w burce.

Wrócił ten w skórzanym płaszczu, a z nim kilku żołnierzy z automatami. Mężczyzna w burce odszedł od nas i stanął pod ścianą, przy oknie. Ten w skórze stanął na środku sali i zaryczał:

— Alle Juden raus!

I po polsku:

— Wszyscy Żydzi na ulicę!

Weszło więcej uzbrojonych Niemców. Utworzyli szpaler do drzwi, zapadła absolutna cisza. Cywil powtórzył jeszcze raz to samo, z dodatkiem przekleństw, w obu językach. Ruszyło się trochę ludzi z lewej strony, od wejścia z peronu. Prowadzili i nieśli małe dzieci na rękach, szły całe rodziny i osoby samotne, a ten w skórze wciąż wrzeszczał:

— Raus, marsz! Prędko, prędko…!

Starszy człowiek na tobołku pod ścianą nie wytrzymał:

— Gady pierdolone! Co ci zawinili? Co to szwabskie nasienie chce, ten skurwysyn w skórze? Na pewno folksdojcz. Parszywiec po naszemu mówi.

Ktoś powiedział głośno:

— Ale się odgrywają.

— Przecież to Żydzi — rzucił drugi.

— No to co, że Żydzi? — spytała kobieta w chustce. — A to nie ludzie? Gdzie się urodzili? Na Księżycu? Też pan pieprzy głupoty. Dla mnie są takimi samymi Polakami jak ja i inni. Może pan też szwabskie nasienie…? Wynoś się, chamie! Bo ci zajadę w ślipia, parszywcu! Skończą z nimi, to za nas się wezmą. Mojego dwie godziny temu zabrali i Pan Bóg raczy wiedzieć, kiedy puszczą. Przyczepili się do papierów, ten granatowy powiedział, jak papiery w porządku, to go przyprowadzi…

— Uspokój się, mamo — przerwała dziewczyna.

Kobieta się rozpłakała…

Bydlak darł pysk:

— Juden raus!

Siedziałem na ławce, nie ruszając się. Powiedz mi, Ojcze, czy to jest bohaterstwo z mojej strony czy tchórzostwo? Przecież jestem Żydem… Grałem? Nie! Za młody jestem — nie umiem grać. Wiara, silna wiara… Lecz w kogo wierzyć — w Pana Boga…? W kogo ma uwierzyć jedenastoletni chłopiec, kochający ojca? Ale ojciec już nie żył… W Pana Boga wierzyć? — to za trudne…

Czułem, że nie wolno mi wstać z tego miejsca. Nie wiem, czy w ogóle myślałem…

Żydzi…

Starszy człowiek, siedzący pod ścianą na tobołku, poszedł za potrzebą. Wrócił po kilku minutach, szary, ze łzami w oczach…

— Ludzie! — dusił się ze złości. — Tam! — wskazał ręką na ubikację. —Tam! To podłe, obrzydliwe! Ten biedny Żyd z córką sprząta zapaskudzone sracze, gołymi rękami. To woła o pomstę do Boga!

Tatusiu! Jestem widzem w kinie tragicznych filmów, głodny i zmęczony — za dużo tego wszystkiego…!

Po usunięciu Żydów trochę się uspokoiło, mniej było niemieckich żołnierzy i granatowych policjantów. Człowiek w burce stał, zerkając w kierunku ławki, na której siedziałem. Kobieta w chustce spytała córkę, czy nie jest głodna. Spojrzała na mnie — uśmiechnąłem się.

— Ty, synku, sam tak tutaj? A gdzie twoi rodzice?

— Czekam na ciocię z Leśnej Podkowy. Ma tu przyjść, mam czekać i nie ruszać się…

— A długo już tu jesteś?

— Od samego rana.

— To chyba jesteś głodny?

— Tak, proszę pani.

— Zosiu — zwróciła się do córki — w koszyku są bułki. Daj chłopcu jedną, niech zje…

Podszedł człowiek w burce, spojrzał z uśmiechem.

— A ileż to lat liczy sobie pociecha? — zapytał, wskazując na mnie.

— Nie wiem, nie mój synek. Czeka biedaczysko od rana na ciocię. Dziecko głodne, to dałam bułkę…

Nic z tego, Ojcze, nie rozumiem. Dlaczego tylu ludzi na dworcu, w poczekalni? Na każdym kroku pełno tobołów, dzieci opatulone w chusty, koce… Ludzie płaczą, milczą, śmieją się, mówią szeptem o wojnie. Prowadzą dyskusje, sprzeczają się na temat końca tej zasranej wojny. Wszyscy rozmawiają ze sobą tak, jakby byli z tego samego podwórka, jakby mieszkali na tej samej ulicy. Przepijają do siebie z tej samej butelki: za koniec szwabów, za zwycięstwo, za wolną Polskę… Przecież się nie znają…

Kobieta w chustce wciąż molestowała córkę, by poszła zobaczyć, czy ojciec nie wraca — to za długo trwa.

Człowiek w burce powiedział:

— Jeżeli mąż pani ma papiery w porządku, to go puszczą. A może już puścili. To spory kawałek drogi: z Szucha na dworzec. Zna mąż Warszawę?

— Nie — odpowiedziała kobieta — jesteśmy tu drugi raz w życiu.

W poczekalni rozległo się nagle głośne:

— Stasiu! Zosiu! Gdzie jesteście?

Kobieta w chustce zerwała się z ławki krzycząc:

— Zygmuś! — i upadła zemdlona.

Córka przepychała się przez tłum, w kierunku wołającego. Po kilku minutach wróciła wraz z nim do omdlałej matki. Oprzytomniawszy, kobieta spojrzała na męża, poderwała się i padła mu w ramiona.

— Zygmuś! Kochany mój! To ty? Co oni chcieli? Jesteś! O Boże, czego chcieli? — całowała go po twarzy, pytając wciąż: — Czego chcieli?

— Czego chcieli? — powtórzył pytanie. — Ten w skórzanym płaszczu przyczepił się do moich papierów, że są fałszywe. Pytał, dokąd jadę. Powiedziałem, że do brata pod Lubartów, że brat ma tam gospodarkę rolną. Pytał, ile hektarów, powiedziałem, że osiem, i że poważnie chory. Prosił w liście, żebym przyjechał z rodziną, bo on nie daje rady. Sam chory, żona w ciąży z drugim dzieckiem. Ich dziewczynka ma dopiero cztery lata. Nie ma kto robić w polu, to dlatego jadę. Pytał, skąd? Powiedziałem, że ze Zgierza pod Łodzią. Co tam robiłem? Pracowałem w garbarni u Niemca, mam pismo od tej firmy do sołtysa, tam gdzie jadę. Jak długo pracowałem? Osiem lat. Pytał też, czy jestem Aryjczykiem, powiedziałem, że Aryjczykiem to ja tam nie jestem, ale Polakiem to na pewno. Niemiec zaczął się śmiać i powiedział do innego, w czarnym mundurze: „Dume polnysze szwajne”.

Mężczyzna w burce zapytał go, czy pamięta ulicę i numer domu, w którym był?

W tamtą stronę wieźli go razem z innymi ciężarowym samochodem, a na dworzec odprowadzał granatowy policjant.

„Panie, adresu to ja nie spamiętał i nie znam”.

Kobiecie w chustce wróciły siły, poweselała i stała się bardziej rozmowna. Spytała męża, czy nie jest głodny.

— Zjadłoby się — odpowiedział.

Wyjęła bułki, smalec i nóż. Ustąpiłem mężczyźnie miejsca. Usiadł, sięgnął ręką po koszyk i wyjął z niego kiełbasę owiniętą białą szmatką. Cała trójka jadła w milczeniu.

Pod dworzec zajechało kilka samochodów. Wyskakiwali z nich uzbrojeni w automaty niemieccy żołnierze. Wpadli z krzykiem: „Raus!”. W poczekalni zaczął się popłoch.

Szybko obstawili przejście na perony i kierowali wszystkich do wyjścia na ulicę. Darli się jak oparzone świnie. Istna sodoma i gomora, wrzaski, nawoływania, płacz dzieci. W pierwszej chwili nie wiedziałem, co począć, patrzyłem na trójkę jedzących ludzi. Kobieta wepchnęła mi bułkę z kiełbasą. Szybko skończyli jeść. Obok mnie stał mężczyzna w burce. Położył mi dłoń na głowie. Spojrzałem na niego — uśmiechnął się i bez słowa wziął mnie za rękę. Przepchaliśmy się do wyjścia. Przed dworcem stał długi sznur samochodów, podjeżdżały wciąż nowe, wszystkie załadowane uzbrojonymi Niemcami. Wychodzących poganiano, nie wolno się było zatrzymywać, wciąż słychać było: „Weg! Weiter! Weiter!”.

— Nie jest ci zimno?

— Trochę — odpowiedziałem.

— Chodźmy szybciej, to się rozgrzejesz.

Po kilkunastu minutach wędrówki zapytał, jak się nazywam. Odpowiedziałem.

— To twojego ojca Niemcy dzisiaj rano zastrzelili?

— Tak.

Przystanąłem, spojrzałem na niego i zapytałem wprost:

— A pan czasami nie ich?

Stanął jak wryty.

— Dziecko! Co ci do głowy strzeliło? Ja jestem twoim wujkiem, nazywam się… — chwycił mnie w ramiona, uniósł w górę i ucałował. — Zapamiętaj to sobie. Ja jestem twoim wujkiem Bernardem z Warszawy!

— Ojciec ani mama nigdy o tobie nie opowiadali. Nigdy nie mówili, że mam wujka w Warszawie.

— Widocznie zapomnieli…

— Mam jeszcze jednych wujostwo, w Leśnej Podkowie. Nie znam adresu, nawet nie wiem, jak się nazywają. Ciocia ma na imię Fela, a wujek Samuel.

Wujek Bernard uśmiechnął się:

— Daj bułkę, bo ci ręka skostnieje. Zjesz w domu.

Wracam, Ojcze, do Twoich słów: „Człowiek jest największym skarbem. Nic droższego w życiu nie istnieje”.

Wujek Bernard okazał się skarbem — człowiekiem… Zapewnił mnie, że jest moim wujkiem. Nie zastanawiałem się nad niczym, poddałem się jego woli i więcej o nic nie pytałem. Gdyby powiedział, że jest Lucyferem i prowadzi mnie do piekła, poszedłbym za nim z całkowitym spokojem.

Długo szliśmy pieszo, potem jechaliśmy tramwajem, aż wreszcie dotarliśmy na Grochów, na ulicę Majdańską. Drugie piętro, wejście na wprost schodów.

Wujek zapukał: raz głośno, dwa razy cicho. Drzwi otworzył chłopiec lat może szesnaście. W przedpokoju wujek zapytał o ciocię. Nim zdążyliśmy zdjąć okrycia, ukazała się w drzwiach, wołając:

— Zmarzliście! Strasznie zimno!

To była Weronika. Kazała zdjąć buty. Chłopiec, który otworzył nam drzwi, przyniósł pantofle.

W pokoju nastąpiła prezentacja. Było tam jeszcze trzech innych chłopców. Ustawili się rzędem, podałem każdemu rękę. O nic nie pytali. Wyglądało to tak, jak gdybym chował się z nimi od zawsze. Jak gdybym wrócił z wakacji.

Byłem bardzo zmęczony. Ciocia to zauważyła, odgrzała mi zupę. Zjadłem i zasnąłem przy stole. Zaniesiono mnie do drugiego pokoju, rozebrano i położono do łóżka. Mimo ogromnego zmęczenia spałem niespokojnie — rzucałem się, krzyczałem, płakałem przez sen. Ciocia siedziała przy łóżku i czuwała nade mną. W nocy gorączkowałem i przeniesiono mnie do jej pokoju. Obudziłem się rano. Było już widno. Chciało mi się pić. Nie wiedziałem, gdzie jestem. Prosiłem, by przyszła mama, pytałem o ojca. Nie wiedziałem, że nie jestem u siebie, płacząc wołałem mamę, to znów ojca, i tak na przemian, lecz ani ojciec, ani mama nie zjawiali się i znowu zasnąłem.

Nieszczęścia chodzą parami. Silne bóle głowy i gorączka nie ustępowały, dostałem torsji. Ciocia posłała jednego z chłopców po znajomego lekarza. Stwierdził zapalenie opon mózgowych.

Byłem jedną nogą na tamtym świecie. Jeżeli można wierzyć w cuda, to mnie uratował chyba właśnie cud. Lekarz stanął na głowie, żeby zdobyć potrzebne leki. Gorączka zaczęła powoli ustępować.

Ciocia poza Jankiem nikogo do mnie nie wpuszczała, byłem bardzo osłabiony. Narobiłem mojej nowej rodzinie sporo kłopotu.

Wujek Bernard zniknął na jakiś czas. Weronika nie wiedziała, co się z nim dzieje. Posyłała Janka do mieszkania wujka — wracał z niczym, drzwi były zamknięte na cztery spusty.

Choroba trzymała mnie w łóżku wiele tygodni. Prawie cały luty i marzec aż do połowy kwietnia przeleżałem. Kiedy poczułem się lepiej, pozwolono mi się ubrać i chodzić po mieszkaniu.

Była już wiosna. Po mrozie ani śladu. Przez szybę okienną obserwowałem świat. Na dworze było coraz piękniej i przyjem niej.

*

Dziecko…

Moje dzieciństwo skończyło się w jednym dniu — opuściło mnie razem z chorobą. Stałem się inny, dojrzalszy — mimo swoich zaledwie jedenastu lat. Odszedłem od przeszłości, zagościło we mnie nowe.

Nowe jest mieszkanie, otoczenie, życie w zupełnie innych warunkach, z ludźmi, których nie znam. Na początku wydawało mi się, że Bernard jest mężem Weroniki i że chłopcy są ich synami. Później okazało się, że wszyscy chłopcy są bezdomni — dzieci ulicy, którymi Weronika i Bernard się zaopiekowali. Ja jestem piątym bezdomnym, najmłodszym.

Wujek Bernard — tak go nazywaliśmy — miał czterdzieści, może pięćdziesiąt lat. Był wysoki, szczupły, o pięknej twarzy, miał duże niebieskie oczy i gładko uczesane blond włosy. Był człowiekiem nadzwyczaj dobrym. Umiał z nami postępować, na wszystkie nasze pytania wyczerpująco odpowiadał. Przepadaliśmy za nim wszyscy. Kochaliśmy go po prostu.

Ciocia Weronika była kobietą średniego wzrostu, miała długie jasne włosy, uczesane w kok, i duże zielone oczy, a ostre rysy nadawały jej wygląd osoby niezwykle zdecydowanej. W rzeczywistości była bardzo miła, łagodna i wyrozumiała. Nigdy się nie denerwowała ani nie podnosiła głosu. Tłumaczyła spokojnie, była świetnym pedagogiem. My zaś byliśmy niezłą bandą: ciągle o byle co wybuchały sprzeczki i awantury. Weronika zawsze potrafiła je rozładować. Była niewiastą bardzo pracowitą, wciąż coś robiła — zresztą było co robić, jak się miało piątkę chłopaków na głowie… Trzeba było starać się o opał, gotować, prać i obszywać. Mimo tych wszystkich zajęć znajdowała jeszcze czas na prowadzenie z nami normalnej nauki.

Mieszkanie składało się z trzech pokoi, małego przedpokoju, kuchni i łazienki z toaletą. W naszym pokoju stały dwa zsunięte łóżka — spaliśmy na nich w piątkę. Ciocia u siebie miała jedno duże łóżko i leżankę. Całe mieszkanie było skromnie umeblowane — okna bez firanek. Z tego, co pamiętam, były w oknach żółte zasłony, takie jak u mojej kuzynki Ewy w Łodzi. Nad naszymi łóżkami wisiał obraz Matki Boskiej z Dzieciątkiem, a nad drzwiami do pokoju Weroniki — krzyż.

Po wejściu Niemców do Warszawy rodzina Weroniki wy prowadziła się na wieś. Ona została sama. Pierwszy zamieszkał u niej Bąk, reszta doszła później.

Przypadłem chłopcom do gustu, zaakceptowali mnie, choć byłem najmłodszy. Ponieważ byłem również najniższy, nazywali mnie „Mały”. Każdy miał przydomek. Janek po jedzeniu puszczał bąki — więc nazywali go „Bąk”. Jurek pierwszy miał łeb kędzierzawy, nigdy nie miał ładu na głowie, zawsze był rozczochrany — stąd „Kudłacz”. Ciocia zawsze mówiła mu: „Jurek, jak ty wyglądasz, uczesz się”, a on rozkładał ręce i śmiał się. Próbowała go uczesać — nie dawała rady. Uciekał do toalety, zamykał się na cztery spusty. Stefan był rudy — nazywali go „Rudy” albo „Świński blondas”. Jurek drugi kochał gadać, bez tchu, byle co, aby mówić, a przy tym zaciągał dziwnie. Jedyne, co wychodziło mu gładko, to przekleństwa. Nazywano go „Gaduła”.

Życie toczyło się z dnia na dzień. Mówiłem do Weroniki: „mamo”. Zwracała mi uwagę, że nie powinienem, nigdy nie była mężatką, a wszyscy jej znajomi wiedzieli, że nie miała dzieci. Jej by to nie przeszkadzało, ale lepiej, żebym mówił tak jak reszta — ciociu albo po prostu Weroniko. Nie zdawała sobie sprawy, że robię to bezwiednie. W czasie choroby znaczyła dla mnie tyle, co rodzona matka, opiekowała się mną, była troskliwa i nadzwyczaj czuła. Zdawałem sobie z tego sprawę. Wiele nocy nie spała, siedząc przy moim łóżku.

*

Tak jak ciężka była zima — tak piękna nadeszła wiosna. Chłopcy wychodzili spacerować na podwórko, ale nigdy razem, tylko po dwóch. Jedna dwójka wracała, następna wychodziła. O ile pamiętam, chodziło o nasze bezpieczeństwo, żebyśmy się nie rzucali w oczy. Złe nie śpi. To była przecież okupacja i każdy dzień przynosił coś nowego i tragicznego — dla Warszawy, okolic, dla całego kraju.

*

Weronika wciąż bała się o mnie, miewałem nawroty choroby, silne bóle głowy i wymioty. Byłem bardzo osłabiony, miałem zakaz wychodzenia i tak przesiedziałem w domu do połowy lipca. Żaden z chłopców nie chodził do szkoły. Weronika sama organizowała materiał szkoły podstawowej i uczyła nas w domu, ja też zostałem włączony do nauki. Każdego dnia odbywały się lekcje i zadawany był materiał. Weronika skrupulatnie sprawdzała nasze zeszyty. Nikt nas nie odwiedzał — prócz wujka i lekarza, dobrego znajomego ich obojga. Nawet sąsiedzi nie wpadali. Ciotce wszyscy się kłaniali, ale ona nie rozmawiała z nikim, odpowiadała tylko na powitanie i szła dalej. Wyjątkiem był dozorca, z nim często prowadziła rozmowy. Raz widziałem też wujka rozmawiającego z dozorcą — witali się jak starzy znajomi.

Jest już początek czerwca tysiąc dziewięćset czterdziestego roku. Dni ciągną się w nieskończoność — jeszcze nie wolno mi wychodzić. Nie wiem, co się dzieje na świecie. Nikt z mojej rodziny nie przybył, by mnie zabrać, nikt o mnie nie pytał. Staram się o tym nie myśleć, ale wciąż żyję nadzieją, że mama się zjawi i zabierze mnie do domu. Straszne to wszystko, i jeszcze w dodatku ta choroba. Tęsknota za mamą czy kimkolwiek z rodziny bardzo mnie dręczy. Siedzę często przy oknie i całymi godzinami patrzę na trzy drzewa. Każde z nich to olbrzym pokryty zielonymi ludzikami, z którymi czasami rozmawiam. Na wprost okna stoją komórki, szare, ze starych desek — widok ten przypomina mi obrazek z mojego dzieciństwa. Pamiętam, że byłem na wsi z rodzicami i widziałem identyczne drzewa i komórki. Nie mogę sobie przypomnieć gdzie…

O tym, co dzieje się w Warszawie i w kraju, ciocia nie mówi. Ma inne sprawy na głowie: żywność, odzież, obuwie dla nas. Bardzo pomaga jej Bąk. Jest na każde zawołanie. Idzie bez słowa, gdzie ona mu każe. To bardzo bystry i odważny chłopiec, zna miasto jak własną kieszeń. Janek ma szesnaście lat, jest najstarszy z nas. Wysoki jak na swój wiek, małomówny, trudno z niego słowo wydostać, woli słuchać, jak mówią inni. Powiada, że ma zasady i z byle kim nie rozmawia. Jedynie ciocia ma na niego wpływ, on jest jej prawą ręką. Tylko oni dwoje wychodzą o każdej porze — reszta musi uzyskiwać od nich pozwolenie.

*

Czerwiec minął bez zakłóceń. Wujka Bernarda jak nie było, tak nie ma. Z każdym dniem czuję się lepiej. Na początku lipca Weronika postanowiła wezwać lekarza. Posłała Bąka. Lekarz przyszedł na drugi dzień, kazał mi się rozebrać, zajrzał mi w oczy, gardło, opukał wzdłuż i wszerz, później założył słuchawki i kazał mi oddychać. Badanie wypadło doskonale.

— Dostanie tran, trzeba będzie prześwietlić płuca. Dam znać, kiedy go przyprowadzić — powiedział w końcu. — Jak z apetytem?

Weronika spojrzała na mnie, ja na lekarza.

— Wołu z kopytami by zjadł, panie doktorze.

— To dobrze, trzeba jeść. Jest młody, rośnie, to wzmaga apetyt.

— Jeść to mało, ja żrę jak koń.

— Widzisz, zamartwiałaś się, a chłopak zdrów jak ryba.

— Doktorze, zrobiłam świeżą kawę, napije się pan?

Wyszła z pokoju. Wróciła, niosąc dwie filiżanki i dzbanek z kawą.

— Potrzebne mu świeże powietrze, może od dzisiaj wy chodzić.

Szybko włożyłem ubranie i z rykiem radości wpadłem do chłopców. Mogę wychodzić na dwór! Już nie będę tkwił w oknie, patrząc na te same drzewa i komórki. Przez kilka pierwszych dni krótkie spacery, a potem dłuższe. Dwie godziny po wyjściu lekarza poszliśmy z Weroniką na przechadzkę. Nie przyznałem się, ale w głowie mi się kręciło, myślałem, że upadnę.

Lato było piękne, słońce grzało jak wszyscy diabli, a mnie wirowało we łbie. To była długa choroba. Myślałem, że z chwilą wyjścia na dwór skończą się wszystkie męki, nawet powtarzałem sobie po cichu: „Nareszcie koniec!”. Ale było mi ciemno przed oczami, czułem, że zacznę wymiotować. Zaciskałem zęby i szedłem za Weroniką. Unikałem rozmowy, specjalnie zostawałem z tyłu, żeby tylko nie zauważyła, że coś mi jest.

W czasie choroby dopadały mnie różne myśli. Nie wypowiadałem ich głośno. Odganiałem myśli o mamie, o domu, o całej mojej tragedii. Do Weroniki przylgnąłem ciałem i duszą. Czuła to — bardzo mnie polubiła, a raczej pokochała. Trudno to inaczej nazwać. Miłość kobiety do dziecka. Matki do dziecka.

Kiedy wracaliśmy ze spaceru, czułem się lepiej. Dopiero wówczas przyznałem się, że było bardzo licho.

— To powietrze — powiedziała. — Dawno nie byłeś na dworze i dlatego tak. Przyjdziemy do domu, położysz się na trochę, to ci przejdzie. Ze mną to samo się dzieje, jak jestem na wsi. To trwa krótko i przechodzi. A teraz jak się czujesz?

— Bardzo dobrze, ciociu.

Rzeczywiście, czułem się już dobrze. Była bardzo zadowolona, ale zostawiła mnie u siebie na noc, spałem na leżance. Chłopcy nie reagowali, wygodniej im było spać we czwórkę. Weronika naprawdę zastępowała mi matkę. Dobrze się uczyłem, była ze mnie bardzo zadowolona. Czułem nieraz przez sen, jak mnie całowała w czoło i policzki. Było mi to bardzo potrzebne. Jej czułość oddalała złe myśli. Starałem się przyjąć to, co jest, i to, co się stało w tamtym dniu — ale wciąż miałem w oczach obraz dworca. To było straszne. Ojca ubóstwiałem nade wszystko.

*

Bąk całymi dniami był poza domem. Wychodził rano, wracał wieczorem, zmęczony i głodny. Nie wracał nigdy z pustymi rękami, zawsze coś przynosił: torbę ziemniaków, cebulę, chleb.

Kiedyś nawet przytargał pakę mięsa ze słoniną, kiedy indziej znów różnego rodzaju smakołyki i kilka kilogramów cukru.

*

Moja pierwsza wyprawa z Bąkiem do centrum — w lipcu tysiąc dziewięćset czterdziestego roku. Pogoda była przepiękna, ani jednej chmurki. Bąk wstał wcześnie i jak zwykle wyszedł. Wrócił około jedenastej, wesoło podśpiewując.

— Cześć, brzdące! — krzyknął.

— A ty, nie taki sam? — nie wytrzymał Gaduła.

Wybuchnęliśmy śmiechem. Bąk puścił do mnie oko, pod szedł do Weroniki i dał jej jakiś list. W miarę czytania twarz jej się rozjaśniała. Gdy skończyła, roześmiała się głośno.

— Janek, pozwól ze mną do kuchni.

Ich rozmowa trwała kilka minut, po czym Weronika wpadła do pokoju jak bomba. Otworzyła szafę, wyjęła ułożone koszule i zapakowała je w przygotowany przez Bąka papier. Bąk zajrzał do nas z paczką i spojrzał na mnie.

— Mały, masz ochotę pojechać do miasta?

Nie dowierzałem mu, ale na wszelki wypadek kiwnąłem głową. Weszła Weronika i zaśmiała się:

— Chcesz iść?

— Tak! — nie czekając na odpowiedź podbiegłem, pocałowałem ją w rękę.

Znów wszyscy w śmiech. Po kilku minutach byliśmy już za bramą. Po tylu miesiącach pierwszy raz na dłużej, i to do miasta, do centrum.

— Dokąd idziemy? — spytałem Bąka.

— Na przystanek.

— Jedziemy tramwajem?

— Tak.

Bąk spojrzał na zegarek, niemiecką cebulę, którą dostał od wujka na urodziny. Chlubił się tym zegarkiem.

— Wiesz co? Pójdziemy pieszo, piękna pogoda. Mam być z paczką o czternastej, a jest jedenasta piętnaście, sporo czasu.

Warszawy w ogóle nie znałem. Szliśmy przez różne ulice, uliczki, robiliśmy skróty. Bąk oprowadzał mnie po rozmaitych kątach. Znał Warszawę jak własną kieszeń. Mimo niedzieli roiło się od patroli, kontrolowali pieszych, zatrzymywali riksze, sprawdzali bagaże. Ludzie klęli pod nosem, nasłuchałem się niecenzuralnych słów. Niemcy żądali kenkarty i zaświadczenia o pracy.

Bąk gwizdał, szedł bez cienia strachu, tak jakby to wszystko jego nie dotyczyło.

— Nie ma się czego bać, Mały, my jeszcze tym skurwysynom pokażemy. Wisła się zabarwi juchą.

Nie poznawałem Bąka, gadatliwy, nie ten sam z ulicy Majdańskiej. Śmiał się, śpiewał, gwizdał i podskakiwał.

Po długiej wędrówce dotarliśmy na miejsce. Było jeszcze trochę czasu.

— Chodź, połazimy sobie.

Poszliśmy w stronę Dworca Głównego. Wszędzie pełno Niemców. Jakiś mężczyzna w bramie sprzedawał olej w półlitrowych butelkach, zachwalał, że rzepakowy. Obok stała wiejska kobieta, też coś sprzedawała, od czasu do czasu wołała: „Świeże, świeże!” — lecz co świeże, nie widziałem. Trochę dalej w głębi bramy inny mężczyzna nawoływał przechodniów do kupna pszczelego miodu pierwszej klasy. Bąk znów spojrzał na zegarek.

— Czas wracać.

Wróciliśmy pod znany mu adres.

— Ty, Mały, zaczekasz w bramie. Za kilka minut jestem.

Po drugiej stronie ulicy patrol zatrzymał młodą kobietę. Jeden z żołnierzy zabrał jej siatkę i zaczął w niej grzebać. Kobieta wyjęła z torebki dokumenty i podała drugiemu, który spojrzawszy zasalutował, oddając jej papiery. Ten pierwszy uśmiechnął się i zwrócił jej siatkę. Kobieta przeszła na drugą stronę jezdni, odwróciła głowę od Niemców i powoli podeszła do pustej wystawy sklepowej. Po kilku minutach podszedł do niej mężczyzna w ciemnym długim płaszczu, odebrał torbę i oddalił się szybkim krokiem. Kobieta została przy wystawie. Wolno od wróciła głowę i patrzyła za odchodzącym. Za plecami usłyszałem głos Bąka.

— Idziemy, Mały. Wszystko gra.

Opowiedziałem mu, co widziałem, a on spojrzał na mnie i poklepał mnie po plecach. Zazdrościłem mu jego dorosłości. Spojrzałem na niego — uśmiechnął się, puścił do mnie oko i rzekł:

— Szwaby kontrolują wszystko i wszystkich. Przyjdzie czas, pokażemy im drogę curyk do faterlandu, do Adolfika. A teraz, Mały, do domu. Weronika gotowa na śmierć się zamartwić, że nas tak długo nie ma.

— Bąk, gdzie my jesteśmy?

— Ta ulica to Marszałkowska. A ta Emilii Plater. Tutaj, prosto, dojdziesz do Dworca Głównego.

Zakręciło mi się w głowie od tej nazwy. Stanąłem, czułem, że upadnę, jakby krew przestała mi krążyć w żyłach. Bąk zauważył, że coś się ze mną dzieje.

— Co ci, Mały? Strasznie zbladłeś!

— Bąk — wymamrotałem. — Bardzo cię proszę, chodźmy na chwilę na dworzec.

Spojrzał na mnie.

— Idziemy.

Przeszliśmy na drugą stronę ulicy i pomaszerowaliśmy szyb ko. Dochodząc do budynków dworcowych, zwolniliśmy. Drzwi do poczekalni były otwarte, wewnątrz roiło się od szwabów w mundurach.

— Idziemy do środka?

Pokręciłem przecząco głową. Przeklęte miejsce, miejsce śmierci mojego ojca. Zamordowali go — przeklęci — bodajby oślepli. Zbrodniarze. Przeklinam ich i ich rodziny. Przeklinam i nienawidzę do końca mojego życia.

Obeszliśmy dworzec dookoła.

— Spójrz, tutaj na prawo robią getto dla Żydów. Polakom nie wolno wchodzić. Strzelają skurwysyny, jak ktoś się pokaże bez opaski z gwiazdą. Wszyscy Żydzi muszą nosić takie opaski.

Dworzec… ten peron… Nogi miałem jak z waty. Chciałem uciec jak najdalej stąd. Cały drżałem, nie mogłem zrobić kroku. Tutaj, trzydzieści metrów dalej, zamordowali go. W tym miejscu ziemia wchłonęła w siebie moją krew. Dokonali mordu bezkarnie. Zabrali mi to, co najdroższe. Kochałem ojca nad życie. Przeklinam ich z całego serca.

Zacząłem majaczyć. Bąk się przeraził.

— Co się, do licha, z tobą dzieje? Idziemy, Mały!

— Tak, tak. Idziemy.

Byłem mu wdzięczny za to, że o nic nie pytał. Minęło dopiero kilka miesięcy — odchorowałem to wszystko. Dzisiaj po raz pierwszy przyszedłem w to miejsce. Zresztą, sam chciałem.

Przed wejściem do poczekalni stało dwóch uzbrojonych Niemców i jeden granatowy policjant. Legitymowali wchodzących.

— Idziemy, Mały. Nie mogę patrzeć na te pyski.

Policjant spojrzał w naszym kierunku.

— Idziemy, Mały — Bąk zerknął na zegarek. — Idziemy, bo ten pies gotów nas wpierdolić.

Mąciło mi się w głowie. Przytaknąłem i wolnym krokiem ruszyliśmy w kierunku Grochowa. Bałem się, że nie wytrzymam drogi powrotnej. Byłem półprzytomny i nie docierało do mnie nic z tego, co mówił Bąk, a mówił dużo. Wracaliśmy inną drogą. Bąk tłumaczył, gdzie jesteśmy, wymieniał nazwy ulic. Było mi bardzo smutno, nie słuchałem go właściwie.

Lato tego roku dało się ludziom we znaki, to było chyba „lato stulecia”. Nawet późnym popołudniem słońce grzało niemiłosiernie. Ludzie opalali się nad Wisłą. Żołnierze niemieccy krążyli po mieście w porozpinanych mundurach, z hełmami zsuniętymi na tył głowy.

Bąk przez całą drogę starał się mnie rozweselić, plótł, co mu ślina na język przyniosła, byle co, aby tylko mówić. Wciąż wypytywał, jak się czuję.

— Mały — pokrzykiwał — głowa do góry, za pół godziny będziemy w domu. To bezpieczna droga, szkopy się tu nigdy nie kręcą. Można całą armię przeprowadzić.

Miał rację. Przez cały czas ani jednego szwaba nie spotkaliśmy, tylko od czasu do czasu drynda się przeturlała.

— Bąk, daleko jeszcze?

— Już nie, z dziesięć minut. Co, źle się czujesz?

— Nie, głodny jestem, żreć mi się chce.

Położył mi rękę na ramieniu. Stanęliśmy.

— Widzisz nasz dom?

— Gdzie?

— O, tutaj, na lewo.

Praktycznie byliśmy już bardzo blisko.

— Za chwilę dojdziemy do tego wysokiego płotu z desek, tam jest przejście, tylko dla wtajemniczonych. Trzy deski u dołu się odsuwa, potem przez pusty plac i już nasza ulica.

Drynda, która nas minęła przed chwilą, zatrzymała się nieopodal tego płotu. Wysiadł z niej niski mężczyzna w białej koszuli, w bryczesach i butach z cholewami. Ocierał spoconą twarz i kark dużą kolorową chustką. Wyglądało na to, że czeka na nas. Rzeczywiście, kiedy się zbliżyliśmy, zatrzymał nas i zapytał, czy znamy Józefa sklepikarza. Bąk wskazał mu drogę.

— Musi pan jechać dalej, do końca ulicy. Później w lewo i pierwsza ulica na prawo.

— Mieszkacie w tej dzielnicy?

— Tak.

— Nie znacie bliższego dojścia? Trochę za daleko tak jechać dookoła. Nie trzeba się bać: ja nie glina ani szkop. Dostaniecie pięć dych. Mam trochę towaru w dryndzie, a gonię z dworca. No to jak?

Bąk spojrzał na mnie. Nie zabierałem głosu — byłem głodny i marzyłem o domu. Bąk po chwili zastanowienia podszedł do dryndziarza, pogadał z nim i wrócił do faceta oświadczając, że pomoże, ale za osiem dych. Forsa z góry, do rączki. Gość kiwnął głową. Bąk zainkasował pieniądze, schował do kieszeni i krzyknął do dryndziarza:

— Panie starszy! Sprawa załatwiona!

Tamten zszedł z kozła i postawił na chodniku dwie walizki i torbę. Otrzymawszy zapłatę, uśmiechnął się, wlazł na kozioł, zaciął konia i odjechał. Bąk chwycił za walizy i stęknął.

— Cholerstwo ciężkie! Co pan masz, że to taki ciężar?

Facet uśmiechnął się i wziął torbę. Idąc, zerkał na mnie.

— A ty, synu, co, nie pomożesz?

Bąka mało szlag nie trafił.

— Coś pan się z dechy urwał? Mały ma dźwigać takie ciężary?! Masz, frajerze, swoje osiem dych i spływaj. Z kim uzgodniłeś, kto ma pomagać? Z nim czy ze mną?

Twarz faceta zrobiła się fioletowa.

— No — zaczął się jąkać — z tobą, a nie z twoim braciszkiem. Przepraszam.

— Dobra, dobra, nie trzeba przepraszać. Bierz, tatusiu, walizy i zasuwaj. Ja biorę torbę.

Bąk podszedł do płotu, postawił torbę, rozejrzał się. Zrobił cztery kroki, uklęknął, stuknął pięścią w pierwszą deskę, drugą, trzecią, czwartą, aż się przesunęły. Chwycił torbę, przepchnął ją na drugą stronę i sam przeszedł.

— Teraz ty, Mały. Dawaj pan walizki, po jednej.

Przeciągnął grubasa. Nie było to łatwe, facet był prawie kwadratowy, dwa razy taki jak ta dziura. Kiedy znaleźliśmy się po drugiej stronie, Bąk wyrównał deski i chodu. Grubasek poderwał walizki i pobiegł za nim — widać bał się. Poszedłem za nimi.

*

Racje żywnościowe, wyznaczone przez administrację okupacyjną, były bardzo nikłe. Wszystko było na kartki, przydziały były za małe, żeby żyć, za duże, żeby umrzeć, toteż powstał zawód szmuglera — w Warszawie roiło się od nich. Ludzie ryzykowali wolnością i życiem. Nikt się tym nie przejmował — szmuglerstwo kwitło i rozrastało się. Krótko po wprowadzeniu kartek znaleźli się specjaliści, którzy zarzucili rynki warszawskie kartkami fałszywymi, które niczym nie różniły się od prawdziwych. Z miasta na wieś szmuglowano artykuły włókiennicze, buty i inne niezbędne rzeczy, ze wsi do miasta: żarcie i bimber zwany karbidówką. Byli i tacy, którzy zajmowali się szmuglem do Rzeszy. Tachali mięso, kiełbasę, słoninę, masło i bimber. Ta kasta miała specjalną nazwę: „ekspresiaki” albo „węglarze”. Towar przekazywano przeważnie przez kolejarzy, maszynistów, palaczy i konduktorów pociągów kursujących na trasie General na Gubernia — Rzesza, i z powrotem. Był to przeważnie handel wymienny — towar za towar, rzadko dokonywano transakcji gotówkowych.

Kiedy przebrnęliśmy przez pusty plac i wydostaliśmy się na Majdańską, Bąk zarządził przerwę i postawił torbę na ziemi. Grubasek chętnie odstawił walizki i usiadł okrakiem na jednej z nich. Wyjął chustkę i otarł twarz z potu.

— Do diabła, gdybym wiedział, że to tak daleko, w życiu bym się nie zgodził.

Bąk puścił do mnie oko.

— No, panie, na szmal trzeba zapracować. Mały, wal do chaty, powiedz Weronice, że będę za kwadrans. Tylko pamiętaj — dodał po cichu — morda w kubeł, ani słowa o tej pomocy.

— Tak jest!

Do domu dowlokłem się bez sił. Zapukałem, otworzyła Weronika.

— Gdzie, na Boga, byliście tak długo? Martwiłam się. A gdzie Jasio?

— Przyjdzie za kilka minut. Ciociu, głodny jestem jak wilk.

— Boże, jak ty wyglądasz? Jakby cię z krzyża zdjęli! Umyj ręce — podeszła do mnie i przetarła mi twarz ręcznikiem. — Aleś ty spocony. Obmyj się, a ja ci coś przygotuję.

Nasmarowała dwa kawały chleba ze smalcem.

— Jedz, zrobię coś do picia. Jechaliście tramwajem?

— Nie, szliśmy pieszo.

— Ten Janek zwariował.

— Nie, ciociu, to ja sam chciałem. Nie znam w ogóle Warszawy, była fajna wycieczka. Janek mi mówił, gdzie co jest, a wracaliśmy inną drogą. Poznałem trochę miasto. A gdzie chłopcy?

— Na dworze. Chyba się opalają, gorąco jak w piekle, wytrzymać trudno.

Chleb ze smalcem smakował jak wyborne ciasto. Usiadłem przy stole i pałaszowałem. Weronika przyszła z jeszcze jedną kromką i garnuszkiem zimnego kompotu.

— Podoba ci się Warszawa?

— O tak. Tylko że pełno szkopów. Nie dają przejść ulicą, zatrzymują i kontrolują.

— Was też zatrzymali?

— Nie, ale widziałem, jak kontrolowali innych. Zatrzymali kilka osób, a jednego mężczyznę odprowadzili do samochodu. Ciociu, czy oni mogą zabrać ludziom ich własne rzeczy?

— Oczywiście, że mogą. Mogą aresztować, wsadzić do więzienia, zabić, oni wszystko mogą. Im wszystko wolno. Gdzie się ten Janek zapodział?

W tej samej sekundzie rozległo się pukanie. Weronika otworzyła.

— No, nareszcie jesteś.

Zastanawiałem się, komu to nieśliśmy paczkę. Odpowiedź przyszła szybko.

— Kiedy przyjdzie wujek? — zapytała Weronika.

— Dzisiaj przed godziną policyjną — odpowiedział Janek.

— Dziecko, czyś ty na głowę upadł? Dlaczego nie pojechaliście tramwajem? Wiesz, że Mały jest po ciężkiej chorobie, a ty go ciągniesz taki kawał drogi.

— Sam chciałem, ciociu…

— Wujek jest w Warszawie i dzisiaj przyjdzie.

— To dobrze, dawno u nas nie był. Jasiu, chodź do kuchni, zrobię ci coś do jedzenia, bo do obiadu daleko. Mały, zawołaj chłopców, z pewnością też są głodni.

Poszedłem po nich. Cała trójka bawiła się na podwórzu. Rudy, Kudłacz i Gaduła byli tak zajęci, że nie słyszeli wołania.

— Kiedy wróciliście? — zapytali wszyscy naraz.

— Pół godziny temu. Jazda na górę. Weronika prosi.

Gaduła jak zwykle zadał tyle pytań, że trudno było od powiedzieć.

— Jak było?

— Fajnie, szliśmy pieszo w obydwie strony.

— Nie zabłądziliście?

— Jak widzisz.

Janek stał w drzwiach, czekał na nas.

— Szybciej, hołota, co się tak wleczecie, głodomory!

Kanapki czekały przygotowane na stole.

— Myć ręce — zarządził Bąk.

Po wyjściu z łazienki chłopcy łapczywie rzucili się na jedzenie. Weronika tymczasem nalewała kompot do garnuszków. Jedli z takim apetytem, jakby od roku nic nie mieli w pyskach. Rudy wsuwał tak, że aż się zakrztusił. Weronika spojrzała na niego — uśmiechnął się tylko i opychał się dalej.

— Rudy — odezwał się Kudłacz — mógłbyś trochę przy hamować. Zjadasz trzy kromki, zanim ja zjem jedną. Pcha w siebie jak stary. Zlituj się, żarłoku.

— Starczy dla wszystkich — wtrąciła się Weronika.

— Gdzie on się chował? Tak się opychać to wstyd i grzech.

— Jak zabraknie, dokroję. I nie najadajcie się, bo za dwie godziny będzie obiad.

— Beczka bez dna — rzucił Gaduła.

— Zamknij paszczę — odciął się Rudy. — Jem, bo mi się tak podoba, a tobie nic do tego.

— Właśnie że mnie coś do tego — rzekł Gaduła. — Obżerasz nas wszystkich, przez ciebie przejedziemy się na tamten świat.

— Ciociu — tłumaczył Rudy — ja mogę teraz się najeść, za godzinę znów się najeść, po godzinie zjeść obiad, a po następnej znów zjeść obiad. A jak Gaduła i Kudłacz będą dużo gadali, to ich porcje też zjem.

— Ludożerca, nienasycony kataryniarz, beczka bez dna! — ryknęli Gaduła z Kudłaczem.

— Dajcie spokój — odezwała się Weronika — przy jedzeniu nie wolno rozmawiać.

Dostępne w wersji pełnej

***

Dostępne w wersji pełnej

***

Dostępne w wersji pełnej

***

Dostępne w wersji pełnej

Copyright © by Alfred Zajdorf, 2011

All rights reserved

Redaktor prowadzący

Katarzyna Lajborek-Jarysz

Redakcja

Witold Kowalczyk

Projekt okładki

Agnieszka Herman

Fotografie na okładce

istockphoto.com

Opracowanie graficzne i techniczne

Jarosław Szumski

Wydanie I w tej edycji, poszerzone

ISBN 978-83-7506-806-1

Zysk i S-ka Wydawnictwo

ul. Wielka 10, 61-774 Poznań

tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67

dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90

[email protected]

www.zysk.com.pl

www.woblink.com

Plik EPUB przygotowała firma eLib.pl

al. Szucha 8, 00-582 Warszawa

e-mail: [email protected]

http://eLib.pl