Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tajemnica testamentu - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
25,00

Tajemnica testamentu - ebook

Pewnego dnia córka pana Rudzika, statecznego ojca rodziny i księgowego z zawodu, przyprowadza do domu przypadkowo spotkanego na ulicy małego chłopca. Rozpoczynają się chaotyczne poszukiwania opiekunki Jasia, Zosi Stójkowskiej, która zniknęła w zagadkowy sposób. Czy ma to jakiś związek z tajemniczym testamentem jej dziadka? Trop wiedzie do znanej nadmorskiej miejscowości. Tam pan Rudzik, wciągnięty w zajęcia grupy psychotronicznej, ćwiczy bieg transowy, uczestniczy w niezwykłym seansie spirytystycznym. Na tym jednak nie koniec. Księgowy wpada w szpony międzynarodowej szajki przestępczej i... sytuacja zaczyna przybierać dramatyczny obrót. Czy pan Rudzik, stając przed największym w swoim życiu wyzwaniem, sprosta mu? I czy odnalezienie testamentu seniora Stójkowskiego przywróci spokój całej rodzinie? Tajemnica testamentu Elżbiety Olejnik to znakomita lektura dla każdego, kto jest znudzony codzienną szarzyzną i pragnie choć na chwilę oderwać się od rzeczywistości i przeżyć przygodę na miarę supermana. Wartka fabuła, niespodziewane zwroty akcji, a także spora dawka humoru sprawiają, że książkę czyta się jednym tchem.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7506-837-5
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Około północy przez uśpioną, otuloną światłem księżyca wioskę powoli przejechały dwa samochody. Po chwili szum ich silników rozpłynął się w ciszy nocy, a światła reflektorów wtopiły w kleistą ciemność. Zostawiwszy w tyle niewielki lasek, pojazdy skręciły w pełną kolein, piaszczystą drogę. Wtem prowadząca maszyna przechyliła się na lewy bok, a pod jej srebrzystym korpusem coś niebezpiecznie zgrzytnęło. Z największym trudem pokonała jeszcze kilka metrów i zatrzymała się. Drugie auto gwałtownie zahamowało i wyskoczył z niego wysoki, młody człowiek. Szybko podbiegł do pechowego samochodu i nachylił się nad nim.

W tej chwili drzwiczki od strony kierowcy otworzyły się i z ostrym, świeżym powietrzem przesyconym wonią rozmokłej ziemi zderzył się ciężki obłok tytoniowego dymu z domieszką skomplikowanej, orientalnej nuty męskich perfum. Masywny mężczyzna oparł lewą nogę na trawie i wychylając się do połowy, zaklął cicho pod nosem.

— Nic się panu nie stało? — spytał pośpiesznie przybyły, po czym, coś sobie przypomniawszy, powtórzył pytanie po angielsku.

— Muszę jutro pojechać do warsztatu, rozwaliłem chyba całe zawieszenie na tej cholernej drodze — wymamrotał grubas i ze złością wypuścił smugę dymu z trzymanego w ustach cygara. — W Holandii nic takiego by mnie nie spotkało.

— Przykro mi, ale to chłopska droga, nikt o nią nie dba. Może kilka razy do roku przejedzie po niej ciągnik.

— Trudno, mniejsza z tym — odparł, posapując, dymiący dżentelmen. — Niech pan lepiej sprawdzi, czy nie pobłądziliśmy.

— Jeżeli mapa istotnie pokazuje pole tego starego sknery, to powinno się ono znajdować za tym niewielkim zagajnikiem. Wczoraj w dzień przeszedłem pieszo całą tę okolicę.

Do rozmawiających zbliżył się ubrany w długi, wełniany płaszcz mężczyzna.

— Wszystko w porządku? — zapytał. — Możemy jechać dalej?

Na potwierdzające skinięcie głową grubasa powrócił do samochodu. Po chwili obydwa pojazdy cicho ruszyły naprzód, z mozołem pokonując kamieniste koleiny wyżłobione przez wiosenne, spływające z pól strumyczki. Minąwszy wskazany wcześniej przez wysokiego mężczyznę zagajnik, ponownie zatrzymały się, a podróżująca nimi trójka wysiadła i stanęła na skraju niewielkiej łączki.

— Może pokazać pan mapę? — zwrócił się do Holendra mężczyzna w długim płaszczu. Otrzymawszy rulon papieru, uważnie rozwinął go i usiłował obejrzeć przy mdłym świetle księżyca. — Poświeć mi — polecił młodemu towarzyszowi.

— Służę, stryjku — odpowiedział tenże i oświetlając latarką papier, zajrzał mu przez ramię.

— I co? I co widzicie? — niecierpliwił się grubas, wydymając swe wypukłe, gładko wygolone policzki i odsuwając na tył głowy czapkę w szkocką kratkę.

— Może pan chwileczkę poczekać? — rzekł jegomość z powagą studiujący mapę, następnie spojrzał z troską w twarz swego bratanka.

— Twierdzisz, że to jest to pole?

— Jestem tego pewien — odparł zapytany, bystrym wzrokiem świdrując papier. — Patrzcie, tutaj zaznaczono znaki szczególne — wskazał na lewy róg rulonu. — „Spróchniała wierzba” — przeczytał na głos, po czym przejechał palcem w prawo — „Wielki głaz”, a tutaj wyżej jest napisane: „Metalowa, uszkodzona bramka”. — Rozejrzał się po okolicy. — Bramka jest tam — zawołał, wyciągając rękę przed siebie — wczoraj w dzień rzuciła mi się w oczy. Wierzba, gdzie jest wierzba? — odszedł w bok kilka kroków i po chwili rozległ się jego tryumfujący głos: — Jest, ma nawet wielką dziuplę. A kamień tutaj leży! — wykrzyknął radośnie jak chłopiec, któremu w niespodziewanie krótkim czasie udało się poskładać puzzle. — Wszystko się zgadza. To od czego zaczniemy? — Powrócił do towarzyszy i znów z ciekawością oświetlił latarką mapę. — „Tu kopać” — przeczytał, wpatrując się uważnie w papier. — Ale gdzie? Jest zaznaczony jakiś punkt?

Mężczyźni pochylili głowy, biegając spojrzeniem po odręcznie nabazgranym szkicu. Ubrany w długie, eleganckie palto adwokat z zakłopotaniem popatrzył na grubasa.

— Właściwie to dokładnie nie wiadomo, gdzie szukać — stwierdził. — W grę wchodzi całe pole.

Holender nerwowo zasapał i omiótł wzrokiem przestrzeń przed sobą. Wokół panowała widna noc, a wielki, okrągły księżyc w pełni wisiał zaraz za linią drzew.

Łąka otoczona z czterech stron przez niewysokie krzaki nie była może zbyt rozległa, niemniej przekopanie jej całej mogło sprawić niemałą trudność.

— Nic więcej tam nie ma? — zapytał niespokojnie.

— Przecież byśmy nie oszukiwali — rzekł stryjek drągala — zresztą niech pan sam zobaczy. — Podsunął uprzejmie grubemu dżentelmenowi arkusz pod nos.

— Nie rozumiem po polsku — zawołał tenże mocno zirytowany — ale wam wierzę. Zresztą sam widzę, że napis rozmieszczony jest na całym polu.

— Musi pan zamówić ciągnik. Przeorze panu ten kawałek w krótkim czasie.

— Ciągnik? Nigdy w życiu! Przecież to nie moja ziemia. Ludzi z wioski też nie wezmę, bo od razu zaczną się głupie pytania. Musimy sami sobie z tym poradzić.

— Chyba pan przesadził — odparł nieco urażony stryjek, który okazał się adwokatem. — Prowadziłem w swej karierze wiele dziwnych spraw, ale nie sądziłem, że trafię na taką, w której będę musiał orać zamiast konia.

— Przecież wam płacę!

— Pieniądze to nie wszystko.

— To nie jest wcale mała kwota, sami dobrze o tym wiecie.

— Nie irytuj się, stryjku — wysoki mężczyzna uśmiechnął się lekko, machinalnie muskając palcem niewielki wąsik — może nie będzie to takie straszne. Napis umieszczono przy północnej krawędzi łąki, a my przebywamy na zupełnym odludziu i nikt ze znajomych cię nie zobaczy.

— Tego by tylko brakowało — fuknął dystyngowany pan. — Jeden z najlepszych warszawskich adwokatów jak idiota kopie łopatą chłopskie pole.

— Gra jest warta świeczki, inaczej grubas nie angażowałby się w to całe przedsięwzięcie.

— Jedynie przez wzgląd na dane wcześniej słowo wezmę się za to.

W tym czasie Holender przyniósł wyciągnięte z bagażnika łopaty oraz latarki i rzuciwszy cały ten sprzęt pośrodku łączki, podszedł do rozmawiających. Ci na jego widok zamilkli i rozejrzeli się wokół.

— Od którego miejsca zaczynamy? — spytał adwokat.

— Proponuję, abyśmy się rozdzielili i każdy z nas zaczął kopać w innym miejscu — powiedział szybko jego bratanek. — Najpierw sprawdźmy okolicę kamienia, starej wierzby i połamanej bramki. Być może umieszczenie ich na mapie miało w zamyśle jej autora jakiś cel.

Pozostali dwaj mężczyźni akceptująco pokiwali głowami. Po chwili z trzech miejsc rozległ się cichy szelest przesypywanej ziemi. Ryli w niej z małymi przerwami dwie godziny, aż Holender zaklął szpetnie i zarządził dłuższy odpoczynek. Ocierając pot z czoła i otrzepując z ubrań pył, amatorzy nocnych wykopów stanęli w pobliżu samochodów.

— Niech go diabli w piekle smażą za te pomysły — grubas wyciągnął z kieszeni chustkę i otarł nią błyszczące policzki. Woń potu bijąca od jego tłustego, nienawykłego do wysiłku ciała dawno już stłumiła zapach drogich perfum. — Gdzie ten stary mógł to schować?

— Coś nie mam przekonania do całej tej imprezy — skrzywił się adwokat w długim, aczkolwiek mocno już zbrukanym ziemią płaszczu. — Jest pan pewien, że tutaj coś znajdziemy?

Mężczyzna, zaciągając się zapalonym cygarem, pokiwał potakująco głową.

— Tak — potwierdził — sam mi o tym powiedział podczas mojej ostatniej wizyty u niego.

— Trochę roboty to nam jeszcze zostało — gwizdnął bratanek prawnika, zdejmując z głowy wełnianą czapeczkę i drapiąc się po wysokim czole. Omiótł spojrzeniem łączkę. Jej obrzeże wyglądało, jakby zryły je olbrzymie krety, niemniej cały środek pozostawał jeszcze nienaruszony. — Jeżeli on to ukrył na większej głębokości, to będziemy potrzebowali bardziej szczegółowego planu. Myśmy przekopali ziemię najwyżej na pół metra.

— Taki stary człowiek na pewno nie kopał głęboko — Holender rzucił niedopałek cygara w trawę. — Chodźmy, panowie, czas się wziąć do pracy.

— Będziemy mieli wielkie szczęście, jeśli dzisiaj coś znajdziemy — powiedział po polsku adwokat do idącego u jego boku młodzieńca. — Przecież my nie damy rady przesypać przez jedną noc tyle ziemi, a ta beczka tłuszczu — wskazał na sylwetkę pochylonego nad jakimś wykrotem mężczyzny — nic nie rozumie.

— Wierzmy w naszą szczęśliwą gwiazdę — odpowiedział drągal, mniej bogaty, za to bardziej zdeterminowany niż jego nieźle ustawiony w branży stryjek.

Znów wzięli się we dwójkę do ciężkiej pracy, a tymczasem grubas znalazł sobie inne zajęcie. Wyciągnąwszy z auta przyrząd do wykrywania metali, przemierzał świeżo skopane pole, uważnie je badając. Wtem poślizgnął się na wydobytej spod trawy grudce gliny i runął jak długi.

— Nic się panu nie stało? — zawołał jegomość w długim płaszczu i zaniepokojony podbiegł do niego.

— Nic mi nie jest — Holender zamachał gwałtownie rękoma. Niemniej, podniósłszy się z klęczek, przedstawiał żałosny widok. Klnąc po cichu, otrzepał ubranie z mokrej ziemi i wziąwszy wykrywacz do rąk, poszedł na północną krawędź łąki.

Minęło następne pół godziny…

— Jest, coś znalazłem! — rozległ się nagle donośny głos bratanka adwokata. Dwaj jego towarzysze dźgający prętami trawę w pobliżu rzucili je w pośpiechu i podbiegli do niego.

— Pokaż, co masz! — zawołał rozkazująco grubas i drżącymi z emocji rękoma chwycił wydobytą z dołu niewielką, metalową szkatułkę. — Klucz, gdzie jest do niej klucz? — wykrzyknął w panice, ale jego obawy okazały się zbyteczne. Wieczko pudełka bez większego wysiłku z ich strony odskoczyło do góry. W środku znajdował się rulonik podobny do tego, na którym narysowano mapę, lecz o wiele mniejszych rozmiarów. — Przeczytajcie mi, co tu jest napisane, znowu jest po polsku.

— „Dobrzy ludzie — zaczął powoli sylabizować adwokat, gdyż napis był wyblakły i niewyraźny. — Dziękuję, żeście przekopali mi ziemię. Dawno się to już biedaczce należało. Sam miałem to zrobić, ale latka lecą i sił mi zabrakło. Bóg zapłać za wasz trud”.

Po odczytaniu tekstu i szybkim przetłumaczeniu go na angielski cała trójka mocno zdziwiona zamilkła na chwilę. Zaległą ciszę zakłócały jedynie dobiegające z pobliskiego lasu odgłosy budzącego się ze snu ptactwa. Wschód nieba lekko się rozświetlił i zaróżowił. Wstawał poranek.

— Co on napisał?! — wrzasnął znienacka Holender. — Wy mnie chyba oszukujecie!

— Proszę, niech pan weźmie ten papier i zaniesie go tłumaczowi przysięgłemu — odparł, ujmując się dumą, adwokat. — Zapewniam pana, iż nic więcej z niego nie wyciśnie.

— On z nas najwyraźniej zakpił — zagryzł wargi drągal.

— Tak, i w dodatku zafundował nam robotę na całą noc — powiedział ze złością jego stryjek. — Dużo zapłacił pan za tę mapę?

— O wiele za dużo — mruknął grubas, otrząsając się z pierwszego oszołomienia. Wyglądał jak człowiek, który przed chwilą dowiedział się, że już od dawna uważany jest za durnia i tylko przez litość dla niego nikt mu tej smutnej prawdy dotąd nie wyjawił.

— Niech pan spróbuje odzyskać pieniądze — poradził swemu klientowi adwokat — przecież ten papier to jakieś kpiny.

— Ja już moich pieniędzy nie odbiorę — rozzłościł się nagle tęgi mężczyzna, uświadamiając sobie cały bezsens swego postępowania. — Ja je wpłaciłem w formie darowizny na jakiś tutejszy przytułek dla sierot, nie pamiętam nawet, gdzie on się znajdował. Ojciec opowiadał mi nieraz o nim. — Nagle zmienił temat rozmowy, wyciągając rękę przed siebie i wskazując łąkę, jakby jej dawny właściciel niespodziewanie zmaterializował się i stanął przed ich oczami. — Podobno był z niego kawalarz na całą okolicę, ale nie przypuszczałem, że aż taki.

— No cóż, panowie, wszyscy padliśmy ofiarą jego żartu — rzekł mecenas, otrzepując z pyłu wełniany płaszcz. — Wracajmy, nic tu po nas — spojrzał na bratanka.

Pozbierali we dwójkę porozrzucane w nieładzie szpadle i latarki. Wrzucili je do samochodu Holendra, a sami wsiedli do swojego wozu. Po chwili dwie limuzyny udały się w powrotną, pełną wybojów drogę.

— Uważaj, żebyś nie rozwalił mi zawieszenia — powiedział starszy pan do swego towarzysza, oglądając z niesmakiem własny płaszcz. — Wiesz, ile dałem za niego pieniędzy w Paryżu? — zapytał nagle. — Nie wiem, czy ten bałwan zapłacił tyle za tę kretyńską mapę.

— Ech, stryjku, na taką eskapadę należało ubrać się sportowo.

— Już ja więcej nie będę mu służył pomocą — zirytował się adwokat. — Papa Long też jest dobrym klientem, a nie ma tak zwariowanych pomysłów.

— Nie słyszałeś, jak w samochodzie twój Holender odgrażał się, że nie popuści i rozliczy się z tym żartownisiem.

Bratanek najwyraźniej mniej się przejął fiaskiem całej wyprawy. Prowadził ze spokojem auto, uważając jedynie na niezbyt dobrą drogę. Natomiast jego stryjek siedział wściekły, oglądając nogę skaleczoną przez łopatę.

— Tak, chyba na tamtym świecie — odparł z przekąsem. — Przecież stary już od roku nie żyje.

— Zostali jeszcze jego spadkobiercy.

— Słuchaj — rzekł starszy mężczyzna, gładząc się po siwych skroniach — jeżeli chcesz, to mogę w całości przekazać ci tę sprawę. Ja nie mam siły, aby po nocach ryć jak kret. Do poprowadzenia jej nie jest konieczna znajomość prawa, a jedynie spory zapas życiowej energii, chęć wykazania się i pewna doza sprytu, a to wszystko posiadasz. Jeżeli będziesz mnie potrzebował, to chętnie ci pomogę, ale jedynie w kwestiach prawnych.

— Zgoda — odpowiedział młodzieniec, uśmiechając się pod wąsem.Księgowy Mieczysław Rudzik siedział za biurkiem zarzuconym stertą opasłych segregatorów i ze wściekłością w oku obserwował tor lotu tłustej muchy z nieprzyjemnym bzyczeniem krążącej nad jego głową. Na zewnątrz panował lipcowy upał, a wpadające przez otwarte okno ostre promienie słońca bezlitośnie kłuły go w twarz. „Ja za chwilę zwariuję”, pomyślał, ocierając spocone czoło ręcznikiem, następnie zamachnął się nim, usiłując przegonić upartą muchę. Ta jednak uczyniła tylko niewielki skręt i odleciała ciężko, chowając się za sosnową szafą znajdującą się w rogu pokoju. Pan Rudzik machnął jeszcze raz i niechcący potrącił stojącą na biurku szklankę z herbatą. Naczynie przewróciło się, wylewając całą swą zawartość na leżące w pobliżu dokumenty. Księgowy w pośpiechu podniósł je i usiłował osuszyć, niemniej kilka z nich nie wyglądało ciekawie. Najbardziej ucierpiały przyniesione mu wczoraj dwie faktury VAT.

Z troską rozłożył je na parapecie okna, przyciskając szklanką i kubkiem kefiru, po czym usiadł na krześle, westchnął i zamknął oczy. Od kilkugodzinnej wytężonej pracy zaczynała boleć go głowa, a gdy usiłował się zrelaksować, to wtedy jak na złość przypominała mu się sprawa urlopu. Sprawa, którą powinien był załatwić parę tygodni temu. Jego mózg wyemitował z podświadomości znacząco wykrzywioną twarz żony.

Małżeństwo jego stanowiło dość nietypowy twór. Kilkanaście lat temu ożenił się z przemiłą Melanią, nauczycielką z zawodu, a z zamiłowania wiolonczelistką grającą w zespole muzyki dawnej. Była ona kobietą na wskroś praktyczną, oszczędną i rzeczową. Sama zajmowała się domem, planowała wydatki, kupowała odzież, organizowała wczasy i niedzielne wypady za miasto. Nienawykła do lenistwa i bardzo ceniąca porządek, zwykle chodziła za córką i mężem, ustawicznie po nich sprzątając.

On sam, księgowy z zawodu, choć nie z powołania, przesiadywał codziennie w swej pracy wiele godzin nad rzędami cyfr, odejmując je lub dodając, wyciągając procenty i robiąc z nimi inne, równie interesujące rzeczy. Po całym dniu takich męczarni odczuwał naturalny wstręt do wszystkiego, co wymagało uporządkowania. Ze swobodą wolnego ducha nigdy nie pamiętał, gdzie położył grzebień czy też rzucił czytaną przed chwilą gazetę. Urwana klamka lub cieknący kran stawały się w jego oczach drobiazgami, niemogącymi popsuć mu wieczoru spędzanego na rozwiązywaniu krzyżówek lub zastanawianiu się nad typami cyfr w Totolotku. Niestety, fortuna zdawała się kpić z wszystkich jego namysłów i nigdy nie dawała mu wygrać większej sumy. Rodzinny budżet planował równie nieporadnie, co prognozował trafione cyfry w grze, toteż jego żona dość szybko po ślubie przejęła na siebie i tę sferę domowych obowiązków. Jednak pomimo szczodrze udzielanej, twardej odpowiedzi „nie” na prośby najbliższych i tak ich ciężko zarobione pieniądze częstokroć znikały przed upływem miesiąca niczym topniejący śnieg na wiosnę. On w takich chwilach przygryzał wargi i zasiadając przy biurku, z jeszcze większą zawziętością kreślił magiczne liczby na kuponie Totka. To jego beztroskie podejście do życia i ogólne mazgajstwo wywoływało częstokroć gniewny grymas na twarzy ambitnej wiolonczelistki i utwierdzało ją coraz bardziej w przekonaniu, iż wyszła za mąż z litości, gdyż inaczej bez jej opieki Mietek przepadłby z kretesem. Jednym słowem był to związek artystki z duszą księgowej i księgowego z duszą artysty.

Tego roku jego żona otrzymała propozycję wyjazdu wraz ze swym zespołem na tournée do Australii. Udział w nim miał być nie tylko uhonorowaniem jej talentu i wielogodzinnych, wyczerpujących prób, lecz także stanowił szansę podreperowania rodzinnego budżetu. Melanią przez kilka dni targała wielka wewnętrzna rozterka pomiędzy chęcią chwały i zysku a poczuciem odpowiedzialności za rodzinę, w końcu jednak ta pierwsza przeważyła.

—Mietek — powiedziała po wyczerpujących rozmyślaniach — Kasia nie jest już taka mała, może trochę sama w domu posiedzieć, zresztą w lipcu weźmiesz urlop i wyjedziesz z nią na wakacje, a w połowie sierpnia znowu się spotkamy. Niemożliwe, abyście nie dali sobie rady przez jeden miesiąc z kawałkiem.

Księgowy podzielił jej zdanie w zupełności i w ostatnim dniu czerwca pani Rudzikowa, spakowawszy walizki, odleciała samolotem do Australii, żegnana czule przez najbliższych na Okęciu. W drodze powrotnej z lotniska zepsuło się stare auto, służące rodzinie od niepamiętnych czasów, a jego naprawa okazała się tak kosztowna, iż zachodziło pytanie, czy ma ona jakikolwiek sens. Był to pierwszy znak, że dobre duchy, dotąd nad nimi czuwające, wraz z Melanią udały się na antypody. W najbardziej fantastycznych snach nie wyśniło się jednak panu Mietkowi, iż nadchodzące wakacje będą tak zadziwiające i niebezpieczne, że bez zbędnej skromności nazwie je najbardziej zwariowaną przygodą swego życia. A wszystko zaczęło się w dniu, w którym postanowił poprosić o przysługujące mu wolne dwa tygodnie.

Rozmowa o urlopie to nie było łatwe zadanie, o nie! Szef był człowiekiem wymagającym i kierującym się w swych decyzjach przede wszystkim dobrem instytucji, której służył. Dodatkowe utrudnienie stanowił fakt, iż wszyscy koledzy Rudzika zdążyli już przed nim zaklepać co atrakcyjniejsze terminy, a on jak zwykle został na końcu. „Co ze mnie za gamoń”, pomyślał, otworzył oczy i ze zdwojoną energią zaczął przeganiać latającą po pokoju muchę. Tym razem jednak nie dawał tak łatwo za wygraną. Nie zważając na przewrócone w biegu krzesło, dopadł wreszcie w okolicach okna nieznośnego owada i gwałtownym machnięciem ręcznika przegonił go na dwór. Niestety nadal prześladował go pech. Mimochodem potrącił stojącą na parapecie szklankę i pojemnik z kefirem. Wyleciały one pięknym łukiem na zewnątrz, pociągając za sobą jedną z faktur VAT, druga na szczęście wylądowała na podłodze. Uzmysłowiwszy sobie ten fakt w chwilę po zatrzaśnięciu okna, księgowy wybiegł z pokoju i popędził w kierunku schodów. Przebył je w iście olimpijskim tempie, zatrzymując się dopiero przed budynkiem firmy.

Z trwogą w oczach rozejrzał się wokół, faktury VAT nigdzie jednak nie dostrzegł. Nie leżała ani na przyszarzałym trawniku, ani na biegnącym wzdłuż niego chodniku. Z niepokojem spojrzał na ruchliwą jezdnię. Najpewniej wpadła pod koła jednego z samochodów i uniesiona pędem powietrza, rozdarła się na strzępy. Ze zniechęceniem powrócił do budynku. Teraz już zupełnie przeszła mu ochota na rozmowę z przełożonym.

Właśnie z poszarzałą twarzą podnosił przewrócone krzesło, gdy gwałtownie otworzyły się drzwi jego pokoju i ukazał się w nich nie kto inny, a sam szef. Z groźnym błyskiem w oku wyciągnął przed siebie rękę.

— Czy to pański dokument? — zapytał.

Po czym, rzuciwszy fakturę na biurko, wyjął z kieszeni spodni chusteczkę i wytarł w nią ręce.

— Widzę, że bardzo lubi pan kefir — stwierdził zjadliwie. — Ja nie, zwłaszcza jak roztrzaskuje mi się tuż przed nosem.

Pan Mietek cicho jęknął.

Mimo swoich trzynastu lat Kasia Rudzikówna szła ulicą, podskakując na jednej nodze niczym małe dziecko. Dzisiaj postanowiła popisać się przed ojcem i ugotować prawdziwy, domowy obiad. Słoik z kiszonymi ogórkami niesiony w reklamówce rozbujał się dość gwałtownie w jej ręce, pokrywając ścianki naczynia białym nalotem.

Słońce paliło niemiłosiernie, a błękitnego nieba nie przesłaniała ani jedna chmurka zwiastująca choćby odrobinę chłodu. Doszedłszy do podwórka, dziewczynka przystanęła na chwilę i rozejrzała się wokół. Na osiedlu panowała pustka. Nie dostrzegła nawet płowych główek Gniewka i Mieszka, dwójki rozwrzeszczanych bliźniaków okupujących zazwyczaj okolicę niewielkiego placyku zabaw. No cóż, nastały wakacje i większość dzieci wyjechała z miasta. Poczyniwszy to spostrzeżenie, westchnęła ciężko i wyjęła z kieszeni klucz. W nozdrza uderzył ją ostry, nieprzyjemny zapach. Od zeszłego tygodnia trwało malowanie klatki schodowej, a dzisiaj kończono je, pokrywając olejną farbą wszystkie drzwi. W związku z tym właściciele mieszkań musieli zdjąć z nich metalowe wizytówki i ozdoby w celu ułatwienia malarzom pracy. Przypominał o tym odpowiedni anons powieszony przy wejściu.

Wolno niczym staruszka weszła schodami na drugie piętro i delikatnie otworzyła świeżo pomalowane drzwi mieszkania. W pokojach panował półmrok, przez zasłonięte roletami okna wpadało mało światła, jednak pomimo tych starań było gorąco i duszno. Kasia przeszła do kuchni i postawiwszy zakupy na stole, wzięła się za obieranie ziemniaków. Melancholijnym wzrokiem popatrzyła przed siebie. W zeszłym roku o tej porze przebywała wraz z rodzicami nad morzem. Tego lata nie było pewne, czy w ogóle dokądkolwiek wyjadą. Zamyśliła się.

Wrzuciwszy ostatni obrany ziemniak do garnka, krytycznym okiem przyjrzała się wykonanej pracy, po czym podeszła do kranu, by oblać swój trud większą ilością wody. Po przekręceniu kurka panującą dookoła ciszę przerwał nagle dźwięk stanowiący swoistą mieszaninę wycia i zadławionego charkotu. Pojawił się on dzień przed wyjazdem Melanii na tournée i wszystko wskazywało na to, iż będzie trwał aż do jej przyjazdu. Dziewczynka nie zwróciła na niego większej uwagi, gdyż pogrążona w myślach oceniała właśnie szanse ojca na otrzymanie urlopu. Dzisiaj miał on powtórnie rozmawiać o nim ze swym przełożonym. Czy wreszcie dadzą mu wolną choć drugą połowę lipca?

— Drr! — Ostry dźwięk dzwonka u drzwi wejściowych wyrwał Kasię z zadumy. Zaraz po nim rozległo się też mało delikatne pukanie. Sprawczynią zamieszania okazała się sąsiadka z piętra poniżej, kobieta dość tęga i łysawa.

— Czy mogłabyś przekazać swemu ojcu — wysyczała, patrząc przed siebie ostrym, przenikliwym wzrokiem — że już dawno powinien zrobić porządek z waszymi zepsutymi rurami? Ataku serca można przez to wycie dostać.

— Dobrze, proszę pani, powtórzę to ojcu — rzekła układnie dziewczynka, mile się przy tym uśmiechając.

W niespodziewany sposób zdenerwowało to jeszcze bardziej wrażliwą właścicielkę mieszkania na pierwszym piętrze. Prychnąwszy gniewnie pod nosem: „Ech, szkoda słów”, machnęła ręką i odwróciwszy się na pięcie, odeszła.

Po tej nieprzyjemnej wizycie młodej Rudzikównie znudziło się siedzenie w domu i postanowiła zejść na podwórko. Ziemniaki i tak powinna zagotować później.

Niestety, smutne spostrzeżenia sprzed godziny potwierdziły się, wokół nie było widać żywej duszy. Z ciężkim sercem usiadła na ławce i popatrzyła tępo przed siebie. Upał spowalniał jej myśli i rozleniwiał. Nie zauważyła, kiedy w jej polu widzenia pojawił się chłopiec, niepozorny kilkulatek z małym marynarskim workiem na plecach. Na smyczy obok niego biegł biało-czarny szczeniak. Przystanęli obydwaj przed dziewczynką i chłopiec, ocierając ręką pot z czoła, zapytał:

— Czy ten dom stoi przy ulicy Promiennej?

— Nie — odpowiedziała Kasia.

— A nie wiesz, gdzie może znajdować się ta okropna ulica?

— Nie mam zielonego pojęcia.

— Mam już tego dość! — malec ze złością rzucił worek na ziemię i usiadł na ławce. — Szukam i szukam tej głupiej ulicy i nigdzie nie mogę jej znaleźć — dodał z rozgoryczeniem.

— Promienna, Promienna — dziewczynka zmarszczyła czoło, rozglądając się przy tym dookoła, po chwili pokręciła przecząco głową. — Nie ma jej na naszym osiedlu, ale zaczekaj — podniosła się z ławki — może ktoś inny wie, gdzie ona jest.

Nieopodal nich przechodziła, ciężko szurając nogami, znana jej z widzenia babcia Chomikowa, bardzo stara, bardzo chuda i mimo upału ubrana w długie, ciemne palto.

— Przepraszam panią — rzekła grzecznie Kasia — czy nie wie pani przypadkiem, gdzie możemy znaleźć ulicę Promienną?

— Jaką? Kamienną? — Staruszka była trochę głucha, do czego za nic nie chciała się przyznać.

— Nie — dziewczynka przecząco pokręciła głową — Promien-na, Pro-mien-na!

— Słyszę, słyszę — zniecierpliwiona babcia Chomikowa machnęła ręką — nie musisz tak głośno krzyczeć, mam jeszcze całkiem dobry słuch. Popromienna, tak? Ulica Popromienna — powtórzyła — nie, dziecko, nie ma takiej w naszej okolicy. — Nagle uderzyła się ręką w czoło. — Poczekaj, za Lawendową jest taka mała uliczka, przy której mieszczą się zakłady chemiczne. Jak się ona nazywa? Nie pamiętam, lecz jeśli to nie ta, to żadna inna.

— Musimy to sprawdzić — Kasia wzięła malca za rękę i razem z psem powędrowali w kierunku wskazanym przez staruszkę.

Przeszedłszy następną, wąską uliczkę częściowo zatarasowaną przez parkujące samochody, znaleźli się na skraju osiedla. Tutaj, przylegając tyłem do pól, znajdowały się dość ponure gmachy zakładów chemicznych.

— Ulica Słoneczna — odczytała dziewczynka z tabliczki przybitej na bramie fabryki. Chłopiec stał obok w milczeniu, patrząc smutno przed siebie. Był zbyt zmęczony i głodny, żeby się denerwować.

— Dlaczego właściwie szukasz tej ulicy? — zapytała go Kasia.

— Mama wysłała mnie na wakacje do cioci — odparł. — Miała na mnie czekać na dworcu autobusowym, ale jej nie było. Tu gdzieś powinienem mieć kartkę z adresem — pogrzebał chwilę w kieszeni spodni, po czym wyciągnął z niej kawałek papieru. Podsunął go pod nos dziewczynki. — Zobacz, co tam jest napisane?

Na kartce duże, czarne litery układały się w wyraźny napis: „Zofia Stójkowska, Łódź, ul. Promienna 3 m. 12”.

— Widzisz — rzekł malec — ulica Promienna, tak? Szukam już jej kilka godzin i nie mogę znaleźć.

— Nasze miasto jest duże — powiedziała, namyślając się nad czymś Kasia — mało kto zna wszystkie ulice. Nagle podniosła głowę i rzekła tonem nieznoszącym sprzeciwu: — Chodź ze mną do domu, na pewno odszukamy ją w Internecie.

Sprawa jedynie na pozór wydawała się prosta. Komputer Rudzików był równie leciwy jak ich samochód i w związku z tym nie miał normalnego portu USB, lecz zręcznie zamontowaną przez domorosłego specjalistę prowizorkę. Skutek był taki, że Internet nie zawsze „wchodził”. Oczywiście, teraz też „nie wszedł”.

— Musisz poczekać na powrót mojego taty — stwierdziła autorytatywnie dziewczynka. — Po przyjściu z pracy na pewno ci pomoże.

Nakarmiła chłopca kanapką z wędliną i kiszonym ogórkiem, po czym posadziwszy go w wygodnym fotelu, rozpoczęła wypytywanie:

— Jak się właściwie nazywasz?

— Jasio Pająk — odparł zapytany — a pies wabi się Gacek.

— Niewyszukane imię — poklepała merdającego ogonem szczeniaka. — Dlaczego mama wysłała cię samego do Łodzi?

— Tutaj mieszka moja ciocia.

— Sam podróżowałeś?

— Tak, mama poleciała samolotem do mojego taty do Ameryki, on tam pracuje w Vancouver — odpowiedział Jasio, dumnie prężąc pierś.

— Więc czemu twoja ciocia nie przyszła po ciebie? — drążyła temat dziewczynka.

— Nie wiem, zupełnie nie mam pojęcia, dlaczego jej nie było. Przed naszym wyjściem na dworzec mama rozmawiała z nią przez komórkę i wszystko było w porządku. Miała mnie odebrać wprost z autobusu.

Rozmowę przerwał dźwięk telefonu, dzwonił pan Rudzik.

— Córko droga — mówił szybko, wesołym tonem — przepraszam cię, dzisiaj wrócę późną nocą do domu, ale muszę doprowadzić do końca kilka spraw. Mam za to dla ciebie radosną wiadomość…

— Dostałeś urlop! — krzyknęła Kasia do słuchawki i okręciła się na jednej nodze. — Wspaniale, naprawdę wspaniale!

— Tak, zdarzył się cud, prawdziwy cud — odrzekł księgowy i rozłączył się.

— Z czego się tak cieszysz? — zapytał Jasio, spoglądając z pewną dozą niepokoju na swą opiekunkę.

— Wyjeżdżamy wreszcie na wczasy, ojciec otrzymał w pracy urlop. Nie będę musiała całe wakacje siedzieć w mieście — dziewczynka tanecznym krokiem przemierzyła pustą przestrzeń pokoju. — Oczywiście nie obawiaj się, jeszcze przed wyjazdem odstawimy cię do Zofii Stójkowskiej. Tata na pewno ją odnajdzie.

Księgowy Rudzik z westchnieniem ulgi przekręcił klucz, zamykając drzwi swojego pokoju, i cicho pogwizdując, zbiegł lekko po schodach. Cały gmach urzędu był już pusty, dzisiaj on wychodził ostatni. Mijając portiera, ukłonił mu się, wesoło wołając:

— Do zobaczenia w sierpniu, panie Sebastianie!

— Do widzenia szanownemu panu, życzę udanych wakacji — odparł zagadnięty, uśmiechając się przy tym życzliwie.

— Ech, żebym ja wiedział, dokąd pojechać — przystanął na moment księgowy. — Nic jeszcze nie zaplanowałem, dopiero parę godzin temu dowiedziałem się, że dostanę urlop. Żona wyjechała do Australii, wróci dopiero za miesiąc, przez ten czas musimy sobie radzić z córką sami.

— To współczuję — pokiwał głową portier i nagle spytał: — Co panu jest, czemu się pan tak krzywi?

— Już od południa boli mnie głowa, chyba z tego przepracowania. Na dodatek pić mi się chce.

— Niestety, nie mam żadnych tabletek, żeby panu pomóc. Ale, ale… może napije się pan piwa?

— W pracy?

— W jakiej pracy? Zdał pan klucz, to już pan jest po pracy.

— No dobrze, ale trochę. — Szybko wychylił podsuniętą mu szklankę. — Coś ono mocne jest — zauważył. — Nic pan nie dolewał?

— E, od razu dolewał — rzekł portier. — Głodny pan jest, to się panu piwo mocne wydaje.

Pan Rudzik machnął na pożegnanie ręką i szybko wyszedł na ulicę.

Przystanął na chodniku przed biurem i zaczerpnął powietrza pełną piersią. Gdyby nie ból głowy, miałby teraz bardzo dobry humor. Dotrzymał obietnicy danej najbliższym. Wreszcie wywalczył przysługujący mu coroczny wypoczynek, a nie przyszło to łatwo, o nie! Szybko z myśli usunął przytłaczający go wizerunek szefa.

— Rozmowa z nim to na szczęście już przeszłość — rzekł sam do siebie — teraz mam inne, ważniejsze rzeczy na głowie niż wspomnienia z pracy.

Rozejrzał się dookoła, nad miastem zapadał już wieczorny zmrok. Nareszcie nastał miły chłód, a powietrze przesycał zapach ożywionej rosą trawy, zepsuty lekką domieszką spalin.

Wsiadł w pusty już o tej późnej porze tramwaj. Głowa jednak nie dawała za wygraną, odgradzając go pulsującą ścianą bólu od otaczającej rzeczywistości. Pojazd pomknął po szynach, lekko kołysząc się na boki. Dojechawszy na ostatni, peryferyjny przystanek, pan Rudzik wysiadł i udał się w stronę domu. Szedł małą, osiedlową uliczką, ocienioną z dwóch stron przez rozrośnięte, rozkwitające o tej porze roku lipy. Sączące się przez ich rozłożyste gałęzie światło latarni przecinały od czasu do czasu duże, ciężko latające owady. Pojawiały się one na początku lata, zawsze po zapadnięciu zmroku. Całe pokryte chitynowym pancerzem niczym obciążone bombowce, zmieniały kierunek lotu dopiero przed samym nosem księgowego. Nie cierpiał ich, zwłaszcza gdy niespodziewanie na niego wpadały.

Dom stał pogrążony w mroku, witając go rzędami ciemnych okien.

„Kasia pewnie już śpi, biedna nie mogła się mnie dzisiaj doczekać”, pomyślał i zaczął powoli wchodzić po schodach na drugie piętro. Unosił się na nich zapach świeżej olejnej farby. Doszedłszy do mieszkania, już miał otwierać kluczem drzwi, gdy przypadkowo pchnąwszy je ramieniem, wpadł do środka. Ganiąc w myślach nieostrożność córki, nie zapalając światła, poszedł wprost do jej pokoju, aby upewnić się, czy na pewno jest w domu. Była, leżała w łóżku przykryta aż po nos kołdrą. Stanął cicho przy jej posłaniu i pochyliwszy się nad śpiącą, próbował poprawić zmiętoszone przykrycie. W momencie, gdy prostował pościel, poczuł, jak coś ostrymi zębami capnęło go za rękę. Szybko wyrwał palce z uścisku. W słabym świetle padającym od okna ujrzał małego psiaka siedzącego na poduszce obok spokojnie śpiącego chłopca! Zrobiło mu się dziwnie słabo na duszy, przypatrzył się uważnie leżącemu dziecku. Nie, to na pewno nie była jego córka! Puknął się w bolącą głowę, nagle wszystko zrozumiał! Musiał pomylić się i wejść piętro wyżej do sąsiadów posiadających syna w podobnym wieku (psa musieli kupić niedawno). Irytując się w myślach na administrację domu za idiotyczny pomysł pomalowania wszystkich drzwi na jednakowy kolor oraz na portiera częstującego go wzmocnionym piwem, nie robiąc hałasu, po cichu wycofał się na schody i zszedł piętro niżej. Tak, tu zamek był zatrzaśnięty, Kasia z pewnością nie byłaby tak lekkomyślna, aby pozostawić na noc otwarte mieszkanie!

Wyciągnął z kieszeni kółko, na którym wisiało pięć kluczy. Dwa z nich pasowały do wejściowych drzwi, a pozostałe nie. Właściwie to już zapomniał, co otwierała zbędna trójka. Wejście do piwnicy, a może coś innego? Nieważne! Zwykle rozpoznawał je bez problemu, lecz teraz pod wpływem nagłego zdenerwowania, żadnym z nich nie mógł otworzyć zamka. Kręcił w nim kluczami na wszystkie strony, nerwowo targał za klamkę, pchał ramieniem odrzwia, wszystko na nic. Niespodziewanie te gwałtowne zabiegi przerwało głośne pytanie dochodzące zza drzwi.

— Kto tam? — ton głosu był ostry, a sam głos dużo niższy od głosu córki, lecz nie nasunęło to Rudzikowi żadnych podejrzeń.

— Otwórz, to ja, twój ojciec! — zawołał.

— Niech to wszyscy anieli mają w swej opiece! — rozległ się trwożny okrzyk. — Przecież mój ojciec od dawna już jest na tamtym świecie.

Księgowy wzdrygnął się nerwowo. Teraz zrozumiał swą pomyłkę. Dobijał się do mieszkania sąsiadki z pierwszego piętra, osoby kłótliwej, nadętej i przemądrzałej, gnębiącej go ciągłymi pretensjami o wszystko. W panice odskoczył jak oparzony i zbiegł po schodach na dół. Zatrzymał się dopiero przed blokiem. Nawet nie próbował wyobrazić sobie, co powiedziałaby, ujrzawszy go nocą szturmującego jej lokum.

Uspokoiwszy się nieco, przysiadł na ławeczce stojącej na podwórku. Spojrzał uważnie na dom. Tak, tutaj bez wątpienia mieszkał, policzył piętra, zgadzały się. No cóż, pomyłki zdarzają się, zwłaszcza jak ktoś jest tak przemęczony jak on i w dodatku zamiast głowy ma pulsujący bólem balon. Widocznie złożył wizytę na trzecim piętrze, a potem w pośpiechu zszedł aż na pierwsze. Z mocnym postanowieniem dokładnego zlokalizowania własnego mieszkania podniósł się i ruszył w stronę wejścia. W momencie gdy przekraczał próg klatki, oblał go strumień zimnej wody, szczodrze chluśnięty przez okno. Ciszę nocną zakłócił donośny okrzyk:

— Ty łobuzie, łachmyto, chuliganie! Przestaniesz się włóczyć po nocy i włamywać do samotnych kobiet!

Mimo tej niemiłej niespodzianki pełen wewnętrznej desperacji twardo poszedł po schodach w górę. Wysyczawszy przez zęby zjadliwe: „Dobry wieczór”, minął zupełnie osłupiałą panią Rolbiecką stojącą z plastikowym wiadrem na klatce schodowej i zaczął wchodzić wyżej.

Na następnym piętrze drzwi otworzyły się przed nim same, a na ich progu ujrzał swą córkę w nocnej koszuli stojącą obok małego chłopca w pidżamie i łaciatego psiaka!

— Mógłbym się wreszcie dowiedzieć, co się tu właściwie dzieje? — zapytał pan Rudzik, wychodząc z łazienki, przebrany już w suche ubranie.

— Padał deszcz? — Kasia ze zdziwieniem przyjrzała się mokrym włosom ojca.

— Tak, przeszła chmura burzowa pod postacią naszej sąsiadki.

— Nie rozumiem.

— No cóż — odparł lekko zniecierpliwiony księgowy — przez pomyłkę wzięła mnie za włamywacza i wylała całe wiadro wody na głowę.

— To i tak nie najgorzej — powiedział z przejęciem, jednym tchem stojący obok Kasi chłopiec — mogła wylać coś gorszego.

— No właśnie — oczy pana Mietka spoczęły na malcu, rozbłyskując przy tym w niebezpieczny sposób. — Powiedz mi, kim ty właściwie jesteś?

— Nazywam się Jasio Pająk — odparł dumnie zapytany, wypinając chudą pierś.

— Zaraz, zaraz, pomyśl dobrze, moja droga — ojciec Kasi spojrzał niepewnie — czy my mamy w rodzinie jakichś Pająków? Może to krewni ze strony twojej matki?

— Nie — odparła szybko zapytana.

— To co ten chłopiec robi w naszym mieszkaniu?

— Przybłąkał się razem z psem — wyjaśniła Kasia i pokrótce opowiedziała o swym popołudniowym spotkaniu.

— Hm — mina pana Rudzika po usłyszeniu relacji wyrażała niepewność i zmartwienie. — Wybacz mi — zwrócił się do Jasia — lecz powiem ci wprost. Uważam, że twoja matka bardzo lekkomyślnie postąpiła, wysyłając cię samego w podróż.

— Ależ nie, proszę pana — zaprzeczył żywo chłopiec — mama nie mogła ze mną jechać, bo by się spóźniła na samolot do Ameryki. Tata pracuje w Vancouver już od pół roku. Chce, abyśmy się do niego przenieśli, ale mama powiedziała, że musi najpierw sama pojechać i sprawdzić, jak tam jest. Miała w przyszłym tygodniu zawieźć mnie do Łodzi. Tutaj zajęłaby się mną ciocia Zosia, ona jest mamy koleżanką ze studiów. Ale coś się stało i mama musiała polecieć wcześniej. Bardzo się tym zmartwiła, gdyż nie zdążyłaby mnie przywieźć do Łodzi. Zadzwoniła wczoraj do cioci Zosi i opowiedziała jej o wszystkim. Ciocia kazała wsadzić mnie do autobusu, a moje ubrania wysłać pocztą. Na dworcu miała mnie odebrać. Mama nie wiedziała, co ma zrobić, lecz w końcu się zgodziła. Dzisiaj rano, przed naszym wyjściem z domu zadzwoniła do cioci i wszystko było w porządku. Ciocia miała włożyć na głowę słomkowy kapelusz. Specjalnie po to, abym ją rozpoznał. Potem pojechaliśmy prosto na dworzec, wsiadłem do autobusu, a mama poprosiła kierowcę, aby miał na mnie oko. On nie bardzo chciał się na to zgodzić, ale mama w końcu go przekonała. Oprócz tego poprosiła jeszcze taką jedną panią, która siedziała obok mnie, aby też mnie pilnowała. Całą drogę byłem pilnowany przez nich jak nie wiem co. Kroku nie mogłem sam zrobić, mama też do mnie dzwoniła na komórkę, dopóki nie wsiadła do samolotu, bo wtedy już nie mogła dzwonić.

— Możesz zadzwonić do mamy?

— Teraz nie, bo jest w samolocie.

— A masz w komórce jeszcze inne telefony?

— Tylko do cioci Zosi, więcej mama nie chciała mi wgrać, żeby mi się numery nie pomyliły.

— Do tej pani Zosi — do rozmowy wtrąciła się Kasia, uprzedzając pytanie ojca — dzwoniliśmy już ze sto razy, ale nie odbiera.

— Jak jechałem do Łodzi, to ciocia Zosia do mnie raz zadzwoniła. Dużo nie mówiła, tylko tyle, że odbierze mnie jej narzeczony i też będzie miał na głowie słomkowy kapelusz. Więc jak dojechałem na miejsce, zacząłem się rozglądać za kimś w słomkowym kapeluszu. Pani, która siedziała przy mnie, rozmawiała z rodziną, a kierowca krzyczał na podróżnych, żeby szybciej wyciągali torby. Mnie nikt nie pilnował, wysiadłem z Gackiem z autobusu i zacząłem się rozglądać. Nie było nikogo w słomkowym kapeluszu. Nagle po drugiej stronie placu zobaczyłem starszego pana. Wydawało mi się, że ma na głowie słomkowy kapelusz. Trochę się zdziwiłem, że ciocia Zosia ma takiego starego narzeczonego, ale nikogo innego w kapeluszu nie było. Złapałem Gacka na ręce i zacząłem za nim biec. Zobaczyłem, jak wsiada do tramwaju, już myślałem, że nie zdążę, ale zdążyłem. W tramwaju był straszny tłok i kilka przystanków stałem bardzo ściśnięty. Jak się trochę rozluźniło, to już tego pana nie było. Nie wiedziałem, co mam robić. Zacząłem pytać o ulicę Promienną, ktoś kazał mi jechać tramwajem do końca. Dojechałem do końca, wysiadłem i zacząłem pytać o ulicę Promienną, ale nikt nie wiedział, gdzie ona jest, więc poszedłem szukać dalej i tak spotkałem Kasię. Ona też nie miała pojęcia, gdzie jest Promienna, ale pozwoliła mi poczekać u siebie w mieszkaniu na pana. Pan na pewno będzie wiedział, co dalej robić.

— No cóż — odparł księgowy, masując się po bolącej głowie — grunt to nie tracić zimnej krwi. Kasiu, przynieś mi plan miasta.

— Nie ma takiej potrzeby — odrzekła dziewczynka. — Już sprawdzaliśmy i nie znaleźliśmy ulicy o takiej nazwie.

— Nie zaszkodzi, jak zrobimy to jeszcze raz.

Ponownie rozłożyli mapę, lecz wpatrywali się w nią na próżno.

— Sprawdzaliście w Internecie?

— Internet „nie wchodzi”. Nikt mnie nie słuchał, jak mówiłam już kilka miesięcy temu, żeby wymienić komputer.

— Czy ty na pewno miałeś przyjechać do Łodzi? — pan Rudzik spojrzał niepewnie na chłopca.

— Ależ tak, proszę pana — odparł z przekonaniem malec. — Jeśli mi nie wierzycie, to pokażę wam kartkę napisaną przez moją mamę. — Pogrzebał chwilę w kieszeni spodni, wyciągnął z niej nieco zmięty skrawek papieru, rozprostował go i rzekł: — Proszę przeczytajcie sami!

Na kartce widniało wielkimi literami: „Zofia Stójkowska, Łódź, ul. Promienna 3 m. 12”.

— Hm, dziwne, bardzo dziwne — ojciec Kasi zadumał się na chwilę. — A nie masz jeszcze jakiejś innej rodziny, u której mógłbyś zamieszkać?

— Nie za bardzo, rodzice mamy nie żyją, a rodzice taty mieszkają w Ameryce — Jasio pokręcił przecząco głową. — Może mam jeszcze jakąś rodzinę, ale nie wiem, gdzie ona mieszka. Byliśmy kiedyś na wakacjach u cioci pod Krakowem, ale adresu nie pamiętam.

— U ciebie w domu nie będzie teraz nikogo?

— Nikogo, mama wróci dopiero za miesiąc.

— Może znasz adres albo telefon taty w Vancouver?

Chłopiec nie znał ani adresu, ani telefonu.

Strumień zimnej wody wylany przez sąsiadkę wydał się teraz księgowemu całkiem przyjemnym epizodem w stosunku do problemu, z którym nagle musiał się zmierzyć. Kasia, widząc desperację ojca, zaciągnęła go do drugiego pokoju.

— Nie odeślesz go na policję ani do domu dziecka? — bardziej stwierdziła, niż spytała, wbijając w twarz rodziciela spojrzenie nieznoszące sprzeciwu.

— A co mamy z nim zrobić? Jeśli nie znajdziemy koleżanki jego matki, to nie widzę innego rozwiązania.

— Dostałeś urlop, więc może pojechać z nami na wakacje. W sierpniu wróci jego matka z Vancouver, to go od nas odbierze.

— Chyba oszalałaś! Niebawem jego rodzice zatelefonują do Stójkowskiej i dowiedziawszy się, że ich syn zaginął, mogą dostać zawału serca.

— Do Stójkowskiej się nie dodzwonią, już prędzej dodzwonią się do Jasia, a wtedy z nimi porozmawiamy — rzekła Kasia. — Poczekajmy do jutra, może w końcu ta ciocia Zosia się odnajdzie.

Ojciec spojrzał na zegarek, dochodziła północ.

— Dobrze — zdecydował. — Idźcie już spać, może jutro wszystko się wyjaśni.

— Jesteś kochany — dziewczynka pocałowała ojca w policzek i uspokojona wyszła z pokoju.

Pan Rudzik usiadł w fotelu i pogrążył się w rozmyślaniach. Nagle wstał, podszedł do aparatu telefonicznego i wykręcił numer policji.

— Przepraszam bardzo — rzekł niepewnie, cedząc słowa do słuchawki — ale chciałbym się spytać… Czy państwo nie otrzymaliście meldunku o zaginięciu małego chłopca? Nazywa się Jasio Pająk i pochodzi z Krakowa. Moja córka spotkała go w południe na ulicy… Nie, nie jest moim synem, ale gdyby go ktoś szukał, to może córka przypomniałaby sobie coś więcej. Tak, poczekam chwilę.

Odłożył słuchawkę na bok i z niecierpliwością zaczął bębnić palcami po stoliku. Minuty dłużyły mu się, jakby były z gumy.

— Tak, halo! — odkrzyknął po chwili. — Nie otrzymaliście żadnego zgłoszenia o zaginięciu. No cóż, dziękuję, pewnie chłopiec trafił już do domu. Tak, podam swój adres, nazywam się Mieczysław Rudzik, mieszkam przy ulicy Pogodnej jedenaście mieszkania trzynaście.

Na koniec rozmowy podyktował dyżurnemu numer telefonu i z uczuciem dobrze spełnionego obowiązku odłożył słuchawkę. Czuł, iż zrobił dzisiaj wszystko, co w jego mocy. Poczłapał ciężko do swojego pokoju, aby położyć się spać.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: