Łowcy głów - Robert Ziółkowski - ebook

Łowcy głów ebook

Robert Ziółkowski

4,0

Opis

Ścigany w polskim wydaniu!

Robert Ziółkowski w swym olśniewającym pisarskim debiucie godnym wprawnego pióra doświadczonego pisarza powieści sensacyjnych prowadzi nas po zakamarkach ludzkich dusz i kuluarach policyjnej pracy. Polskim kryminałom bardzo często zarzuca się powierzchowność w kreowaniu realiów pracy policyjnej. Łowcy głów temu zaprzeczają i po raz kolejny potwierdzają znaną prawdę, że najbardziej nieprawdopodobne historie dzieją się w prawdziwym życiu, tuż obok nas. "Choć Robert Ziółkowski zastrzega, że Łowcy głów są literacką fikcją, uważni czytelnicy kronik kryminalnych dostrzegą inspirację prawdziwymi historiami. Bo przestępca ukrywający się przez lata w Legii Cudzoziemskiej czy zabójca opętany żądzą zemsty na dawnej żonie istnieli naprawdę. A Robert był członkiem policyjnej specgrupy, która takich bandytów ścigała. I dlatego nad zawodowymi pisarzami ma tę przewagę, że nie musi popuszczać nazbyt wodzy fantazji. Gdy maluje piórem sceny morderstw, przesłuchań i pościgów, można mu wierzyć, że nie ściemnia - tak to mogło wyglądać naprawdę. Równie wiarygodnie rysuje swoich bohaterów: nie idealizuje policjantów, pokazuje ich problemy i słabości, naciski przełożonych, kłopoty w domu, powszedni dzień życia na komendzie. Wszyscy znamy takich policjantów".

Piotr Żytnicki, "Gazeta Wyborcza"

"Poszukiwacze" z wielkopolskiej komendy mają opinię najlepszych fachowców w kraju. Nie chcą zdradzać tajników swej pracy, chętniej mówią o sposobach ukrywania się. "Większość poszukiwanych, gdy słyszy, kim jesteśmy, od razu wie, co jest grane. Wiadomo: bierzemy kogoś na cel, namierzamy, zatrzymujemy, niezależnie od tego, gdzie akurat przebywa" - mówią. Kryminalni z Zespołu Poszukiwań Celowych w Poznaniu mają opinię najbardziej skutecznych w kraju.

Agnieszka Smogulecka, "Głos Wielkopolski"

Robert "Ziółek" Ziółkowski - rocznik 1967. Przez szesnaście lat służył w polskiej policji. Jego kariera wiodła od "krawężnika", poprzez dochodzeniówkę, wydział zwalczania przestępstw gospodarczych, do specjalisty wydziału kryminalnego Komendy Wojewódzkiej. Ostatnie lata przepracował w Zespole Poszukiwań Celowych wielkopolskiej komendy. Zespół, którego był członkiem, zajmował się poszukiwaniem ukrywających się zabójców, bandytów, gangsterów, handlarzy narkotyków oraz porywaczy dzieci. Policjanci z ZPC brali udział w akcjach w kraju i poza granicami. Poznańskie ZPC posadziło między innymi "Makowca", członków gangów "Borysa" i "Drewniaka". Dokonywali około stu zatrzymań rocznie, a ich akcje były szeroko komentowane w mediach. Robert Ziółkowski jest absolwentem Akademii Rolniczej i Akademii Ekonomicznej w Poznaniu. Zajmował się dziennikarstwem, działalnością samorządową, biznesem. Z zamiłowania żeglarz i podróżnik.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 418

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (33 oceny)
11
16
4
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Robert Ziółkowski

Łowcy Głów

Strona redakcyjna

Copyright © Robert Ziółkowski 2011

All rights reserved

Redaktor prowadzący

Tomasz Zysk

Redaktor

Jan Grzegorczyk

Opracowanie graficzne i techniczne

Paweł Uniejewski

Projekt okładki i stron tytułowych

Anna M. Damasiewicz

Wydanie I

ISBN 978-83-7506-973-0

Zysk i S-ka Wydawnictwo

ul. Wielka 10, 61-774 Poznań

tel. 61 853-27-51, 61 853-27-67

www.zysk.com.pl

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.

Rodzicom

Każdego ranka, każdej nocy dla męki ktoś na świat przychodzi. Jedni przychodzą dla radości, Inni dla nocy i ciemności.

WILLIAM BLAKE

Historie te mogły się wydarzyć naprawdę i rozgrywać na terenie Wielkopolski. Życie pisze bowiem najdziwniejsze i najbardziej nieprawdopodobne scenariusze. Opowieści, jakich nie wymyśli żaden pisarz. Zarówno wydarzenia, jak i bohaterowie tej książki to fikcja literacka. Imiona i nazwiska oraz ich życiorysy zostały wymyślone. Miejscowości, w których rozgrywa się akcja, istnieją. Jednak zbieżność opisanych tu miejsc i zdarzeń jest przypadkowa. Niemniej codziennie rozgrywają się wszędzie małe i wielkie dramaty. Policjanci działają w każdym takim wypadku dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ta książka jest o ich pracy, życiu, wątpliwościach i pułapkach, jakie na nich czekają. Wyborach, których codziennie dokonują, niekiedy w ułamku sekundy.

Byłem jednym z nich i musiałem przebrnąć przez te wszystkie rafy, które stawia przed policjantem służba.

WŚCIEKŁOŚĆ

1

Był ciepły letni wieczór. Tego dnia padało. Ostatnie krople deszczu jak łzy kapały z liści pobliskich lip, jakby przewidziały ogrom smutku i bólu, jaki za chwilę miał się tu pojawić.

Zabudowania z okazałym dworem w centrum stały skąpane w wieczornej mgle i cieniu, które rozmywały z lekka ostrość konturów ludzi, zwierząt i budynków. Konie rżały w stajni. W starym, prawie dwustuletnim dworze zapaliły się światła, była godzina dwudziesta pierwsza.

Zbyszek stał w cieniu drzewa i czujnym wzrokiem spoglądał na budynki. Nie było widać nikogo. Mężczyzna był nieogolony, ubrany w starą wojskową kurtkę, czuć było od niego potem i nieświeżością. Już blisko dwa miesiące ukrywał się po lasach, śpiąc na ambonach myśliwskich i w szałasach. Czasami udało mu się zjeść coś ciepłego, z reguły to, co sam upolował i upiekł nad ogniskiem.

Za paskiem miał pistolet, stary margolin kalibru 5,6 mm, niespotykany już model z długą lufą. Na zamku widniał wygrawerowany napis made in USSR VOSTOK i numer seryjny. Broń miała gwint na końcu lufy, przykręcało się tam niegdyś przeciwwagi, aby była lepiej wyważona i stabilna podczas strzału. Takie pistolety używane były jako broń sportowa. W latach sześćdziesiątych używała ich strzelecka reprezentacja Polski. Teraz na gwint był nakręcony podłużny walec. Trudno było o amunicję, toteż Zbyszek wyrabiał ją sam. Zbierał po każdym strzale puste łuski i ładował w nie ponownie proch i kule maszynką domowej roboty. Pokazał mu to ojciec. Była to jedna z tych nielicznych dobrych rzeczy, których go nauczył. Na plecach, na rzemiennym pasku wisiał karabin sportowy kbks. Broń ta była równie stara jak pistolet, ale zadbana, naoliwiona i w pełni sprawna. Karabinek był zakończony tłumikiem domowej roboty, wykonanym z kawałka półcalowej rurki z gwintem, nakręcanej na lufę, z gumowymi korkami na obu końcach i wypełnionym watą. Odgłos strzału był wygłuszony do tego stopnia, że przypominał otwieranie ruskiego szampana. Było go słychać zaledwie w promieniu kilku metrów.

Broń ta miała niewielką skuteczność, raczej raniła, niż zabijała. Kule kalibru 6 mm nie miały dostatecznej mocy, by zabić – gdy trafiały zwierzynę w korpus, uciekała dalej, do wykrwawienia. Można było ją dobić nożem lub strzałem z pistoletu w głowę z niewielkiej odległości. Szczególnie dotyczyło to dzików, których gruba skóra, pokryta twardą szczeciną, powodowała odbicie pocisku lub jego ześlizgnięcie. Karabinek bił dobrze do jakichś 80 metrów, ale przy dobrym oku strzelca był niezwykle celny.

Zbyszek zachowywał się cicho – gdy chciał, potrafił być niewi dzialny. Wiele razy podchodził do stada jeleni czy dzików. Zwie rzęta zrywały się do ucieczki dopiero wtedy, gdy jedno z nich, brocząc krwią, padało na leśne runo. Był znany z tego podchodzenia bez najmniejszego szmeru. Szczycił się, że był najlepszym kłusownikiem w okolicy Ostrowa Wielkopolskiego. Niejeden odyniec czy jeleń padł z jego ręki. Dziś miał zapolować na człowieka.

Już ponad rok temu w sądzie w Pleszewie wykrzyczał, że zabije tę kurwę, swoją byłą żonę, i jej gacha oraz tę część rodziny, która namówiła ją do odejścia od niego. Wtedy wystraszyli się ci, którzy go dobrze znali, żona i jej siostra. Sędzia, pindowata małolata, powiedziała, że daje mu tylko dwa lata do odsiadki, bo wierzy w jego resocjalizację. Udał skruchę, a swój wybuch usprawiedliwiał zdenerwowaniem i miłością do żony. W duchu śmiał się z głupoty i naiwności ludzi. Ludzi takich jak ta młoda sędzia. Ludzi z ładnych domów, pięknych ogrodów, w samochodach jak z amerykańskich filmów. Nie wiedzieli, co to prawdziwe życie i do czego zdolny jest człowiek. Tak uważał.

Jola, ta jego Jola, odeszła od niego za namową tej suki Kaśki, która teraz jest tam, we dworze z tym swoim gościem od koni. Odeszła, dziwka jedna, i w sądzie zeznawała przeciwko niemu. Mówiła, że ją bił, przypalał papierosem, więził w piwnicy, gwałcił i takie tam pierdoły. No i kogo to, kurwa, obchodzi? Była jego własnością, jego żoną i nikomu nic do tego.

Gwałcił? Jakie gwałcił, brał, co mu się należało, a jak nie chciała, to i tak brał. Był przecież jej mężem! Gdyby nie ta Kaśka, niby wykształcona siostrunia Jolki, wszystko by było dobrze. Nadal by sobie mieszkali w lesie, on by chodził polować i od czasu do czasu do jakiejś roboty. Ona by prowadziła dom i czekała na niego, a że od czasu do czasu spuściłby jej lanie lub zamknął w komórce, cóż, takie jest życie. Ojciec tak samo robił z jego matką i ta zaraz na policję nie latała. A teraz Jolka nie chce go widzieć. Chłopaki we wsi się z niego śmieją. Trzeba zrobić z tym porządek!

Pomyślał o szwagierce i żółć mu się podniosła do gardła. Poczuł jej gorzki smak w ustach. Tak, to wszystko przez tę sukę Kaśkę. To ona stanęła w obronie Joli i namówiła ją do złożenia zeznań na policji. Sama też zeznawała. Nie mógł wrócić do domu, bo Jola od razu dzwoniła na komisariat. Miał zakaz zbliżania się do niej, nałożony przez sąd w Kościanie. Skazali go, i to za co! Za ele-mele [1]. Jaki wstyd. Nie za kłusownictwo ani za liczne pobicia i gwałt, tylko za pieprzone ele-mele. Wiara w barze u Maćka nabijała się z niego za ten wyrok, aż musiał dać w mordę Józkowi od Wiśniewskiego. Odsiedział rok w rawickim więzieniu i teraz wyszedł na przepustkę. Postanowił już nigdy tam nie wracać.

Cały rok w pierdlu rozmyślał o zemście. Wyjście ze sprawy z twarzą było proste. Jeśli nie będzie Kaśki, to Jolka wróci do niego. Nie będzie miała siły mu się przeciwstawić. Nie będzie miała odwagi bez wsparcia Kaśki i pomocy Roberta Kondratowicza, faceta z dworu, z którym Kaśka teraz żyła. Kaśka i Robert muszą więc przestać istnieć.

Zaplanował wszystko dobrze. Znał usytuowanie zabudowań folwarku, dokładnie rozpracował rozkład pomieszczeń w domu. Wiedział, że Józek, stary parobek, idzie o ósmej do domu do Witaszyc. Widział, jak dziś wieczorem jedzie na swoim starym rowerze, kierując się w stronę miasteczka. Wczoraj rano przez lornetkę obserwował bawiące się na podwórku dzieci Roberta z pierwszego małżeństwa, chłopaka i dziewczynkę, takie z osiem lat. Tym rozwydrzonym dzieciarom też pokaże. Zabije ich wszystkich! To już postanowione.

Obawiał się trochę Roberta. Wiedział, że to nie byle jaki gość, chociaż, po prawdzie, frajer traktował Kaśkę za dobrze, nawet po wsi chodził, trzymając ją za rękę i całował na ulicy w usta. Co to za facet! Baba to baba i ma znać swoje miejsce. Widział jednak kiedyś, jak pogonił dwóch gości, którzy się źle wyrazili na jej temat. Spuścił im wtedy ostre cięgi. Robert miał w domu dubeltówkę, ale rzadko polował. Służyła mu raczej do odstraszania szpaków, które latem obżerały czereśnie.

Czekał i obserwował. Wreszcie cicho ruszył. Jak cień oderwał się od lipowego drzewa i pobiegł w stronę stajni. Drzwi były uchylone. Wślizgnął się do środka.

Poczuł zapach koni, ciepły i słodki. Zawsze lubił konie, takie miłe zwierzęta. Od dziecka wolał zwierzęta niż ludzi. Pamiętał szramy po pasie ojca na plecach, pamiętał śmiech na wsi, kiedy w starych ciuchach odwiedzał sklep i brał chleb na zeszyt. Ojciec kolejny raz przepił wszystko z kolegami w barze i nie było co jeść. Nienawidził wszystkich, chciał się zaszyć w najciemniejszą dziurę, schować siebie i swój wstyd. Kiedy łzy wyschły, czuł nienawiść i chciał ich wszystkich pozabijać. Wszystkich! Mieli cierpieć.

Wreszcie zobaczą, na co go stać. Nikt już nie będzie się śmiał. Wszyscy – cały Kotlin, cały Pleszew, ba, cały Ostrów – będą się go bać. Oj, kurwa, będą się bać. Takie to były Zbyszkowe myśli.

Mrok gęstniał, w powietrzu czuć było napięcie, jak przed letnią burzą, kiedy we znaki daje się wilgoć i upał, a ptaki milkną na chwilę przestraszone tym, co ma nastąpić.

Robert zawsze przed nocą wchodził do swych koni. Teraz oprócz zwierząt on miał go powitać i pożegnać.

Stanął za ostatnim boksem, tak żeby widzieć wejście. Stojący w nim koń otarł się o niego ciepłym, aksamitnym łbem. Odrzucił chęć pogłaskania go. Zdjął z pleców karabinek, z przyjemnością dotknął zimnego metalu lufy – ten chłód uspokajał skołatane nerwy – z czułością pogładził drewnianą wytartą kolbę i sprawdził tłumik, trzymał się dobrze. Przeładował broń i czekał.

*

Po kilku minutach usłyszał kroki na podwórku, to musiał być Robert. Kroki były pewne i ciężkie jak chód człowieka, który jest u siebie i wie, dokąd zmierza. Sylwetka Kondratowicza pojawiła się w drzwiach.

Już? Teraz? – zapytał się w myślach, lekko dotykając spustu. – Nie, jeszcze nie. Chce mu spojrzeć w oczy, powiedzieć, co zrobi z Kaśką, jak skończy z nim, i co zrobi jego bachorom.

Błysnęło światło. Instynktownie zmrużył oczy i cofnął się o krok, w cień boksu. Robert gładził pysk pierwszego konia, mówiąc coś do niego cicho. Zwierzę strzygło uszami, poddając się pieszczocie i słuchając uważnie słów człowieka. W pewnym momencie rzuciło łbem, jakby pragnąc ostrzec go przed Zbyszkiem i jego szaleństwem.

Człowiek w starej wojskowej kurtce wyszedł z cienia. Stanął na wprost zdziwionej i wystraszonej ofiary. Celował z karabinka wprost w twarz przerażonego mężczyzny. Ich spojrzenia się spotkały. W jednych oczach był strach i niedowierzanie, w drugich zimny triumf i, o dziwo, również cień strachu. Zbyszek przełknął ślinę.

– I co, skurwielu? Myślałeś, że taki mądry jesteś, taki, kurwa, wspaniały, a teraz srasz w portki? Trza się było nie wpierdalać w nie swoje sprawy – wysyczał.

– Co ty, Zbyszek! Nie rób numerów, robiłem to, co musiałem, pomagałem twojej żonie i tobie.

– Przestań pierdolić! To przez ciebie i tę twoją Kachnę, ale ja zrobię z tym porządek. A jak skończę z tobą, to się wezmę za nią. Niech poczuje wreszcie prawdziwego faceta. Będzie się wiła i jęczała, i chciała jeszcze – powiedział z satysfakcją i drwiną. – A potem wezmę się za twoje bachory.

Mimo strachu twarz Roberta się skurczyła. Spiął mięśnie. Wydawało się, że za chwilę rzuci się do Zbyszkowego gardła. Nie poruszył się jednak. Stał jak zaklęty, wpatrując się z niedowierzaniem w wylot tłumika. Wiedział, że ten wsiok jest szalony, ale nie podejrzewał, że do tego stopnia. Bał się. Zimny pot spływał mu po plecach. Zdawał sobie sprawę, że śmierć jest tuż-tuż, na wyciągnięcie ręki. Życie jak film przeleciało mu błyskawicznie przez mózg. I jedna myśl nim wstrząsnęła: ten zwyrodnialec naprawdę Kaśce to zrobi! Ten szaleniec był gotów na wszystko. Bał się.

Obserwował swego potencjalnego zabójcę. Zbychu stał sztywno, lekko zgarbiony, z szeroko rozstawionymi nogami. Twarz wykrzywiał mu upiorny grymas uśmiechu czy coś podobnego rysującego się na brudnych, zapadłych policzkach. Był blady. Ściągnięte w tę maskę furii usta z resztkami śliny w kącikach i odsłoniętymi pożółkłymi od tytoniu zębami upodabniały go do wściekłego psa. Oczy miał matowe, bez wyrazu, nie dało się z nich czegokolwiek wyczytać. Chwila niepewności się przedłużała. Robert czuł niemoc i wstręt do siebie za ten paraliżujący strach. Lufa była skierowana w jego twarz, celowała między oczy niczym wielki palec Boga zaczynający i kończący wszystko.

Robert oddychał wolniej, nie wiedział, co powiedzieć, bał się sprowokować napastnika. W ustach miał sucho, krtań zdławioną, niezdolną do wydania jakiegokolwiek dźwięku. Stali na wprost siebie. Znieruchomieli.

To była ta nieuchwytna chwila, milisekunda pomiędzy życiem a śmiercią, w której człowiek poznaje w całej pełni samego siebie. Jeszcze wszystko było możliwe. Jeszcze nie było ofiary, jeszcze nie narodził się morderca. Konie instynktownie wyczuły śmierć i wpatrywały się w mężczyzn niczym niemi świadkowie ludzkich emocji.

Robert odetchnął. Wtedy dostrzegł błysk szaleństwa w oku Zbyszka. I wiedział już, że nie żyje. Nie słyszał strzału. Poczuł ciepło i ogarniającą go całego niemoc, potem nicość. Jego ciało upadło na podłogę stajni wyszlifowaną kopytami koni. Nawet nie poczuł rozchodzącego się po stajni zapachu prochu.

Morderca pomyślał: To już? Tak łatwo? Tak szybko?

Spojrzał na ciało, nie było widać krwi. Na środku czoła Robert miał słabo widoczną plamkę. Nie większą niż główka gwoździa, takiego do przybijania papy na dachach. Ciało się wiło, pocisk wystrzelony z odległości niecałego metra przebił czoło, nie zdołał jednak przebić na wylot czaszki. Nie było rany wylotowej, kula utknęła gdzieś w mózgu.

Ten karabin zawsze miał słabą siłę przebicia – przeleciało przez głowę mordercy. – Żeby tak mieć prawdziwy sztucer albo kałasza.

Zbyszek podszedł do ciała i wyciągnął pistolet zza paska. Przyłożył go do piersi ofiary. Wiedział, że tam jest serce. Nieraz oprawiał zwierzynę skłusowaną w lesie, a dzik czy sarna nie tak mocno różnią się od człowieka. Są tylko bardziej bezbronne i umierają w ciszy. Docisnął pistolet z całej siły. Pociągnął spust. Rozległo się słabe kaszlnięcie. Ciało drgało coraz słabiej, aż wreszcie wszelki ruch zamarł.

Zbyszka ogarnęła fala ulgi i strachu, dłonie i kolana trzęsły mu się przez chwilę. Poczuł w żyłach zimno, potem gorąco, do oczu napłynęły łzy. Głowę rozsadzał wewnętrzny krzyk: – Coś ty zrobił, człowieku?! Nadchodząca fala mdłości omal nie zwaliła go z nóg. Jednak szaleństwo wkrótce zwyciężyło. Resztki ludzkich odruchów walczące w jego głowie o człowieczeństwo przegrały. Zastąpiła je wściekłość. Poczuł satysfakcję. Dziką, nieokiełznaną satysfakcję. Siłę i moc sprawczą, nieporównywalną z niczym, czego dotąd doświadczył. Zrobił to. Zabił człowieka. Stał się panem życia i śmierci. Wreszcie im pokazał. W swej jaźni został zrównany z Bogiem. Nikt już nie będzie się z niego śmiał, nikt nie będzie zabierał jego własności, a Jola jest jego własnością. Teraz weźmie się za tę sukę, która czeka w domu, niczego się nie domyślając.

Rozejrzał się po stajni. Konie spoglądały na niego w ciszy, patrząc swymi łagodnymi oczami w kształcie połówki jabłka. Ich spojrzenia dźgały jego źrenice. Ten koński wzrok niczego nie wyrażał, oczy po prostu patrzyły. Morderca się spocił. Spocił się od tego spojrzenia łagodnych, ciepłych, spokojnych oczu. Nie mogąc tego znieść, wybiegł ze stajni. Uciekł przed tym wzrokiem. Nie wiedział jeszcze, że już zawsze będzie uciekał. Najbardziej przed samym sobą. Konie stały nadal bez ruchu, tylko po skórze ich grzbietów przebiegały drgawki, a oczy zaszkliły się w świetle żarówki.

Drzwi domu były otwarte. Wszedł do środka, specjalnie się nie kryjąc. Kaśka była w saloniku, oglądała telewizję, pijąc spokojnie herbatę. Przyjrzał się jej. Zawsze mu się podobała. Była taka inna od Joli. Młodsza, zgrabniejsza, niezmarnowana robotą, pyskata i niezależna, pełna energii, wiedząca, czego chce. Zupełnie niepasująca do jego wioski i wyobrażeń o ideale kobiety. Dlatego tak pociągająca i niedostępna. A teraz będzie jego i nikt mu w tym nie przeszkodzi.

Usłyszała kroki. Odwróciła głowę. Ich spojrzenia się skrzyżowały. Na chwilę znieruchomiała, potem zerwała się z kanapy z błyskiem złości w oczach. Jaka ona piękna – pomyślał – jaka dzika! I moja. Poczuł podniecenie i sztywność.

– Co tu, robisz, chamie? Wynoś się stąd, bo dzwonię na policję.

Uśmiechnął się zimno.

– Nigdzie nie zadzwonisz, suczko, a twój stary gryzie piach – powiedział szybko. Rozkoszował się efektem tych słów.

Patrzyła na niego z niedowierzaniem, jej duże piwne oczy z wolna zapełniały się łzami. Dopiero teraz zobaczyła pistolet w ręku i karabinek na jego plecach. I uwierzyła, że Robert nie żyje.

Rozbieraj się – warknął.

*

Gdyby ktoś przechodził obok domu, mógłby usłyszeć szloch i krzyk. Potem dwa klaśnięcia strzałów z pistoletu. Jednak tego wieczoru nikt tamtędy nie szedł.

Zbyszek stał nieruchomo nad kolejnymi zwłokami. Piękna, żywiołowa Kasia przemieniła się w trupa. Czas przeszły. Już nie jest, nie będzie, tylko była.

Włosy na karku zjeżyły mu się, a skóra zdrętwiała. Nie doznawał już takiej intensywności uczuć jak podczas mordowania Roberta. Opanowało go raczej odrętwienie. Umysł się wyłączył. W tej chwili nic do niego nie docierało.

Nie wiedział, ile czasu stał tak nad zwłokami Kasi. Ocknął się równie niespodziewanie, jak zapadł w ten dziwny letarg. Najgorszy jest pierwszy raz – pomyślał. Trzeba to skończyć raz na zawsze. Roberta i Kaśkę miał z głowy. Dzieciaki! – przypomniał sobie w myśli. Właśnie, gdzie są te małe gnoje? Zemsta musiała się dopełnić. Miała być dziełem jego życia. Pełna i przerażająca dla wszystkich.

Przebiegł pokoje. Zajrzał do łazienki. Pistolet nadal tkwił w jego dłoni. Nikogo nie było. Wszedł jeszcze raz do sypialni, która wyglądała na dziecięcą. Kolory ścian były jasne. Zdobiły je plakaty gwiazd piłki nożnej i sceny. Dwa tapczany stały pod ścianą. Przy jednym z nich leżały zapomniane, małe trampki w czerwone serduszka. Cisza. Żadnego ruchu. Pod oknem biurko. Na nim komputer. Za biurkiem nie znalazł nikogo. Pod przeciwległą ścianą stała duża szafa. Podszedł do niej. Sprawdził broń. Pocisk był w lufie. Pistolet wystarczy? – zastanawiał się. – Tak wystarczy. Dzieciaki mają miękkie kości czaszki, jak wszystkie inne młode zwierząt – zakończył myśl z rzeźnickim znawstwem anatomii.

Ujął uchwyt drzwi i mocno szarpnął. Nadal cisza. Wyrzucił ubrania z ramiączkami. Część z nich była dziecięca. Jednak dzieci wewnątrz nie było. Zniknęły. Wczoraj były. Dziś zostały po nich tylko ciuchy.

Wściekły rzucił różową koszulką o ścianę. Kopnął z całej siły drzwi szafy. Te zaskrzypiały w „bólu”. Zawiasy pękły. Żyła na jego czole pulsowała fioletowo. Oczy rozglądały się badawczo po pokoju.

– Kurwa! – rzucił przez zaciśnięte zęby… Kopnął w złości szafę jeszcze raz. Wydawało się, że wpadnie w furię z powodu braku następnych celów. Małych trupów nie będzie. Jego wybuch skończył się jednak na tym. Westchnął głęboko. Z zawodem. Może z ulgą?

Po jakimś czasie, zataczając się, cień szedł wolno wzdłuż ściany domu. Po minucie zlał się z cieniem pobliskiego lasu. Folwark i okolice opanowała cisza, przyjaciółka śmierci.

2

Gospodarstwo agroturystyczne „Barbara” położone było nieopodal wsi Tarce. W stronę Kotlina rozciągały się pastwiska okolone koralem dla koni. Gospodarstwo powstało na bazie dawnego PGR-u, który kupił ojciec Barbary Kozłowskiej. Był to prezent dla niej, jaki otrzymała w dniu ślubu z Robertem Kondratowiczem.

Ona była absolwentką dobrej uczelni, barwną dziewczyną z Warszawy. On człowiekiem pochodzącym z małej podpoznańskiej wsi, który z wysiłkiem ukończył Akademię Rolniczą w Poznaniu. Pracując popołudniami i wieczorami, opłacał sobie ciasny pokój na ulicy Woźnej. Resztę pieniędzy wysyłał do domu na utrzymanie trzech młodszych sióstr i brata. Wszystko zawdzięczał sobie i swojej pracy.

Trafił na Basię. To było jak spotkanie dwóch światów. Jej imponowała jego niezależność, silny charakter i miły, przystojny wygląd. On widział w niej kogoś z innej planety. Delikatną, czarującą, wesołą dziewczynę z mnóstwem pomysłów i marzeń, którą pragnął się opiekować po kres dni. Kochali się bardzo. Mimo protestów jej bogatej rodziny po niecałym roku się pobrali. Po kolejnym urodziły się bliźniaki.

Po następnych dwóch latach ich miłość wygasła. On zajmował się gospodarstwem, uciekając do lasu i na pastwiska, by nie słuchać jej zrzędzenia i pretensji. Jej delikatność okazała się słabością. Czuła się coraz bardziej samotna na pustej wsi, tęskniła za wielkim miastem, towarzystwem, samorealizacją. Jego niezależność ją drażniła i powodowała uczucie depresyjnej pustki. Potrzebowała potwierdzeń samej siebie z jego ust, a on nie potrafił jej tego dać. Przestali ze sobą rozmawiać, ograniczając się do niezbędnej wymiany zdań.

Kiedy pewnego razu wrócił z objazdu pastwisk, zastał pusty pokój dzieci i ogołocone z mebli i sprzętów obejście. Na stole w kuchni leżał krótki list, w którym informowała go, że odchodzi, „bo dłużej już nie może” i że „to była omyłka”, itd. Próbował do niej dzwonić, ale odebrał jej ojciec, mówiąc, że zmarnował życie jego córce. Dał spokój. Ze starym Kozłowskim podpisał umowę, w której zrzekł się majątku. Zostało mu gospodarstwo pod Pleszewem, miał w nim pięćdziesiąt jeden procent udziałów. Ta posiadłość była jego życiem, podniósł ją z ruiny.

Po jakimś czasie Barbara, czy to z powodu wyrzutów sumienia, czy dla świętego spokoju, zaczęła przywozić do niego dzieci. Miały po pięć lat, były śliczne i szalały za nim, a on za nimi. Jarek był podobny do niego – skryty, chodzący swoimi ścieżkami. Małgosia, „córeczka tatusia” z blond warkoczami, biegała po stajni i domu. Z ojcem łączyła ją wspólna miłość do koni. Z zapałem uczył ją jeździć na kupionym specjalnie dla niej kucu szetlandzkim.

Barbara wkrótce powtórnie wyszła za mąż. Tym razem za człowieka z jej świata. Stosunki między nimi zaczęły się jakoś układać, zostali przyjaciółmi. Oboje byli zaskoczeni, że się sobie zwierzają i radzą w trudnych sprawach. Jednak to, co było między kobietą a mężczyzną, już nie wróciło.

Minęły trzy lata i wtedy poznał Kasię. Była jak piorun z jasnego nieba. Energia rozpierała ją każdego dnia, każdej chwili. Wszędzie jej było pełno. Jej miodowobrązowe oczy strzelały iskrami entuzjazmu i humoru. Nic i nikt nie był w stanie pochłonąć tej energii. Żadna burza nie potrafiła zachwiać jej optymizmem i radością życia. Umiała załatwić wszystko. Z każdym znajdowała wspólny język i wszyscy do niej lgnęli. Czuli to ciepło i nieposkromiony temperament. Gdzie się pojawiła, tam gościł uśmiech i znikała nuda.

Była filuternie zalotna, ładna, aczkolwiek nie piękna. Jedyna w swoim rodzaju. Dołeczki po bokach ust sprawiały, że twarz ciągle była gotowa do śmiechu. Talia wcięta mocno, przy filigranowej postawie dawała efekt klepsydry, czyniąc ją niezwykle kobiecą. Jeszcze takiej w życiu nie spotkał. Uosobienia zmysłowości połączonego z tym, o czy marzy każdy facet: opiekuńczością i brakiem nudy. Kiedy ją zobaczył na bankowych schodach, jak zwykle biegła. Podtrzymał ją, kiedy się potknęła, i go zamurowało. Wiedział, że właśnie na to czekał. Umówili się na kawę. Po tygodniu wylądowali w hotelowym łóżku. To było cudowne przeżycie. Seks jak ekstaza. Smakowała jak miód z pieprzem, słodko z lekką goryczką dodającą tajemniczości i oszałamiającą jego zmysły. Jej zapach drażnił i kusił nozdrza, obiecując nieznane, rozkosz i spełnienie.

Kasia pierwszy raz w życiu poczuła, że jest ktoś, na kim może się oprzeć. Jej życie polegało do tej pory na samotnej walce z przeciwnościami. Musiała sobie radzić sama. Wszędzie czaił się fałsz i niebezpieczeństwo. Teraz poznała kogoś, kto był uczciwy, dobry i mówił prawdę. Mężczyznę czułego i silnego, pełnego marzeń i potrafiącego te marzenia realizować. Fascynował ją, imponował. Oboje potrafili się motywować w działaniu i wspierać. Dla obojga życie stało się proste i piękniejsze.

Opowieściom nie było końca. Opowiadała i płakała. Mówiła o swoim niełatwym dzieciństwie, małżeństwie z pijanym damskim bokserem, który na niej wyładowywał swoje frustracje i kompleksy. On słuchał i też opowiadał o sobie. Jak się uczył życia i bycia mężczyzną mimo braku wzorców. O bólu, który przeżył, kiedy zmarł jego ojciec. Miał wtedy trzynaście lat, świat się najpierw zawalił, a potem był już całkiem inny.

Kasia opowiedziała mu w końcu o swej największej traumie. Gdy miała jedenaście lat, została brutalnie zgwałcona. Było to późnym latem, poszła do pobliskiego lasu na grzyby. Tam spotkała trzech obcych, młodych mężczyzn. Byli lekko pijani. Zaczęli jakieś rozmowy i zaczepki. Odpowiadała na nie ze swadą zgodną ze swym bujnym temperamentem i ufnością jedenastoletniej dziewczynki. Nagle jeden z nich ją przewrócił. Dwóch pozostałych przytrzymało ręce i nogi. Przy upadku i szarpaninie rozcięła sobie łydkę do kości o szkło leżące w leśnym mchu. Ktoś uderzył ją w twarz. Krzyczała i błagała, ale nic nie pomogło, stali się jeszcze brutalniejsi. Jej rozpaczy i tak nikt nie słyszał. Kiedy się ocknęła, była sama w podartej odzieży. Z twarzą i udami we krwi. Noga bolała strasznie. Powlokła się powoli do domu. Tam powiedziała matce, co się stało. Ustaliły, że nikomu nic nie powiedzą, i tak zostało. Sprawcy tej zbrodni na zawsze pozostali nieosądzeni.

Ten nieoczyszczony ból trwał w niej latami. Nie potrafiła związać się z żadnym mężczyzną, była dla nich emocjonalnie niedostępna. Niby umiała z nimi być. Deklarowała, że kocha nad życie, ale gdzieś tam w środku coś mówiło: „Uważaj!”. Mądrzy faceci wyczuwali to od razu i odchodzili.

Tych trzech zwyrodnialców w zwierzęcej chuci zabiło w niej dziewczynkę. W te kilka minut stała się dorosła. Została cyborgiem wypranym z emocji i zaufania. Przez następne dwadzieścia lat nie mogła ukoić tępego bólu i obawy tego małego dziecka, które jest w każdym z nas. Świat stał się miejscem złym. Należało nie ufać i walczyć. Gdy nie było z kim, wystarczyło powalczyć ze sobą.

Wreszcie związała się z jednym z braci Kowalskich. Był dość często znieczulony alkoholem, więc nie widział tego dystansu i gotowości ucieczki z jej strony. Życie z nim okazało się koszmarem. Pił i bił. Odeszła od niego. Zatracała się w kolejnych związkach z przypadkowymi mężczyznami. Chciała zyskać spokój i potwierdzenie swej kobiecości w ich oczach. Tam jednak tego nie było. Za wszelką cenę pragnęła bliskości. Kiedy jednak ta była na wyciągnięcie ręki, uciekała lub stawiała emocjonalne mury. Nie rozumiała, że to, czego szuka, jest w jej wnętrzu. Kolejny kochanek pobił ją do nieprzytomności. W szpitalu spotkała Natalię, panią psycholog. Pewnie pod wpływem bólu i chwili powiedziała jej o gwałcie. Płakała. Żal, smutek i lata udręki spływały wraz ze łzami, oczyszczając duszę. Rozpoczęła terapię i w końcu się wyzwoliła. Małe dziecko w jej wnętrzu przestało płakać, była gotowa kochać. Wybrała tego mężczyznę, aby mu to powiedzieć.

Przytulił ją wtedy mocno i zaszlochał. Dwoje poranionych ludzi niosło sobie nadzieję i miłość.

Gdzieś pod Zieloną Górą, podczas sobotnio-niedzielnego wypadu, po tym, jak zmęczeni namiętnością upadli wreszcie na wyleżany tapczan, powiedziała:

– Robercie, kocham cię. Zakochałam się chyba pierwszy raz w życiu.

Wystraszył się trochę tych słów. Mętlik myśli o Barbarze, dzieciach i piekle rozwodu ogarnął jego głowę. Potem poczuł spokój. Wiedział, że kocha tę kobietę ufnie opierającą głowę o jego ramię.

Postanowili być razem. Kasia wprowadziła się do dworu. Życie toczyło się przyjemnym rytmem, realizowali wspólne plany, myśleli o dziecku.

Teraz oboje nie żyli. Zamordowani z powodu zemsty wyimaginowanej w chorym umyśle.

3

Dzień 22 lipca 2009 roku zapowiadał się upalnie. Już o ósmej rano nie było czym oddychać. W powiatowej komendzie policji w Pleszewie przy ulicy Misia Pysia 63 właśnie dokonywała się zmiana służby. Nocny patrol zjechał do jednostki. Powoli przybywali policjanci mający rozpocząć dzienną szychtę, jak między sobą nazywali pracę. Nastąpiła też zmiana na stanowisku oficera dyżurnego jednostki. Dwunastogodzinną służbę nocną kończył podkomisarz Artur Bok. Rano zastąpił go aspirant Maciej Zawisza. Zmiennicy powoli przeliczyli broń znajdującą się w szafie pancernej na tyłach dyżurki. Potem przekazali sobie dokumentacje z nocy: książkę wydawania broni, książkę wydarzeń, raporty i notatki służbowe z przebiegu zdarzeń, które miały miejsce ubiegłej nocy.

Nie było tego wiele. Kilku zatrzymanych pijanych rowerzystów, jedno włamanie do sklepu spożywczego. Były też dwie interwencje domowe z pijanymi mężami w roli bohaterów, znęcających się nad swoimi żonami i dziećmi. Spokojna nocka, taka, o której marzy każdy doświadczony i zmęczony tą robotą policjant. Artur opowiadał szczegóły. Maciek robił pierwszą tego dnia kawę, szczodrze sypiąc czarny proszek ze słoika do służbowego kubka z napisem POLICJA i logo KWP Poznań.

– Chcesz też? – spytał Artura.

– Nie, wypiłem cztery, mam dość. Ten „pijok” z piątki wojował całą noc, nie było kiedy zamknąć oka. Co za skurwiel, starej napierdolił, dzieciarni też się dostało. Potem jeszcze fikał na Mietka i Jasia, ale mu chłopaki piękny wpierdol spuścili i wreszcie się uspokoił.

– A jak tam facjata klienta? – zaniepokoił się Maciek.

Miał 48 lat, dwa lata do pełnej emerytury i na wszelkie, nazwijmy to, niekonwencjonalne działania reagował strachem. Bał się, że nie dosłuży do tej emerytury. Zawsze przecież mogło się zdarzyć coś nieprzewidywalnego. Ktoś kogoś pobije, ktoś się spóźni z jakimiś papierami albo coś zginie i będzie chryja. A wiadomo, zarówno przełożeni, jak i prokurator tylko czekali, aby policjant zmoczył dupę. Zarzuty murowane i wyjazd ze służby z połową emerytury albo i bez. Przerobił w milicji i teraz w policji 28 lat i nie miał zamiaru odpuścić ani grosza z tego, co mu się należało. Był ostrożny. Ta postawa skutkowała tym, że bał się podjąć jakąkolwiek decyzję. W nocy obdzwaniał przełożonych i kolegów, zamęczając wszystkich swym niezdecydowaniem. Dorobił się wrzodów żołądka, dusznicy serca i ksywki „Wuja dupa” oficjalnie funkcjonującej wśród kolegów z komendy, zwanej po prostu „fabryką”.

Maciej przypomniał sobie, że podpisał już przejęcie służby, a nie sprawdził stanu aresztanta z celi. Kurwa – pomyślał – jak gość dostał zdrowe manto, to wtopiłem. Ze złością popatrzył na Artura, który zbierał się do wyjścia. Potem udając spokój i czując, że odezwał się jeden z wrzodów jego żołądka, udał się w stronę PIZ-u, czyli policyjnej izby zatrzymań. Za metalową kratą mieścił się rząd cel.

Artur, który obserwował go kątem oka, tłumiąc cisnący się na usta uśmiech, powiedział:

– Nie martw się, Maciuś, wszystko gra, gość ma ryj nieobity, trochę plecy i nerki, ale chłopaki wpisali w kwity, że podczas zatrzymania stawiał czynny opór i normalnie podczas tej szarpaniny spadł ze schodów. Wezwałem pana doktora z pogotowia i ten potwierdził obrażenia i wersję chłopaków. Wszystko jest jak ta lala – mówiąc to, puścił oko do Maćka.

Ten odetchnął z ulgą i pomyślał, że Artur, mimo oficerskich szlifów, to równy gość. W służbie już tak jest, nikt niższy szarżą nie lubi oficerów, ale każdy chciałby nim zostać. Mieć te gwiazdki, trochę więcej kasy i trochę więcej splendoru. Oficerowie to kasta wspierająca się i stawiająca do pionu każdego, kto stanie na ich drodze. W policji, szczególnie w formacjach kryminalnych i antyterrorystycznych, stopnie nie mają znaczenia. W akcji dowodzi policjant prowadzący sprawę lub ten najbardziej doświadczony. Młody oficer jest tu żółtodziobem – palantem po Szczytnie, który gówno wie i gówno umie. Tu uczy tylko ulica, lata doświadczeń, własny intelekt i to nieuchwytne „coś”, co odróżnia prawdziwego psa od kundla. „Pies” chodzi swoimi drogami, ma w dupie przełożonych. Oni natomiast go nie cierpią. Nie dają podwyżek, ale jest im niezbędny, bo ma wyniki. W policji zaś wyniki to odskocznia dla karierowiczów w mozolnej drabinie psiej hierarchii.

Wtedy to właśnie, o 8.18 tego spokojnego jak na policyjne standardy dnia zadzwonił telefon. Maciek popatrzył za Arturem, który mówiąc: „Czołem”, mijał drzwi komendy. Z westchnieniem podszedł do telefonu. Nawet nie dadzą spokojnie kawy wypić – gderał w myślach. Wspomnienie czekających go dwunastu godzin służby mierziło. Znowu cudze problemy.

Dziesiątki telefonów od dowcipnisiów, którzy podkładali w szkołach „bomby” lub wyzywali go od chuja i mendy. Interesanci, którzy mają tylko ważne sprawy i oczywiście ta ich sprawa jest najważniejsza. Choćby to była zaginiona kura czy kaczka, jest najważniejsza i koniec. Nieważne, że na mieście jest jeden radiowóz i akurat pojechał do śmiertelnego wypadku. Pierdolona zaginiona kura jest najważniejsza. Każdy ma wuja, ciotkę lub teścia, co to jest wysoko postawiony, i jak się tego nie załatwi tak, jak szanowny petent sobie życzy, to natychmiast ten teść czy ciotka zwolni „durnego” policjanta ze służby.

Maciek się uśmiechnął. Ciekawe, ile razy różne palanty mnie zwalniały. Łącznie to było tego tyle, że kadry by nie nadążyły wypisywać decyzji o zwolnieniu.

Była jeszcze przemoc we wszelkich postaciach. Krew, ból. Upieczone noworodki, pobite noworodki, noworodki na śmietniku. Czternastolatka rozsmarowana na asfalcie przez pijanego osiemnastolatka furą pożyczoną od taty. Wiele innych świadectw ludzkiego szaleństwa lub świadomej bezwzględności odróżniającej homo sapiens od zwierząt. Ofiary i sprawcy. Sprawcy i ofiary. I tak w kółko.

O tym Maciek nie myślał. Jego refleksje nie sięgały tak daleko, a może on sam nie chciał sięgać, bo bał się wspomnień i chronił swój umysł przed całym syfem tego świata. Musiał wrócić do domu, M-4 z kuchnią, i nadal być kochanym tatusiem i czułym mężem, a przynajmniej starać się nim być.

Telefon dzwonił już od jakiegoś czasu, wyrywając w końcu aspiranta z letargu. Pewnie ktoś odkrył jakiś włam – pomyślał. Po ósmym sygnale podniósł słuchawkę.

– Komenda Powiatowa Policji w Pleszewie, aspirant Maciej Zawisza, słucham – wyrecytował przepisowo. Rozmowy z telefonu alarmowego były nagrywane.

– Panie, szybko… karyte do Kondratowiczów… o Jezusie… panie, szybko… – usłyszał męski głos zmęczony życiem i tanim winem.

– Proszę podać nazwisko i niech pan opowie, co się stało – powiedział spokojnie, choć jego wrzód na dwunastnicy odezwał się natychmiast. Gościa trzeba było nieco uspokoić i wyciszyć, bo w przeciwnym razie niewiele można się było dowiedzieć. Ludzie pod wpływem emocji opowiadali różne bzdury. Słyszał już takich setki przez te wszystkie lata. Do tego facet mówił w gwarze wielkopolskiej i trudno go było zrozumieć.

– Panie, karytke szybko do starygo folwargu w Tarcach. Bo tu sie coś strasznygo stało, łoni chyba oba nie żyjom!

Maciek się skoncentrował. Postanowił wypróbować drugą metodę, bardziej ostrą.

– Panie, uspokój się pan. Słyszysz, chłopie? Powiedz, co się stało i jak się nazywasz.

– Panie, jo sie nazywom Józek Kaleta i jezdem ze Witaszyc, ale jo robie u Kondratowicza i łon, i ta jego kobita, Kaśka… chyba oba nie żyją.

– Jak to nie żyją?

– No nie żyją, nie ruszają sie oba. Łon leży w stajni na somsieku, a łona w domu.

– Dotykał ich pan?

– Jego, mo dziure w głowie i chyba w piersi, jej żym nie dotykoł, ale łona leży w domu w izbie i sie nie ruszo.

– Gdzie to dokładnie jest? – spytał poważnie policjant.

– Stary folwarg koło Tarcy, panie. Tam trza skryncić za Kotlinem i bydzie prosto jakie ze dwa kilometry.

– Panie, nie dotykaj pan niczego i zostań pan na miejscu. Wysyłam za chwilę radiowóz i karetkę.

– Panie, ale łoni chyba oba nie żyjom, łon mo dziure w głowie… Jo do roboty przyjechołem, a oni nie żyjom – gość był w szoku, powtarzał jak zacięta płyta.

– Panie Kaleta – powiedział powoli i łagodnie Maciek – zaraz się wszystkim zajmę. Pan się uspokoi i pilnuje tego domu, policjanci za chwile tam będą. Niech pan pilnuje tego miejsca i nie pozwoli tam nikomu wchodzić do środka, zrozumiał pan? – Maciek wiedział, że najlepiej w takiej sytuacji zrobić kogoś za coś odpowiedzialnym, dać mu coś do roboty, zająć czymś myśli. – Ja się teraz rozłączę, ale policjanci już tam jadą.

Odłożył słuchawkę, nie chcąc tracić czasu na próżne gadanie. Nie dokuczały mu już wrzody, włączyła się adrenalina poparta rutyną wieloletnich działań. Miał jeden patrol w terenie. Właściwie byli już po służbie, ale po siódmej wydarzyła się niegroźna kolizja i właśnie skończyli ją obsłu giwać.

*

– Piętnaście zero osiem, zgłoś się do piętnaście zero zero! – krzyknął do mikrofonu radiostacji. 08 to był kryptonim patrolu, który miał akurat służbę. 00 – to kod dyżurnego jednostki. Komendant ma kod 01 – zależy to bowiem od hierarchii stanowiska.

– Zero osiem do zero zero, zgłaszam się.

– Skończyłeś?

– Ta – odpowiedział 08.

– W Starym Folwarku pod Tarcami, koło Kotlina, doszło prawdopodobnie do zabójstwa dwóch osób, kobiety i mężczyzny. Sprawca jest nieznany. Na miejscu jest Józef Kaleta, on znalazł zwłoki. Gość jest z Witaszyc, dzwonił z komórki. Udajcie się tam i meldujcie po przybyciu na miejsce. Zrozumiałeś, zero osiem? Wiesz, gdzie to jest? I zadzwoń do mnie.

– Zrozumiałem, zero zero. Jasne, że wiem, gdzie to jest! Pojedziemy tam, ale chyba się komuś coś przyśniło. Ha!

– Zero osiem, nie dyskutuj, tylko zasuwaj na miejsce – zdenerwował się Maciek, ból żołądka dał o sobie znać.

Wiedział, że w eterze fale rozchodzą się daleko i może tę rozmowę słyszeć oficer wojewódzki. Takie pieprzenie przez radio mogło zwiastować kłopoty, więc policjanci, kiedy chcieli się dogadać poza oficjalnym kanałem informacyjnym, którym było radio, dzwonili do siebie z prywatnych telefonów.

Telefon, który nie był podłączony do magnetofonu, odezwał się cichym brzękiem. Odebrał.

– Co tam, panie dyżurny? Ktoś se jaja robi? – zapytał sierżant Marek Polak, to on był dysponentem, czyli dowódcą patrolu 08. – Mamy koniec nocki, więc do domu nam się chce, a nie jakieś jajcarskie zgłoszenia sprawdzać!

– A skąd ja mam wiedzieć? Nie pierdol tyle przez radio, bo nie wiadomo, kto tego słucha. Chłopaki, gość… ten zgłaszający był taki przestraszony, nie wiem… może to prawda, więc uwijajcie się. I zaraz mi dzwonić, jak będziecie na miejscu. Tam w Tarcach trzeba skręcić w polną drogę na Witaszyce. Wiecie?

– Spoko, Maciuś, spoko, dojedziemy. To tam, gdzie były interwencje z tym świrem z Kotlina, Kowalskim czy jak mu tam, tym kłusownikiem, pamiętasz?

– Pamiętam. Zbychu Kowalski, co ze starą tak wojował?

– No ten sam. Pojeb, jakich mało. I jakąś giwerę może mieć.

– Kurwa, ostrożnie, chłopaki, i nie kozaczyć mi tam, „stary” kowbojów nie lubi – przypomniał młodym policjantom Maciek, delikatnie strasząc ich komendantem.

Wiedział, że Marek ma ciężką rękę i często sam za swoje pieniądze ćwiczył strzelanie, co u starszych policjantów wywoływało krzywe uśmiechy. Jednak można było przypuszczać, że nie zawaha się przed wyciągnięciem i użyciem pistoletu, a to mogło spowodować kłopoty.

– Spoko, chłopie, damy rady. – Połączenie zostało przerwane.

4

Radiowóz poruszał się wyboistą drogą. Zajechał przed folwark. Brama była otwarta, podwórko wyłożone kocimi łbami schludne i skąpane w porannym słońcu. Pierwsze, co rzuciło się w oczy przybyłym policjantom, to nienaturalna cisza i spokój tego miejsca. Nie było słychać odgłosów porannej gospodarskiej krzątaniny. Nawet zwierzęta milczały.

Marek zauważył siedzącego na snopku słomy przed wejściem do stajni mężczyznę. Miał jakieś 60 lat. Twarz opaloną i pobrużdżoną od słońca i wiatru. Na nogach leciwe kalosze, a na plecach wytartą kurtkę z bliżej nieokreślonego materiału. Podniósł załzawione oczy na policjanta. Ręką wskazując za siebie, powiedział:

– Kondratowicz, panie, tam leży, a kobita w domu. W izbie, na podłodze.

– Nic panu nie jest? – zainteresował się Marek.

– Nie, jo jezdem cały, ale łoni, panie, chyba oba nie żyjom.

Schował głowę w ramiona i zaczął płakać. Policjant położył mu dłoń na ramieniu. Był to mimowolny gest zrozumienia, pociechy, może solidarności w rozpaczy. Marek ostrożnie podszedł do wrót stajni. Szerzej otworzył uchyloną furtę. Jakieś dwa metry od niej na betonie leżał mężczyzna. Marek wiedział, że jest martwy. Widział w swym policyjnym życiu dostatecznie dużo trupów, by to wiedzieć. Całe zmęczenie dwunastogodzinnej służby wyparowało z niego w sekundę. Podszedł do zwłok i pochylił się nad nimi. Mężczyzna miał ranę głowy i piersi. Prawdopodobnie od broni palnej, ale tego nie był pewien, nigdy nie widział rany postrzałowej.

– Jarek, Jarek! – krzyknął w kierunku furty wrót.

– Co jest? – odezwał się partner, zaglądając do środka. – O kurwa, więc to prawda!

– No, prawda. Leć do wozu i melduj. Niech tu przysyłają pogotowie i dochodzeniówkę. Nie patrz tak, tylko jazda! Ja idę do domu, sprawdzę, co z tą kobietą, aha… i powiadom dzielnicowego z Kotlina, niech tu przyjedzie, szybko! Dawaj!

W tym samym czasie w rewirze dzielnicowych w Kotlinie służbę pełnił Marcel Maniek. Miał stopień sierżanta policji, w której pracował od dziesięciu lat. Obecnie był dzielnicowym na terenie gminy Kotlin. Do jego obowiązków należały codzienne kontakty z mieszkańcami miasteczka i okolicznych wsi. Okolica była dość spokojna, ale mimo to pracy było mnóstwo. W budynku, gdzie urzędował, mieścił się za komuny komisariat milicji obywatelskiej z piętnastoma etatami i komendantem na czele. Po nadejściu nowej demokratycznej władzy ze względu na brak finansów zmieniono go na posterunek z pięcioma etatami. Teraz, po „reformie” zrobiono tutaj tzw. rewir dzielnicowych, gdzie pracowało dwóch podoficerów, on i posterunkowy Jacek Red. Były komisariat świecił pustkami. Zajmowali dwa pokoje na parterze, reszta stała pusta.

Mieli do „ogarnięcia” około dziesięciu tysięcy ludzi i choćby to byli najspokojniejsi obywatele na świecie, roboty było co niemiara. Zajmowali się drobnymi przestępstwami, kłótniami rodzinnymi i sąsiedzkimi, kradzieżami oraz wykroczeniami wszelkiego rodzaju. Chodzili do szkół na prelekcje, ścigali nieletnich za chuligaństwo, a dorosłych za jazdę po pijanemu. Jeździli na interwencje domowe, gdy podpity mąż okładał żonę. Zakładali niebieskie karty przemocy w rodzinie. Do tego dochodziła cała buchalteria administracyjna: wywiady dla sądów o oskarżonych, wywiady dla sądów dla nieletnich, opinie dla kuratorów, mandaty, prewencja kryminalna, udział w setkach spotkań z organizacjami pozarządowymi itd., itp.

Jak kiedyś powiedziano, byli „śmietnikiem policji” – gdy ktoś na górze coś wymyślił, to dzielnicowemu dochodził kolejny kwit do wypełnienia. Ich biurka ciągle zalegały stosy różnego rodzaju papierów, których nigdy nie ubywało. Przeciwnie, w jakiś magiczny i niewytłumaczalny sposób wciąż pięły się w górę. Nikt nigdy nie doceniał ich pracy, byli ogniwem dzielnicowych, policjantami od pierdół. Nieważne, że to oni wskazywali dziuple złodziei samochodów czy sprawców rozbojów, pochwały i nagrody spływały na innych. Oni byli od tej codziennej, czarnej policyjnej roboty ze zwykłymi ludźmi. Nie ścigali gangsterów i zabójców. Za to codziennie byli na wezwanie swojej społeczności. Załatwiając setki i tysiące nie zawsze prostych ludzkich spraw.

Marcel miał czasami dość tej syzyfowej pracy. Pisał wtedy na starym komputerze raport o zwolnienie ze służby. Po czym niezmiennie od lat darł go na strzępy i przystępował równie niezmiennie do wypełniana kolejnych stosów makulatury.

Znał większość tutejszych mieszkańców. Urodził się tu i wychował. Znał sekrety swoich podopiecznych, ich marzenia, żale, a pewnie nawet ich sny. Mimo wszystko lubił tę męczącą robotę. Lubił pomagać ludziom. Jego tata miał to samo, kiedy był sekretarzem PZPR. Był spowiednikiem gminy, piorunochronem ludzkich emocji. Większość tych piorunów udawało mu się neutralizować.

Marcel wiedział, kto ukradł kurę. Kto kogo pobił na zabawie. Kto z kim śpi i kto okradł kościelną skarbonkę. Znał tych dobrych i tych złych.

Dzisiaj jego głowę zaprzątała jednak pewna bardzo ważna, aczkolwiek niesłużbowa sprawa. Pojawiła się w jego życiu kobieta. Marta – smakował to słowo w myślach. Nieco puszysta rozwódka po trzydziestce. Pracowała w zakładach farmaceutycznych. Była laborantką odpowiedzialną za dopuszczenie leków do produkcji. Codziennie dojeżdżała kilkadziesiąt kilometrów do pracy. Sprowadziła się tutaj, kiedy wyszła za mąż za Mietka Drozda, kierowcę tira.

Mietek wkrótce po ślubie zaczął pić. Potem wynosił z domu, co się dało, i sprzedawał, aby mieć na wódę. Brał się do bicia żony, gdy ta się sprzeciwiała jego kolejnym libacjom. Marta znosiła to pomiatanie do czasu. Pewnego dnia po prostu mu oddała. Odtąd bał się ją bić, ale znęcał się nad nią psychicznie i pił coraz więcej. Przez lata spłacała za niego długi i ratowała z opresji. Mieli ośmioletnią córkę Anię. Mądre, przedwcześnie dojrzałe dziecko, patrzące swymi wielkimi brązowymi oczami na upadek ojca i rozpacz matki.

Marta dzielnie zmagała się z pijanym życiem. Kiedy jednak Mietek sprzedał w lombardzie pierścionek Ani, który dostała od dziadka na Pierwszą Komunię, nie wytrzymała. Zrobiła straszną awanturę. Mietek rzucił się na nią z pięściami, oddała mu i zadzwoniła na policję. Wtedy się poznali. Marcelowi było żal tej atrakcyjnej kobiety znękanej przez los i męża alkoholika. Wypełnił niebieską kartę i zawiózł pijanego Mietka na izbę wytrzeźwień. W zasadzie było to wszystko, co mógł zrobić. Wrócił tam jednak pchany jakimś nieznanym mu dotąd impulsem.

Długo siedzieli przy herbacie podanej na kuchennym stole. Tłumaczył jej, jak złożyć zawiadomienie o przestępstwie znęcania się nad rodziną. Jak uzyskać alimenty na dziecko i złożyć wniosek o separację. Potem nagle zaczęli oboje naraz mówić o sobie i swoich problemach. Roześmiali się na ten jednoczesny wybuch gadulstwa. Jej śmiech długo brzmiał mu tej nocy w uszach, kiedy patrolował ulice miasteczka.

Od tamtego czasu minęły prawie trzy lata. Marta rozwiodła się w końcu z Mietkiem, a on spędził w jej łóżku niejedną policyjną nockę. Chciał się jej wreszcie oświadczyć i pojąć za żonę. Była tego warta w każdym calu. Uśmiechnął się na myśl o bujnych piersiach Marty ocierających się lubieżnie o jego twarz. Kochał ją namiętnie całą ubiegłą noc, zgłębiając wszelkie zakamarki jej rozkwitłego ciała. To jest kobieta! Moja kobieta! – powiedział z dumą w myślach.

Wyciągnął z teczki śniadanie i odpakował zrobioną przez Martę kanapkę z kiełbasą. W tym momencie zadzwoniła jego służbowa komórka.

– Marcel? To ja, Jarek z Pleszewa, jarzysz?

Marcel odszukał w pamięci twarz policjanta.

– Aaa, wiem, jasne. Co jest?

– Bierz dupę w troki i dawaj do Tarc, do Kondratowicza. Ktoś strzelił mu w głowę, a jego żonę… też zabił.

– Co?! Jak strzelił w głowę?

– Normalnie, ktoś zrobił mu dziurę w głowie za pomocą ołowiu. Dawaj tu, i to błyskiem. Za chwilę wszyscy tu będą, z generalicją włącznie. Weź teczkę Zbyszka Kowalskiego, to pewnie on ich tak urządził.

– Dobra, za chwilę jestem. Narka. Aaa… – rzucił do słuchawki – tam były dzieciaki Kondratowicza. Co z nimi?

– Nikogo tu nie ma prócz dwóch trupów i starego Kalety.

– Ja pierdolę. Wiem, że dzieci były u ojca – powiedział Marcel i na łączach zapanowała cisza. Obaj myśleli o tym samym. W wyobraźni widzieli dziecięce zwłoki z dziurami od kuli w małych blond główkach.

– W domu i obejściu ich nie ma – odezwał się niepewnie Jarek. – Sprawdzę jeszcze.

– Dobra, zaraz tam będę.

W godzinę po odkryciu zbrodni dom, stajnia i całe obejście pełne było policjantów. Lekarz pogotowia ratunkowego, blady i niewyspany po dyżurze, potwierdził oficjalnie śmierć kobiety i mężczyzny. Wypisał też karty zgonu. Technicy kryminalistyczni zbierali ślady w stajni i dworze. Dochodzeniowcy przesłuchiwali Józefa Kaletę i sąsiadów. Kryminalni przepytywali okolicznych mieszkańców. Owczarek niemiecki prowadzony na długiej lince podjął trop i skierował się w stronę lasu. Na miejscu był komendant powiatowy, podinspektor Jerzy Walendziak, i szef miejscowej prokuratury Marian Piguła. Powoli wyłaniał się obraz zbrodni. Powiązano fakty. Motyw i zamiar tej zbrodni wskazywały potencjalnego mordercę.

– To ten Kowalski, Zbigniew Kowalski z Kotlina – stwierdził Walendziak. – Mogę się założyć.

– Pewnie masz rację – zgodził się prokurator. – Co z dzieciakami?

– W porządku. Są u matki we Wrocławiu. Zabrała je przedwczoraj. Strach pomyśleć, gdyby…

– Ja walę do siebie – przerwał mu prokurator. – Jak chłopaki skończą oględziny, niech podjadą, to podpiszę protokół. Jurek, chcę mieć wszystkie papiery na wczoraj. Czy ten Kowalski nie był poszukiwany?

– Chyba nie – ostrożnie powiedział Walendziak.

– Nie? Coś mi się zdaje, że był. Za gwałt na byłej żonie. Sprawdź mi to. Ja uciekam, bo zaraz rozdzwonią się telefony.

W tym czasie z Komendy Wojewódzkiej Policji w Poznaniu dotarli specjaliści z laboratorium kryminalistycznego. Przyjechał specjalista od balistyki i daktyloskop. Przejęli kierownictwo nad oględzinami zwłok i miejsca zbrodni. Ustalili kąty strzałów, zebrali pozostawione odciski palców, łuski wystrzelonych nabojów. Pobrali materiał biologiczny spod paznokci ofiar, z pochwy denatki. Kobieta prawdopodobnie została zgwałcona, nie było tylko wiadomo, przed czy też po śmierci. Tę kwestię miał ustalić biegły patolog podczas autopsji w Zakładzie Medycyny Sądowej poznańskiego Uniwersytetu Medycznego.

Ustalono, że pobrane na miejscu wymazy zostaną w laboratorium kryminalistycznym KWP wykorzystane do zbadania profilu DNA. Ekipa złożona z dwóch kryminalnych i technika z KPP Pleszew pojechała do domu rodzinnego Zbigniewa Kowalskiego. Mieli tam zabezpieczyć tzw. ślady porównawcze, na przykład włosy ze starego grzebienia, ewentualnie noszoną przez niego odzież. Pobrane w ten sposób próbki będą stanowiły podstawę analizy porównawczej z materiałem zna lezionym na miejscu przestępstwa. Wynik badania DNA da stuprocentową pewność co do sprawcy tego brutalnego mordu.

Wraz z nimi przyjechali policjanci z Wydziału Kryminalnego KWP w Poznaniu. Byli to oficerowie z sekcji do zwalczania przestępczości przeciwko życiu i zdrowiu, czyli tzw. sekcji zabójstw. Zajmowali się tropieniem sprawców morderstw i napadów na terenie Wielkopolski. Na razie przyglądali się pracy kolegów z Pleszewa, gotowi w każdej chwili przejąć sprawę. Ich zadaniem był też dyskretny nadzór nad działaniami operacyjnymi policji pleszewskiej i meldowanie o wszystkim przełożonym z Poznania. Mieli swoje źródła informacji na terenie całego województwa i bardziej agresywne sposoby działania. Przejmowali sprawę, jeśli lokalne gliny sobie nie radziły. Na razie obserwowali i byli gotowi do pomocy.

Ustalono kaliber broni, co nie było trudne z powodu pozostawionych przez mordercę łusek. Krzysztof Mirun – sierżant, jeden z miejscowych kryminalnych, powiedział, że jakoś z pół roku temu miał cynk od swego „uchola” [2] z Kotlina. Ten powiedział mu, że Zbyszek Kowalski ma kbks i ruski pistolet. Broń ta miała mu służyć do kłusownictwa. Zbychu siedział wtedy w pierdlu, więc sprawę odłożono do realizacji na później. Miejsce ukrywania tej broni było nieznane, a możliwości jej schowania bez liku. Wszystko stawało się powoli jasne. Sprawca wręcz podpisał się na miejscu zbrodni.

Mirun miał dobre rozpoznanie i znał Kowalskiego. Opowiadał policjantom z Poznania o gwałcie i farsie w sądzie. Kryminalni kiwali głowami. Pytali o szczegóły. Woleli rozmawiać z nim niż z jego przełożonymi, których nie bardzo lubili. Krzysiek był najlepszym operacyjnym w powiecie. Miał wyższe wykształcenie i od pięciu lat stopień sierżanta. Naczelnik skutecznie blokował jego awans, obawiając się konkurencji. Krzysiek nie chciał się przenieść do Ostrowa, więc nadal robił swoje jako sierżant magister. Nie narzekał, był silny i lubił tę robotę.

– Podejrzewam, że Kowalski jest gdzieś w pobliżu – powiedział Mirun do dwóch policjantów z KWP.

– Myślisz, że nie zwiał już w Polskę?

– Wątpię. Cwany to on jest, ale prosty jak szpadel. Poza tym brakuje mu pieniędzy i kontaktów. Pewnie będzie się ukrywał w lesie, jak jaki partyzant. Lasy to jego dom. Zna je jak mało kto. Ma broń, i wie jak przeżyć w lesie.

– No to szykuje się niezła zabawa. Rambo sześć! – powiedział niższy z policjantów. Wszyscy się roześmiali.

Komendant Walendziak pocił się mimo dość chłodnego poranka. Pocił się nie z powodu podwójnego morderstwa, co oczywiście było rzeczą straszną i należało ująć bandytę. Powodem jego zdenerwowania było przypuszczenie, iż Zbigniew Kowalski, podejrzany o zostawienie tu dwóch trupów, mógł być osobą poszukiwaną przez tzw. organa ścigania. Jeśli to przypuszczenie by się potwierdziło, oznaczało to wielkie kłopoty. Walendziak był bowiem najwyższym rangą policjantem na tym terenie i to on był odpowiedzialny za ujęcie poszukiwanego. Mogło to się skończyć utratą pracy, stołka komendanta, a nawet postępowaniem prokuratorskim i sądem. Zostałby oskarżony ze słynnego wśród urzędników art. 231 kk, czyli za niedopełnienie obowiązków lub przekroczenie uprawnień. Był to ulubiony artykuł kodeksu karnego stosowany przez prokuratury w całym kraju w celu pozbycia się niewygodnych urzędników lub w walkach politycznych.

Procedura poszukiwawcza była bowiem taka, że osoba, która popełniła jakieś przestępstwo i zostały jej przedstawione, nawet zaocznie, zarzuty, otrzymywała status podejrzanego. Osoba taka pozostawała w gestii prokuratury lub sądu. Instytucje te, w wypadku kiedy podejrzany ukrywał się lub nie odbierał wezwań i nie można było ustalić miejsca jego pobytu, wydawały postanowienia dwojakiego rodzaju. Kiedy zachodziło podejrzenie, że osoba się ukrywała, był to list gończy, kiedy zmieniła adres, wydawane było postanowienie o ustaleniu miejsca jej pobytu.

W obu wypadkach instytucją, która odpowiadała za realizację tych postanowień, była policja. Zlecenia takie dostawała jednostka, na której terenie poszukiwany ostatnio był zameldowany lub zamieszkiwał. W każdej komendzie powiatowej jest osoba odpowiedzialna za realizację poszukiwań, tzw. poszukiwacz. Z reguły jest to jakiś policjant kryminalny. Prowadzi sprawę w tzw. teczce OP, czyli poszukiwań operacyjnych. Jego obowiązkiem po otrzymaniu podstawy poszukiwań, a więc na przykład listu gończego, jest wprowadzenie koordynaty do policyjnego systemu komputerowego w ciągu 48 godzin.

System taki, w skrócie KSIP [3], zawiera informacje dotyczące kilku milionów obywateli. Są tam wszelkie dane o osobach, które w jakiś sposób miały kontakt z policją: informacje o toczących się sprawach karnych, rejestracji aut, punktach karnych czy zwykłym legitymowaniu na ulicy. Patrol policyjny kontrolujący samochód lub osobę może w każdej chwili uzyskać informacje o tej osobie, kontaktując się z oficerem dyżurnym jednostki.

Dzięki KSIP i zawartym tam danym istnieje możliwość szybkiego sprawdzenia każdej osoby przez dowolny patrol policyjny, mający z nią kontakt na terenie całego kraju. Jest to szczególnie pomocne w poszukiwaniach osób. Oprócz danych i rysopisu delikwenta jest tam podana podstawa prawna – wyrok lub postanowienie o przedstawieniu zarzutów, jak również kwalifikacja prawna czynu popełnionego przez tego człowieka, na przykład art. 148 par. 2 kk – zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem – data wystawienia tego dokumentu oraz nazwa sądu lub prokuratury, która go wystawiła. Od momentu wprowadzenia tych danych do KSIP, każdy policjant ma prawo i obowiązek zatrzymać taką osobę i osadzić w areszcie.

Ponadto policjant prowadzący konkretną sprawę poszukiwawczą może dodać od siebie uwagi, na przykład, czy gość jest niebezpieczny, czy może posiadać broń itp.

Inspektor Walendziak wiedział o tym wszystkim. Jego głowę zaprzątała myśl, którą podsunął mu prokurator Piguła, mówiąc, że Kowalski „chyba jest poszukiwany”. Jeśli Zbigniew Kowalski rzeczywiście był poszukiwany i w tym czasie popełnił dwa zabójstwa, a nie został zarejestrowany w KSIP, komendant będzie miał straszliwe kłopoty.

Walendziak miał 42 lata i dostatecznie długo pracował w policji, żeby nie mieć złudzeń co do swego dalszego losu w takim wypadku. Z góry popatrzył na swój nienagannie skrojony i szyty na miarę mundur. Pierś zdobił rząd baretek z odznaczeniami. Lekko wyłupiaste, brązowe oczy patrzyły z rozrzewnieniem na kanty spodni i wyczyszczone do połysku buty. Zawsze miał je wyglansowane, słynął z tego. A teraz to wszystko, ukochany mundur i tytuł komendanta, mogą mu odebrać. Westchnął głęboko.

Co prawda – pomyślał szybko – ostatnie dwa tygodnie był na urlopie w Chorwacji, a jego obowiązki pełnił zastępca, nadkomisarz Krogulec. Zawsze mógł powiedzieć, że o niczym nie wiedział i że to nie on nawalił. Takie tłumaczenie rzadko jednak przynosiło rezultaty. Kiedy sprawa przybierze zły obrót, a, nie daj Boże, przedostanie się do prasy, łby polecą, nie ma dwóch zdań. Wiedział, że jego łeb spadnie pierwszy. Niedawno zmienił się komendant wojewódzki w Poznaniu i ten nowy go nie lubił.

Wyrwał się z tych smutnych dla swojej kariery rozmyślań. Postanowił wyjaśnić sprawę. Wezwał pierwszego z brzegu policjanta i polecił mu odnaleźć naczelnika sekcji kryminalnej Papleckiego. Sam zrobił z niego oficera, a potem dał stanowisko naczelnika i ten był mu wierny jak foksterier. Paplecki nie był za bystry. Jeden z nielubiących go policjantów stwierdził kiedyś sarkastycznie, że jego mózg jest dobrze wykształcony i wyspecjalizowany, ale, niestety, bardzo mały. Kogo to jednak obchodziło. Miał wykonywać rozkazy – tyle od niego oczekiwano. Komendanta Walendziaka wielbił i patrzył mu głęboko w oczy, starając się odgadnąć jego życzenia. Gdyby Walendziak wydał mu polecenie przychodzenia do pracy nago, to spytałby „od kiedy?”, nie pytając „dlaczego?”. Jednym słowem, dobre chłopisko było z tego Waldka Papleckiego.

Po chwili Paplecki, niemal biegnąc, stanął przed swym pryncypałem i mentorem.

– Jestem, panie komendancie.

– Widzę, Waldku, widzę – odpowiedział nieco przekornie, ciesząc się w duchu swą władzą nad Papleckim. Ta władza zawsze napawała go większym poczuciem własnej wartości i wiarą w swoją mądrość.

– Waldku, powiedz mi. Czy ten Kowalski, co rozwalił tych dwoje, to on był poszukiwany?

– Coś tam było, komendancie, ale Małgosia jest na urlopie i nie wiem, jak się sprawy mają.

– Jak to, kurwa, nie wiesz?! Paplecki, co ty mi tu pierdolisz: „nie wiem”!

Waldek skurczył się w sobie. Przyjął postawę pełną pokory i niemal ze łzami w oczach wystękał:

– No… nie wiem, ale już w trymiga sprawdzę.

Wiedział, że Małgosia Piękna była kochanką szefa i w związku z tym jego protegowaną. Miał jej dać spokojną robotę, to dał. Nie gnębił jej jak innych i nie kontrolował tak często.

Wiadomo, w powiatówce poszukiwania to spokojna robota. Parę listów, parę ustaleń i luz-blues. Chłopaki i tak za nią doginali. Ona sama nie potrafiłaby zatrzymać nawet przedszkolaka, z tymi pazurami w czerwonym lakierze. Za to gdyby stanęła na trasie przy lesie, to z pewnością by się utworzyła kolejka chętnych facetów. Ta baba zawsze działała mu na nerwy, ale co zrobić, kiedy „dawała” Walendziakowi i była nie do ruszenia. Jak nie wprowadziła koordynaty o Kowalskim, to będzie piec nie z tej ziemi. Paplecki wiedział, że jeśli poleci Walendziak, jego kariera też jest skończona. To komendant ciągnął go w górę. Jego ojciec był zwykłym sierżantem, a on dzięki swej determinacji i układom z Walendziakiem został oficerem i naczelnikiem. Ten awans społeczny zapewnił mu nieskrywany mir wśród licznej rodziny i mieszkańców wsi, z której pochodził. Liczył, że jak zwykle jego komendant coś wymyśli i sprawy się ułożą.

– Ruszaj, chłopie – ponaglił Walendziak, jednocześnie intensywnie myśląc. Ta sprawa zaczynała cuchnąć. Zwalą mu na głowę Wydział Kontroli, Biuro Spraw Wewnętrznych i wykończą, jeśli nie ma tej pieprzonej koordynaty.

Waldek zawinął się w miejscu i pobiegł do najbliższego radiowozu. Tam dopadł do radiotelefonu i nawiązał łączność z dyżurnym Maćkiem w Pleszewie.

Komendant Walendziak czekał, przyglądając się z udawanym spokojem pracującym policjantom. Polecił wysłać telegram opisujący zdarzenie pod Kotlinem do KWP w Poznaniu. Telegram zawierał polecenie zatrzymania Zbigniewa Kowalskiego, syna Józefa… itd. jako podejrzewanego o dokonanie zbrodni podwójnego zabójstwa.

5

Pod dwór podjechał wóz pogrzebowy. Na jego boku, na czarnym tle widniał sporych rozmiarów napis wykonany srebrzanką: PUP „Chryzantema” Marian Łopata, Kotlin, ul. Pochowanych 6.

PUP to skrót od Przedsiębiorstwo Usług Pogrzebowych. Marian Łopata sam wymyślił tę nazwę, zawsze podobały mu się chryzantemy. To był jedyny przejaw sentymentalizmu z jego strony. Ta profesja wymagała profesjonalizmu, zaangażowania i pragmatyzmu. Sentymenty i łzy należało zostawić pogrążonej w bólu rodzinie. Marian już jako młody chłopak dorabiał sobie kopaniem grobów. Ukończył szkołę powszechną i na tym poprzestał. Zawsze marzył, by prowadzić kondukty pogrzebowe i kasować forsę za pochówek. W wieku osiemnastu lat został kościelnym. Ksiądz proboszcz darzył go sympatią.