Przez drogi i bezdroża. Podróż po nowych Chinach - Peter Hessler - ebook

Przez drogi i bezdroża. Podróż po nowych Chinach ebook

Peter Hessler

4,0

Opis

"Latem 2001 roku Peter Hessler, wieloletni korespondent "New Yorkera", nie bez trudu zdobył chińskie prawo jazdy, a następnie ruszył w podróż przez Kraj Środka, by obserwować zmiany, jakie zaszły w Chinach dzięki rozwijającemu się przemysłowi motoryzacyjnemu i szeroko zakrojonej akcji budowy dróg. Na jego oczach niemal zupełnie wyludniona wioska niedaleko Pekinu przekształciła się w ciągu kilku lat w prosperujące centrum turystyczne. Był też świadkiem zakładania specjalnych stref ekonomicznych, w których bez przeszkód rozwija się prywatny przemysł. Wszędzie, gdzie dotrą państwowe autostrady, jak grzyby po deszczu wyrastają fabryki guzików, butów czy usztywniaczy do biustonoszy. Jednak podróże Hesslera to nie tylko opis zmieniającego się krajobrazu Chin, ale także opowieść o ludziach poznanych w drodze: o autostopowiczkach jadących do rodziców, którzy zostali na wsi, o starcach, którzy jako jedyni nie wyjechali z opuszczonych osad, o początkujących biznesmenach marzących o rozkręceniu własnego interesu i robotnikach migrujących w poszukiwaniu lepszych warunków życia. Peter Hessler z niezwykłą zręcznością opisuje zmieniający się krajobraz rolniczego państwa, które niegdyś skryło się przed obcymi za Wielkim Murem, a teraz buduje fabryki i drogi, by ściągnąć ich do siebie. Książka otrzymała nominację do BBC Samuel Johnson Prize for Non-Fiction 2011.

"Peter Hessler, współczesny Marco Polo przemierzający Chiny wynajętym jeepem, ujrzał cuda godne filmu braci Coen (…). Rzadko zdarza mi się czytać książki, które wywracają do góry nogami wszystko, co dotąd wiedziałem o jakimś kraju. To jest jedna z nich". „Bloomberg News”

"Hessler jest przenikliwym obserwatorem i doskonałym pisarzem (…). Łączy rzetelny reportaż z literackim opisem szczegółów i szczyptą ironii, by odmalować czytelnikowi portret drugiego co do wielkości supermocarstwa świata pędzącego ku wielkim zmianom". „The Boston Globe”

"'Przez drogi i bezdroża' imponuje rozmachem (…). Hessler błyskotliwie i ze swadą opowiada zarówno o historii podboju mongolskiego, jak i o tym, gdzie kupić w Chinach używany samochód". Dwight Garner, „The New York Times”

"Z książki Hesslera wyłania się obraz wielkich nadziei, zabarwiony jednak żalem i tęsknotą za tym, co w toku zmian zostaje bezrefleksyjnie porzucone". „The Wall Street Journal”

"Fantastyczna książka – autentycznie zabawna i jednocześnie bardzo wnikliwa. „Przez drogi i bezdroża” jest znakomitą opowieścią nie tylko o Chinach, ale o ludzkości w ogóle". Jonathan Yardley, „The Washington Post”

"Książkę Petera Hesslera zacząłem czytać z dużą rezerwą. Pomysł, żeby wyrobić sobie chińskie prawo jazdy i ruszyć na wyprawę do granic Państwa Środka, wygląda interesująco, lecz dość banalnie: coś w sam raz dla amerykańskiego dziennikarza dysponującego zbyt dużymi zasobami gotówki. Szybko jednak zapomniałem o uprzedzeniu, porwany przez nurt opowieści napisanej w sposób zupełnie niezwykły. „Przez chińskie drogi i bezdroża” to książka o najbardziej dynamicznej dekadzie rozwoju Chin, pisana jednak z perspektywy historii konkretnych ludzi. Muszą codziennie mierzyć się chaosem zmian, brutalnością systemu i złożonością ludzkiej natury wystawianej nieustannie na pokusy i wyzwania. Hessler pisze z niezwykłą empatią i szacunkiem dla swoich bohaterów, zbliża się do nich niemal do granicy intymności, jednocześnie jednak nie tracąc dystansu potrzebnego, by opowieść o pojedynczych ludzkich losach odsłaniała uniwersalną prawdę o życiu". Edwin Bendyk "

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 709

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wszel­kie po­wie­la­nie lub wy­ko­rzy­sta­nie ni­niej­sze­go pli­ku elek­tro­nicz­ne­go inne niż jed­no­ra­zo­we po­bra­nie w za­kre­sie wła­sne­go użyt­ku sta­no­wi na­ru­sze­nie praw au­tor­skich i pod­le­ga od­po­wie­dzial­no­ści cy­wil­nej oraz kar­nej.

Ty­tuł ory­gi­na­łu an­giel­skie­go CO­UN­TRY DRI­VING: A JO­UR­NEY THRO­UGH CHI­NA FROM FARM TO FAC­TO­RY

Pro­jekt okład­ki AGNIESZ­KA PA­SIER­SKA / PRA­COW­NIA PA­PIE­RÓW­KA

Fo­to­gra­fia na okład­ce © by DIE­TER TE­LE­MANS / PA­NOS PIC­TU­RES / CZAR­NY KOT

Co­py­ri­ght © 2010 by PE­TER HES­SLER

Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by WY­DAW­NIC­TWO CZAR­NE, 2013

Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by JA­KUB JE­DLIŃ­SKI, 2013

Re­dak­cja ANNA BRYN­KUS-WE­BER

Kon­sul­ta­cja si­no­lo­gicz­na JU­STY­NA JA­GU­ŚCIK

Ko­rek­ty AGA­TA CZER­WIŃ­SKA / D2D.PL, JO­AN­NA MIKA-ORZĄ­DA­ŁA / D2D.PL

Pro­jekt i re­dak­cja tech­nicz­na RO­BERT OLEŚ / D2D.PL

Skład wer­sji elek­tro­nicz­nej MI­CHAŁ NA­KO­NECZ­NY / VIR­TU­ALO SP. Z O.O.

ISBN 978-83-7536-593-1

Dla Le­slie

KSIĘ­GA IMur

I

W Chi­nach wciąż jesz­cze ist­nie­ją pu­ste dro­gi, zwłasz­cza w za­chod­niej, po­kry­tej ste­pa­mi czę­ści kra­ju, gdzie ruch na au­to­stra­dach bie­gną­cych ku Hi­ma­la­jom ogra­ni­cza się nie­mal wy­łącz­nie do wia­tru i tu­ma­nów ku­rzu. Na­wet na wy­brze­żu, w mia­stach po­wsta­łych w wy­ni­ku bo­omu go­spo­dar­cze­go, nadal wi­du­je się pu­ste uli­ce, któ­re pro­wa­dzą do na wpół wy­bu­do­wa­nych okrę­gów prze­my­sło­wych i do­pie­ro pla­no­wa­nych osie­dli. Te dro­gi wiją się mię­dzy po­la­mi ta­ra­so­wy­mi, któ­re w przy­szło­ści za­pew­ne zmie­nią się w przed­mie­ścia. Jesz­cze nie­ca­łe po­ko­le­nie wcze­śniej miesz­kań­cy tych wio­sek po­dró­żo­wa­li pie­szo. To wła­śnie myśl o owej ulot­nej otwar­tej prze­strze­ni – no­wych dro­gach pro­wa­dzą­cych do ist­nie­ją­cych od daw­na miejsc, kra­jo­bra­zach u pro­gu zmia­ny – skło­ni­ła mnie do wy­ro­bie­nia so­bie chiń­skie­go pra­wa jaz­dy.

Miesz­ka­łem w Chi­nach już od pię­ciu lat, kie­dy la­tem 2001 roku w Pe­kiń­skim Biu­rze Bez­pie­czeń­stwa Ko­mu­ni­ka­cji Pu­blicz­nej zło­ży­łem wnio­sek o pra­wo jaz­dy. Do­tych­czas po­dró­żo­wa­łem jako pa­sa­żer au­to­bu­sów i sa­mo­lo­tów, stat­ków i po­cią­gów – gdy spa­łem, mi­ja­łem mia­stecz­ka, prze­sy­pia­łem całe pro­win­cje. Obu­dzi­łem się, kie­dy za­sia­dłem za kie­row­ni­cą. To dzia­ło się wszę­dzie; w sa­mym Pe­ki­nie każ­de­go dnia re­je­stro­wa­no nie­mal ty­siąc no­wych kie­row­ców1 – pio­nie­rów ogól­no­kra­jo­we­go bo­omu sa­mo­cho­do­we­go. Więk­szość z nich po­cho­dzi­ła z po­wsta­ją­cej wła­śnie kla­sy śred­niej, dla któ­rej wła­sne auto ozna­cza­ło mo­bil­ność, do­bro­byt, no­wo­cze­sność. Dla mnie ozna­cza­ło przy­go­dę. Py­ta­nia na pi­sem­nym eg­za­mi­nie na pra­wo jaz­dy su­ge­ro­wa­ły, że wkra­czam w świat, w któ­rym ni­cze­go nie moż­na być pew­nym:

223. Po wje­cha­niu na dro­gę za­la­ną wodą na­le­ży:

przy­spie­szyć, aby nie za­mo­czyć sil­ni­ka.

za­trzy­mać się i spraw­dzić, czy woda nie jest zbyt głę­bo­ka, a na­stęp­nie wol­no prze­je­chać.

zna­leźć pie­sze­go i na­mó­wić go, aby prze­szedł przez dro­gę przed po­jaz­dem

2

.

282. Zbli­ża­jąc się do prze­jaz­du ko­le­jo­we­go, na­le­ży:

przy­spie­szyć i prze­je­chać przez tory.

przy­spie­szyć tyl­ko wów­czas, gdy wi­dać nad­jeż­dża­ją­cy po­ciąg.

zwol­nić i upew­nić się, że prze­jazd jest bez­piecz­ny.

Chiń­czy­cy ubie­ga­ją­cy się o pra­wo jaz­dy mu­szą przejść ba­da­nia le­kar­skie, za­li­czyć eg­za­min pi­sem­ny, za­pi­sać się na kurs, a na­stęp­nie zdać dwu­dnio­wy eg­za­min prak­tycz­ny. Tę pro­ce­du­rę znacz­nie jed­nak skró­co­no w przy­pad­ku osób ma­ją­cych już za­gra­nicz­ne pra­wo jaz­dy. Eg­za­min dla ob­co­kra­jow­ców zda­wa­łem w sza­ry, dusz­ny po­ra­nek, kie­dy nie­bo ni­sko wi­sia­ło nad mia­stem, ni­czym ca­łun z mo­kre­go dwa­biu. Eg­za­mi­na­tor miał oko­ło czter­dziest­ki i no­sił rę­ka­wicz­ki sa­mo­cho­do­we z bia­łej ba­weł­ny, a na ma­te­ria­le wid­nia­ły pla­my z ty­to­niu pa­pie­ro­sów o na­zwie Góra Czer­wo­nej Pa­go­dy. Za­pa­lił jed­ne­go, gdy tyl­ko wsia­dłem do auta. Był to volks­wa­gen san­ta­na, naj­po­pu­lar­niej­szy sa­mo­chód oso­bo­wy w Chi­nach. Kie­dy do­tkną­łem kie­row­ni­cy, po­czu­łem, że moje dło­nie ro­bią się wil­got­ne od potu.

– Pro­szę włą­czyć sil­nik – po­le­cił eg­za­mi­na­tor.

Prze­krę­ci­łem klu­czyk w sta­cyj­ce.

– Pro­szę je­chać pro­sto – do­dał.

Naj­bliż­sze uli­ce wy­łą­czo­no z ru­chu, spe­cjal­nie na po­trze­by eg­za­mi­no­wa­nia przy­szłych kie­row­ców. Czu­łem się tak, jak­by dziel­ni­ca ocze­ki­wa­ła na po­wrót do ży­cia – nie było tu in­nych sa­mo­cho­dów, ro­we­rów ani prze­chod­niów, a na chod­ni­ku nie sta­ły żad­ne sto­iska czy pro­wi­zo­rycz­ne stra­ga­ny. Nie spo­tka­łem wóz­ków wy­ła­do­wa­nych to­wa­ra­mi ani na­pę­dza­nych dwu­su­wo­wym sil­ni­kiem kle­ko­czą­cych sa­mo­cho­dów z plat­for­mą, ani też tak­só­wek rzu­ca­ją­cych się ni­czym ryba wy­ło­wio­na z wody. Nikt nie skrę­cał bez włą­czo­ne­go mi­ga­cza, nikt nie wcho­dził na jezd­nię bez pa­trze­nia. Nig­dy wcze­śniej nie wi­dzia­łem w Pe­ki­nie rów­nie spo­koj­nej uli­cy i w póź­niej­szych la­tach cza­sem ża­ło­wa­łem, że nie mia­łem do­sta­tecz­nie dużo cza­su, aby móc się de­lek­to­wać tą sy­tu­acją.

Gdy prze­je­cha­łem oko­ło pięć­dzie­się­ciu me­trów, eg­za­mi­na­tor znów się ode­zwał:

– Pro­szę się za­trzy­mać na po­bo­czu. Może pan wy­łą­czyć sil­nik – do­dał.

Wy­peł­niał for­mu­la­rze, szyb­ko pi­sząc dłu­go­pi­sem. W cza­sie jaz­dy zdą­żył wy­pa­lić za­le­d­wie ćwierć pa­pie­ro­sa Góra Czer­wo­nej Pa­go­dy. Na po­że­gna­nie oznaj­mił:

– Jest pan do­sko­na­łym kie­row­cą.

Pra­wo jaz­dy za­re­je­stro­wa­no pod moim chiń­skim na­zwi­skiem – Ho Wei. Do­ku­ment był waż­ny przez sześć lat; przed fał­szer­stwem za­bez­pie­czał go ho­lo­gram przed­sta­wia­ją­cy sta­ro­żyt­ny po­wóz cią­gnię­ty przez ko­nie. Po­stać ubra­na w po­włó­czy­stą sza­tę, na po­do­bień­stwo por­tre­tów tao­istycz­ne­go mę­dr­ca Lao-Tsy, unie­sio­ną ręką wska­zy­wa­ła od­da­lo­ny punkt. Nie­co póź­niej, jesz­cze tego sa­me­go roku, wy­ru­szy­łem w po­dróż przez Chi­ny.

Kie­dy pla­no­wa­łem swo­ją wy­pra­wę, pe­wien miesz­ka­niec Pe­ki­nu po­le­cił mi Atlas chiń­skie­go kie­row­cy3 – opu­bli­ko­wa­ny przez wy­daw­nic­two Si­no­maps – w któ­rym po­dzie­lo­no kraj na sto pięć­dzie­siąt osiem od­dziel­nych pla­nów. W książ­ce zna­la­zła się na­wet mapa dro­go­wa Taj­wa­nu – z po­wo­dów po­li­tycz­nych mu­siał być uwzględ­nio­ny w każ­dym wy­da­nym w Chi­nach atla­sie – mimo że ża­den kie­row­ca uży­wa­ją­cy tych map nie po­je­dzie do Taj­pej. Jesz­cze mniej praw­do­po­dob­ne jest to, że ja­kiś Chiń­czyk znaj­dzie się na jed­nej z wysp Spra­tly, two­rzą­cych ar­chi­pe­lag na Mo­rzu Po­łu­dnio­wo­chiń­skim, te­ry­to­rium, do któ­re­go pre­ten­sje zgła­sza obec­nie pięć państw. Te wy­spy w ogó­le nie są za­miesz­ka­łe przez cy­wi­lów, ale Chiń­czy­cy ob­sta­ją przy swych żą­da­niach, więc Atlas chiń­skie­go kie­row­cy za­wie­ra stro­nę po­świę­co­ną temu ar­chi­pe­la­go­wi. Jest to je­dy­na mapa, na któ­rej nie za­zna­czo­no żad­nej dro­gi.

Po do­kład­nym przej­rze­niu atla­su na­bra­łem ocho­ty, aby wy­ru­szyć na za­chód. Czę­ści kra­ju wschod­nia i po­łu­dnio­wa wy­da­wa­ły mi się zbyt tęt­nią­ce ży­ciem – nie­zli­czo­ne mia­sta, nie­koń­czą­ce się splą­ta­ne dro­gi. Od 1978 roku, czy­li od mo­men­tu roz­po­czę­cia przez Deng Xia­opin­ga epo­ki re­form go­spo­dar­czych i otwar­cia na Za­chód, naj­in­ten­syw­niej roz­wi­ja­ły się re­gio­ny nad­brzeż­ne. Wkrót­ce całe Chi­ny przy­ję­ły ten kie­ru­nek – do cza­su mo­jej po­dró­ży już oko­ło dzie­więć­dzie­się­ciu mi­lio­nów lu­dzi opu­ści­ło go­spo­dar­stwa, w więk­szo­ści uda­jąc się na po­łu­dnio­wy wschód, a ru­ty­na wiej­skie­go ży­cia ustą­pi­ła miej­sca po­śpie­cho­wi prze­my­sło­wych miast. Jed­nak pół­noc i za­chód nadal po­kry­wa­ły roz­le­głe po­ła­cie zie­mi upraw­nej, a mapy tych re­gio­nów da­wa­ły po­czu­cie prze­strze­ni, któ­re mnie po­cią­ga­ło. Było tu znacz­nie mniej dróg, po­dob­nie jak miast. Nie­kie­dy po­ło­wę stro­ny po­kry­wa­ły tyl­ko drob­ne punk­ty sym­bo­li­zu­ją­ce pu­sty­nię. Pla­ny za­chod­niej czę­ści kra­ju obej­mo­wa­ły też znacz­nie więk­sze ob­sza­ry – w przy­pad­ku pół­noc­ne­go Ty­be­tu stro­na sta­no­wi­ła oko­ło jed­nej pięt­na­stej te­ry­to­rium kon­ty­nen­tal­nych Chin. Pa­trząc na mapę w atla­sie, moż­na było jed­nak uznać, że ten ob­szar jest rów­ny po­wierzch­ni Taj­wa­nu. Na żad­nej z map nie za­zna­czo­no ska­li. Cza­sem nie­wiel­kie cy­fry ozna­cza­ły od­le­głość mię­dzy mia­sta­mi, w po­zo­sta­łych przy­pad­kach trze­ba było zga­dy­wać.

Więk­szość dróg nie mia­ła też nazw. Dro­gi eks­pre­so­we za­zna­czo­no fio­le­to­wy­mi ar­te­ria­mi, kra­jo­we au­to­stra­dy łą­czą­ce więk­sze mia­sta wy­glą­da­ły ni­czym czer­wo­ne żyły. Dro­gi pro­win­cjo­nal­ne na­kre­ślo­no cień­szy­mi czer­wo­ny­mi li­nia­mi, a lo­kal­ne i po­wia­to­we były jesz­cze mniej wy­raź­ne i przy­po­mi­na­ły drob­niut­kie na­czy­nia wło­so­wa­te, wi­ją­ce się po nie­do­stęp­nych ob­sza­rach kra­ju. Po­do­ba­ła mi się myśl o po­dró­żo­wa­niu tymi nie­wiel­ki­mi, za­zna­czo­ny­mi na czer­wo­no dro­ga­mi, żad­na jed­nak nie mia­ła na­zwy. Na stro­nie obej­mu­ją­cej re­gion pe­kiń­ski za­zna­czo­no dzie­sięć au­to­strad, sie­dem dróg eks­pre­so­wych i po­nad sto po­mniej­szych, ale tyl­ko au­to­stra­dom przy­pi­sa­no nu­me­ry. Za­py­ta­łem pew­ne­go pe­kiń­skie­go kie­row­cę o dro­gi po­wia­to­we i lo­kal­ne.

– Nie mają ta­kich ozna­czeń jak au­to­stra­dy – od­po­wie­dział.

– Skąd więc wia­do­mo, gdzie się jest?

– Cza­sem moż­na spo­tkać dro­go­wskaz z na­zwą naj­bliż­sze­go mia­sta – po­wie­dział. – A je­śli nie ma żad­ne­go zna­ku, mu­sisz się za­trzy­mać i spy­tać ko­goś, jak do­stać się do miej­sca, któ­re­go szu­kasz.

Test na pra­wo jaz­dy prze­wi­dział rów­nież taką sy­tu­ację:

352. Je­że­li inny kie­row­ca za­py­ta o dro­gę, na­le­ży:

cier­pli­wie udzie­lić do­kład­nych wska­zó­wek.

nie udzie­lać od­po­wie­dzi.

wska­zać nie­wła­ści­wą dro­gę.

Na ma­pach atla­su Si­no­maps ty­sią­ce bez­i­mien­nych dróg two­rzą sieć unie­moż­li­wia­ją­cą zna­le­zie­nie tra­sy pro­wa­dzą­cej wprost na za­chód. Przy­najm­niej je­den sym­bol był czy­tel­ny: . Po­ja­wiał się na pół­noc­no-wschod­nim wy­brze­żu, w mie­ście Shan­ha­igu­an, i stam­tąd biegł na za­chód przez pro­win­cję He­bei, a na­stęp­nie prze­ci­nał pro­win­cje Sha­nxi, Sha­anxi i Mon­go­lię We­wnętrz­ną. Na pu­sty­niach Re­gio­nu Au­to­no­micz­ne­go Nin­gxia i pro­win­cji Gan­su, gdzie za­gęsz­czo­ne punk­ty wy­glą­da­ły jak gwiaz­dy, wy­raź­na li­nia Muru prze­ci­na­ła ga­lak­ty­kę. Tę część atla­su moż­na zro­zu­mieć bez pro­ble­mu – już jako chło­piec po­tra­fi­łem roz­po­znać Wiel­ki Mur. Przez całe dzie­ciń­stwo, kie­dy pa­trzy­łem na mapę Chin, my­śla­łem: „Wy­obraź so­bie mur ota­cza­ją­cy cały kraj!”.

Swe­go cza­su Chiń­czy­cy roz­wa­ża­li na­wet prze­kształ­ce­nie Wiel­kie­go Muru w au­to­stra­dę. W la­tach dwu­dzie­stych XX wie­ku chiń­scy in­te­lek­tu­ali­ści za­czę­li się wzo­ro­wać na Sta­nach Zjed­no­czo­nych, gdzie mo­to­ry­za­cja do­pro­wa­dzi­ła już do zmian w kra­jo­bra­zie. Urba­ni­ści, nie­któ­rzy wy­kształ­ce­ni w Sta­nach, za­chę­ca­li wła­dze miast do roz­biór­ki sta­rych mu­rów obron­nych i wy­ko­rzy­sty­wa­nia po­zy­ska­ne­go ma­te­ria­łu do bu­do­wy dróg do­sto­so­wa­nych do ru­chu sa­mo­cho­do­we­go. Do 1931 roku po­nad dwa­dzie­ścia miej­sco­wo­ści4 przy­ję­ło tę stra­te­gię, mię­dzy in­ny­mi po­ło­żo­ne na po­łu­dniu mia­sto Kan­ton, w któ­rym zbu­rzo­no for­ty­fi­ka­cje li­czą­ce po­nad osiem­set lat. Zwo­len­ni­cy mo­der­ni­za­cji mu­sie­li więc tak­że skie­ro­wać uwa­gę na Wiel­ki Mur5. W 1923 roku w szan­ghaj­skiej ga­ze­cie „Shen­bao” uka­zał się ar­ty­kuł na te­mat wy­ko­rzy­sta­nia ma­te­ria­łu z Wiel­kie­go Muru do bu­do­wy dróg: Wy­ko­rzy­sta­nie pro­duk­tów od­pa­do­wych do bu­do­wy dro­gi na Wiel­kim Mu­rze. Au­tor tek­stu Lei Sheng po­pie­rał rzą­do­wy plan mo­der­ni­za­cji tej bu­dow­li. Jego zda­niem wią­za­ło się to z „wiel­ką szan­są” dla Chin. Na­pi­sał: „Wiel­ki Mur bie­gnie od Shan­ha­igu­anu do Jiay­ugu­anu, przez ty­sią­ce li nie­prze­rwa­nie cią­gnie się w li­nii pro­stej. Prze­kształ­ce­nie go w dro­gę łą­czą­cą Pe­kin z pro­win­cja­mi Sha­nxi, Sha­anxi i Gan­su znacz­nie uła­twi­ło­by pro­wa­dze­nie in­te­re­sów”. O pro­jek­cie co ja­kiś czas ro­bi­ło się gło­śno – w 1931 roku po­par­cia udzie­lił mu wpły­wo­wy „Ma­ga­zyn Stu­den­tów”. W ar­ty­ku­le za­miesz­czo­nym w cza­so­pi­śmie wy­ja­śnio­no, że dzię­ki ka­mie­nio­wi po­zy­ska­ne­mu z Muru „przy nie­wiel­kich kosz­tach uda się za­sy­pać ogrom­ną prze­paść in­fra­struk­tu­ral­ną roz­cią­ga­ją­cą się od wscho­du do za­cho­du i od wy­brze­ża po in­te­rior”.

Nikt nig­dy nie roz­po­czął re­ali­za­cji tego pla­nu, nie­wąt­pli­wie rów­nież dla­te­go, że re­jo­ny wo­kół Wiel­kie­go Muru są zbyt znisz­czo­ne i nie­do­stęp­ne. Jed­nak sie­dem­dzie­siąt lat póź­niej wła­śnie ta tra­sa prze­mó­wi­ła do mnie jako kie­row­cy. Ze wscho­du na za­chód i od wy­brze­ża po in­te­rior – za­wsze chcia­łem od­być taką po­dróż po Chi­nach. W moim atla­sie znak czę­sto biegł rów­no­le­gle do tra­sy, ale też prze­ci­nał dro­gi, za­zwy­czaj te naj­drob­niej­sze, któ­re cza­sem przez wie­le ki­lo­me­trów cią­gnę­ły się wzdłuż Muru. Sam sym­bol Muru nadal wzbu­dzał we mnie tę samą re­ak­cję co w dzie­ciń­stwie: „Wy­obraź so­bie mur ota­cza­ją­cy cały kraj!”. Mógł mnie po­pro­wa­dzić przez małe mia­stecz­ka, mo­głem po­dą­żać za nim aż do gra­ni­cy Wy­ży­ny Ty­be­tań­skiej. Nie by­łem w sta­nie za­po­mnieć o tym po­my­śle, choć przy­ja­cie­le prze­strze­ga­li mnie przed tak dłu­gą sa­mot­ną po­dró­żą. Tę kwe­stię rów­nież uwzględ­nio­no w py­ta­niach na eg­za­mi­nie na pra­wo jaz­dy:

347. Je­że­li inny kie­row­ca w naj­lep­szej wie­rze ostrze­ga przed za­gro­że­niem, na­le­ży:

być otwar­tym i uważ­nie wy­słu­chać rady.

nie słu­chać rady.

wy­słu­chać rady, ale nie sto­so­wać się do niej.

Wy­na­ją­łem sa­mo­chód w Pe­ki­nie i wy­ru­szy­łem w kie­run­ku Shan­ha­igu­anu, mia­sta le­żą­ce­go na wy­brze­żu oce­anu, gdzie Wiel­ki Mur się­ga za­to­ki Po­haj. Stam­tąd uda­łem się na za­chód i pod ko­niec żniw prze­je­cha­łem przez pro­win­cję He­bei. Je­sień była w peł­ni, więc ze­bra­no już więk­szość plo­nów, a na po­lach po­zo­sta­ła tyl­ko ku­ku­ry­dza. Inne zbio­ry le­ża­ły na dro­gach: po­kry­te cęt­ka­mi orzesz­ki ziem­ne, sto­sy pe­stek sło­necz­ni­ka, ja­skra­we gro­na czer­wo­ne­go pie­przu. Rol­ni­cy sta­ran­nie wy­kła­da­li plo­ny na po­bo­czu as­fal­to­wej jezd­ni, po­nie­waż było to naj­lep­sze miej­sce do su­sze­nia i sor­to­wa­nia. Pro­duk­ty wy­ma­ga­ją­ce młó­ce­nia wy­sy­py­wa­li na sam śro­dek, gdzie sa­mo­cho­dy mu­sia­ły po nich prze­je­chać. Było to nie­zgod­ne z pra­wem – nie ist­nie­je chy­ba inny czyn, któ­ry w rów­nie jaw­ny spo­sób ła­mie jed­no­cze­śnie za­sa­dy bez­pie­czeń­stwa na dro­dze i za­sa­dy hi­gie­ny żyw­no­ści. Jed­nak w Chi­nach nadal po­wszech­nie to­le­ru­je się tę prak­ty­kę – młóc­ka znacz­nie mniej mę­czy, kie­dy pra­cę wy­ko­nu­ją opo­ny cu­dzych sa­mo­cho­dów.

Po­cząt­ko­wo trud­no mi było za­ak­cep­to­wać myśl, że mam prze­jeż­dżać po żyw­no­ści. Pierw­sze­go dnia po­dró­ży za­trzy­my­wa­łem się z pi­skiem opon przed każ­dym sto­sem plo­nów, otwie­ra­łem szy­bę i py­ta­łem:

– Mogę tędy prze­je­chać?

Znie­cier­pli­wie­ni rol­ni­cy od­krzy­ki­wa­li:

– Jedź, jedź, jedź!

Za­tem je­cha­łem, a ziar­na pro­sa, sor­go i psze­ni­cy trza­ska­ły pod ko­ła­mi mo­je­go sa­mo­cho­du. Dru­gie­go dnia już nie py­ta­łem o po­zwo­le­nie; trze­cie­go przy­spie­sza­łem na sam wi­dok ziar­na. Gdy wi­dzia­łem plo­ny na dro­dze, do­ci­ska­łem pe­dał gazu. Wów­czas na­stę­po­wa­ły chrzęst i trza­ska­nie, a póź­niej w tyl­nym lu­ster­ku wi­dzia­łem lu­dzi wy­bie­ga­ją­cych na dro­gę z gra­bia­mi i mio­tła­mi. To był mój wkład w je­sien­ne pra­ce – sa­mo­cho­do­we żni­wa.

Wzgó­rza pro­win­cji He­bei są stro­me, po­kry­te li­ty­mi ska­ła­mi. Prze­jeż­dża­łem przez miej­sco­wo­ści o wy­ra­zi­stych na­zwach, ta­kich jak: Góra Wo­le­go Ser­ca, Wio­ska Po­dwój­ne­go Wierz­choł­ka, Góra Du­cho­wej Świą­ty­ni. Wiel­ki Mur rzu­cał cień na te mia­stecz­ka z do­ma­mi po­kry­ty­mi czer­wo­ną da­chów­ką. For­ty­fi­ka­cja za­zwy­czaj cią­gnę­ła się wzdłuż gór­skich grzbie­tów, wy­so­ko po­nad po­la­mi, więc kie­dy je­cha­łem wśród wzgórz, nie­ustan­nie mia­łem ją w polu wi­dze­nia. Wład­cy z dy­na­stii Ming, któ­rzy więk­szą część Muru wznie­śli w XVI wie­ku, do­brze wy­wią­za­li się ze swe­go za­da­nia – ka­mie­nie i sza­ra ce­gła nadal moc­no trzy­ma­ją się gór­skie­go pa­sma. Cza­sem Mur scho­dzi w głąb do­li­ny – w tych naj­niż­szych miej­scach ro­ze­bra­no go do po­zio­mu pól. Ze­wnętrz­na war­stwa ce­gły znik­nę­ła, po­zo­sta­ły je­dy­nie fun­da­men­ty oraz ubi­ta, po­dziu­ra­wio­na i po­kru­szo­na zie­mia we­wnętrz­nych warstw. Ogo­ło­co­ny Mur prze­ci­na dno do­li­ny, po czym po­now­nie pnie się na wzgó­rza i osta­tecz­nie osią­ga wy­so­kość, na któ­rej znów po­ja­wia­ją się ce­gły. Gra­ni­ca de­wa­sta­cji znaj­du­je się po prze­ciw­nej stro­nie do­li­ny, ni­czym ślad po­zo­sta­wio­ny przez wiel­ką po­wódź, któ­ra prze­szła przez pro­win­cję He­bei. Znisz­cze­nia spo­wo­do­wa­ła jed­nak fala lu­dzi, a ich gór­ny za­sięg wy­zna­cza gra­ni­cę ludz­kiej mo­ty­wa­cji – do­kład­nie po­ka­zu­je, jak wy­so­ko lu­dzie byli go­to­wi się wspi­nać, aby po­zy­skać dar­mo­wą ce­głę.

Za­trzy­ma­łem się we wsi Ying­fang, aby obej­rzeć je­den z tych ogo­ło­co­nych frag­men­tów Muru. Na dro­dze do­łą­czył do mnie miej­sco­wy rol­nik Wang Guo’an.

– Kie­dy by­łem mło­dy, wy­glą­da­ło to znacz­nie le­piej – po­wie­dział. – Duża część zo­sta­ła zbu­rzo­na pod­czas re­wo­lu­cji kul­tu­ral­nej.

Mój roz­mów­ca na­wią­zy­wał do kam­pa­nii po­li­tycz­nej z lat 1966–1976. Mao Ze­dong na­kła­niał wów­czas Chiń­czy­ków do nisz­cze­nia wszyst­kie­go, co tra­dy­cyj­ne i „feu­dal­ne”. Wła­śnie wte­dy uszko­dzo­no nie­któ­re czę­ści Wiel­kie­go Muru – Wang pa­mię­tał, jak miesz­kań­cy Ying­fan­gu bu­rzy­li miej­sco­we for­ty­fi­ka­cje, by po­zy­skać ma­te­riał na nowe przed­się­wzię­cia bu­dow­la­ne.

Za­pro­wa­dził mnie na tył swo­je­go domu, gdzie le­ża­ły sta­re ce­gły, uło­żo­ne w po­rząd­ne, wy­so­kie na mniej wię­cej pół­to­ra me­tra sto­sy.

– To wszyst­ko po­cho­dzi z Wiel­kie­go Muru – po­in­for­mo­wał. – Moż­na to po­znać po za­pra­wie; ta­kiej uży­wa­no w daw­nych cza­sach. Te ce­gły wzię­to z wy­so­kiej wie­ży we wsi.

Za­py­ta­łem, czy miesz­kań­cy nadal roz­kra­da­ją Mur. Wang po­krę­cił gło­wą.

– Miej­sco­wi urzęd­ni­cy już na to nie po­zwa­la­ją – od­parł. – Ce­gły za­bra­no czter­dzie­ści lat temu; lu­dzie wy­ko­rzy­sta­li je do bu­do­wy domu, któ­ry nie­daw­no ro­ze­bra­no. Te­raz uży­je­my ich do bu­do­wy cze­goś in­ne­go.

W tym prze­lud­nio­nym kra­jo­bra­zie wszyst­ko może być po­ten­cjal­nym za­so­bem. Pro­win­cja He­bei, zaj­mu­ją­ca po­wierzch­nię mniej wię­cej rów­ną ame­ry­kań­skie­mu sta­no­wi Wa­szyng­ton, jest po­nad je­de­na­sto­krot­nie bar­dziej za­lud­nio­na – za­miesz­ku­je ją sześć­dzie­siąt osiem mi­lio­nów lu­dzi. Wzgó­rza są tu po­cię­te po­la­mi ta­ra­so­wy­mi, dro­gi słu­żą do su­sze­nia plo­nów, prze­jeż­dża­ją­ce sa­mo­cho­dy peł­nią funk­cję mło­ca­rek. Sko­ro Mur znaj­do­wał się w po­bli­żu, po­cho­dzą­cy z nie­go su­ro­wiec też zo­stał wy­ko­rzy­sta­ny – cza­sem dwa razy. Lu­dzie w peł­ni sił czę­sto pro­wa­dzą po­dwój­ne ży­cie – naj­pierw upra­wia­ją rolę, a po­tem wy­ru­sza­ją do mia­sta. Za­si­la­ją za­ło­gi bu­dow­la­ne, pra­cu­ją przy ro­bo­tach dro­go­wych, sto­ją przy mon­ta­żo­wych ta­śmach fa­brycz­nych. Naj­więk­sza licz­ba wy­mie­nio­nych za­wo­dów, jaką zo­ba­czy­łem na jed­nej wi­zy­tów­ce, to dwa­dzie­ścia sie­dem. Było to w pro­win­cji Sha­nxi, tuż za gra­ni­cą He­bei. Wła­ści­cie­la wi­zy­tów­ki spo­tka­łem na po­grze­bie.

W tej czę­ści Chin na­wet po­grze­by zda­ją się tęt­nić ży­ciem. Pod­czas po­dró­ży po pół­no­cy kra­ju mu­sia­łem się za­trzy­my­wać z po­wo­du kon­duk­tów ża­łob­nych. Spo­ty­ka­łem je za­rów­no na au­to­stra­dach, jak i na bi­tych dro­gach, a uczest­ni­cy za­zwy­czaj za­pra­sza­li mnie na sty­pę. Całą dro­gę z He­bei do Sha­nxi moż­na spę­dzić, jeż­dżąc od po­grze­bu do po­grze­bu, i rze­czy­wi­ście nie­któ­rzy żyli w ten spo­sób – była to nie­koń­czą­ca się po­dróż, pod­czas któ­rej każ­dy przy­sta­nek ozna­czał czy­jąś sta­cję koń­co­wą.

W mie­ście Xin­rong spo­tka­łem Wei Fu i jego żonę, któ­rzy zaj­mo­wa­li się wy­sta­wia­niem tra­dy­cyj­nej ope­ry pod­czas uro­czy­sto­ści ża­łob­nych. Przy­je­cha­li sta­rą, wy­pro­du­ko­wa­ną w Pe­ki­nie cię­ża­rów­ką z plan­de­ką i ty­łem do­sto­so­wa­nym do wy­sta­wia­nia przed­sta­wień. W Xin­ron­gu za­par­ko­wa­li przy głów­nej uli­cy, za­cią­gnę­li ha­mu­lec, zdję­li rusz­to­wa­nie pod­trzy­mu­ją­ce plan­de­kę, a na­stęp­nie usta­wi­li mar­ki­zę oraz dwa ogrom­ne gło­śni­ki Pe­avey. W cią­gu pół go­dzi­ny wy­bu­do­wa­li sce­nę i ze­bra­li set­kę lu­dzi chcą­cych obej­rzeć ich spek­takl. Uro­czy­sto­ści po­grze­bo­we trwa­ły ty­dzień i mia­ły wy­jąt­ko­wo wy­szu­ka­ną opra­wę, po­nie­waż do zmar­łe­go na­le­żał naj­więk­szy sklep w mie­ście – mar­ket Kry­ni­ca Po­myśl­no­ści. Ro­dzi­na usta­wi­ła trum­nę ze zmar­łym po pra­wej stro­nie od wej­ścia do skle­pu. Ten czło­wiek na­wet po śmier­ci spra­wiał, że in­te­res się krę­cił – ze­bra­ny na uli­cy tłum na­pły­wał do środ­ka, a lu­dzie mi­ja­li trum­nę, aby ku­pić prze­ką­ski, któ­re je­dli pod­czas słu­cha­nia ope­ry.

Dzień póź­niej za­trzy­ma­łem się na in­nym po­grze­bie, tuż po tym jak grób wy­peł­nio­no zie­mią. Wiej­ski cmen­tarz le­żał na rów­ni­nie, nad któ­rą do­mi­no­wa­ła po­tęż­na wie­ża sy­gna­ło­wa sta­no­wią­ca część Wiel­kie­go Muru. W po­bli­żu nie było żad­nych miast – w Chi­nach, gdzie zgod­nie z pra­wem więk­szość zmar­łych musi być skre­mo­wa­na, tyl­ko w le­żą­cych na ubo­czu re­gio­nach wiej­skich ze­zwa­la się na po­chó­wek zmar­łych bez kre­ma­cji. Nie­da­le­ko wie­ży ze­bra­ło się dwa­dzie­ścia osób ubra­nych w bia­łe płó­cien­ne ka­fta­ny prze­wią­za­ne w pa­sie czer­wo­nym sznu­rem. W od­da­li ogrom­ny szyld pro­pa­gan­do­wy gło­sił: „Ochro­na zie­mi upraw­nej ozna­cza ochro­nę na­sze­go sty­lu ży­cia”.

Po­wi­tał mnie je­dy­ny czło­wiek, któ­ry nie był ubra­ny w ża­łob­ną biel – sześć­dzie­się­cio­dzie­wię­cio­let­ni przy­sa­dzi­sty męż­czy­zna w nie­bie­skim gar­ni­tu­rze i czap­ce, z okrą­głą ni­czym księ­życ w peł­ni twa­rzą lśnią­cą od potu. Przy­brał naj­szer­szy uśmiech, jaki wi­dzia­łem od wczo­raj­sze­go po­grze­bu, kie­dy roz­ma­wia­łem z Wei Fu, kie­row­ni­kiem ze­spo­łu ope­ro­we­go. W Chi­nach na po­grze­bie za­wsze znaj­dzie się przy­najm­niej je­den szczę­śli­wy czło­wiek.

– Po­dejdź tu, po­dejdź! – za­wo­łał przy­sa­dzi­sty męż­czy­zna, cią­gnąc mnie za rękę. – Już pra­wie skoń­czy­li­śmy.

Wrę­czył mi la­mi­no­wa­ną wi­zy­tów­kę. Wid­nia­ły na niej dwie dło­nie po­łą­czo­ne w biz­ne­so­wym uści­sku oraz sło­wa:

Zhang Ba­olong

Mistrz feng shui

Ob­słu­ga ca­łej dłu­go­ści smo­ka,

od jego po­cząt­ku do koń­ca

Zgod­nie z tra­dy­cją mistrz feng shui okre­śla re­la­cje mię­dzy bu­dyn­ka­mi a kra­jo­bra­zem, od­po­wied­nie do stwo­rze­nia har­mo­nii mię­dzy tym, co na­tu­ral­ne, a tym, co wy­two­rzo­ne przez czło­wie­ka. W prze­szło­ści owo prze­ko­na­nie czę­sto wpły­wa­ło na de­cy­zje woj­sko­we i po­li­tycz­ne. Ce­sa­rze z dy­na­stii Ming zre­zy­gno­wa­li z bu­do­wy Wiel­kie­go Muru6 wzdłuż pa­sma gór­skie­go o dłu­go­ści po­nad trzy­dzie­stu ki­lo­me­trów, po­ło­żo­ne­go na pół­noc­ny za­chód od Pe­ki­nu, z po­wo­du znaj­du­ją­cych się w po­bli­żu gro­bów ce­sar­skich. Ze stra­te­gicz­ne­go punk­tu wi­dze­nia pa­smo sta­no­wi­ło do­sko­na­łe miej­sce obro­ny, jed­nak mistrz feng shui twier­dził, że re­pre­zen­to­wa­ło long mai, czy­li „żyłę smo­ka”. Każ­da kon­struk­cja na­ru­sza­ją­ca tę żyłę mo­gła spo­wo­do­wać od­wró­ce­nie się for­tu­ny od dy­na­stii, dla­te­go zre­zy­gno­wa­no ze wzno­sze­nia for­ty­fi­ka­cji w tym miej­scu. Ce­sarz pod­jął trud bu­do­wy Muru da­lej na pół­noc, gdzie te­ren był znacz­nie cięż­szy do obro­ny i wy­ma­gał bar­dziej roz­bu­do­wa­nych umoc­nień.

Ko­mu­ni­ści, po doj­ściu do wła­dzy w 1949 roku, zwal­cza­li wie­le kul­tu­ro­wych tra­dy­cji, trak­tu­jąc je jako za­bo­bo­ny, mię­dzy in­ny­mi re­li­gię, wróż­biar­stwo i feng shui. Na­wet po re­for­mach wpro­wa­dzo­nych przez Deng Xia­opin­ga, któ­re przy­czy­ni­ły się do wzro­stu to­le­ran­cji w tej kwe­stii, nie­któ­re prak­ty­ki się nie od­ro­dzi­ły; na przy­kład tao­izm we współ­cze­snych Chi­nach nie przy­cią­ga już zbyt wie­lu wier­nych. Jed­nak wia­ra w feng shui oka­za­ła się trwal­sza, w znacz­nym stop­niu ze wzglę­du na swój zwią­zek z biz­ne­sem. Do­bre feng shui ozna­cza po­wo­dze­nie, to­też lu­dzie są go­to­wi za­pła­cić za eks­per­ty­zę prze­pro­wa­dzo­ną przez spe­cja­li­stę. Zhang Ba­olong był jed­nym z tych no­wych mi­strzów, któ­rzy rów­nie spraw­nie ra­dzą so­bie z go­spo­dar­ką ryn­ko­wą i z prze­strze­nią. Na jego wi­zy­tów­ce wid­nia­ło dwa­dzie­ścia sie­dem od­dziel­nych usług, od „wy­bo­ru męża lub żony” po „wy­bór miej­sca po­chów­ku” – oto „cała dłu­gość smo­ka, od jego po­cząt­ku do koń­ca”. Ofe­ro­wał rów­nież ta­kie usłu­gi jak mon­to­wa­nie w do­mach drew­nia­nych be­lek, wy­zna­cza­nie miej­sca pod ko­pal­nie oraz le­cze­nie „nie­zwy­kłych scho­rzeń”. Wy­ko­ny­wał trum­ny („ko­niecz­ność do­star­cze­nia drew­na”), do­glą­dał przy­stra­ja­nia se­da­nów, któ­ry­mi mło­de pary je­cha­ły do ślu­bu. Na wi­zy­tów­ce pod nu­me­rem dwu­dzie­stym pierw­szym znaj­do­wa­ło się prze­no­sze­nie ko­ści do no­wych gro­bów – czę­ste zle­ce­nie w kra­ju prze­ży­wa­ją­cym bu­dow­la­ny boom.

– Sam wy­bra­łem to miej­sce! – rzekł z dumą Zhang, wska­zu­jąc na skra­wek świe­żo sko­pa­nej zie­mi.

Na­prze­ciw gro­bu ża­łob­ni­cy po ko­lei skła­da­li ukło­ny, każ­dy klę­kał, pa­lił plik pa­pie­ro­wych bank­no­tów uży­wa­nych na po­grze­bachI, za­wo­dząc, w chwi­li gdy jego gło­wa do­ty­ka­ła grun­tu. Nikt nie miał nic prze­ciw­ko mo­jej obec­no­ści. Jak się prze­ko­na­łem, w pół­noc­nych Chi­nach uczest­ni­cy po­grze­bów nie­mal za­wsze byli bar­dzo go­ścin­ni – po czę­ści dla­te­go, że rzad­ko wi­dy­wa­no tam ob­co­kra­jow­ców. Mimo wszyst­ko ści­szy­łem głos, aby za­py­tać:

– Czyj to po­grzeb?

Jed­nak Zhang Ba­olong zda­wał się nie sły­szeć py­ta­nia i da­lej mó­wił o feng shui.

– Grób leży na li­nii wschód – za­chód – kon­ty­nu­ował, po­now­nie wska­zu­jąc na skra­wek zie­mi. – Gło­wa jest zwró­co­na ku za­cho­do­wi, nogi na wschód. Obok gro­bu po­sa­dzi­łem to­po­lę, bo zmar­ły to męż­czy­zna. W przy­pad­ku ko­biet sa­dzi­my wierz­bę; dzię­ki temu du­sza wie, gdzie znaj­du­je się grób. To miej­sce oka­zu­je się do­bre z wie­lu po­wo­dów. Bar­dzo waż­ne jest na przy­kład usy­tu­owa­nie wie­ży sy­gna­ło­wej. Wy­bra­łem je też dla­te­go, że znaj­du­je się na wy­ży­nie, na wscho­dzie zaś pły­nie stru­mień. Nad wszyst­kim gó­ru­je wie­ża sy­gna­ło­wa, któ­ra chro­ni mo­gi­łę. Po­cho­wa­ny w ta­kim miej­scu bę­dzie miał licz­nych i ma­jęt­nych po­tom­ków, któ­rzy osią­gną wy­so­kie sta­no­wi­ska urzęd­ni­cze, woj­sko­we i na­uko­we.

Gdy męż­czyź­ni za­koń­czy­li skła­da­nie po­kło­nów przed gro­bem, na­de­szła ko­lej ko­biet – jed­na po dru­giej do­ty­ka­ły gło­wą zie­mi. Ich okrzy­ki były gło­śniej­sze – roz­brzmie­wa­ły po ca­łej do­li­nie.

– Oj­ciec i dzia­dek byli mi­strza­mi feng shui – cią­gnął Zhang. – Moja ro­dzi­na zaj­mo­wa­ła się tym od za­wsze. I wszy­scy do­ży­wa­li póź­ne­go wie­ku! Oj­ciec do­żył dzie­więć­dzie­się­ciu pię­ciu lat, a mat­ka dzie­więć­dzie­się­ciu ośmiu. Bab­ka ode­szła, ma­jąc dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć lat!

La­ment się na­si­lił. Wo­lał­bym pro­wa­dzić roz­mo­wę o dłu­go­wiecz­no­ści w bar­dziej sprzy­ja­ją­cych oko­licz­no­ściach, jed­nak Zhang mó­wił da­lej:

– Mam trzech sy­nów i trzy cór­ki. Moi sy­no­wie tak­że są mi­strza­mi feng shui! A jed­na z có­rek – roz­pro­mie­nił się, być może na myśl o bez­pie­czeń­stwie, ja­kie za­pew­nił so­bie za­rów­no na tym, jak i na tam­tym świe­cie – jest pie­lę­gniar­ką!

W trak­cie ca­łej mo­jej po­dró­ży po pro­win­cjach He­bei i Sha­nxi utrzy­my­wa­ła się do­sko­na­ła po­go­da – po­ran­ki były chłod­ne i rześ­kie, a ostre pro­mie­nie słoń­ca oświe­tla­ły pola ta­ra­so­we. Za­zwy­czaj bu­dzi­łem się wcze­śnie, nie mia­łem jed­nak żad­ne­go pro­gra­mu czy pla­nu po­dró­ży. Sta­ra­łem się tyl­ko nie tra­cić Wiel­kie­go Muru z pola wi­dze­nia i za­trzy­my­wa­łem się za każ­dym ra­zem, gdy coś mnie za­in­te­re­so­wa­ło. Usta­la­łem tra­sę na bie­żą­co, w cią­gu jed­ne­go dnia prze­by­wa­łem mniej niż sto sześć­dzie­siąt ki­lo­me­trów. Po­dró­żo­wa­nie po te­re­nach wiej­skich było na ogół po­wol­ne, po­nie­waż na dro­dze czę­sto coś się dzia­ło: młóc­ka plo­nów, przej­ście sta­da owiec, kon­dukt po­grze­bo­wy. Same dro­gi też oka­za­ły się cał­ko­wi­cie nie­prze­wi­dy­wal­ne. Cien­ka czer­wo­na li­nia w moim atla­sie mo­gła ozna­czać za­rów­no nową as­fal­to­wą szo­sę, jak i po­kry­tą ku­rzem dro­gę grun­to­wą, a na­wet wy­schnię­te ko­ry­to rze­ki. Dość czę­sto na­po­ty­ka­łem re­mon­ty. Po­cząw­szy od 1998 roku, rząd chiń­ski za­czął in­we­sto­wać w wiej­skie dro­gi, czę­ścio­wo w od­po­wie­dzi na azja­tyc­ki kry­zys fi­nan­so­wy. Pro­jekt mo­der­ni­za­cji wpro­wa­dza­no wła­śnie w cza­sie, kie­dy od­by­wa­łem po­dróż.

We współ­cze­snych Chi­nach bu­do­wa dróg to czę­sta stra­te­gia ra­dze­nia so­bie z ubó­stwem lub kry­zy­sem. Pierw­sza za­kro­jo­na na dużą ska­lę kam­pa­nia bu­dow­la­na7 tego typu za­czę­ła się w la­tach dwu­dzie­stych XX wie­ku, kie­dy su­sza spo­wo­do­wa­ła klę­skę gło­du w pół­noc­nej czę­ści kra­ju. Trans­port żyw­no­ści dla umie­ra­ją­cych był utrud­nio­ny, po­nie­waż ów­cze­sny chiń­ski sys­tem dróg, się­ga­ją­cy epo­ki ce­sar­skiej, zbu­do­wa­no na po­trze­by kon­nych po­wo­zów. Ame­ry­kań­ski Czer­wo­ny Krzyż sfi­nan­so­wał pro­jekt bu­do­wy dróg od­po­wied­nich dla cię­ża­ró­wek i sa­mo­cho­dów oso­bo­wych, a w paź­dzier­ni­ku 1920 roku Ame­ry­ka­nie roz­po­czę­li bu­do­wę w pro­win­cji Szan­tung. Za­trud­nio­no miej­sco­wych rol­ni­ków – wie­lu z nich za­gra­żał głód – a dzię­ki no­wym szo­som umoż­li­wio­no przy­by­cie cię­ża­ró­wek z po­mo­cą. Oli­ver J. Todd, ame­ry­kań­ski in­ży­nier, któ­ry nad­zo­ro­wał bu­do­wę w Szan­tun­gu, oce­nił, że przed­się­wzię­cie po­zwo­li­ło za­opa­trzyć w żyw­ność i pa­li­wo – w spo­sób bez­po­śred­ni lub po­śred­ni – mniej wię­cej pół mi­lio­na lu­dzi.

Czer­wo­ny Krzyż wy­bu­do­wał dro­gi w czte­rech pół­noc­nych pro­win­cjach, a pro­jekt oka­zał się tak uda­ny, że chiń­ski rząd za­trud­nił Tod­da, któ­ry po­zo­stał w Chi­nach przez osiem­na­ście lat i nad­zo­ro­wał bu­do­wy w ca­łym kra­ju. W 1928 roku, pod­czas re­ali­za­cji tyl­ko jed­ne­go pro­jek­tu bu­dow­la­ne­go, Todd dys­po­no­wał za­ło­gą dwóch ty­się­cy ro­bot­ni­ków, czy­li więk­szą licz­bą lu­dzi niż w tym cza­sie za­trud­niał cały ame­ry­kań­ski sys­tem dro­go­wy. Licz­ba sa­mo­cho­dów oso­bo­wych w Chi­nach po­zo­sta­wa­ła nie­wiel­ka – w 1922 roku w Pe­ki­nie było ich oko­ło ty­sią­ca pię­ciu­set – jed­nak za­in­te­re­so­wa­nie mo­to­ry­za­cją gwał­tow­nie ro­sło. W mia­stach od­by­wa­ły się po­ka­zy, szan­ghaj­ska ga­ze­ta „Shen­bao” co ty­dzień wy­da­wa­ła „Do­da­tek Sa­mo­cho­do­wy”. W 1935 roku Chi­ny mia­ły po­nad osiem­dzie­siąt ty­się­cy ki­lo­me­trów do­brych dróg grun­to­wych i na­dej­ście ogól­no­kra­jo­we­go bo­omu mo­to­ry­za­cyj­ne­go wy­da­wa­ło się tyl­ko kwe­stią cza­su.

Osta­tecz­nie oka­za­ło się, że na boom trze­ba było po­cze­kać po­nad pół wie­ku. W 1937 roku Ja­poń­czy­cy na­je­cha­li pół­noc­ne Chi­ny i woj­na zdu­si­ła mło­dy ry­nek sa­mo­cho­do­wy. Doj­ście Mao do wła­dzy i dzie­się­cio­le­cia go­spo­dar­ki ko­mu­ni­stycz­nej unie­moż­li­wi­ły Chiń­czy­kom za­kup aut. Wiej­ska sieć dróg znisz­cza­ła i do­pie­ro w okre­sie re­form rząd mógł na więk­szą ska­lę roz­po­cząć pra­ce mo­der­ni­za­cyj­ne in­fra­struk­tu­ry dro­go­wej. Azja­tyc­ki kry­zys fi­nan­so­wy w 1998 roku stał się mo­ty­wa­cją do więk­szych in­we­sty­cji, po­dob­nie jak w cza­sach wiel­kie­go gło­du. Rząd chciał w ten spo­sób zmi­ni­ma­li­zo­wać za­gro­że­nie dla chiń­skiej go­spo­dar­ki, jed­no­cze­śnie do­strze­ga­jąc moż­li­wość za­ini­cjo­wa­nia dłu­go od­kła­da­ne­go bo­omu mo­to­ry­za­cyj­ne­go. Hi­sto­ria się po­wtó­rzy­ła – w Chi­nach po­ja­wi­ła się dru­ga fala pio­nie­rów mo­to­ry­za­cji i cały pro­ces za­czął się od nowa. W 2001 roku – kie­dy do­sta­łem chiń­skie pra­wo jaz­dy – kraj za­miesz­ki­wa­ło po­nad mi­liard dwie­ście mi­lio­nów lu­dzi, jed­nak sa­mo­cho­dów oso­bo­wych nadal było nie­wie­le. Je­den po­jazd przy­pa­dał na sto dwa­dzie­ścia osiem osób, co pod wzglę­dem licz­by sa­mo­cho­dów przy­po­mi­na­ło sy­tu­ację w Sta­nach Zjed­no­czo­nych w 1911 roku8.

Pod­czas wy­cie­czek po chiń­skich dro­gach ko­rzy­sta­łem z wy­pro­du­ko­wa­ne­go w Chi­nach je­epa che­ro­kee, któ­re­go wy­po­ży­czy­łem z pe­kiń­skie­go przed­się­bior­stwa Ca­pi­tal Mo­tors. Była to nowa usłu­ga – jesz­cze pięć lat wcze­śniej nikt by na­wet nie po­my­ślał o wy­po­ży­cza­niu sa­mo­cho­dów na week­end. Wy­po­ży­czal­nie za­czy­na­ły się do­pie­ro roz­wi­jać; od­dział Ca­pi­tal Mo­tors, z któ­re­go usług ko­rzy­sta­łem, dys­po­no­wał mniej wię­cej pięć­dzie­się­cio­ma po­jaz­da­mi, przede wszyst­kim volks­wa­ge­na­mi san­ta­na i jet­ta chiń­skiej pro­duk­cji. Były tam też nie­wiel­kie se­da­ny, któ­rych kon­struk­cja przy­po­mi­na­ła nie­gdyś sprze­da­wa­ne­go w Sta­nach Zjed­no­czo­nych volks­wa­ge­na foxa. W Ca­pi­tal Mo­tors czę­sto po­ży­cza­łem jet­tę na week­en­do­we wy­ciecz­ki i za­wsze to­wa­rzy­szył temu skom­pli­ko­wa­ny ry­tu­ał. Naj­pierw pła­ci­łem dwa­dzie­ścia pięć do­la­rów za każ­dy dzień i wy­peł­nia­łem stos for­mu­la­rzy. Póź­niej głów­ny me­cha­nik otwie­rał ba­gaż­nik, by po­ka­zać, że auto wy­po­sa­żo­no w koło za­pa­so­we i le­wa­rek. Wresz­cie ob­cho­dzi­li­śmy po­jazd, za­zna­cza­jąc wszel­kie wgnie­ce­nia i za­dra­pa­nia na sche­ma­cie przed­sta­wia­ją­cym sa­mo­chód. Czę­sto zaj­mo­wa­ło to dłuż­szą chwi­lę; ruch w Pe­ki­nie nie na­le­ży do spo­koj­nych, więc moim za­da­niem było za­zna­cze­nie każ­de­go za­dra­pa­nia drzwi czy wgnie­ce­nia błot­ni­ka. Po za­zna­cze­niu wcze­śniej­szych uszko­dzeń me­cha­nik prze­krę­cał klu­czyk w sta­cyj­ce i po­ka­zy­wał mi wskaź­nik pa­li­wa. Cza­sem bak był pe­łen do po­ło­wy, cza­sem tyl­ko w jed­nej czwar­tej. Zda­rza­ło się, że po do­kład­nym przyj­rze­niu się wskaź­ni­ko­wi me­cha­nik oznaj­miał: trzy ósme. Do mnie na­le­ża­ło zwró­ce­nie sa­mo­cho­du z iden­tycz­ną ilo­ścią pa­li­wa w baku. Każ­de­go ty­go­dnia wskaź­nik pa­li­wa był inny, to­też pew­ne­go dnia zde­cy­do­wa­łem się wes­przeć racz­ku­ją­cą bran­żę.

– Po­win­ni­ście wy­po­ży­czać wszyst­kie sa­mo­cho­dy z peł­nym ba­kiem, a póź­niej wy­ma­gać od klien­tów od­da­nia ich po za­tan­ko­wa­niu pa­li­wa – po­ra­dzi­łem. – Tak dzia­ła­ją wy­po­ży­czal­nie w Ame­ry­ce.

– U nas nig­dy się to nie uda – stwier­dził pan Wang, któ­ry zwy­kle zaj­mo­wał się wy­peł­nio­ny­mi prze­ze mnie dru­ka­mi.

Był to naj­sym­pa­tycz­niej­szy z trzech męż­czyzn za­sia­da­ją­cych przed biu­rem Ca­pi­tal Mo­tors. Wszy­scy oni pa­li­li pa­pie­ro­sy w ta­kim tem­pie, jak gdy­by uczest­ni­czy­li w za­wo­dach. Za kur­ty­ną z dymu wi­sia­ła na ścia­nie ta­bli­ca, na któ­rej umiesz­czo­no oce­ny uzy­ska­ne przez pra­cow­ni­ków fir­my:

ZA­DO­WO­LE­NIE KLIEN­TÓW: 90%

WY­DAJ­NOŚĆ: 97%

OD­PO­WIED­NI SPO­SÓB WY­SŁA­WIA­NIA SIĘ OB­SŁU­GI: 98%

WŁA­ŚCI­WA PO­STA­WA OB­SŁU­GI: 99%

– Być może w Ame­ry­ce to dzia­ła, ale u nas nig­dy się nie spraw­dzi – kon­ty­nu­ował pan Wang. – Lu­dzie w Chi­nach będą od­da­wa­li sa­mo­cho­dy z pu­sty­mi ba­ka­mi.

– Wte­dy na­ło­ży­cie na nich wy­so­ką opła­tę za pu­sty bak – wy­ja­śni­łem. – Niech to się sta­nie re­gu­łą. Je­śli wpro­wa­dzi­cie kary za zwrot sa­mo­cho­du z pu­stym ba­kiem, lu­dzie na­uczą się prze­strze­gać no­wych za­sad.

– Chiń­czy­cy nig­dy na to nie pój­dą.

– Je­stem pe­wien, że tak – od­po­wie­dzia­łem.

– Nie ro­zu­miesz Chiń­czy­ków – od­parł pan Wang ze śmie­chem, a po­zo­sta­li męż­czyź­ni po­ki­wa­li gło­wa­mi na znak zgo­dy.

Jako cu­dzo­zie­miec czę­sto sły­sza­łem to zda­nie – w ten spo­sób zwy­kle koń­czo­no dys­ku­sję. Chiń­czy­cy wy­na­leź­li kom­pas, pa­pier, pra­sę dru­kar­ską, proch strzel­ni­czy, sej­smo­graf, łuk i pa­ra­sol, w XV wie­ku że­glo­wa­li do Afry­ki, wy­bu­do­wa­li Wiel­ki Mur, a w cią­gu ze­szłe­go dzie­się­cio­le­cia stwo­rzy­li go­spo­dar­kę, ja­kiej nig­dy wcze­śniej nie było w roz­wi­ja­ją­cym się świe­cie, po­tra­fi­li od­dać do wy­po­ży­czal­ni sa­mo­chód z ba­kiem wy­peł­nio­nym do­kład­nie w trzech ósmych, jed­nak zwrot za­tan­ko­wa­ne­go do peł­na auta naj­wy­raź­niej prze­kra­czał ich moż­li­wo­ści. Mie­li­śmy jesz­cze kil­ka roz­mów na ten te­mat, ale osta­tecz­nie po­rzu­ci­łem tę kwe­stię. Nie po­tra­fi­łem się kłó­cić z kimś tak sym­pa­tycz­nym jak pan Wang.

Wi­dzia­łem na jego twa­rzy wy­jąt­ko­wą ra­dość za każ­dym ra­zem, gdy od­da­wa­łem świe­żo uszko­dzo­ny sa­mo­chód. W Sta­nach nig­dy nie mia­łem wy­pad­ku, jed­nak w Pe­ki­nie było zu­peł­nie in­a­czej. Kie­dy po raz pierw­szy przy­je­cha­łem do sto­li­cy Chin i po­sze­dłem na spa­cer, za­sko­czy­ła mnie in­ten­syw­ność kon­tak­tów fi­zycz­nych mię­dzy prze­chod­nia­mi – cią­gle mnie po­trą­ca­no i po­py­cha­no. W trzy­na­sto­mi­lio­no­wym mie­ście moż­na się przy­zwy­cza­ić do nie­ustan­ne­go do­ty­ka­nia, ale kie­dy do­sta­łem pra­wo jaz­dy, zo­rien­to­wa­łem się, że jeź­dzi się tu w po­dob­ny spo­sób. Na po­cząt­ku czu­łem się okrop­nie, gdy od­da­wa­łem uszko­dzo­ną jet­tę, ale za czwar­tym czy pią­tym ra­zem sta­ło się to ru­ty­ną. Cza­sa­mi to ja po­wo­do­wa­łem stłucz­ki, cza­sa­mi inni kie­row­cy ude­rza­li w mój sa­mo­chód. Je­śli do­szło do wgnie­ce­nia, za­ła­twia­li­śmy spra­wę na uli­cy, tak jak ro­bią to wszy­scy w Chi­nach.

Pew­ne­go razu, w po­bli­żu świą­ty­ni la­mi­stycz­nej w cen­trum Pe­ki­nu, kie­row­ca wje­chał w tył wy­po­ży­czo­ne­go prze­ze mnie sa­mo­cho­du. Wy­sze­dłem, aby oce­nić szko­dy, wła­ści­ciel dru­gie­go po­jaz­du od razu po­wie­dział:

– Sto ju­anów.

Była to rów­no­war­tość oko­ło dwu­na­stu do­la­rów. Kie­dy prze­ka­za­łem te­le­fo­nicz­nie tę ofer­tę panu Wan­go­wi, ten na­tych­miast od­parł:

– Niech pan za­żą­da dwu­stu.

Tar­go­wa­łem się mniej wię­cej przez pięć mi­nut, aż kie­row­ca zgo­dził się na sto pięć­dzie­siąt ju­anów. Pan Wang był za­do­wo­lo­ny – wie­dział, że nig­dy nie do­sta­je się tyle, ile się żąda. Osta­tecz­nie wy­pad­ki nie były ta­kie złe – każ­de wgnie­ce­nie przy­no­si­ło zysk. Po­dej­rze­wam, że pra­cow­ni­cy Ca­pi­tal Mo­tors cza­sem za­trzy­my­wa­li pie­nią­dze za od­szko­do­wa­nia, po­nie­waż w ogó­le nie do­ku­men­to­wa­no tej pro­ce­du­ry.

In­nym ra­zem pod­czas po­dró­ży przez te­re­ny wiej­skie po­ło­żo­ne na pół­noc od Pe­ki­nu po­trą­ci­łem psa. Zwie­rzę wy­bie­gło zza domu i na­gle zna­la­zło się przed moim sa­mo­cho­dem; choć gwał­tow­nie skrę­ci­łem, było za póź­no. Chiń­skie psy są czę­stym pro­ble­mem na dro­gach – po­dob­nie jak inni miesz­kań­cy wsi nie do koń­ca przy­zwy­cza­iły się do jeż­dżą­cych w po­bli­żu sa­mo­cho­dów. Kie­dy od­da­wa­łem jet­tę, pan Wang wy­da­wał się ura­do­wa­ny wi­do­kiem roz­bi­tej pla­sti­ko­wej osło­ny pra­we­go mi­ga­cza. Za­py­tał, w co ude­rzy­łem.

– W psa – od­po­wie­dzia­łem.

– Gou mei wen­ti? – za­py­tał. – Psu nic się nie sta­ło, praw­da?

– Sta­ło się – od­rze­kłem. – Nie żyje.

Uśmiech pana Wan­ga stał się jesz­cze szer­szy.

– Zjadł go pan?

– To nie ten ro­dzaj psa – od­par­łem. – Był cał­kiem mały.

– No cóż, cza­sem gdy kie­row­ca po­trą­ci du­że­go psa – od­po­wie­dział pan Wang – wrzu­ca go do ba­gaż­ni­ka, za­bie­ra do domu i go­tu­je.

Nie wie­dzia­łem, czy Wang żar­tu­je. Sam miał psa, ale w Chi­nach nie­ko­niecz­nie musi się to wią­zać z ogra­ni­cza­niem wła­snej die­ty. Wziął ode mnie dwa­na­ście do­lców za roz­bi­ty mi­gacz, czy­li tyle, co za śred­niej wiel­ko­ści wgnie­ce­nie.

W Ca­pi­tal Mo­tors nig­dy mnie nie py­ta­no, do­kąd jeż­dżę wy­po­ży­cza­nym je­epem che­ro­kee. Umo­wa wy­raź­nie za­bra­nia­ła kie­row­com opusz­cza­nia re­gio­nu pe­kiń­skie­go. Po­sta­no­wi­łem, że nie będę prze­strze­gać tego punk­tu kon­trak­tu – nikt nie mógł o tym wie­dzieć do cza­su od­da­nia auta i spraw­dze­nia ki­lo­me­tro­mie­rza. Ży­cie w Chi­nach czę­sto wy­ma­ga ob­cho­dze­nia prze­pi­sów, a jed­na z pod­sta­wo­wych prawd gło­si, że ła­twiej uzy­skać prze­ba­cze­nie niż po­zwo­le­nie. Jeep che­ro­kee 7250 oka­zał się naj­więk­szym sa­mo­cho­dem w wy­po­ży­czal­ni i za­ofe­ro­wa­no mi spe­cjal­ną cenę – trzy­dzie­ści do­la­rów za dzień. Był to bia­ły sa­mo­chód z na­ma­lo­wa­ny­mi po bo­kach fio­le­to­wy­mi de­ta­la­mi i an­giel­skim na­pi­sem „City spe­cial” na drzwiach. Na­zwa wy­da­wa­ła się traf­na – po­jazd stał­by się bez­u­ży­tecz­ny w trud­nym te­re­nie, po­nie­waż miał na­pęd tyl­ko na tyl­ne koła. Wie­dzia­łem, że na ja­kimś eta­pie mo­jej po­dró­ży utknę w bło­cie, pia­sku lub śnie­gu, nie było jed­nak sen­su się tym przej­mo­wać, sko­ro w Ca­pi­tal Mo­tors nie mie­li nic lep­sze­go do za­pro­po­no­wa­nia. W ra­zie pro­ble­mów pod­czas mo­jej po­dró­ży na za­chód za­wsze mo­głem prze­cież za­dzwo­nić do pana Zhan­ga, mi­strza feng shui. Na swo­jej wi­zy­tów­ce wy­mie­niał rów­nież „ho­lo­wa­nie sa­mo­cho­dów i cię­ża­ró­wek” – usłu­ga nu­mer dwa­dzie­ścia dwa, umiesz­czo­na pod „prze­no­sze­niem ko­ści” oraz „gra­niem na in­stru­men­tach dę­tych i per­ku­syj­nych”.

W cza­sie po­dró­ży na za­chód sta­le po­ru­sza­łem się w górę, aż do­tarł­szy do pro­win­cji Sha­nxi, zna­la­złem się na wy­so­ko­ści po­nad ty­sią­ca dwu­stu me­trów. Kra­jo­braz był tam pu­styn­ny i sza­ry. Ni­skie bru­nat­ne wzgó­rza prze­ci­na­ły wy­schnię­te ko­ry­ta stru­mie­ni, któ­re wrzy­na­ły się w zbo­cza. Wy­da­wa­ło się, że cała świe­tli­stość, wszyst­kie ko­lo­ry spły­nę­ły z gór i ze­bra­ły się na po­lach, gdzie rol­ni­cy zbie­ra­li owies. Tyl­ko do­li­ny mie­ni­ły się bar­wa­mi: so­czy­ście zie­lo­ne zbio­ry, ciem­ne mi­go­czą­ce ka­na­ły iry­ga­cyj­ne i ja­sno­nie­bie­skie ba­weł­nia­ne blu­zy, wciąż po­pu­lar­ne na wsi wśród star­sze­go po­ko­le­nia. Ten kra­jo­braz miał w so­bie jed­nak su­ro­we, pro­ste pięk­no i po raz pierw­szy spra­wiał wra­że­nie, jak­by nic go nie ogra­ni­cza­ło – sta­no­wił za­po­wiedź wiel­kich ste­pów Azji Środ­ko­wej.

Dno do­lin wszę­dzie było usia­ne po­zo­sta­ło­ścia­mi wież sy­gna­ło­wych. Te wy­bu­do­wa­ne me­to­dą ubi­ja­nej zie­mi bu­dow­le mają taki sam sza­ro­brą­zo­wy ko­lor jak wzgó­rza i wzno­szą się na wy­so­kość po­nad sze­ściu me­trów. Nie­któ­re wio­ski w ca­ło­ści oka­la­ły sta­ro­żyt­ne mury. Ja­kieś trzy­dzie­ści ki­lo­me­trów da­lej na pół­noc od do­li­ny le­ża­ła Mon­go­lia We­wnętrz­na, a na mo­jej ma­pie pro­win­cję tę ota­czał do­brze mi zna­ny sym­bol .

Za­trzy­ma­łem się w ostat­niej wsi przed gra­ni­cą. Osie­dle na­zy­wa­ło się Nin­glu Bu. Wie­le miej­sco­wo­ści w tej oko­li­cy mia­ło w swej na­zwie znak bu, ozna­cza­ją­cy twier­dzę, po­nie­waż znaj­do­wa­ły się w miej­scach, gdzie za cza­sów dy­na­stii Ming sta­cjo­no­wa­ły gar­ni­zo­ny. W Nin­glu sta­ry fort jest umiej­sco­wio­ny w sa­mym środ­ku osa­dy, a całą wio­skę ota­cza­ją mury z ubi­tej zie­mi. For­ty­fi­ka­cje cał­ko­wi­cie przy­ćmi­ły skrom­ne domy dzi­siej­szych miesz­kań­ców, któ­rych licz­ba nie prze­kra­cza obec­nie stu dwu­dzie­stu.

Kie­dy za­trzy­my­wa­łem się we wsi, aby obej­rzeć sta­ro­żyt­ne ru­iny, czę­sto py­ta­łem miej­sco­wych, czy miesz­ka tu ja­kiś znaw­ca lo­kal­nej hi­sto­rii. W Nin­glu ze­bra­na na wiej­skim pla­cy­ku gru­pa star­szych osób od­po­wie­dzia­ła bez wa­ha­nia.

– Po­roz­ma­wiaj ze Sta­rym Che­nem – po­ra­dzo­no mi, a je­den z męż­czyzn za­raz po­drep­tał, żeby go zna­leźć.

Pięć mi­nut póź­niej nad­szedł Chen Zhen. Miał pięć­dzie­siąt trzy lata, po­marsz­czo­ną od słoń­ca skó­rę i siwe, krót­ko przy­strzy­żo­ne wło­sy. No­sił ciem­ne po­li­cyj­ne spodnie, zie­lo­ną ko­szu­lę ze zło­ty­mi gu­zi­ka­mi Chiń­skiej Ar­mii Lu­do­wo-Wy­zwo­leń­czej oraz nie­bie­ską woj­sko­wą kurt­kę z epo­le­ta­mi na ra­mio­nach i pa­ska­mi wo­kół man­kie­tów. Męż­czyź­ni na chiń­skiej wsi czę­sto no­szą woj­sko­we lub po­li­cyj­ne mun­du­ry, po­nie­waż to ta­nia i prak­tycz­na odzież. Ta­kie ubra­nia za­wsze są nie­do­pa­so­wa­ne; za dłu­gie rę­ka­wy kurt­ki Sta­re­go Che­na za­kry­wa­ły mu całe dło­nie. Wy­glą­dał, jak gdy­by odzie­dzi­czył strój, po­dob­nie jak wieś odzie­dzi­czy­ła mury obron­ne – za­rów­no wor­ko­wa­te kurt­ki, jak i sy­pią­ce się for­ty­fi­ka­cje moż­na by uznać za śla­dy po­zo­sta­wio­ne przez po­ko­na­ną ar­mię, któ­ra po­rzu­ciw­szy wszyst­ko, ucie­kła na po­łu­dnie.

Kie­dy się przed­sta­wia­łem, stał wy­pro­sto­wa­ny jak stru­na. Wy­ja­śni­łem, że przy­je­cha­łem z Pe­ki­nu i in­te­re­su­ję się Wiel­kim Mu­rem. Za­py­ta­łem, czy zna hi­sto­rię wio­ski. Sta­ry Chen wy­słu­chał mnie uważ­nie, a póź­niej od­chrząk­nął i po­wie­dział:

– Pro­szę za mną, mam pew­ne in­for­ma­cje.

Szli­śmy piasz­czy­stą ścież­ką, któ­ra pro­wa­dzi­ła do usta­wio­nych w sze­re­gu do­mów o gli­nia­nych ścia­nach. Otwo­rzył drzwi naj­więk­sze­go z bu­dyn­ków. Więk­szość po­ko­ju zaj­mo­wał kang, zbu­do­wa­ne z ce­gieł łoże, tra­dy­cyj­nie uży­wa­ne w pół­noc­nych Chi­nach. Zimą pod kan­giem moż­na roz­pa­lić ogień, w Nin­glu była jed­nak jesz­cze je­sień, więc Sta­ry Chen oszczę­dzał drew­no. W po­miesz­cze­niu pa­no­wał chłód. Męż­czy­zna na­lał mi her­ba­ty, abym ogrzał dło­nie. Otwo­rzył szu­fla­dę szaf­ki, wy­jął plik cien­kich kar­tek pa­pie­ru ry­żo­we­go i z dumą mi go wrę­czył. Na okład­ce na­pi­sa­ny od­ręcz­nie ty­tuł gło­sił:

Rocz­ni­ki Nin­glu Bu

Ba­da­nia roz­po­czę­te 22 stycz­nia 1992 roku

Na pierw­szej stro­nie wid­nia­ło zda­nie za­pi­sa­ne sta­ran­nym pi­smem Sta­re­go Che­na: „Mury ota­cza­ją­ce mia­sto wy­bu­do­wa­no w dwu­dzie­stym dru­gim roku pa­no­wa­nia ce­sa­rza Jia­jin­ga (1543), a w pierw­szym roku rzą­dów ce­sa­rza Wan­li (1573) for­ty­fi­ka­cję ob­ło­żo­no wy­pa­lo­ny­mi w pie­cu ce­gła­mi”. Przej­rza­łem książ­kę – dzie­siąt­ki stron, set­ki dat. Były tam też mapy; jed­ną ze stron, opa­trzo­ną ty­tu­łem Wiel­ki Mur, po­kry­to gru­by­mi nie­bie­ski­mi li­nia­mi i ko­ła­mi.

– W oko­li­cy znaj­du­ją się trzy­dzie­ści trzy wie­że sy­gna­ło­we – wy­ja­śnił Sta­ry Chen, wska­zu­jąc na koła na ma­pie. – Te po­cho­dzą z cza­sów dy­na­stii Ming. Mur z tego okre­su bie­gnie wzdłuż gra­ni­cy z Mon­go­lią We­wnętrz­ną. Jed­nak w re­gio­nie znaj­du­ją się też umoc­nie­nia z cza­sów in­nych dy­na­stii.

Otwo­rzył ko­lej­ną szu­fla­dę i wy­jął sza­ry odła­mek ce­ra­mi­ki. Kie­dy mi go po­dał, po­czu­łem w dło­ni chłód wy­pa­lo­nej gli­ny.

– Jak pan są­dzi, z cza­sów któ­rej dy­na­stii po­cho­dzi to na­czy­nie? – za­py­tał.

Gdy od­po­wie­dzia­łem, że nie mam po­ję­cia, spra­wiał wra­że­nie za­wie­dzio­ne­go.

– No cóż, gdy­by kie­dyś chciał pan tu znów przy­je­chać, niech pan za­bie­rze ze sobą ar­che­olo­ga – od­po­wie­dział. – Znam miej­sce, gdzie moż­na zna­leźć dużo ta­kich na­czyń, ale nie wiem, z ja­kich cza­sów po­cho­dzą.

Po­in­for­mo­wał, że po­szu­ki­wa­cze skar­bów zna­leź­li w oko­li­cy całe na­czy­nia i za­byt­ki z brą­zu.

– Wszyst­ko zo­sta­ło sprze­da­ne – do­dał. – Nikt tego nie kon­tro­lu­je.

Ba­da­nia hi­sto­rycz­ne na­le­ża­ły do jego hob­by; był rol­ni­kiem, a w prze­szło­ści peł­nił funk­cję se­kre­ta­rza par­tyj­ne­go – to naj­wyż­sze sta­no­wi­sko par­tyj­ne we wsi. Wy­co­fał się z lo­kal­nej po­li­ty­ki, ale nadal upra­wiał dwu­akro­we pole ziem­nia­ków. Miał też pięć owiec. Po­wie­dział mi, że jego rocz­ny do­chód się­ga oko­ło dwu­stu do­la­rów. Skoń­czył za­le­d­wie sześć klas szko­ły, ale wie­le zro­bił, żeby sa­me­mu uzu­peł­nić swo­ją wie­dzę hi­sto­rycz­ną. Od cza­su przej­ścia na eme­ry­tu­rę czę­sto od­wie­dzał po­ło­żo­ne dwa­dzie­ścia pięć ki­lo­me­trów od wio­ski Okrę­go­we Ar­chi­wum Zu­oy­un. Śle­dził in­for­ma­cje na te­mat lo­kal­nych twierdz i po­dró­żo­wał po re­gio­nie, pró­bu­jąc do­pa­so­wać ru­iny do opi­sów w źró­dłach hi­sto­rycz­nych. Pro­wa­dził też wy­wia­dy ze star­szy­mi miesz­kań­ca­mi Nin­glu. Nie­któ­rzy z nich pa­mię­ta­li woj­nę z Ja­poń­czy­ka­mi, kie­dy ce­gły z umoc­nień słu­ży­ły do bu­do­wy do­mów. Za­py­ta­łem, co skło­ni­ło go do roz­po­czę­cia ba­dań.

– Nikt inny się tym nie zaj­mu­je – od­po­wie­dział. – Mu­si­my pro­wa­dzić ba­da­nia, w prze­ciw­nym ra­zie prze­szłość zo­sta­nie za­po­mnia­na.

Sta­ry Chen miał ra­cję, mó­wiąc o śro­do­wi­sku uni­wer­sy­tec­kim – na ca­łym świe­cie w żad­nym ośrod­ku aka­de­mic­kim ża­den ba­dacz nie zaj­mu­je się Wiel­kim Mu­rem9. Chiń­scy hi­sto­ry­cy sku­pia­ją się na ba­da­niu tek­stów i za­zwy­czaj po­dej­mu­ją pro­ble­ma­ty­kę zwią­za­ną z in­sty­tu­cja­mi po­li­tycz­ny­mi, ana­li­zo­wa­ną dzię­ki źró­dłom pi­sa­nym do­ty­czą­cym dy­na­stii lub urzęd­ni­ków pań­stwo­wych. Ar­che­olo­dzy na­to­miast zaj­mu­ją się przede wszyst­kim ba­da­niem sta­ro­żyt­nych gro­bow­ców. Wiel­ki Mur nie wpi­su­je się w żad­ną z tra­dy­cji na­uko­wych, nie znaj­du­je się pod zie­mią, a jed­no­cze­śnie ba­da­nia nad umoc­nie­nia­mi nie mogą się ogra­ni­czać je­dy­nie do źró­deł pi­sa­nych – ba­dacz musi łą­czyć pra­ce te­re­no­we ze stu­dio­wa­niem pism. Na­wet gdy­by ja­kiś uczo­ny za­in­te­re­so­wał się tym te­ma­tem, miał­by kło­pot z jego do­kład­nym zde­fi­nio­wa­niem, po­nie­waż w ca­łych pół­noc­nych Chi­nach są set­ki po­zo­sta­ło­ści ob­wa­ro­wań. W sta­ro­żyt­no­ści był to naj­bar­dziej za­gro­żo­ny re­gion ce­sar­stwa chiń­skie­go, któ­re­go po­zo­sta­łe gra­ni­ce chro­ni­ły prze­szko­dy na­tu­ral­ne: oce­an od wscho­du, dżun­gla od po­łu­dnia, Hi­ma­la­je od za­cho­du. Pół­noc­ne ste­py były zaś otwar­tą prze­strze­nią, któ­rą w od­le­głej prze­szło­ści za­miesz­ki­wa­li no­ma­do­wie, czę­sto na­jeż­dża­ją­cy osia­dłych są­sia­dów. W od­po­wie­dzi Chiń­czy­cy wy­bu­do­wa­li mur – naj­star­sze wzmian­ki do­ty­czą­ce tego typu dzia­łań obron­nych po­cho­dzą z 656 roku przed na­szą erą. W cią­gu ko­lej­nych dwóch ty­siąc­le­ci wład­cy z róż­nych dy­na­stii wzno­si­li for­ty­fi­ka­cje, ro­bi­li to jed­nak w od­mien­ny spo­sób i sto­so­wa­li róż­ne ter­mi­ny ozna­cza­ją­ce umoc­nie­nia. Kon­struk­cje, któ­re dziś na­zy­wa­my Wiel­kim Mu­rem, opi­sy­wa­no za po­mo­cą co naj­mniej dzie­się­ciu od­ręb­nych słów.

Dwie dy­na­stie szcze­gól­nie wsła­wi­ły się bu­do­wą Muru. W 221 roku przed na­szą erą Shi Hu­ang­di ogło­sił się ce­sa­rzem, a pod­czas swo­ich rzą­dów roz­ka­zał wy­bu­do­wać pra­wie pięć ty­się­cy ki­lo­me­trów umoc­nień, wznie­sio­nych me­to­dą ubi­ja­nej zie­mi i z ka­mie­ni po­lnych. Dy­na­stia Qin za­sły­nę­ła z tego typu dzia­łań, re­ali­zo­wa­nych po­przez na­kła­da­nie na pod­da­nych obo­wiąz­ku przy­mu­so­wej pra­cy, dla­te­go lu­do­we pie­śni i le­gen­dy wią­żą z cza­sem ich pa­no­wa­nia po­wsta­nie więk­szo­ści ziem­nych for­ty­fi­ka­cji, któ­re w cią­gu wie­ków stop­nio­wo się roz­pa­da­ły. Pod­czas gdy umoc­nie­nia z cza­sów Qin prze­trwa­ły przede wszyst­kim w lu­do­wej wy­obraź­ni, dy­na­stia Ming wznio­sła ob­wa­ro­wa­nia, któ­re za­cho­wa­ły się dzię­ki za­le­tom ma­te­ria­łu wy­ko­rzy­sta­ne­go do ich bu­do­wy. Dy­na­stia Ming do­szła do wła­dzy w 1368 roku; w re­gio­nie pe­kiń­skim wznio­sła for­ty­fi­ka­cje z cio­sa­ne­go ka­mie­nia i ce­gły. Tak trwa­łych ma­te­ria­łów do wzno­sze­nia mu­rów na wiel­ką ska­lę uży­wa­li je­dy­nie wład­cy z tej dy­na­stii – to wła­śnie z ich cza­sów po­cho­dzą im­po­nu­ją­ce ob­wa­ro­wa­nia, któ­re wi­dzia­łem w pro­win­cji He­bei. Obron­ne kon­struk­cje z cza­sów Ming są jed­nak w więk­szym stop­niu sie­cią niż po­je­dyn­czą struk­tu­rą – w nie­któ­rych re­gio­nach wy­bu­do­wa­no aż czte­ry od­ręb­ne li­nie umoc­nień.

W XVIII wie­ku za­chod­ni ba­da­cze i mi­sjo­na­rze10 za­czę­li co­raz licz­niej przy­jeż­dżać do Chin. Po­zna­li le­gen­dy o wład­cach Qin i zo­ba­czy­li mury wy­bu­do­wa­ne w epo­ce Ming – w re­zul­ta­cie mu­sia­ło dojść do po­łą­cze­nia w ich umy­słach tych dwóch ele­men­tów. Owo stwo­rzo­ne w wy­obraź­ni Eu­ro­pej­czy­ków po­łą­cze­nie epok Qin i Ming przy­czy­ni­ło się do po­wsta­nia tego, co dziś na­zy­wa­my Wiel­kim Mu­rem, po­strze­ga­nym jako li­czą­ca dwa ty­sią­ce lat jed­no­li­ta struk­tu­ra z ce­gły i ka­mie­nia, któ­ra prze­ci­na Chi­ny rów­nie pre­cy­zyj­nie jak umiesz­cza­ny na ma­pie znak . W 1793 roku An­glik sir John Bar­row zwie­dził od­ci­nek Muru znaj­du­ją­cy się w po­bli­żu Pe­ki­nu i na pod­sta­wie tego, co zo­ba­czył, wy­wnio­sko­wał, że obej­mu­ją­ca cały kraj bu­dow­la za­wie­ra licz­bę ka­mie­ni umoż­li­wia­ją­cą wznie­sie­nie dwóch mniej­szych mu­rów wo­kół rów­ni­ka (nie wie­dział, że na za­cho­dzie Mur jest mniej­szy i wy­ko­na­ny me­to­dą ubi­ja­nej zie­mi). W 1923 roku w ma­ga­zy­nie „Na­tio­nal Geo­gra­phic” za­miesz­czo­no po­gląd, że Wiel­ki Mur jest wi­docz­ny z Księ­ży­ca11 (w rze­czy­wi­sto­ści w 1923 roku nikt nie mógł oglą­dać Muru z Księ­ży­ca, i nadal nie może). Przez krót­ki czas chiń­scy in­te­lek­tu­ali­ści pró­bo­wa­li prze­ciw­sta­wiać się tego typu prze­sa­dzo­nym opi­niom, słusz­nie są­dząc, że ob­co­kra­jow­cy opie­ra­li je na błęd­nych in­for­ma­cjach do­ty­czą­cych za­rów­no hi­sto­rii, jak i geo­gra­fii. Jed­nak osta­tecz­nie mit oka­zał się atrak­cyj­ny dla ta­kich na­cjo­na­li­stów jak Mao Ze­dong, któ­ry wy­ko­rzy­sty­wał Wiel­ki Mur w pro­pa­gan­dzie, do­strze­gł­szy sym­bo­licz­ną war­tość jed­no­li­tych umoc­nień gra­nicz­nych. Trud­no było zresz­tą spro­sto­wać nie­ści­sło­ści w kra­ju, gdzie nie ist­nie­je aka­de­mic­ka tra­dy­cja ba­da­nia sta­ro­żyt­nych bu­dow­li. Wy­da­je się, że Chiń­czy­cy w koń­cu się pod­da­li i przy­ję­li na­zwę nada­ną for­ty­fi­ka­cjom przez ob­co­kra­jow­ców; dziś ist­nie­je na­wet osob­ny ter­min: chang cheng – do­słow­nie „dłu­gi mur” – przy­ję­ty jako po­jem­ny ekwi­wa­lent Wiel­kie­go Muru.

Chiń­czy­cy pro­wa­dzą­cy ba­da­nia nad Wiel­kim Mu­rem ro­bią to poza uni­wer­sy­te­tem. W Pe­ki­nie nie­wiel­kie sto­wa­rzy­sze­nia mi­ło­śni­ków hi­sto­rii pró­bu­ją łą­czyć pra­ce te­re­no­we z ba­da­niem źró­deł pi­sa­nych, a na pro­win­cji cza­sem po­ja­wia się ktoś taki jak Sta­ry Chen, któ­ry po­wie­dział mi, że ma na­dzie­ję zna­leźć dla swo­jej książ­ki lo­kal­ne­go wy­daw­cę. Po­ka­zał mi tekst i za­byt­ki, a po­tem za­pro­po­no­wał opro­wa­dze­nie po znaj­du­ją­cym się w po­bli­żu wio­ski od­cin­ku Muru.

Wsie­dli­śmy do sa­mo­cho­du i nie­utwar­dzo­ną dro­gą po­je­cha­li­śmy na pół­noc. Gdy za­trzy­ma­li­śmy się kil­ka ki­lo­me­trów za wsią, Sta­ry Chen po­pro­wa­dził mnie przez do­li­nę po­ro­śnię­tą ste­po­wą tra­wą. Szedł wol­no w peł­nej za­my­śle­nia po­zie, ty­po­wej dla męż­czyzn z chiń­skiej wsi: po­chy­lo­na gło­wa, ręce za­ło­żo­ne na ple­cach. Za­trzy­mał się przy wy­róż­nia­ją­cej się po­kry­tej tra­wą nie­rów­no­ści te­re­nu.

– To po­zo­sta­ło­ści z okre­su pół­noc­nej dy­na­stii Wei – po­wie­dział, od­no­sząc się do wład­ców, któ­rzy rzą­dzi­li na tych zie­miach w la­tach 386–534.

W cią­gu wie­ków bu­dow­lę nisz­czy­ły desz­cze i wia­try; dziś nie ma tu nic poza mie­rzą­cym po­nad pół me­tra cią­gną­cym się wzdłuż wzgó­rza pa­gór­kiem. Wznie­sie­nie prze­ci­na­ło inne wy­nie­sie­nie te­re­nu, tak nie­wy­raź­ne, że nie do­strzegł­bym go bez po­mo­cy Che­na.

– To mur z cza­sów dy­na­stii Han, jesz­cze star­szy. Ha­no­wie rzą­dzi­li od 206 roku przed na­szą erą do 220 roku.

Trze­ci, wzno­szą­cy się wy­so­ko w gó­rach mur wy­bu­do­wa­li ce­sa­rze z dy­na­stii Ming. For­ty­fi­ka­cje osią­ga­ły wy­so­kość pra­wie dwóch me­trów i były wy­raź­nie wi­docz­ne po obu stro­nach ho­ry­zon­tu: wschod­niej i za­chod­niej. W tym peł­nym sta­ro­żyt­nych kon­struk­cji kra­jo­bra­zie bu­dow­la z okre­su Ming oka­za­ła się dość nowa – li­czy­ła za­le­d­wie czte­ry­sta lat.

– Tak czę­sto to wi­dy­wa­łem, że w koń­cu za­czą­łem być cie­kaw – wy­ja­śnił Sta­ry Chen. – Skąd się wzię­ły? Jaki sys­tem stał za ich po­wsta­niem? To był głów­ny po­wód roz­po­czę­tych prze­ze mnie ba­dań.

Od­wio­złem go do domu, gdzie wy­pi­li­śmy ko­lej­ną fi­li­żan­kę her­ba­ty. Chen po­wie­dział, że obec­na na­zwa wio­ski to skrót od Nin­gxi Hulu, co ozna­cza „roz­gro­mić hu”. W sta­ro­żyt­no­ści ter­min hu słu­żył Chiń­czy­kom do opi­sy­wa­nia ko­czow­ni­ków za­miesz­ku­ją­cych pół­noc­ne te­ry­to­ria. Sło­wo nie ozna­cza­ło okre­ślo­ne­go ple­mie­nia czy et­no­su, mia­ło cha­rak­ter ob­raź­li­wy i było znie­wa­gą od­no­szą­cą się do wszyst­kich ob­cych. Znak lu miał jesz­cze bar­dziej pe­jo­ra­tyw­ne zna­cze­nie: „bar­ba­rzyń­cy”.

– Na­zwa wsi ozna­cza tyle, co „wy­bić cu­dzo­ziem­ców” – po­wie­dział Sta­ry Chen z uśmie­chem. – Spójrz na to.

Otwo­rzył mój atlas i wska­zał inną wieś, le­żą­cą szes­na­ście ki­lo­me­trów na wschód – We­ilu, czy­li „prze­ra­zić bar­ba­rzyń­ców”. Nie­da­le­ko znaj­do­wa­ło się mia­stecz­ko Roz­gro­mić Hu. Inne miej­sco­wo­ści na­zy­wa­ły się: Prze­ra­zić Hu, Po­skro­mić Lu i Rzeź Hu. Współ­cze­sne mapy do za­pi­sa­nia dźwię­ku hu uży­wa­ją zna­ku przy­pi­sa­ne­go do sło­wa ty­grys. Zmie­nio­no to w epo­ce pa­no­wa­nia dy­na­stii Qing, tym man­dżur­skim wład­com za­le­ża­ło bo­wiem na od­po­wied­nim wi­ze­run­ku lu­dów miesz­ka­ją­cych poza mu­ra­mi. Był to jed­nak za­bieg ko­sme­tycz­ny – ory­gi­nal­ne zna­cze­nie nazw po­zo­sta­je do dziś oczy­wi­ste, po­dob­nie jak nadal wi­docz­ne są sta­re for­ty, któ­re gó­ru­ją nad wsią.

Wy­je­cha­łem z Nin­glu póź­nym po­po­łu­dniem, kie­dy słoń­ce nad po­la­mi za­czy­na­ło chy­lić się ku za­cho­do­wi. Sta­ry Chen z kil­ku­na­sto­ma cie­kaw­ski­mi miesz­kań­ca­mi wsi od­pro­wa­dzi­li mnie do sa­mo­cho­du. Męż­czyź­ni w więk­szo­ści byli ubra­ni w woj­sko­wą odzież i nie­kom­plet­ne mun­du­ry – zno­szo­ne, brud­ne, nie­do­pa­so­wa­ne – co spra­wia­ło, że czu­łem się, jak­by wy­sła­no mnie na ja­kąś de­spe­rac­ką mi­sję woj­sko­wą. Mój ko­lej­ny cel po­dró­ży le­żał da­lej na pół­noc, gdzie wzgó­rza – spra­wia­ją­ca wra­że­nie po­zba­wio­nej wszel­kich ko­lo­rów li­nia szczy­tów – ma­ja­czy­ły wzdłuż po­gra­ni­cza. Sta­ry Chen uści­snął mi dłoń i ży­czył po­wo­dze­nia.

– Na­stęp­nym ra­zem niech pan przy­je­dzie z ar­che­olo­giem – przy­po­mniał.

Mi­ną­łem sto­ją­ce w rów­nych rzę­dach to­po­le, któ­rych li­ście za­czę­ły się już je­sien­nie zło­cić; da­lej dro­ga wzno­si­ła się wśród na­gich gór. Nie było żad­nych in­nych sa­mo­cho­dów. Na wy­so­ko­ści po­nad ty­sią­ca ośmiu­set me­trów dro­ga prze­cię­ła mur z cza­sów dy­na­stii Ming, któ­ry w prze­szło­ści wy­ty­czał gra­ni­cę pro­win­cji Sha­nxi. Sta­ro­żyt­ną bu­dow­lę znisz­czo­no, aby zro­bić miej­sce dla au­to­stra­dy, a ce­men­to­wy słup sy­gna­li­zo­wał wjazd na te­ry­to­rium Mon­go­lii We­wnętrz­nej. Jest to naj­da­lej na pół­noc wy­su­nię­ty re­gion środ­ko­wych Chin i rów­no­cze­śnie naj­mniej za­lud­nio­ny ze wszyst­kich, któ­re do tej pory od­wie­dzi­łem.

Kon­ty­nu­owa­łem po­dróż, do cza­su aż do­tar­łem do prze­łę­czy prze­cię­tej od­cho­dzą­cą od dro­gi głów­nej dro­gą grun­to­wą. Przez kil­ka ki­lo­me­trów pro­wa­dzi­ła ona wzdłuż gór­skie­go grzbie­tu, a na­stęp­nie opa­da­ła ku do­li­nie. Z tyłu je­epa mia­łem na­miot i śpi­wór. Noc do­sko­na­le nada­wa­ła się na kem­ping, po­wie­trze było tak czy­ste, że gwiaz­dy wy­da­wa­ły się pul­so­wać nad do­li­ną. Za­sną­łem w na­mio­cie, my­śląc o nad­gra­nicz­nych mia­stecz­kach, któ­re za­mie­rza­łem zwie­dzić na­stęp­ne­go dnia: Roz­gro­mić Hu i Rzeź Hu – po pro­stu ko­lej­ny spo­koj­ny dzień po­dró­ży po wsi.

O pół­no­cy na­miot na­gle zo­stał ską­pa­ny w świe­tle. Obu­dzi­łem się wy­stra­szo­ny i gwał­tow­nie usia­dłem, my­śląc, że to świa­tła zbli­ża­ją­ce­go się sa­mo­cho­du. Kie­dy roz­pią­łem poły i wyj­rza­łem na ze­wnątrz, spo­strze­głem, że świa­tło roz­ta­cza księ­życ, któ­ry wła­śnie wy­ło­nił się zza ho­ry­zon­tu. Poza tym wszyst­ko wy­glą­da­ło zwy­czaj­nie: bita dro­ga, za­par­ko­wa­ny city spe­cial. W do­li­nie zga­sły świa­tła wio­ski Nin­glu, a wscho­dzą­cy mie­siąc rzu­cał cie­nie na step. Przez chwi­lę sta­łem w bez­ru­chu, cze­ka­jąc, aż się uspo­ko­ję. Sły­sza­łem tyl­ko wie­ją­cy wiatr i bi­cie wła­sne­go ser­ca.

Wie­czo­ra­mi oba­wia­łem się od­wie­dzin nie­zna­jo­mych, zwłasz­cza po­li­cji. W Chi­nach nie ist­niał wte­dy zwy­czaj po­dró­żo­wa­nia sa­mo­cho­dem, a pra­wo wo­bec cu­dzo­ziem­ców było w tym wzglę­dzie su­ro­we. Nie po­wi­nie­nem opusz­czać okrę­gu pe­kiń­skie­go, po­nad­to nie­któ­re re­gio­ny na za­cho­dzie z po­wo­du znaj­du­ją­cych się tam obiek­tów woj­sko­wych, pa­nu­ją­cej bie­dy lub na­pięć et­nicz­nych były cał­ko­wi­cie nie­do­stęp­ne dla ob­co­kra­jow­ców. Co wię­cej, pra­wo na­kła­da­ło na za­gra­nicz­nych dzien­ni­ka­rzy obo­wią­zek ubie­ga­nia się u lo­kal­nych władz o po­zwo­le­nie na wjazd na ich te­ry­to­rium. Wła­śnie dla­te­go po­sta­no­wi­łem po­dró­żo­wać z na­mio­tem – chcia­łem unik­nąć ma­ło­mia­stecz­ko­wych ho­te­li, któ­re prze­ka­zy­wa­ły po­li­cji li­stę go­ści.

Pod­czas po­dró­ży kie­ro­wa­łem się wła­sny­mi za­sa­da­mi. Cze­ka­łem do za­cho­du słoń­ca z roz­bi­ciem na­mio­tu, wsta­wa­łem o brza­sku i nig­dy nie roz­pa­la­łem ogni­ska. Je­że­li mu­sia­łem się za­trzy­mać w mia­stecz­ku, szu­ka­łem za­jaz­du dla kie­row­ców cię­ża­ró­wek, gdzie ob­co­kra­jow­cy po­ja­wia­ją się tak rzad­ko, że w re­cep­cji za­zwy­czaj nie ma po­li­cyj­nych for­mu­la­rzy re­je­stra­cyj­nych. Za­bra­łem ze sobą za­pas wody, któ­ry wy­star­czył mi na wie­le dni. Prze­waż­nie pro­wa­dzi­łem pod wpły­wem ko­fe­iny i cu­kru – mój city spe­cial był wy­peł­nio­ny coca-colą, na­po­ja­mi Ga­to­ra­de, ciast­ka­mi Oreo i słod­ki­mi ba­to­ni­ka­mi. Kie­dy przez kil­ka dni nie mo­głem wziąć prysz­ni­ca, za­trzy­my­wa­łem się i za­ma­wia­łem my­cie gło­wy u fry­zje­ra. W każ­dym chiń­skim mia­stecz­ku jest przy­najm­niej je­den za­kład fry­zjer­ski, gdzie do stan­dar­do­wych usług – kosz­tu­ją­cych oko­ło do­la­ra – na­le­żą my­cie wło­sów i ma­saż gło­wy. W po­łu­dnie czę­sto zjeż­dża­łem, żeby się zdrzem­nąć, i nig­dy nie po­dró­żo­wa­łem nocą. Zmę­cze­nie jest tak po­wszech­nym zja­wi­skiem na chiń­skich dro­gach, że ta kwe­stia po­ja­wia się na­wet w te­ście eg­za­mi­na­cyj­nym na pra­wo jaz­dy:

133. Je­że­li czas po­dró­ży prze­kra­cza czte­ry go­dzi­ny, kie­ru­ją­cy po­jaz­dem po­wi­nien się za­trzy­mać na czas nie krót­szy niż:

10 mi­nut.

20 mi­nut.

15 mi­nut.

Wła­ści­wa od­po­wiedź to b – je­śli za­trzy­masz się na kwa­drans, we­dług pra­wa po­stój bę­dzie o pięć mi­nut za krót­ki. W ko­dek­sie dro­go­wym jaz­dę po chiń­skich dro­gach przed­sta­wia się jako wy­si­łek fi­zycz­ny. Zgod­nie z prze­pi­sa­mi dro­go­wy­mi kie­row­ca cię­ża­rów­ki musi mieć co naj­mniej metr pięć­dzie­siąt pięć wzro­stu, a kie­row­ca sa­mo­cho­du oso­bo­we­go metr pięć­dzie­siąt. Po­nad­to je­śli chcesz być kie­row­cą, mu­sisz mieć przy­najm­niej trzy w peł­ni wy­kształ­co­ne pal­ce u każ­dej dło­ni oraz spraw­ne kciu­ki. Mu­sisz też roz­róż­niać dźwięk ka­mer­to­nu z od­le­gło­ści pół me­tra. Nie mo­żesz cier­pieć na dal­to­nizm, epi­lep­sję, wro­dzo­ne wady ser­ca, za­wro­ty gło­wy czy cho­ro­bę Méni­ère’a. Pra­wo wy­raź­nie za­bra­nia kie­ro­wa­nia sa­mo­cho­dem oso­bom do­tknię­tym „hi­ste­rią”. Je­śli masz nogi róż­nej dłu­go­ści, a róż­ni­ca jest więk­sza niż pięć cen­ty­me­trów, zgod­nie z pra­wem nie mo­żesz kie­ro­wać po­jaz­dem wy­po­sa­żo­nym w stan­dar­do­wą skrzy­nię bie­gów.

Pra­wo dro­go­we wy­szcze­gól­nia wy­ma­ga­nia zdro­wot­ne tego typu, jak gdy­by od­po­wied­ni słuch i zdro­wie mia­ły za­sad­ni­cze zna­cze­nie dla bez­pie­czeń­stwa dro­go­we­go, co oczy­wi­ście nie jest praw­dą. Nie ma tak­że zna­cze­nia na­tę­że­nie ru­chu – w 2001 roku, kie­dy po­dró­żo­wa­łem po pół­no­cy, licz­ba sa­mo­cho­dów i au­to­bu­sów w Chi­nach była rów­na jed­nej pią­tej licz­by po­jaz­dów w Sta­nach Zjed­no­czo­nych12. Jed­nak czę­sto­tli­wość wy­pad­ków dro­go­wych w tym kra­ju dwu­krot­nie prze­wyż­sza licz­bę ko­li­zji w Ame­ry­ce – sta­ty­sty­ki rzą­du chiń­skie­go mó­wią o sied­miu­set pięć­dzie­się­ciu ty­sią­cach wy­pad­ków. Chi­ny to kraj nie­do­świad­czo­nych kie­row­ców, z któ­rych więk­szość po­ru­sza się po nie­daw­no wy­bu­do­wa­nych mia­stach, i ta kom­bi­na­cja jest za­bój­cza. Być może lu­dzie le­piej by so­bie ra­dzi­li, gdy­by jeź­dzi­li po zna­nej prze­strze­ni – w sta­rych czę­ściach Pe­ki­nu kie­row­cy czę­sto wy­ka­zy­wa­li się do­sko­na­ły­mi umie­jęt­no­ścia­mi. Tra­dy­cyj­ny Pe­kin skła­da się z hu­ton­gów, czy­li sie­ci wą­skich, ob­ra­mo­wa­nych ce­gla­ny­mi mu­ra­mi alei, któ­rych po­cząt­ki się­ga­ją XIII wie­ku. Za każ­dym ra­zem, gdy prze­jeż­dża­łem przez hu­tong, wy­da­wa­ło mi się, że na­pie­ra­ją na mnie ścia­ny, i cały by­łem zla­ny po­tem, jed­nak po­zo­sta­li kie­row­cy ra­czej nie tra­ci­li pew­no­ści sie­bie. Pe­kiń­czy­cy są cier­pli­wi i wpraw­ni – w hu­ton­gu po­tra­fią wy­mi­nąć nad­jeż­dża­ją­cą z na­prze­ciw­ka san­ta­nę, z pre­cy­zją wje­chać mię­dzy gro­ma­dę uczniów i za­par­ko­wać sa­mo­chód kil­ka cen­ty­me­trów od ce­gla­ne­go muru z epo­ki Ming. Gdy­by kra­jo­wy sys­tem dróg zdo­łał w ja­kiś spo­sób wy­ko­rzy­stać spo­sób jaz­dy w hu­ton­gach, być może wszy­scy czu­li­by się rów­nie do­brze.

Jed­nak Chiń­czy­cy nie ra­dzą so­bie za bar­dzo na otwar­tej prze­strze­ni no­wych dróg. Nie­któ­re z nich zo­sta­ły źle za­pla­no­wa­ne – do 2001 roku w Pe­ki­nie nie­ocze­ki­wa­nie po­ja­wi­ło się po­nad mi­lion po­jaz­dów i in­fra­struk­tu­ra miej­ska z tru­dem po­tra­fi­ła temu spro­stać. Na po­łu­dnie od hu­ton­gu, w któ­rym miesz­ka­łem, zo­sta­ła upo­rząd­ko­wa­na, aby umoż­li­wić bu­do­wę szer­szych jezd­ni, ale za­sa­dy ru­chu czę­sto za­ska­ki­wa­ły kie­row­ców. Na jed­nym z głów­nych skrzy­żo­wań ja­kiś ge­niusz miej­skie­go pla­no­wa­nia umie­ścił po pra­wej stro­nie dro­gi pas do skrę­tu w lewo, co ozna­cza­ło, że każ­dy, kto je­chał w tym kie­run­ku, mu­siał prze­ciąć pięć pa­sów. Kie­dy uda­ło mu się skrę­cić i kon­ty­nu­ował po­dróż przez ko­lej­ne pół­to­ra ki­lo­me­tra, do­cie­rał do na­stęp­ne­go skrzy­żo­wa­nia, na któ­rym sy­gna­li­za­cję świetl­ną sko­or­dy­no­wa­no tak, że przez do­bre pięć se­kund zie­lo­ne świa­tła pa­li­ły się rów­no­cze­śnie dla kie­row­ców ja­dą­cych we wszyst­kich kie­run­kach. W in­nych miej­scach prze­bu­do­wy­wa­no całe dziel­ni­ce. Po­wsta­ły nie­ukoń­czo­ne jezd­nie, źle roz­miesz­czo­ne zna­ki dro­go­we, nie­ozna­czo­ne zjaz­dy pro­wa­dzą­ce ku ta­jem­ni­czym szla­kom. Pla­ny Pe­ki­nu uka­zy­wa­ły skom­pli­ko­wa­ne skrzy­żo­wa­nia, któ­re mo­gły­by być dzie­łem Mau­rit­sa Cor­ne­li­sa Esche­ra:

Jesz­cze dziś, choć nie­któ­re z pro­ble­mów uda­ło się roz­wią­zać, jaz­da po mie­ście jest nie lada przy­go­dą. Trud­no unik­nąć kło­po­tów w miej­scu, gdzie więk­szość kie­row­ców to no­wi­cju­sze. W Chi­nach prze­skok mo­to­ry­za­cyj­ny od­był się tak na­gle, że wie­le wzor­ców za­cho­wań na dro­dze po­cho­dzi wprost z ru­chu pie­szych – kie­row­cy jeż­dżą tak, jak­by cho­dzi­li. Mają upodo­ba­nie do po­ru­sza­nia się w gru­pach i zbyt bli­skie­go pod­jeż­dża­nia do sa­mo­cho­du ja­dą­ce­go z przo­du. Rzad­ko uży­wa­ją mi­ga­czy, po­le­ga­ją na­to­miast na „dro­go­wym ję­zy­ku cia­ła” – gdy sa­mo­chód zjeż­dża na lewo, moż­na przy­pusz­czać, że bę­dzie skrę­cał. Po­tra­fią też do­sko­na­le im­pro­wi­zo­wać: zmie­nia­ją chod­ni­ki w do­dat­ko­we pasy ru­chu i wjeż­dża­ją na ron­do od nie­wła­ści­wej stro­ny, je­śli uzna­ją, że dzię­ki temu zy­ska­ją na cza­sie. Gdy miną zjazd na au­to­stra­dzie, po pro­stu za­trzy­mu­ją się na po­bo­czu i za­wra­ca­ją. W kor­kach wpy­cha­ją się tak samo jak w ko­lej­ce po bi­le­ty. Szcze­gól­nie ry­zy­kow­ne by­wa­ją miej­sca po­bie­ra­nia opłat przed wjaz­dem na au­to­stra­dę, po­nie­waż lu­dzie przy­zwy­cza­je­ni do dłu­gich ko­le­jek na­uczy­li się bły­ska­wicz­nie sza­co­wać moż­li­wo­ści i po­dej­mo­wać na­tych­mia­sto­we de­cy­zje. Kie­row­cy zbli­ża­ją­cy się do punk­tu opłat mają skłon­ność do zmia­ny pasa w ostat­niej chwi­li, dla­te­go czę­sto wi­du­je się stłucz­ki do­kład­nie przed bram­ką wjaz­du na au­to­stra­dę. Chiń­czy­cy rzad­ko uży­wa­ją tyl­ne­go lu­ster­ka, a wy­cie­racz­ki przed­niej szy­by i świa­tła trak­tu­ją jako ele­men­ty roz­pra­sza­ją­ce uwa­gę.

W Pe­ki­nie uży­wa­nie świa­teł dro­go­wych było za­ka­za­ne13 aż do póź­nych lat sie­dem­dzie­sią­tych XX wie­ku, kie­dy tam­tej­si po­li­ty­cy za­czę­li licz­niej wy­jeż­dżać za gra­ni­cę. Na po­cząt­ku epo­ki re­form rzą­dy państw eu­ro­pej­skich i Sta­nów Zjed­no­czo­nych za­chę­ca­ły do tych po­dró­ży z na­dzie­ją, że po­sma­ko­wa­nie de­mo­kra­cji skło­ni chiń­skich urzęd­ni­ków do zre­wi­do­wa­nia pro­wa­dzo­nej przez nich po­li­ty­ki. W 1983 roku Chen Xi­tong, bur­mistrz Pe­ki­nu, po­je­chał z wi­zy­tą do No­we­go Jor­ku. Pod­czas po­dró­ży i w trak­cie spo­tka­nia z bur­mi­strzem No­we­go Jor­ku Edem Ko­chem i in­ny­mi po­li­ty­ka­mi Chen do­ko­nał nie­zwy­kle waż­nej ob­ser­wa­cji – kie­row­cy na Man­hat­ta­nie włą­cza­ją nocą świa­tła. Po po­wro­cie za­rzą­dził, aby pe­kiń­scy kie­row­cy ro­bi­li to samo. Nie do koń­ca wia­do­mo, ja­kie wnio­ski wy­cią­gnął ze spo­tka­nia z ame­ry­kań­ską de­mo­kra­cją (osta­tecz­nie ka­rie­rę skoń­czył w wię­zie­niu, ska­za­ny za ko­rup­cję), ale przy­najm­niej miał swój wkład w po­pra­wę bez­pie­czeń­stwa na chiń­skich dro­gach.

Chiń­scy kie­row­cy nie ro­zu­mie­ją jed­nak sub­tel­no­ści zwią­za­nych z ko­rzy­sta­niem z re­flek­to­rów. Więk­szość za­pa­la je do­pie­ro po na­sta­niu zu­peł­nej ciem­no­ści, wte­dy zaś od razu włą­cza­ją dłu­gie świa­tła. Pra­wie nikt nie uży­wa świa­teł pod­czas desz­czu, mgły, śnie­gu czy o zmierz­chu, za­pa­le­nie ich na­to­miast na­le­ży do nie­wie­lu za­cho­wań, któ­re z pew­no­ścią zi­ry­tu­ją użyt­kow­ni­ków dro­gi. Nie przej­mu­ją się, gdy ktoś im sie­dzi na ogo­nie, zjeż­dża na pas przed nimi z pra­wej stro­ny czy po­ru­sza się po po­bo­czu. Mo­żesz cof­nąć sa­mo­chód na wjeź­dzie na au­to­stra­dę i nikt na­wet nie mru­gnie okiem. Je­śli jed­nak włą­czysz świa­tła pod­czas bu­rzy, zbli­ża­ją­cy się kie­row­cy będą na znak iry­ta­cji mru­gać re­flek­to­ra­mi.

W więk­szo­ści przy­pad­ków Chiń­czy­cy czu­ją się pew­nie na dro­dze; trud­no wy­obra­zić so­bie inne miej­sce na świe­cie, gdzie rów­nie źle kie­ru­ją­cy lu­dzie mie­li­by tak dużą ra­dość z pro­wa­dze­nia sa­mo­cho­du. Na au­to­stra­dzie moż­na od­nieść wra­że­nie, że wszy­scy przed chwi­lą uwol­ni­li się od ogra­ni­czeń na­rzu­ca­nych przez hu­tong: kie­row­cy na­gle przy­spie­sza­ją i ści­ga­ją się, a naj­wię­cej emo­cji wią­że się z wy­prze­dza­niem. Chiń­czy­cy wy­mi­ja­ją na wznie­sie­niach, na za­krę­tach, w tu­ne­lach. Je­że­li sami zo­sta­li wy­prze­dze­ni, na­tych­miast pró­bu­ją wy­mi­nąć inny sa­mo­chód, jak gdy­by była to ja­kaś gra. O ile mi wia­do­mo, je­dy­ne te­sto­we py­ta­nie eg­za­mi­na­cyj­ne z trze­ma pra­wi­dło­wy­mi od­po­wie­dzia­mi do­ty­czą­cy­mi tej kwe­stii brzmi:

77. Pod­czas wy­prze­dza­nia in­ne­go po­jaz­du na­le­ży:

zje­chać na pra­wo.

zje­chać na lewo.

zje­chać na pra­wo lub na lewo w za­leż­no­ści od sy­tu­acji.

Py­ta­nia eg­za­mi­na­cyj­ne po­cho­dzą z pań­stwo­wych ma­te­ria­łów edu­ka­cyj­nych. W Biu­rze Bez­pie­czeń­stwa Ko­mu­ni­ka­cji Pu­blicz­nej do­sta­łem ksią­żecz­kę za­wie­ra­ją­cą czte­ry­sta dwa­dzie­ścia dzie­więć py­tań z od­po­wie­dzia­mi wie­lo­krot­ne­go wy­bo­ru oraz dwie­ście pięć­dzie­siąt sześć py­tań typu tak/nie. Py­ta­nia czę­sto od­zwier­cie­dla­ją at­mos­fe­rę pa­nu­ją­cą na dro­dze (tak/nie: w tak­sów­ce wol­no prze­wo­zić nie­wiel­ką ilość ma­te­ria­łów wy­bu­cho­wych), mniej oczy­wi­ste jest jed­nak to, w jaki spo­sób mia­ły­by przy­go­to­wać przy­szłych kie­row­ców do pro­wa­dze­nia sa­mo­cho­du. W rze­czy­wi­sto­ści cała sztu­ka po­le­ga na do­kład­nym prze­stu­dio­wa­niu błęd­nych od­po­wie­dzi. Opi­su­ją ty­po­we za­cho­wa­nia na dro­dze z taką wy­ra­zi­sto­ścią, że czy­ta­jąc je, z ła­two­ścią moż­na so­bie wy­obra­zić twarz kie­row­cy:

81. Po wy­mi­nię­ciu in­ne­go po­jaz­du na­le­ży:

po­cze­kać, aż dwa po­jaz­dy znaj­dą się w bez­piecz­nej od­le­gło­ści, włą­czyć pra­wy kie­run­kow­skaz i wró­cić na uprzed­ni pas ru­chu.

szyb­ko wje­chać przed inny po­jazd.

wje­chać przed inny po­jazd, a na­stęp­nie zwol­nić.

117. Zbli­ża­jąc się do ozna­ko­wa­ne­go przej­ścia dla pie­szych, na­le­ży:

zwol­nić i za­trzy­mać się, je­że­li na przej­ściu jest pie­szy.

przy­spie­szyć, aby do­go­nić sa­mo­chód z przo­du.

prze­je­chać przez pasy, po­nie­waż pie­si po­win­ni ustą­pić pierw­szeń­stwa sa­mo­cho­do­wi.

80. Je­że­li w cza­sie przy­go­to­wy­wa­nia się do wy­prze­dza­nia oka­że się, że kie­ru­ją­cy wy­mi­ja­nym po­jaz­dem włą­cza lewy kie­run­kow­skaz, za­wra­ca lub roz­po­czy­na wy­mi­ja­nie, na­le­ży:

zje­chać na pra­wy pas.

nie zjeż­dżać.

użyć klak­so­nu, przy­spie­szyć i zje­chać na lewy pas.

Wie­le od­po­wie­dzi te­sto­wych do­ty­czy uży­cia klak­so­nu. W chiń­skich sa­mo­cho­dach klak­son peł­ni przede wszyst­kim funk­cję ukła­du ner­wo­we­go – prze­ka­zu­je od­ru­chy kie­row­cy. Lu­dzie trą­bią nie­ustan­nie; po­cząt­ko­wo dźwię­ki wy­da­ją się ta­kie same, jed­nak z cza­sem moż­na się na­uczyć je in­ter­pre­to­wać. W pew­nym sen­sie jest to sys­tem rów­nie skom­pli­ko­wa­ny jak ję­zyk. Mó­wio­ny chiń­ski to ję­zyk to­nal­ny, co spra­wia, że na przy­kład dźwięk ma zna­czy coś in­ne­go w za­leż­no­ści od uży­cia jed­nej z czte­rech in­to­na­cji: rów­nej, wzra­sta­ją­cej, opa­da­ją­co-wzra­sta­ją­cej lub opa­da­ją­cej. Je­den sy­gnał klak­so­nu może mieć w Chi­nach co naj­mniej dzie­sięć zna­czeń. Cią­gły klak­son: tu­uuuuuuuuu ma zwró­cić uwa­gę in­nych kie­row­ców. Po­dwój­ny klak­son: tu­uuu tu­uuuu ozna­cza iry­ta­cję, a szcze­gól­nie dłu­gi klak­son: tu­uuuuuuu świad­czy o tym, że kie­row­ca utknął w bez­na­dziej­nym kor­ku, wy­czer­pał wszyst­kie moż­li­wo­ści we­pchnię­cia się i chciał­by, żeby po­zo­sta­li użyt­kow­ni­cy dro­gi za­pa­dli się pod zie­mię. W od­po­wie­dzi usły­szy: tu­uuuuuuuuu ozna­cza­ją­ce, że nie mają oni naj­mniej­sze­go za­mia­ru się usu­nąć. Ist­nie­je też ją­ka­ją­cy się, chwiej­ny sy­gnał: tutu tu tu tu tu tu, któ­ry ozna­cza stan pa­ni­ki. Jest jesz­cze spóź­nio­ne tu, roz­brzmie­wa­ją­ce wów­czas, gdy po­cząt­ku­ją­cy kie­row­cy nie wy­ka­za­li się do­sta­tecz­nym re­flek­sem, aby na­ci­snąć klak­son, za­nim sy­tu­acja sama się roz­wią­że. I w koń­cu pod­sta­wo­we tu, ozna­cza­ją­ce po pro­stu: nadal trzy­mam dło­nie na kie­row­ni­cy, a klak­son cią­gle jest prze­dłu­że­niem mo­je­go sys­te­mu ner­wo­we­go. Inne spo­so­by uży­cia klak­so­nu po­ja­wia­ją się w py­ta­niach eg­za­mi­na­cyj­nych:

353. Kie­dy przez jezd­nię prze­cho­dzi oso­ba star­sza lub dziec­ko, na­le­ży:

zwol­nić i upew­nić się, że sa­mo­chód nie sta­no­wi za­gro­że­nia.

kon­ty­nu­ować jaz­dę bez zmia­ny pręd­ko­ści.

użyć klak­so­nu i nie zmie­niać pręd­ko­ści.

269. Po wje­cha­niu do tu­ne­lu na­le­ży:

użyć klak­so­nu i przy­spie­szyć.

zwol­nić i włą­czyć świa­tła mi­ja­nia.

użyć klak­so­nu i nie zmie­niać pręd­ko­ści.

355. Pod­czas prze­jaz­du przez te­ren za­bu­do­wa­ny na­le­ży:

uży­wać klak­so­nu tak jak zwy­kle.

czę­ściej uży­wać klak­so­nu, aby ostrzec miesz­kań­ców.

nie uży­wać klak­so­nu, aby nie prze­szka­dzać miesz­kań­com.

Pierw­sze­go au­to­sto­po­wi­cza za­bra­łem po dro­dze do miej­sco­wo­ści Roz­gro­mić Hu. O świ­cie zło­ży­łem na­miot i po prze­stu­dio­wa­niu mapy zde­cy­do­wa­łem się ru­szyć tra­są bie­gną­cą rów­no­le­gle do pół­noc­ne­go od­cin­ka Muru z epo­ki Ming. Oka­za­ło się, że była to naj­gor­sza dro­ga, jaką do­tych­czas po­dró­żo­wa­łem. Za­czy­na­ła się jako nie­utwar­dzo­ny trakt wy­so­ko w gó­rach, a na­stęp­nie sen­nie opa­da­ła ku do­li­nom. Spły­wa­ją­ca woda wy­drą­ży­ła na jej po­wierzch­ni głę­bo­kie ko­le­iny, któ­re spra­wia­ły, że city spe­cial rzę­ził i chwiał się na wy­bo­jach. Po mo­jej le­wej stro­nie Wiel­ki Mur zgrab­nie wień­czył gór­ską grań, wy­da­wa­ło się, że bez wy­sił­ku wzno­si się w po­wie­trzu, pod­czas gdy ja z tru­dem tłu­kłem się znisz­czo­nym trak­tem. W po­ło­wie dro­gi do do­li­ny zo­ba­czy­łem na po­bo­czu mło­dą ko­bie­tę roz­pacz­li­wie ma­cha­ją­cą ręką. Otwo­rzy­łem okno.

– Do­kąd pan je­dzie? – spy­ta­ła.

– Naj­pierw do Roz­gro­mić Hu, a po­tem do Rze­zi Hu – od­po­wie­dzia­łem. Po chiń­sku te na­zwy są bar­dzo ła­twe do wy­mó­wie­nia.

– Pod­rzu­ci mnie pan do Roz­gro­mić Hu?

– Nie ma spra­wy – od­par­łem, otwie­ra­jąc drzwi.

Ko­bie­ta mia­ła ze sobą tor­bę świe­żej wie­przo­wi­ny – tłu­ste bia­ła­wo-ró­żo­we mię­so prze­bły­ski­wa­ło przez pla­stik. Po­ło­ży­ła tor­bę na pod­ło­dze, ale za­wa­ha­ła się przed wej­ściem do sa­mo­cho­du.

– Ile pła­cę? – spy­ta­ła.

– Za co? – Przez mo­ment my­śla­łem, że mówi o wie­przo­wi­nie.

– Prze­jazd do Roz­gro­mić Hu – od­po­wie­dzia­ła. – Ile kosz­tu­je?

Do­bre py­ta­nie – jak wy­ce­nić za­gła­dę ko­czow­ni­czych nie­zna­nych ple­mion?

– Pro­szę się tym nie mar­twić – od­par­łem. – I tak tam jadę.

Na­zy­wa­ła się Gao Lin­feng i mia­ła dwa­dzie­ścia sie­dem lat. Po­wie­dzia­ła, że do­ra­sta­ła w Roz­gro­mić Hu, ale te­raz pra­cu­je w fa­bry­ce w Hoh­ho­cie, sto­li­cy Mon­go­lii We­wnętrz­nej. Je­cha­ła do domu, żeby od­wie­dzić bab­cię, któ­rej za­mie­rza­ła po­da­ro­wać mię­so. W tych oko­li­cach środ­ki trans­por­tu rzad­ko się po­ja­wia­ją. W Nin­glu zła­pa­ła au­to­bus, któ­ry do­wiózł ją do prze­łę­czy, skąd pla­no­wa­ła iść pie­szo, do cza­su gdy po­ja­wi się oka­zja. Mia­ła nową sza­rą biz­ne­so­wą gar­son­kę, świe­ży ma­ki­jaż i sta­ran­nie uło­żo­ne wło­sy. Jak uda­ło jej się za­cho­wać taką ele­gan­cję na bi­tej dro­dze w Mon­go­lii We­wnętrz­nej? Ja by­łem ubra­ny w sza­ry pod­ko­szu­lek i brud­ne spodnie, a wło­sy ostat­nio my­łem dwa dni temu.

Jak wie­lu Chiń­czy­ków chłop­skie­go po­cho­dze­nia Gao opu­ści­ła dom ro­dzin­ny, aby zna­leźć pra­cę w mie­ście. W 1978 roku, na po­cząt­ku epo­ki re­form go­spo­dar­czych i otwar­cia na Za­chód, oko­ło osiem­dzie­się­ciu pro­cent lud­no­ści Chin miesz­ka­ło na wsi. Wraz z roz­wo­jem go­spo­dar­ki wzro­sło za­po­trze­bo­wa­nie na bu­dow­lań­ców i ro­bot­ni­ków fa­brycz­nych, któ­rzy w więk­szo­ści po­cho­dzi­li z re­gio­nów wiej­skich. Chiń­skie go­spo­dar­stwa od za­wsze cier­pia­ły na prze­lud­nie­nie i mło­dzi z ra­do­ścią wy­jeż­dża­li do miast. Sza­cu­je się, że do 2001 roku oko­ło dzie­więć­dzie­się­ciu mi­lio­nów lu­dzi opu­ści­ło ro­dzin­ne stro­ny. Po­dróż przez Chi­ny ozna­cza­ła zna­le­zie­nie się w sa­mym cen­trum naj­więk­szej mi­gra­cji w dzie­jach ludz­ko­ści – nie­mal jed­na dzie­sią­ta po­pu­la­cji kra­ju była w dro­dze, w po­szu­ki­wa­niu no­we­go ży­cia z dala od domu.

Więk­szość mi­gran­tów po­dą­ża­ła w kie­run­ku re­gio­nów nad­brzeż­nych, ale dużo moż­li­wo­ści po­ja­wia­ło się też w pro­win­cjo­nal­nych mia­stach ta­kich jak Hoh­hot. Gao po­wie­dzia­ła, że za­czy­na­ła od sta­no­wi­ska przy ta­śmie pro­duk­cyj­nej, z cza­sem awan­so­wa­ła i zo­sta­ła człon­kiem za­rzą­du. Pra­co­wa­ła w fa­bry­ce pro­du­ku­ją­cej swe­try na eks­port. W Hoh­ho­cie mia­ła trzy­let­nie­go syn­ka, dla­te­go rzad­ko by­wa­ła w Roz­gro­mić Hu.

– Bar­dzo tu bied­nie – po­wie­dzia­ła. – Upra­wa roli jest trud­na ze wzglę­du na su­sze i wy­so­kość. Niech pan po­pa­trzy na tę ku­ku­ry­dzę. – Wska­za­ła pal­cem na przy­le­ga­ją­ce do dro­gi pole sza­ro­zie­lo­nych ło­dyg. – W więk­szo­ści kra­ju jest już po żni­wach, jed­nak tu z po­wo­du wy­so­ko­ści wszyst­ko doj­rze­wa z opóź­nie­niem. – Po chwi­li roz­mo­wy za­py­ta­ła grzecz­nie: – Pan nie jest stąd, praw­da?

– Nie.

– Skąd pan po­cho­dzi?

Ku­si­ło mnie, by oznaj­mić, że je­stem hu, ale po­wie­dzia­łem praw­dę.

– Moja fa­bry­ka eks­por­tu­je swe­try do pana kra­ju! – od­rze­kła ra­do­śnie.

Po­dob­nie jak wie­le mło­dych osób w no­wych mia­stach prze­my­sło­wych sa­mo­dziel­nie uczy­ła się an­giel­skie­go, była jed­nak zbyt nie­śmia­ła, aby wy­ko­rzy­stać swo­ją wie­dzę w roz­mo­wie ze mną. Cie­ka­wi­ło ją ży­cie w Ame­ry­ce – za­py­ta­ła, ile osób li­czy moja ro­dzi­na i czy w moim ro­dzin­nym mie­ście miesz­ka­ją rol­ni­cy.

– W Sta­nach jeź­dzi­cie po tej sa­mej stro­nie dro­gi? – za­da­ła ko­lej­ne py­ta­nie.

Po­twier­dzi­łem, choć w tym mo­men­cie nie mia­ło to zna­cze­nia, po­nie­waż trakt ogra­ni­czał się do pary ko­le­in. Być może w przy­ja­znej roz­mo­wie z ob­co­kra­jow­cem, pro­wa­dzo­nej w cie­niu Wiel­kie­go Muru pod­czas po­dró­ży do Roz­gro­mić Hu, kry­ła się ja­kaś iro­nia, jed­nak Gao Lin­feng jej nie do­strze­gła. Wy­sa­dzi­łem ją obok po­tęż­nej bra­my miej­skiej, któ­rą wy­bu­do­wa­no na roz­kaz ce­sa­rzy z dy­na­stii Ming. Po­dzię­ko­wa­ła i po­ma­cha­ła mi ręką, a ja od­je­cha­łem w kie­run­ku Rze­zi Hu.

Mia­stecz­ka wzdłuż dro­gi były sil­nie ufor­ty­fi­ko­wa­ne i szyb­ko się wy­lud­nia­ły. Wszę­dzie, gdzie się za­trzy­my­wa­łem, miesz­kań­cy mó­wi­li, że więk­szość mło­dych już wy­je­cha­ła. Ży­cie w tej oko­li­cy nig­dy nie było ła­twe. Hi­sto­rię re­gio­nu od daw­na ce­cho­wał brak sta­bil­no­ści po­li­tycz­nej; przez wie­ki dzie­je tych od­le­głych te­re­nów kształ­to­wa­ły bez­oso­bo­we, cza­sem gwał­tow­ne żą­da­nia świa­ta ze­wnętrz­ne­go. W prze­szło­ści były to te­ry­to­ria nad­gra­nicz­ne i choć miej­sca ta­kie jak Roz­gro­mić Hu przyj­mo­wa­ły chiń­ski styl go­spo­dar­ki (cza­sem mia­ła ona mar­gi­nal­ne zna­cze­nie), to jed­nak zie­mie po­ło­żo­ne da­lej na pół­noc nada­wa­ły się tyl­ko pod wy­pas zwie­rząt. Ple­mio­na pa­ster­skie pro­wa­dzi­ły bar­dzo ru­chli­wy tryb ży­cia, tym­cza­sem chiń­scy rol­ni­cy byli przy­wią­za­ni do swo­ich go­spo­darstw, przez co sta­wa­li się ła­twym ce­lem ata­ków, a zde­rze­nie kul­tur czę­sto mie­wa­ło gwał­tow­ny prze­bieg. „Nad­cho­dzi­li ni­czym hu­ra­gan14, zni­ka­li jak bły­ska­wi­ca – pi­sał o no­ma­dach chiń­ski urzęd­nik wy­so­kiej ran­gi w II wie­ku przed na­szą erą. – Prze­miesz­cza­ją się z miej­sca na miej­sce i nie mają sta­łych sie­dzib, taki jest ich styl ży­cia, co spra­wia, że trud­no ob­jąć nad nimi pa­no­wa­nie”. Je­den z ce­sa­rzy stwier­dził, że wal­ka z lu­da­mi pa­ster­ski­mi przy­po­mi­na „ata­ko­wa­nie cie­nia”15, a pe­wien urzęd­nik opi­sał ich jako „chci­wych ziar­na, o ludz­kich twa­rzach, lecz ser­cach be­stii”16.

Więk­szość ko­czow­ni­ków nie była zdo­byw­ca­mi, zaj­mo­wa­nie ziem w za­sa­dzie ich nie in­te­re­so­wa­ło. Po­żą­da­li chiń­skich dóbr, nie chiń­skiej kul­tu­ry; sta­no­wi­li pro­blem dla ko­lej­nych wład­ców i dy­na­stii. Sy­tu­acja wy­glą­da­ła tu in­a­czej niż na po­łu­dniu, gdzie ce­sar­stwo po­więk­sza­ło się ra­czej dzię­ki wpły­wom kul­tu­ro­wym niż dzia­ła­niom wo­jen­nym. Ame­ry­kań­ski hi­sto­ryk Ar­thur Wal­dron na­pi­sał książ­kę The Gre­at Wall of Chi­na [Wiel­ki Mur Chiń­ski]. Przed­sta­wił w niej nie­któ­re kon­flik­ty na pół­no­cy, do ja­kich do­szło w cza­sach pa­no­wa­nia dy­na­stii Ming. Au­tor po­wie­dział mi, że po­zna­nie hi­sto­rii tych starć jest de­cy­du­ją­ce w zro­zu­mie­niu chiń­skie­go punk­tu wi­dze­nia.

– Dla nich to nie była chiń­ska cy­wi­li­za­cja – stwier­dził. – To była cy­wi­li­za­cja. Mo­gła prze­mó­wić do każ­de­go, bez wzglę­du na przy­na­leż­ność et­nicz­ną; po­dob­nie jest z no­wo­ka­inąII sto­so­wa­ną w sto­ma­to­lo­gii: dzia­ła w każ­dym przy­pad­ku. Tu­taj z grub­sza po­le­ga­ło to na tym sa­mym. Gdy im­pe­rium roz­ra­sta­ło się na po­łu­dnie, Chiń­czy­cy nie prze­miesz­cza­li się na nowe te­ry­to­ria. Miesz­kań­cy pod­po­rząd­ko­wa­nych ob­sza­rów sami przyj­mo­wa­li chiń­skie oby­cza­je, fał­szo­wa­li drze­wa ge­ne­alo­gicz­ne i wzno­si­li świą­ty­nie – ro­bi­li to, co wszy­scy, kie­dy chcą się stać czę­ścią no­wej cy­wi­li­za­cji. Do dziś cy­wi­li­za­cja jest siłą Chin. Chiń­czy­cy nie osią­gnę­li tego prze­mo­cą, przy po­mo­cy szpie­gów czy taj­nych służb, ale dzię­ki temu cze­muś w chiń­skiej kul­tu­rze, co prze­mó­wi­ło do lu­dzi za­miesz­ku­ją­cych ten re­gion.

No­ma­do­wie to pierw­szy lud, któ­ry oka­zał się cał­ko­wi­cie od­por­ny na wpływ chiń­skiej cy­wi­li­za­cji – kon­ty­nu­ował Wal­dron. – I to za­sko­czy­ło Chiń­czy­ków, po­nie­waż do­tych­czas są­dzi­li, że ich kul­tu­ra jest atrak­cyj­na dla wszyst­kich cu­dzo­ziem­ców. Tym­cza­sem w przy­pad­ku ko­czow­ni­ków spraw­dzo­ny sche­mat nie za­dzia­łał. Po­ja­wia­li się, gwał­ci­li, łu­pi­li i pa­li­li. Po­dob­ny pro­blem ma Ame­ry­ka z Al-Ka­idą, z ludź­mi, któ­rzy po pro­stu nas nie­na­wi­dzą. Ame­ry­ka­nom czę­sto się wy­da­je, że wy­star­czy, aby wro­go­wie ich po­zna­li. „Urządź­my dla nich do­bre ame­ry­kań­skie bar­be­cue, po­każ­my, jak wy­glą­da nasz styl ży­cia, a na­tych­miast nas po­lu­bią!” Ale to nie dzia­ła. Po­dob­ny roz­dź­więk do­ty­czył kul­tu­ry chiń­skiej; dy­le­mat po­le­gał na tym, że z jed­nej stro­ny wie­rzo­no w nie­zwy­kłą siłę wła­snej cy­wi­li­za­cji, z dru­giej na­to­miast po­ja­wia­ła się świa­do­mość, że być może bę­dzie trze­ba użyć siły.

Przez wie­ki Chiń­czy­cy re­ago­wa­li17, wy­ko­rzy­stu­jąc oba te spo­so­by. Cza­sem ata­ko­wa­li ko­czow­ni­ków, a ich me­to­dy były rów­nie bru­tal­ne jak te, któ­re sto­so­wa­li „bar­ba­rzyń­cy”. Chiń­scy wo­jow­ni­cy prze­szu­ki­wa­li ich obo­zy, do­ko­nu­jąc rze­zi ko­biet i dzie­ci. Pro­wa­dzi­li woj­nę „eko­lo­gicz­ną” – pod­pa­la­li ki­lo­me­try pa­stwisk, aby unie­moż­li­wić no­ma­dom wy­pas koni. Przy­go­to­wy­wa­li się też do od­pie­ra­nia ata­ków wro­ga – bu­do­wa­li ki­lo­me­try Muru, cią­gną­ce­go się wzdłuż pół­noc­nej gra­ni­cy. Ta tak­ty­ka ode­gra­ła szcze­gól­nie dużą rolę za cza­sów dy­na­stii Ming, czę­sto zbyt sła­bej, by pod­jąć sku­tecz­ne dzia­ła­nia za­czep­ne.

Pro­blem no­ma­dów był trud­ny, zło­żo­ne też były dzia­ła­nia pod­ję­te, aby go roz­wią­zać. Wład­cy z dy­na­stii Ming łą­czy­li kil­ka stra­te­gii: pró­bo­wa­li pro­wa­dzić dzia­ła­nia ofen­syw­ne, wzno­si­li mury obron­ne, ale wy­ko­rzy­sty­wa­li tak­że han­del i dy­plo­ma­cję. Ce­sa­rze Ming cza­sem ob­da­ro­wy­wa­li mon­gol­skich przy­wód­ców do­bra­mi i ty­tu­ła­mi, fi­nan­so­wa­li bu­do­wę tar­gów i waż­nych stra­te­gicz­nie punk­tów na pół­noc­nej gra­ni­cy pań­stwa. Do ta­kich miejsc na­le­ża­ła Rzeź Hu – w epo­ce Ming sta­no­wi­ła waż­ny ośro­dek han­dlo­wy, gdzie lu­dzie zza Muru mo­gli wy­mie­niać to­wa­ry z Chiń­czy­ka­mi. Han­del nig­dy jed­nak nie był zbi­lan­so­wa­ny, po­nie­waż ko­czow­ni­cy – poza koń­mi – mie­li nie­wie­le pro­duk­tów atrak­cyj­nych dla Chiń­czy­ków. Chiń­skie wła­dze obej­mo­wa­ły tego typu miej­sca ści­słą kon­tro­lą, czę­ścio­wo dla­te­go, że nie chcia­ły, aby Mon­go­ło­wie za­opa­try­wa­li się w me­tal, mo­gą­cy po­słu­żyć im do pro­duk­cji bro­ni. Osta­tecz­nie jed­nak prze­paść kul­tu­ro­wa oka­za­ła się nie do prze­zwy­cię­że­nia. Chiń­czy­cy wy­spe­cja­li­zo­wa­li się w pro­duk­cji zbo­ża oraz dóbr, i to oni kon­tro­lo­wa­li tar­gi, Mon­go­ło­wie z ko­lei nie po­sia­da­li umie­jęt­no­ści ad­mi­ni­stra­cyj­nych, ale byli do­sko­na­ły­mi jeźdź­ca­mi. Kon­takt tych dwóch tak róż­nych spo­łecz­no­ści wcze­śniej czy póź­niej koń­czył się wy­bu­chem prze­mo­cy.

Dziś ob­co­kra­jow­cy nadal po­żą­da­ją chiń­skich dóbr, ale nie mu­szą po­dą­żać aż do Rze­zi Hu, aby je zdo­być. Wy­ma­ga­nia świa­ta ze­wnętrz­ne­go ko­lej­ny raz zmie­ni­ły to od­osob­nio­ne miej­sce. Wiel­ki Mur wciąż prze­ci­na śro­dek mia­stecz­ka, któ­re ota­cza­ją wy­so­kie gar­ni­zo­no­we ob­wa­ro­wa­nia, a zruj­no­wa­ne wie­że gó­ru­ją nad do­li­ną. Była to naj­sil­niej ufor­ty­fi­ko­wa­na część pół­noc­nych Chin, jaką do tej pory zwie­dzi­łem, i rów­no­cze­śnie naj­spo­koj­niej­sza. Głów­na uli­ca nie­wie­le się róż­ni od za­jaz­du dla kie­row­ców cię­ża­ró­wek, skła­da się z sen­ne­go rzę­du ta­nich re­stau­ra­cji i warsz­ta­tów na­praw­czych, ob­słu­gu­ją­cych prze­jeż­dża­ją­cych tędy lu­dzi. Je­dy­nie to po­zo­sta­ło z lo­kal­nej przed­się­bior­czo­ści; nę­cą­ce moż­li­wo­ści pra­cy w fa­bry­kach za­da­ły mia­stecz­ku więk­szą klę­skę, niż kie­dy­kol­wiek zro­bi­li to no­ma­do­wie. Rzeź Hu umie­ra­ła – na za­ku­rzo­nych dro­gach miej­sco­wo­ści nie zo­ba­czy­łem ani jed­nej mło­dej oso­by.

Pod­czas po­dró­ży na po­łu­dnie i za­chód po­dą­ża­łem śla­dem wież sy­gna­ło­wych sto­ją­cych wzdłuż brze­gu rze­ki Cang­tou. Gdy opu­ści­łem pro­win­cję He­bei, zie­mie sta­wa­ły się stop­nio­wo bar­dziej ja­ło­we, aż w koń­cu do­tar­łem do wy­żyn po­łu­dnio­wo-środ­ko­wych Chin. Te­re­ny za­miesz­ki­wa­ne tu przez lu­dzi po­kry­wa­ją les­sy – su­cha, cien­ka war­stwa gle­by, któ­rą wiatr przy­wiał z pu­sty­ni Gobi i in­nych pu­styń pół­noc­ne­go wscho­du. W tej czę­ści kra­ju w cią­gu ty­siąc­le­ci wiatr na­no­sił ko­lej­ne war­stwy zie­mi, a żół­te gle­by miej­sca­mi osią­gnę­ły gru­bość nie­mal dwóch me­trów. Zie­mie są kru­che, lecz ży­zne; nie­gdyś re­gion ten po­ra­sta­ły lasy, jed­nak stu­le­cia prze­lud­nie­nia spra­wi­ły, że dziś jest on cał­ko­wi­cie ogo­ło­co­ny z drzew. Rol­ni­cy wy­cie­li je i za­czę­li two­rzyć na zbo­czach wzgórz pola ta­ra­so­we. W ten spo­sób kra­jo­braz na­bie­rał wy­glą­du tor­tu zło­żo­ne­go z warstw zie­mi, sta­jąc się prze­ja­wem ludz­kiej de­spe­ra­cji.

Opa­dy desz­czu są tu rzad­kie – oko­ło dwu­stu pięć­dzie­się­ciu mi­li­me­trów rocz­nie – jed­nak na­wet tak nie­wiel­ka ilość wody przy­czy­nia się do ero­zji tych kru­chych gleb. Ko­ry­ta po­to­ków zni­ka­ją w szcze­li­nach, a cza­sem nie­wiel­ki stru­mień wrzy­na się w po­wierzch­nię wzgó­rza na głę­bo­kość kil­ku­dzie­się­ciu me­trów. Więk­szość rol­ni­ków żyje w yaodon­gach – pry­mi­tyw­nych, wy­drą­żo­nych w les­sie ja­ski­niach. La­tem pie­cza­ry za­pew­nia­ją chłód, zimą cie­pło, ale trzę­sie­nia zie­mi mie­wa­ją fa­tal­ne skut­ki dla ich miesz­kań­ców. W tek­stach źró­dło­wych z epo­ki Ming za­pi­sa­no, że pod­czas sil­ne­go trzę­sie­nia zie­mi w 1556 roku18 zgi­nę­ły set­ki ty­się­cy lu­dzi.