Safari mrocznej gwiazdy. Lądem z Kairu do Kapsztadu - Paul Theroux - ebook

Safari mrocznej gwiazdy. Lądem z Kairu do Kapsztadu ebook

Theroux Paul

4,6

Opis

"Zapraszamy w kolejną podróż z Paulem Theroux. Tym razem światowej sławy pisarz i podróżnik postanowił przejechać cały kontynent afrykański: od Kairu do Kapsztadu droga wiedzie wzdłuż Nilu, przez Sudan i Etiopię, Kenię i Ugandę, Tanzanię, Mozambik i Zimbabwe — aż do samego krańca Afryki Południowej. Theroux podróżuje oczywiście pociągiem, ale nie tylko — rzeki przepływa dłubanką, pyliste drogi pokonuje rozklekotanym autobusem i ciężarówką transportującą bydło. To z nich otwierają się dla niego widoki na jeden z najpiękniejszych, a zarazem najbardziej niebezpiecznych krajobrazów ziemi.

Dla pisarza jest to podróż zarazem odkrywcza, jak i sentymentalna. Prawie czterdzieści lat wcześniej Theroux pracował w Afryce jako nauczyciel. Odwiedza więc swoją dawną szkołę, uczniów i afrykańskich przyjaciół. Z wielką pasją obserwuje zdumiewające i wyniszczające zmiany, które zaszły w znanych mu miejscach. Jak zawsze spostrzegawczy i ciekawy wszystkiego, rejestruje każdy szczegół i z charakterystycznym dla siebie humorem zabiera czytelników na niezwykle pouczającą epicką wyprawę. Safari mrocznej gwiazdy to jedna z najlepszych i najodważniejszych książek Paula Theroux. To list miłosny do Afryki.

"Zbliżając się do sześćdziesiątki, Theroux porzucił wygody, dostatek i sławę znanego pisarza, by samotnie spędzić rok, podróżując po najbardziej nieprzyjaznych częściach najbiedniejszego kontynentu świata". Robert D. Kaplan, "Washington Post"

"Energia Theroux jest zaraźliwa, jego ciekawość — nienasycona, jego zuchwalstwo — no cóż — niezwykłe. Zdecydowany pomieścić całą Afrykę w jednej książce, daje nam wszystko: „trędowaci, hieny, kły słoniowe, odpadki, skarżące się osły, odsłonięte rynsztoki w brukowanych zaułkach, aromat przypraw, zakrwawiony rzeźnik unoszący tasak, by przeciąć owłosiony garb i odsłonić gładki jak ser wielbłądzi tłuszcz”. Pisze tak, że nie sposób się oprzeć"". Mark Slouka, "San Francisco Chronicle"

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 764

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (13 ocen)
10
2
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dorciakk1

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniałe napisana książka o Afryce i jej mieszkańcach.
00
AStrach

Dobrze spędzony czas

Bezkresy Afryki opisane ze swadą.
00

Popularność




Wszel­kie po­wie­la­nie lub wy­ko­rzy­sta­nie ni­niej­sze­go pli­ku elek­tro­nicz­ne­go inne niż jed­no­ra­zo­we po­bra­nie w za­kre­sie wła­sne­go użyt­ku sta­no­wi na­ru­sze­nie praw au­tor­skich i pod­le­ga od­po­wie­dzial­no­ści cy­wil­nej oraz kar­nej.

Ty­tuł ory­gi­na­łu an­giel­skie­go DARK STAR SA­FA­RI: OVER­LAND FROM CA­IRO TO CAPE TOWN

Pro­jekt okład­ki AGNIESZ­KA PA­SIER­SKA / PRA­COW­NIA PA­PIE­RÓW­KA

Fo­to­gra­fia na okład­ce © by DIE­TER TE­LE­MANS / PA­NOS PIC­TU­RES / CZAR­NY KOT

Co­py­ri­ght © 2002, Cape Cod Scri­ve­ners Co. All ri­ghts re­se­rvedCo­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by WY­DAW­NIC­TWO CZAR­NE, 2013Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by PA­WEŁ LIP­SZYC, 2013

Re­dak­cja MAŁ­GO­RZA­TA PO­ŹDZIK

Ko­rek­ta JO­AN­NA MIKA-ORZĄ­DA­ŁA /D2D.PL, AGA­TA CZER­WIŃ­SKA /D2D.PLPro­jekt ty­po­gra­ficz­ny i re­dak­cja tech­nicz­na RO­BERT OLEŚ/D2D.PL

Skład wer­sji elek­tro­nicz­nej: MAG­DA­LE­NA WOJ­TAS / VIR­TU­ALO SP. Z O.O.

ISBN 978-83-7536-594-8

Dla mo­jej mat­ki Anne Dit­ta­mi The­ro­uxna dzie­więć­dzie­sią­te pierw­sze uro­dzi­ny

Wiel­ko­list­ny cień o wie­lu sto­pach,Jaki bóg wła­da Afry­ką, jaki kształt,Jaki do­bro­dusz­ny czło­wiek-chmu­raBar­dziej pro­mien­ny niż dzi­dy?

Wal­la­ce Ste­vens, The Gre­enest Con­ti­nent

roz­dzia­ł_pierw­szy_Wy­pad

Wszyst­kie wia­do­mo­ści z Afry­ki są nie­do­bre. To spra­wi­ło, że za­pra­gną­łem tam po­je­chać, choć nie z po­wo­du strasz­nych hi­sto­rii, mod­nych miejsc czy opo­wie­ści o ma­sa­krach i trzę­sie­niach zie­mi, o któ­rych się czy­ta w ga­ze­tach. Za­tę­sk­ni­łem za przy­jem­no­ścią by­cia w Afry­ce. Czu­jąc, że ten kon­ty­nent jest tak ol­brzy­mi, za­wie­ra tak wie­le nie­opo­wie­dzia­nych hi­sto­rii, a tak­że na­dzie­ję, ko­me­dię i sło­dycz – czu­jąc, że w Afry­ce pa­nu­ją nie tyl­ko udrę­ka i ter­ror – za­pra­gną­łem po­now­nie zna­leźć się w bun­du, jak na­zy­wa­li­śmy busz, chcia­łem wę­dro­wać po sta­ro­daw­nych te­re­nach. Bli­sko czter­dzie­ści lat temu ży­łem szczę­śli­wie i pra­co­wa­łem tam, w ser­cu naj­bar­dziej zie­lo­ne­go z kon­ty­nen­tów.

Wy­bie­ga­jąc w przy­szłość, mu­szę wy­ja­śnić, że pi­szę to rok póź­niej, wkrót­ce po po­wro­cie z Afry­ki, po dłu­gim sa­fa­ri. W tak wie­lu spra­wach się my­li­łem; w trak­cie po­dró­ży przy­da­rza­ły mi się opóź­nie­nia, strze­la­no do mnie, ru­ga­no, zo­sta­łem okra­dzio­ny. Nie prze­ży­łem ma­sa­kry ani trzę­sie­nia zie­mi, ale strasz­li­wy skwar; dro­gi były okrop­ne, po­cią­gi zde­ze­lo­wa­ne, o te­le­fo­nach nie war­to wspo­mi­nać. Roz­draż­nie­ni bia­li far­me­rzy mó­wi­li: „Wszyst­ko tra­fił szlag!”. Pod wzglę­dem ma­te­rial­nym Afry­ka jest w gor­szym po­ło­że­niu, niż kie­dy ją po­zna­łem – głod­niej­sza, bied­niej­sza, bar­dziej pe­sy­mi­stycz­na, bar­dziej sko­rum­po­wa­na; nie spo­sób od­róż­nić po­li­ty­ków od zna­cho­rów. Afry­ka­nie, nig­dy nie­po­gar­dza­ni bar­dziej niż obec­nie, wy­da­li mi się naj­bar­dziej okła­my­wa­ny­mi ludź­mi na świe­cie. Zma­ni­pu­lo­wa­ni przez rzą­dy, oszu­ka­ni przez za­gra­nicz­nych eks­per­tów, wy­ki­wa­ni przez or­ga­ni­za­cje do­bro­czyn­ne, są kan­to­wa­ni na każ­dym kro­ku. By­cie afry­kań­skim przy­wód­cą ozna­cza­ło by­cie zło­dzie­jem, ale ewan­ge­li­ści skra­dli lu­dziom nie­win­ność, na­to­miast ego­istycz­ne or­ga­ni­za­cje nio­są­ce po­moc da­wa­ły fał­szy­wą na­dzie­ję, co przy­no­si­ło chy­ba jesz­cze więk­sze szko­dy. Afry­ka­nie po­włó­czy­li no­ga­mi albo pró­bo­wa­li emi­gro­wać, że­bra­li, bła­ga­li, przyj­mo­wa­li gru­biań­ską, rosz­cze­nio­wą po­sta­wę, do­ma­ga­li się pie­nię­dzy oraz da­rów. Nie zna­czy to, że Afry­ka jest jed­no­li­tym ob­sza­rem. To zbit­ka pstro­ka­tych re­pu­blik i pod­upa­dłych kró­lestw. Pod­czas po­dró­ży cho­ro­wa­łem, zo­sta­łem po­rzu­co­ny, ale nig­dy się nie nu­dzi­łem; w isto­cie to­wa­rzy­szy­ły mi za­chwyt i po­czu­cie ob­ja­wie­nia. Po­wyż­szy aka­pit wy­ma­ga wy­ja­śnie­nia, przy­najm­niej w po­sta­ci książ­ki, może wła­śnie tej książ­ki.

Jak wspo­mnia­łem, w daw­nych, spo­koj­nych cza­sach mo­jej pra­cy na­uczy­ciel­skiej w bun­du ży­cie lu­dzi to­czy­ło się na ścież­kach w bu­szu, na koń­cu czer­wo­nych piasz­czy­stych dróg, w wio­skach zło­żo­nych z kry­tych tra­wą chat. Fla­gę bry­tyj­ską za­stą­pi­ła nowa fla­ga pań­stwo­wa, lu­dzie wła­śnie uzy­ska­li pra­wo do gło­so­wa­nia, nie­któ­rzy mie­li ro­we­ry, wie­lu mó­wi­ło o za­mia­rze ku­pie­nia pierw­szej pary bu­tów. Wszy­scy byli peł­ni na­dziei, po­dob­nie zresz­tą jak ja, na­uczy­ciel miesz­ka­ją­cy w po­bli­żu osa­dy gli­nia­nych le­pia­nek wśród za­ku­rzo­nych drzew i wy­pa­lo­nych słoń­cem pól. Dzie­ci na­wo­ły­wa­ły się w za­ba­wie, zgię­te wpół ko­bie­ty – naj­czę­ściej z nie­mow­lę­ta­mi na ple­cach – oko­py­wa­ły mo­ty­ka­mi ku­ku­ry­dzę i fa­so­lę, męż­czyź­ni w cie­niu otę­pia­li się miej­sco­wym pi­wem czi­bu­ku lub dżi­nem ka­sza­su. Ha­sa­ją­ce dzie­ci, pra­cu­ją­ce ko­bie­ty i bez­czyn­ni męż­czyź­ni two­rzy­li na­tu­ral­ny po­rzą­dek afry­kań­skie­go ży­cia.

Od cza­su do cza­su wy­bu­cha­ły nie­sna­ski, ko­goś prze­bi­to dzi­dą, pi­ja­cy bra­li się za łby albo do­cho­dzi­ło do za­mie­szek na tle po­li­tycz­nym: sa­mo­zwań­cze ban­dy w ko­szul­kach par­tii rzą­dzą­cej ro­bi­ły za­dy­my. W su­mie jed­nak Afry­ka, jaką zna­łem, była uro­czym, sło­necz­nym miej­scem, mięk­kim zie­lo­nym pust­ko­wiem ni­skich drzew o pła­skich wierz­choł­kach, z gę­stym bu­szem, skrze­kiem pta­ków, chi­cho­tem dzie­ci, czer­wo­ny­mi dro­ga­mi, spę­ka­ny­mi, kru­sze­ją­cy­mi bru­nat­ny­mi skar­pa­mi, jak­by świe­żo upie­czo­ny­mi, błę­kit­ny­mi wzgó­rza­mi. Miej­scem peł­nym zwie­rząt, mo­gą­cych się po­szczy­cić prę­ga­mi, cęt­ka­mi, żół­tym fu­trem i kła­mi. Moż­na tam było spo­tkać roz­ma­icie wy­glą­da­ją­cych lu­dzi: od ru­mia­nych plan­ta­to­rów w pod­ko­la­nów­kach i szor­tach, przez bru­nat­nych Hin­du­sów i Afry­ka­nów o brą­zo­wych, lśnią­cych twa­rzach, aż po lu­dzi tak czar­nych, że ich skó­ra na­bie­ra­ła ciem­no­fio­le­to­wych od­cie­ni. Do­mi­nu­ją­cym w Afry­ce od­gło­sem nie było trą­bie­nie sło­ni ani ryk lwów, ale gru­cha­nie tur­ka­wek.

Po moim wy­jeź­dzie na­stą­pił wy­syp wia­do­mo­ści o złym ob­ro­cie spraw: czy­ny Boga, czy­ny ty­ra­nów, woj­ny ple­mien­ne i epi­de­mie, po­wo­dzie i głód, wy­bu­cho­wi ko­mi­sa­rze po­li­tycz­ni, na­sto­let­ni żoł­nie­rze, sie­ka­ją­cy lu­dzi na ka­wał­ki…

– Dłu­gie rę­ka­wy? – szy­dzi­li, ob­ci­na­jąc dło­nie. „Krót­kie rę­ka­wy” ozna­cza­ły ob­ci­na­nie ca­łych rąk. W rwan­dyj­skich ma­sa­krach w 1994 roku zgi­nął mi­lion lu­dzi, głów­nie z ple­mie­nia Tut­si. Czer­wo­ne afry­kań­skie dro­gi po­zo­sta­ły, ale za­ro­iły się od ob­szar­pa­nych ucie­ki­nie­rów, dźwi­ga­ją­cych do­by­tek.

W ślad za ucie­ki­nie­ra­mi ru­szy­li dzien­ni­ka­rze. Po­na­gla­ni przez wy­daw­ców, pra­gną­cych do­star­czać wi­dzom i czy­tel­ni­kom do­wo­dy be­stial­stwa, re­por­te­rzy pod­cho­dzi­li do dy­go­czą­cych, skraj­nie wy­gło­dzo­nych Afry­ka­nów i zmo­du­lo­wa­nym gło­sem do­no­si­li te­le­wi­dzom, ob­że­ra­ją­cym się na ka­na­pach:

– Na­le­ży pa­mię­tać, że ci lu­dzie – zbli­że­nie na wy­mia­nę ognia – ci lu­dzie to szczę­ścia­rze.

Czło­wiek za­wsze się za­sta­na­wia: kto to mówi? Może od mo­je­go po­by­tu w Afry­ce coś się zmie­ni­ło? Po­sta­no­wi­łem się prze­ko­nać. Mój plan po­le­gał na prze­je­cha­niu z Ka­iru do Kapsz­ta­du, z pół­no­cy na po­łu­dnie, i obej­rze­niu wszyst­kie­go po dro­dze.

Obec­nie wia­do­mo­ści z Afry­ki były rów­nie złe jak po­gło­ski: mó­wio­no, że sy­tu­acja na tym kon­ty­nen­cie jest tra­gicz­na, że roz­pę­ta­ła się prze­moc, sza­le­ją cho­ro­by, głód, bez­na­dzie­ja, Afry­ka umie­ra na sto­ją­co. „A ci lu­dzie to szczę­ścia­rze!”. Przy­szło mi jed­nak na myśl – sko­ro mam mnó­stwo cza­su i żad­nych pil­nych spraw – że mogę po­łą­czyć punk­ty na ma­pie, prze­kro­czyć gra­ni­ce i obej­rzeć ser­ce kra­ju, za­miast prze­ska­ki­wać ze sto­li­cy do sto­li­cy, wi­ta­ny przez ob­łud­nych prze­wod­ni­ków tu­ry­stycz­nych. Na ra­zie nie chcia­łem oglą­dać re­zer­wa­tów dzi­kich zwie­rząt, choć pew­nie póź­niej ta­kie pra­gnie­nie mo­gło się po­ja­wić. Sa­fa­ri w ję­zy­ku su­ahi­li ozna­cza po­dróż, nie ma nic wspól­ne­go ze zwie­rzę­ta­mi; czło­wiek „na sa­fa­ri” po pro­stu wy­je­chał, jest nie­osią­gal­ny.

Chcia­łem być nie­osią­gal­ny w Afry­ce. Wła­śnie pra­gnie­nie znik­nię­cia każe wie­lu po­dróż­ni­kom wy­ru­szyć przed sie­bie. Je­śli masz dość cze­ka­nia w domu czy w pra­cy, po­dróż jest ide­al­na: niech te­raz cze­ka­ją inni. Po­dróż jest swo­istą ze­mstą za to, że wciąż mu­sia­łeś być cier­pli­wy, że mu­sia­łeś zo­sta­wiać wia­do­mo­ści au­to­ma­tycz­nej se­kre­tar­ce lub nie zna­łeś nu­me­ru we­wnętrz­ne­go oso­by, do któ­rej dzwo­ni­łeś; ze­mstą za to, że przez całe ży­cie za­wo­do­we inni ka­za­li ci cze­kać. – Oto przy­czy­ny roz­draż­nie­nia pi­sa­rza, przy­ku­te­go do biur­ka. Ko­niecz­ność cze­ka­nia jest też czę­ścią czło­wie­czeń­stwa.

Niech inni tłu­ma­czą, gdzie się ak­tu­al­nie znaj­du­ję, my­śla­łem, wy­obra­ża­jąc so­bie taki dia­log.

– Kie­dy wró­ci Paul?

– Nie wie­my.

– Gdzie on jest?

– Nie mamy pew­no­ści.

– Czy mo­że­my się z nim skon­tak­to­wać?

– Nie.

Po­dró­żo­wa­nie po Afry­ce może też być ze­mstą na te­le­fo­nach ko­mór­ko­wych, fak­sach, te­le­fo­nach sta­cjo­nar­nych i ga­ze­cie co­dzien­nej, na tych pa­skud­nych aspek­tach glo­ba­li­za­cji, po­zwa­la­ją­cych każ­de­mu, kto za­pra­gnie, do­stać cię w swo­je łapy. Za­pra­gną­łem zna­leźć się poza za­się­giem. Kurtz, bez wzglę­du na sza­leń­stwo, usi­łu­je uciec z ło­dzi Mar­lo­wa, peł­za na czwo­ra­kach jak zwie­rzę, pró­bu­je czmych­nąć do dżun­gli. Do­brze go ro­zu­mia­łem.

Mo­jej po­dró­ży do Afry­ki przy­świe­ca­ły naj­lep­sze in­ten­cje – je­cha­łem jako od­kryw­ca; a tak­że naj­niż­sze – po pro­stu chcia­łem znik­nąć, roz­pły­nąć się we mgle, rzu­cić wy­zwa­nie: „tyl­ko spró­buj­cie mnie zna­leźć”.

Kie­dy co­dzien­no­ścią rzą­dzi ru­ty­na, czas pły­nie szyb­ko. Wio­dąc taki utar­ty tryb ży­cia, czu­łem się jak ła­twy cel: lu­dzie wie­dzie­li, kie­dy do mnie dzwo­nić, wie­dzie­li, kie­dy za­sta­ną mnie przy biur­ku. Sta­łem się do tego stop­nia osią­gal­ny, że za­czę­ło to przy­po­mi­nać pra­cę biu­ro­wą, któ­rej szcze­rze nie­na­wi­dzę. Nie­do­brze mi się ro­bi­ło, kie­dy dzwo­ni­li i na­ga­by­wa­li, pro­si­li o przy­słu­gę czy o po­życz­kę. Je­śli zbyt dłu­go sie­dzisz w jed­nym miej­scu, lu­dzie za­czy­na­ją na­rzu­cać ci wła­sne ter­mi­ny. „Po­trze­bu­ję tego na dwu­dzie­ste­go pią­te­go…” albo „Prze­czy­taj to, pro­szę, na pią­tek…”, albo „Po­sta­raj się skoń­czyć to przez week­end…”, ewen­tu­al­nie „Zrób­my w śro­dę te­le­kon­fe­ren­cję…”. Za­dzwoń do mnie… prze­fak­suj… prze­ślij ma­ilem… W każ­dej chwi­li mo­żesz do mnie za­dzwo­nić na ko­mór­kę, tu masz nu­mer.

Świat, gdzie każ­dy jest w każ­dej chwi­li osią­gal­ny, wy­dał mi się czy­stym kosz­ma­rem. Za­tę­sk­ni­łem za miej­scem poza za­się­giem te­le­fo­nów, fak­sów, na­wet pocz­ty, za cu­dow­nym sta­rym świa­tem bez kon­tak­tu; krót­ko mó­wiąc, gdzieś da­le­ko.

Wszyst­ko, co mu­sia­łem zro­bić, to wy­je­chać. Bar­dzo mi się po­do­ba­ło, że nie mu­szę pro­sić o zgo­dę, poza tym na­wet ży­cie do­mo­we sta­ło się dość prze­wi­dy­wal­ne. Pan Paul jest w domu wie­czo­rem, kie­dy żona pana Pau­la wra­ca z pra­cy. „Zro­bi­łem sos do spa­ghet­ti… Oskro­ba­łem tuń­czy­ka… Obie­ram kar­to­fle”. Pi­sarz w far­tu­chu, po­cą­cy się nad so­sem be­sza­me­lo­wym, sta­le w za­się­gu te­le­fo­nu. Trze­ba ode­brać, bo dzwo­ni ci nad uchem.

Za­pra­gną­łem wy­fru­nąć. Lu­dzie mó­wi­li:

– Weź ko­mór­kę… Ko­rzy­staj z fir­my Fe­dEx… Za­lo­guj się na hot­ma­ilu… Wstę­puj do ka­wiar­ni in­ter­ne­to­wych… Od­wie­dzaj moją stro­nę…

Nie­odmien­nie od­po­wia­da­łem: nie, dzię­ku­ję. Sens mego wy­jaz­du po­le­gał na uciecz­ce przed ca­łym tym cyr­kiem, na tym, by zna­leźć się poza za­się­giem. Naj­sil­niej­szym uza­sad­nie­niem po­dró­ży nie była chęć pra­cy nad sobą, ale wy­ko­na­nia sztucz­ki ze znik­nię­ciem. Jak to ujął Huck, chcia­łem dać dyla w te­ren.

Afry­ka jest jed­nym z ostat­nich miejsc, gdzie czło­wiek może znik­nąć. Tego wła­śnie pra­gną­łem. Niech cze­ka­ją. Sam cze­ka­łem już zbyt czę­sto i o wie­le za dłu­go.

Spa­dam, po­my­śla­łem. Ko­lej­na stro­na in­ter­ne­to­wa, któ­rą od­wie­dzę, bę­dzie stro­ną ja­do­wi­te­go pa­ją­ka ptasz­ni­ka z Afry­ki Środ­ko­wej.

Cho­ro­bli­wy aspekt mego wy­jaz­du do Afry­ki po­le­gał na tym, że lu­dzie za­czę­li skła­dać mi kon­do­len­cje. Oto wy­bie­rasz się w ja­kieś nie­bez­piecz­ne stro­ny, a przy­ja­cie­le oka­zu­ją ci współ­czu­cie, jak­byś zła­pał po­waż­ną cho­ro­bę, któ­ra może się oka­zać śmier­tel­na. Re­ak­cje przy­ja­ciół nie­spo­dzie­wa­nie po­dzia­ła­ły na mnie sty­mu­lu­ją­co: oto mo­głem so­bie wy­obra­zić, jak wy­glą­dał­by mój zgon. Mo­rze łez! Tłu­my ża­łob­ni­ków! Ale też, nie­wąt­pli­wie, wie­lu lu­dzi chwa­li­ło­by się z po­wa­gą: „Mó­wi­łem mu, żeby tego nie ro­bił. By­łem jed­ną z ostat­nich osób, któ­re z nim roz­ma­wia­ły”.

Do­tarł­szy do Dol­ne­go Egip­tu, ru­szy­łem na po­łu­dnie w ty­po­wym dla sie­bie na­stro­ju po­dróż­ni­czym – mia­łem na­dzie­ję na ma­low­ni­cze kra­jo­bra­zy, spo­dzie­wa­łem się udrę­ki, szy­ko­wa­łem się na okrop­no­ści. Szczę­ście nie wcho­dzi­ło w ra­chu­bę, bo cho­ciaż szczę­ście jest po­żą­da­ne, sta­no­wi ba­nal­ny te­mat wę­drów­ki. Z tego wzglę­du Afry­ka wy­da­wa­ła się ide­al­na na dłu­gą po­dróż.

roz­dzia­ł_dru­gi_Mat­ka świa­ta

W chłod­ny lu­to­wy dzień mego przy­jaz­du, kie­dy wiatr wzbi­jał drob­ny żwir pod bru­nat­nym nie­bem, pro­gno­za po­go­dy w ka­ir­skiej ga­ze­cie za­po­wia­da­ła: „Pył”. Pro­gno­za na dzień na­stęp­ny ni­czym się nie róż­ni­ła – żad­nych tem­pe­ra­tur, ani sło­wa o słoń­cu, chmu­rach czy desz­czu; tyl­ko jed­no sło­wo – pył. Po­dob­nej pro­gno­zy moż­na się spo­dzie­wać na Mar­sie. Mimo to za­kor­ko­wa­ny Kair (po­nad sie­dem­na­ście mi­lio­nów miesz­kań­ców), mia­sto o fa­tal­nej cyr­ku­la­cji po­wie­trza, stał się moż­li­wy do ży­cia dzię­ki ra­do­snym lu­dziom oraz pły­ną­cej pod bru­nat­nym nie­bem wiel­kiej, bu­rej, le­ni­wej rze­ce.

Tu­ry­ści przy­jeż­dża­ją do Egip­tu od dwóch i pół ty­sią­ca lat. Pierw­szym me­to­dycz­nym zwie­dza­czem był He­ro­dot, ży­ją­cy w la­tach 480–420 przed na­szą erą. He­ro­do­ta fa­scy­no­wa­ły egip­ska geo­gra­fia i ru­iny, zbie­rał też in­for­ma­cje do Dzie­jów, któ­rych dru­gi tom jest w ca­ło­ści po­świę­co­ny Egip­to­wi. Grec­ki hi­sto­ryk do­tarł do Pierw­szej Ka­ta­rak­ty, czy­li do Asu­anu. Póź­niej do Egip­tu przy­by­li Gre­cy i Rzy­mia­nie: plą­dro­wa­li gro­by, kra­dli wszyst­ko, co dało się wy­wieźć, zo­sta­wia­li na­pi­sy, któ­re moż­na oglą­dać do dziś. Przez dwa ty­sią­ce lat łu­pio­no też więk­sze bu­dow­le – głów­nie obe­li­ski – któ­re wy­wo­żo­no i sta­wia­no w in­nych kra­jach, by lu­dzie mo­gli je po­dzi­wiać. Cho­ciaż obe­li­ski były po­świę­co­ne bogu słoń­ca, nikt nie miał po­ję­cia, co zna­czą. Egip­cja­nie na­zy­wa­li je te­che­nu, a Gre­cy nada­li im na­zwę obe­li­skos, bo przy­po­mi­na­ły małe roż­ny do ke­ba­bów.

Pierw­szy złu­pio­ny obe­lisk usta­wio­no w Rzy­mie w 10 roku przed na­szą erą, a po nim tra­fił tam jesz­cze tu­zin. Nie­miec­ki mnich, Fe­lix Fa­bri z Ulm, udał się do Egip­tu w 1480 roku, ro­biąc za­pi­ski pod­czas po­dró­ży. Obe­lisk, któ­ry prze­ry­so­wał w Alek­san­drii, stoi dziś w Cen­tral Par­ku w No­wym Jor­ku. W tym sa­mym du­chu po­go­ni za zdo­by­cza­mi i gra­bie­ży Mus­so­li­ni złu­pił po­cho­dzą­cy z IV wie­ku obe­lisk z etiop­skie­go Ak­sum. Ten skarb stoi obec­nie w Rzy­mie, przed sie­dzi­bą Or­ga­ni­za­cji Na­ro­dów Zjed­no­czo­nych do spraw Wy­ży­wie­nia i Rol­nic­twa, nie­da­le­ko term Ka­ra­kal­li. Woj­ny wy­bu­cha­ją­ce w Eu­ro­pie w XVII i XVIII wie­ku utrud­nia­ły po­dró­że po kon­ty­nen­cie, na­to­miast Egipt ucho­dził za bez­piecz­ne i ma­low­ni­cze miej­sce. Kraj ten za­czął sym­bo­li­zo­wać to, co orien­tal­ne, eg­zo­tycz­ne, zmy­sło­we i po­gań­skie. Jed­nak­że na do­bre egip­to­lo­gia za­czę­ła się do­pie­ro z po­cząt­kiem XIX wie­ku, po od­czy­ta­niu Ka­mie­nia z Ro­set­ty, kie­dy to ru­iny od­sło­ni­ły ta­jem­ni­ce swo­ich na­pi­sów. Od­kry­cie to dało po­czą­tek sza­lo­nej mo­dzie na wszyst­ko, co egip­skie, a po­dróż­ni­cy, pi­sa­rze i ma­la­rze ru­szy­li hur­mem do do­li­ny Nilu w po­szu­ki­wa­niu eg­zo­ty­ki.

Egip­skie ru­iny były ru­ina­mi już od ty­się­cy lat. Sami Egip­cja­nie nig­dy się nie wy­nie­śli, a cho­ciaż zo­sta­li pod­bi­ci przez Ara­bów i przy­ję­li is­lam, cho­ciaż no­mi­nal­nie pod­bi­li ich Fran­cu­zi, Bry­tyj­czy­cy, Tur­cy, choć Egipt stał się are­ną wo­jen eu­ro­pej­skich, Egip­cja­nie nadal upra­wia­li zie­mię, ło­wi­li ryby i żyli w oto­cze­niu znisz­czo­nych świą­tyń i gro­bów. Nil stał się ich bło­go­sła­wień­stwem. Ru­iny trak­to­wa­li jak ka­mie­nio­ło­my, skła­do­wi­sko ma­te­ria­łów bu­dow­la­nych na nowe domy i mury. Cu­dzo­ziem­scy żoł­nie­rze ro­bi­li to samo. Tra­dy­cyj­nie za­kła­da­li gar­ni­zo­ny w sta­ro­żyt­nych świę­tych miej­scach, a każ­dą świą­ty­nię nie­przy­dat­ną dla fran­cu­skiej czy bry­tyj­skiej ka­wa­le­rii zaj­mo­wa­no dla zwie­rząt.

Egipt plą­dro­wa­no, dep­ta­no, ga­pio­no się na nie­go, ale Egip­cja­nie po­zo­sta­li sobą. W okre­sie fa­ra­onów na­uczy­li się od­stra­szać, prze­cią­gać na swo­ją stro­nę lub brać w nie­wo­lę wszyst­kich, któ­rzy za­pu­ści­li się do ich kra­ju. Od cza­sów He­ro­do­ta wi­ta­ją cu­dzo­ziem­ców prze­ko­ma­rza­niem się, do­bro­dusz­ny­mi groź­ba­mi, hu­mo­rem, wy­lew­no­ścią i nie­szcze­rą po­ufa­ło­ścią, któ­re ko­ja­rzą mi się z ludź­mi pra­gną­cy­mi zbli­żyć się do mnie na tyle, by zwi­nąć mi port­fel.

– Psze pana! Skąd je­steś, psy­ja­cie­lu? Ame­ry­ka rzą­dzi! Chodź, psy­ja­cie­lu… do mój dom. Chodź. Psze pana!

Gra­ni­ca mię­dzy na­ga­by­wa­niem a go­ścin­no­ścią jest w Ka­irze cien­ka; czę­sto są one jed­nym i tym sa­mym, a cho­ciaż że­bra­ków nie bra­ku­je, przy­pad­ki kra­dzie­ży są rzad­kie. Egip­cja­nie spra­wia­ją wra­że­nie lu­dzi za­dzi­wia­ją­co przy­ja­znych. Ktoś mógł­by są­dzić, że rzą­do­wa agen­cja tu­ry­stycz­na po­le­ci­ła im dow­cip­ko­wać, ale nie, oni są po pro­stu głod­ni i tak zde­spe­ro­wa­ni, że try­ska­ją hu­mo­rem i po­my­sła­mi. Oczy­wi­ście chcie­li za­ro­bić, ale przy­najm­niej ro­bi­li to z uśmie­chem.

– Dziś nie mó­wisz po arab­sku – po­wie­dział tak­sów­karz Amir. – Ale ju­tro bę­dziesz świet­nie mó­wić po arab­sku.

W tym mie­ście, od­wie­dza­nym przez tłu­my lu­dzi, wszy­scy po­tra­fi­li na­wi­jać. Amir na­uczył mnie, jak po­wie­dzieć po arab­sku „pro­szę”, „dzię­ku­ję”, „prze­pra­szam”. Już wcze­śniej zna­łem wy­ra­że­nie in sza Al­lah, czy­li „jak Bóg da”.

– Te­raz na­ucz mnie: „Nie, dzię­ku­ję, ale nie po­trze­bu­ję”.

Amir speł­nił moją proś­bę, a za­nim wy­sia­dłem z tak­sów­ki, za­czął na­le­gać, że­bym wy­na­jął go na­za­jutrz.

– Nie, dzię­ku­ję, ale nie po­trze­bu­ję – od­par­łem po arab­sku.

Amir za­śmiał się, ale oczy­wi­ście nadal mnie prze­ko­ny­wał.

– Na­zy­wam się Guda, jak ho­len­der­ski ser – mó­wił tak­sów­karz. – To nie jest li­mu­zy­na, nie kosz­tu­je sto fun­tów. To zwy­kły sa­mo­chód, czar­no-bia­ła tak­sów­ka. Ale jest czy­sta. Szyb­ka. Z przy­stoj­nym kie­row­cą.

Przez całą dro­gę wier­cił mi dziu­rę w brzu­chu, że­bym wy­na­jął go na cały dzień. To był mo­tyw prze­wod­ni ka­ir­skie­go ży­cia. Kie­dy ko­muś uda­ło się już zwró­cić two­ją uwa­gę, nie od­pusz­czał, bo gdy­byś się wy­mknął, przez cały dzień mu­siał­by po­lo­wać na klien­ta. In­te­re­sy szły bar­dzo źle. Mimo to uzna­łem, że ka­ir­ska na­wij­ka to jesz­cze je­den sta­ro­daw­ny ar­te­fakt, po­dob­nie jak gip­so­we sfink­sy, kom­ple­ty sza­chów i wiel­błą­dzie sio­dła sprze­da­wa­ne tu­ry­stom; na­wij­ka była pa­miąt­ką tu­ry­stycz­ną do­mo­wej ro­bo­ty, po­le­ro­wa­ną od stu­le­ci.

Bli­żej ruin i pi­ra­mid Egip­cja­nie pa­pla­li, pró­bu­jąc cię przy­skrzy­nić, a ro­bi­li to po mi­strzow­sku, jak krę­py, pu­cu­ło­wa­ty Mo­ham­med Ka­bu­ria w ny­lo­no­wej kurt­ce pro­duk­cji chiń­skiej. W Gi­zie za­cho­dzi­ło słoń­ce. Za­pra­gną­łem obej­rzeć pi­ra­mi­dy i Sfink­sa w tym nie­sa­mo­wi­tym, za­py­lo­nym świe­tle.

– Tyl­ko dwa­dzie­ścia za ko­nia, chodź, przy­ja­cie­lu. Zo­ba­czysz Sa­fin­ki­sy! Za­pro­wa­dzę cię do pi­ra­mi­dy, obej­rzysz sale, do­tkniesz mu­mii.

Z kie­sze­ni wy­ją­łem dwa­dzie­ścia fun­tów egip­skich. Mo­ham­med i ja wsie­dli­śmy na ko­nie i po­ga­lo­po­wa­li­śmy wśród od­pad­ków pod sta­ro­żyt­ny­mi mu­ra­mi.

– Póź­niej mi za­pła­cisz. Hej, ile masz żon? Ja mam czte­ry: dwie egip­skie i dwie an­giel­skie. Sta­ram się, żeby mia­ły dużo pra­cy!

– Na­tu­ral­nie.

– Je­steś dżen­tel­me­nem. Po­zna­łem to po two­jej twa­rzy.

– Dwa­dzie­ścia fun­tów, tak?

– Nie, nie, dwa­dzie­ścia do­la­rów ame­ry­kań­skich. Zo­ba­czysz Sa­fin­ki­sa. Do­tkniesz mu­mie! Mój przy­ja­ciel mi po­zwo­li. On mnie zna. Może ku­pisz ob­raz. Na pa­pi­ru­sie. Pu­deł­ko z ma­ci­cy per­ło­wej.

– Po­wie­dzia­łeś dwa­dzie­ścia fun­tów.

– Po­wie­dzia­łem „dwa­dzie­ścia”. Sły­sza­łeś, jak mó­wi­łem „dwa­dzie­ścia”? Za­płać kar­tą Visa! – Mo­ham­med po­chy­lił się i sma­gnął mo­je­go ko­nia ba­tem. – Po­pędź tego ko­nia. Do zo­ba­cze­nia w przy­szłym ty­go­dniu. Ha!

Mo­ham­med wy­do­był te­le­fon ko­mór­ko­wy, pulch­ny­mi pal­ca­mi wy­brał nu­mer, po­wrzesz­czał, wresz­cie rzekł:

– To mój te­le­fon. Halo, halo! Kosz­to­wał dwa ty­sią­ce. Koń kosz­to­wał pięć ty­się­cy. Koń arab­ski kosz­tu­je dwa­dzie­ścia, może trzy­dzie­ści ty­się­cy. Pie­nią­dze! Daj mi bak­szysz.

– Pie­nią­dze, pie­nią­dze.

– Ame­ry­ka to naj­lep­szy kraj! Ame­ry­kań­skie pie­nią­dze to naj­lep­sze pie­nią­dze.

Nadal je­cha­li­śmy za­bło­co­ny­mi, za­śmie­co­ny­mi ulicz­ka­mi, za­padł zmierzch, męż­czyź­ni i ko­bie­ty szli z god­no­ścią przez ka­łu­że, a dzie­ci krzy­cza­ły za mną.

– Daj mi ame­ry­kań­skie pie­nią­dze. Za­pro­wa­dzę cię do pi­ra­mi­dy.

– Pie­nią­dze, pie­nią­dze, pie­nią­dze, pie­nią­dze. Pro­szę cię, prze­stań to po­wta­rzać.

Mo­ham­med wrza­snął coś do ko­mór­ki, spiął ko­nia i ude­rzył go cu­gla­mi. Po­pro­wa­dził mnie za oka­la­ją­cy pi­ra­mi­dy w Gi­zie mur, gdzie roz­lo­ko­wa­li się nę­dza­rze. W Egip­cie każ­dy mur przy­cią­ga śmie­cia­rzy, lu­dzi, któ­rzy sra­ją, szcza­ją, psy, koty i naj­bar­dziej ha­ła­śli­we dzie­ci.

Mo­ham­med ja­zgo­tał jak na­ję­ty:

– Ame­ry­ka sil­ny kraj. Kraj nu­mer je­den. Bak­szysz, przy­ja­cie­lu! Ku­pisz pa­pi­rus… Do­tkniesz mu­mii… Zro­bisz zdję­cie w pi­ra­mi­dzie… Zo­ba­czysz Sa­fin­ki­sa.

Cała ta pa­pla­ni­na dla pie­nię­dzy.

Mimo ca­łe­go tego ja­zgo­tu, na­ga­by­wa­nia i oszustw wcze­sno­wie­czor­na jaz­da kon­no w Gi­zie była wspa­nia­ła. Prze­mie­rza­łem bocz­ne ulicz­ki, gdzie śmier­dzia­ło śmie­cia­mi, z bal­ko­nów wy­le­wa­no po­my­je i opróż­nia­no noc­ni­ki z okrzy­kiem, któ­ry mógł zna­czyć „uwa­ga, woda”. Dym z kok­sow­ni­ków, odór ob­si­ka­nych mu­rów, graf­fi­ti, ster­ty pyłu, odłam­ki ce­gieł, wy­pa­lo­na gli­na, domy tak wy­nędz­nia­łe i znisz­czo­ne, tak po­kry­te py­łem, że wy­glą­da­ły jak upie­czo­ne z mąki peł­no­ziar­ni­stej, a te­raz, po pię­ciu ty­sią­cach lat, roz­sy­py­wa­ły się w proch. Mimo wszyst­ko cu­dow­nie je­cha­ło się o zmierz­chu, prze­ci­na­ło po­wie­trze prze­sy­co­ne za­pa­cha­mi je­dze­nia, dymu i śmie­ci, ka­łu­że pry­ska­ły pod ko­py­ta­mi, mu­ezin za­wo­dził, psy szcze­ka­ły, dzie­ci go­ni­ły mego bied­ne­go ko­ni­ka, a przez kłę­by pyłu prze­bi­ja­ły ja­sno­żół­te i ko­bal­to­we smu­gi cud­ne­go wie­czor­ne­go nie­ba. W koń­cu pi­ra­mi­da – mniej­sza, niż się spo­dzie­wa­łem, bru­nat­na, po­fał­do­wa­na i geo­me­trycz­na jak ol­brzy­mie ori­ga­mi z tek­tu­ry.

– Sa­fin­kis – oznaj­mił mój prze­wod­nik, wy­ma­chu­jąc rę­ka­mi.

Egip­cja­nie nie są w sta­nie wy­mó­wić grec­kie­go sło­wa „sfinks”, któ­re jest zresz­tą nie­do­kład­ne. Gre­cy o buj­nej wy­obraź­ni sko­ja­rzy­li bu­dow­lę z wła­snym mi­to­lo­gicz­nym stwo­rem i przy­własz­czy­li go so­bie, po­dob­nie jak Ara­bo­wie.

– Jak go na­zy­wa­cie? – spy­ta­łem.

– Na­zy­wa się Abu el-Hul – od­parł Mo­ham­med.

Ale ta na­zwa to tyl­ko arab­ski przy­do­mek, zna­czą­cy Pan Gro­zy. Ta­jem­ni­czy stwór to Re Ho­rach­te, uoso­bie­nie wscho­dzą­ce­go słoń­ca, o lwim cie­le oraz ry­sach Che­op­sa, któ­ry wła­dał Egip­tem w cza­sie bu­do­wy Sfink­sa, czte­ry i pół ty­sią­ca lat temu. Sta­ro­żyt­nym egip­skim okre­śle­niem ta­kie­go po­są­gu jest se­szeb ankh, „żywy ob­raz”.

Moc­niej przy­trzy­ma­łem się sio­dła i mru­żąc oczy w słab­ną­cym świe­tle, przyj­rza­łem się znisz­czo­nej, bez­no­sej twa­rzy, opar­tej na roz­pa­da­ją­cych się przed­nich ła­pach. Ca­łość przy­po­mi­na­ła zla­ną desz­czem rzeź­bę pia­sko­wą.

Po­nie­waż Sfinks jest sym­bo­lem świ­tu, spo­czy­wa zwró­co­ny twa­rzą na wschód, dla­te­go słoń­ce za­cho­dzi­ło w tu­ma­nach pyłu do­kład­nie za nim. Czło­wiek nie do­my­ślił­by się tego na pod­sta­wie ob­ra­zów. Egip­skie ru­iny są jed­nak tak na­stro­jo­we, że skła­nia­ją ob­ser­wa­to­ra do znie­kształ­ca­nia rze­czy­wi­sto­ści, a nad­mier­nie pod­nie­co­ny po­dróż­ny wi­dzi wię­cej, niż się tam w isto­cie znaj­du­je. Pra­wie ża­den ob­raz nie od­da­je spra­wie­dli­wo­ści Sfink­so­wi, a na­wet ma­larz tak wier­ny bli­skow­schod­nim de­ta­lom jak Da­vid Ro­berts na­da­je Sfink­so­wi tę­sk­ny wy­raz, a dla więk­sze­go efek­tu zwra­ca go w nie­wła­ści­wą stro­nę. Wcze­śniej­si ar­ty­ści ob­da­rza­li go gru­by­mi war­ga­mi i du­ży­mi, sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi; ma­larz-po­dróż­nik Vi­vant De­non ob­da­rzył Sfink­sa ne­gro­idal­ną twa­rzą i za­my­ślo­nym spoj­rze­niem.

„Ża­den z ob­ra­zów Sfink­sa, któ­re wi­dzia­łem, nie uchwy­cił wła­ści­wie jego idei”, pi­sał Flau­bert, co pew­nie jest praw­dą. Kie­dy jed­nak od­wie­dził po­sąg w 1849 roku, po­wtó­rzył na­zwę za­sły­sza­ną od Ara­bów, Abu el-Hul, czy­li Pan Gro­zy. „Za­trzy­ma­li­śmy się przed Sfink­sem, któ­ry prze­szył nas prze­ra­ża­ją­cym wzro­kiem”, za­no­to­wał pi­sarz w swym dzien­ni­ku. Jed­no­cze­śnie Flau­bert stwier­dził, że po­sąg przy­po­mi­na mu „pod­nisz­czo­ne­go psa z per­ka­tym no­sem”, na­to­miast jego przy­ja­ciel Ma­xi­me Du Camp uznał, że „Sfinks oglą­da­ny od tyłu wy­glą­da jak ol­brzy­mi grzyb”. Sfinks był je­dy­ną atrak­cją, któ­rej Mark Twa­in nie wy­kpił pod­czas swej wiel­kiej po­dró­ży. Po­świę­co­ne Sfink­so­wi frag­men­ty książ­ki Pro­stacz­ko­wie za gra­ni­cą wy­róż­nia­ją się na tle lek­kie­go tonu ca­ło­ści. Za­chwy­co­ny Twa­in opi­su­je po­sąg, ude­rza­jąc w tony rap­so­dycz­ne: „Taki smut­ny, taki po­waż­ny, tak tę­sk­ny i cier­pli­wy… Ta PA­MIĘĆ-RE­TRO­SPEK­CJA, wple­cio­na w wi­dzial­ną, na­ma­cal­ną for­mę, za­po­wia­da­ła czło­wie­ko­wi, co po­czu­je, gdy sta­nie przed ob­li­czem Boga”.

Oto przy­wi­lej po­dróż­nych: ja wi­dzia­łem, wy nie, dla­te­go mam pra­wo prze­sa­dzać. Twa­in opo­wia­da, jak bar­dzo pra­gnął zo­ba­czyć Sfink­sa, ale on przy­najm­niej oglą­dał wcze­śniej fo­to­gra­fię po­są­gu. Flau­bert wi­dział ob­ra­zy Sfink­sa, ale nie zdję­cia, bo ta­ko­wych nie było. Ma­xi­me Du Camp twier­dził, że jako pierw­szy czło­wiek sfo­to­gra­fo­wał Sfink­sa. Geof­frey Wall pi­sze w bio­gra­fii Flau­ber­ta, że ci lu­dzie mo­gli być ostat­ni­mi Eu­ro­pej­czy­ka­mi po­dzi­wia­ją­cy­mi po­sąg świe­żym okiem. Fo­to­gra­fia psu­ją­ca przy­jem­ność oglą­da­nia no­wych miejsc to jed­nak bła­host­ka w po­rów­na­niu z tym, jak in­ter­net i obec­na epo­ka in­for­ma­cji nisz­czą ra­dość od­kryw­ców.

Zja­wi­sko wy­my­słów po­dróż­ni­ków jest zgod­ne z po­glą­dem Jor­ge Lu­isa Bor­ge­sa, pięk­nie uję­tym w wier­szu La Di­cha [Szczę­ście], że w na­szych spo­tka­niach ze świa­tem „wszyst­ko wy­da­rza się po raz pierw­szy”. Po­dob­nie jak „każ­dy, kto obej­mu­je ko­bie­tę, jest Ada­mem”, „każ­dy, kto za­pa­la za­pał­kę w ciem­no­ści, wy­naj­du­je ogień”, każ­dy zaś, kto po raz pierw­szy pa­trzy na Sfink­sa, wi­dzi go na nowo. „Na pu­sty­ni wi­dzia­łem mło­de­go Sfink­sa, do­pie­ro co wy­rzeź­bio­ne­go… Wszyst­ko wy­da­rza się po raz pierw­szy, ale wiecz­nie”.

Ru­iny sta­no­wią wy­jąt­ko­wo bo­ga­tą po­żyw­kę dla wy­my­słów, są bo­wiem nie­kom­plet­ne; uzu­peł­nia­my je w wy­obraź­ni. Póź­niej tego wie­czo­ru wpa­dłem na trzy­dzie­sto­lat­ka o pta­siej twa­rzy, w li­chym, jak­by wy­cią­gnię­tym z la­mu­sa odzie­niu, sło­wem: jed­ne­go z tych bla­dych aka­de­mi­ków, któ­rych moż­na wziąć za star­szą pa­nią. Wy­ma­chu­jąc dy­plo­mem hi­sto­ry­ka sztu­ki, mó­wił pe­dan­tycz­nie:

– Sfinks jest moc­no prze­re­kla­mo­wa­ny.

Mimo to Sfinks ide­al­nie na­da­je się do tego, by każ­dy prze­ro­bił go na wła­sną mo­dłę: albo na coś wspa­nia­łe­go, albo, jak w przy­pad­ku Ni­ge­la, na coś zbęd­ne­go.

– Daj mi pie­nią­dze – mó­wił Mo­ham­med. – Po­ka­żę ci mu­mię. Do­tkniesz!

– Pro­szę, prze­stań mó­wić o pie­nią­dzach.

Mo­ham­med śmiał się, traj­ko­tał, ja nie słu­cha­łem, wła­ści­wie mało mnie to ob­cho­dzi­ło, sam się śmia­łem. Prze­peł­nia­ła mnie ra­dość – koń, świa­tło, znisz­cze­nie, sta­ro­żyt­ne ru­iny, śmiech dzie­ci – ta wy­pra­wa sta­ła się jed­ną z epi­fa­nii mo­je­go po­dróż­ni­cze­go ży­cia.

Zsia­dłem z ko­nia, a kie­dy pro­wa­dzi­łem go w stro­nę Sfink­sa, pew­na ko­bie­ta po­pro­si­ła mnie na migi, że­bym po­mógł jej pod­nieść pla­sti­ko­wy kosz. Mo­ham­med śmiał się ze mnie z sio­dła, kie­dy dźwi­gną­łem kosz – wa­żył z kil­ka­na­ście kilo – i po­sta­wi­łem na pod­pór­ce na gło­wie ko­bie­ty. Sama nie umia­ła go pod­nieść, ale bez tru­du nio­sła kosz na gło­wie.

W dro­dze po­wrot­nej do staj­ni ga­lo­pu­ją­cy przede mną Mo­ham­med za­czął krzy­czeć, gło­śniej niż do­tych­czas.

– Patrz! Patrz! Spójrz na tego czło­wie­ka!

Przy mu­rze stał mło­dy męż­czy­zna w bia­łej sza­cie, z tur­ba­nem na gło­wie.

– On nie z Egip­tu! On z Su­da­nu. Wiem, wiem, po­zna­ję po twa­rzy. On stam­tąd.

Mo­ham­med wy­ma­chi­wał ręką, wska­zu­jąc na po­łu­dnie, w stro­nę Su­da­nu.

– Czar­ny! – za­wył, po­nie­waż czar­na skó­ra sta­no­wi­ła rzad­kość w Dol­nym Egip­cie. – Czar­ny! – po­wtó­rzył i po­ga­lo­po­wał da­lej.

Po prze­kro­cze­niu po­łu­dnio­wej gra­ni­cy Egip­tu mia­łem wje­chać do Su­da­nu. Nie dys­po­no­wa­łem su­dań­ską wizą, któ­rą Ame­ry­ka­nom trud­no uzy­skać. Po­wód jest zro­zu­mia­ły. Pod pre­tek­stem, że Su­dan przy­go­to­wu­je bom­by an­ty­ame­ry­kań­skie (nie­któ­rzy uwa­ża­li, że aby po­pra­wić ne­ga­tyw­ny wi­ze­ru­nek, wy­wo­ła­ny skan­da­lem z Mo­ni­cą Le­win­sky, na­le­ży przy­jąć zde­cy­do­wa­ną po­sta­wę i wzmoc­nić au­to­ry­tet pre­zy­den­ta, na­wet kosz­tem na­ra­ża­nia na szwank ludz­kie­go ży­cia i zrów­na­nia z zie­mią te­ry­to­rium in­ne­go pań­stwa), pre­zy­dent Clin­ton wy­dał roz­kaz prze­pro­wa­dze­nia na­lo­tów lot­ni­czych na Su­dan. W sierp­niu 1998 roku uda­ło mu się zbom­bar­do­wać za­kła­dy far­ma­ceu­tycz­ne pod Char­tu­mem. Po­nie­waż po bom­bar­do­wa­niach lu­dzie w Sta­nach prze­sta­li się in­te­re­so­wać tą spra­wą, po­sta­no­wi­łem obej­rzeć leje po bom­bach. Cho­ciaż na myśl o tym, że ktoś może nas zbom­bar­do­wać, re­agu­je­my hi­ste­rycz­nie, bom­by, któ­re zrzu­ca­my w od­le­głych kra­jach, są mało zna­czą­cym spek­ta­klem, jesz­cze jed­nym pu­blicz­nym przed­sta­wie­niem wy­twór­ni wy­da­rzeń o na­zwie Bia­ły Dom.

– Chciał­bym obej­rzeć zbom­bar­do­wa­ny te­ren – po­wie­dzia­łem su­dań­skie­mu am­ba­sa­do­ro­wi Sa­li­ho­wi Ma­sha­mo­uno­wi w jego ka­ir­skim ga­bi­ne­cie. Am­ba­sa­dor, sym­pa­tycz­ny, wy­kształ­co­ny czło­wiek, wcze­śniej peł­nił funk­cję am­ba­sa­do­ra w Wiet­na­mie. Po­cho­dził z pół­noc­ne­go Su­da­nu, był Nu­bij­czy­kiem, a nu­bij­ski jego ję­zy­kiem oj­czy­stym.

– Czy nu­bij­ski jest po­dob­ny do arab­skie­go?

– Nu­bij­ski nie ma nic wspól­ne­go z arab­skim. To praw­dzi­wy ję­zyk fa­ra­onów.

Pan Sa­lih po­wie­dział, że uwa­ża Nu­bij­czy­ków za au­ten­tycz­nych Egip­cjan, a ko­lo­ni­za­to­rzy wpro­wa­dzi­li za­męt, wy­ty­cza­jąc gra­ni­cę, któ­ra roz­dzie­li­ła Egipt i Su­dan. Pod wpły­wem roz­mo­wy z am­ba­sa­do­rem za­pra­gną­łem od­wie­dzić Nu­bię.

– Tam, in sza Al­lah, znaj­dzie pan wspa­nial­sze ru­iny i pi­ra­mi­dy niż w Egip­cie. Nu­bia jest źró­dłem kul­tu­ry egip­skiej. Musi pan zo­ba­czyć Don­go­lę i Me­roe. Gór­ny Nil. Nu­bij­skie gro­bow­ce.

W tym celu po­trze­bo­wa­łem wizy. Raz po raz od­wie­dza­łem su­dań­ską am­ba­sa­dę. Odźwier­ny za­czął mnie po­zna­wać, a po trze­ciej wi­zy­cie wpusz­czał bez sło­wa. Sze­dłem na górę do ga­bi­ne­tu am­ba­sa­do­ra, wsu­wa­łem gło­wę przez uchy­lo­ne drzwi, a on za­pra­szał mnie do środ­ka, czę­sto­wał her­ba­tą i mó­wił, że Char­tum nie od­po­wie­dział na mój wnio­sek o wizę.

– Może w koń­cu, in sza Al­lah, do­sta­nie ją pan.

– Co mam ro­bić?

– Może pan zło­żyć wnio­sek po­now­nie. Albo spo­tkać się z pa­nem Ku­ra­shim. On jest kon­su­lem.

Pan Ku­ra­shi Sa­leh Ah­med był szczu­pły, po jego ustach błą­kał się uśmie­szek; ge­sty­ku­lo­wał, trzy­ma­jąc w dło­ni pa­pie­ro­sa, a jego se­kre­tarz bez prze­rwy na nie­go krzy­czał. Pan Ku­ra­shi wy­dmu­chi­wał na nie­go dym i nie od­po­wia­dał.

– Z Char­tu­mu nie przy­szedł ża­den faks.

– Może ju­tro.

– In sza Al­lah.

Na tym wcze­snym eta­pie po­dró­ży po­moc­ne oka­za­ło się przy­po­mnie­nie o sprzecz­nych zna­cze­niach wy­ra­że­nia in sza Al­lah. Cza­sa­mi na­le­ży je ro­zu­mieć jako „mamy na­dzie­ję”, cza­sa­mi „nie licz na to”.

– Może pan po­now­nie zło­żyć wnio­sek – po­wie­dział pan Ku­ra­shi.

W ta­kiej sy­tu­acji bier­ność urzęd­ni­ka ro­dzi myśl: czy on chce ła­pów­kę? Przez chwi­lę krę­ci­łem się po ga­bi­ne­cie, za­sta­na­wia­jąc się, czy zło­żyć mu ofer­tę, a je­śli tak, to w jaki spo­sób.

Od­cią­gnąw­szy pana Ku­ra­shie­go na stro­nę, spy­ta­łem:

– Czy mógł­bym ja­koś pchnąć spra­wę na­przód?

Kon­sul, po­chło­nię­ty lek­tu­rą li­stu na­pi­sa­ne­go drob­nym dru­kiem, nie od­po­wie­dział.

– Może za­pła­cić z góry?

Pan Ku­ra­shi nie uległ po­ku­sie, przy­jął ode mnie nowy wnio­sek i po­ra­dził, że­bym zno­wu go od­wie­dził, po­nie­waż na te­le­fo­nach nie moż­na po­le­gać.

– Ale na­pra­wią je, in sza Al­lah.

Do kon­su­la­tu wró­ci­łem na­za­jutrz, a po­tem ko­lej­ne­go dnia. Ten sam tak­sów­karz, Guda („jak ho­len­der­ski ser”, co­dzien­nie ra­czył mnie tym sa­mym dow­ci­pem), po­wie­dział:

– W ży­ciu nie wio­złem Ame­ry­ka­ni­na do tej am­ba­sa­dy. Po co chcesz je­chać do Su­da­nu?

– Żeby zo­ba­czyć pi­ra­mi­dy. Po­roz­ma­wiać z ludź­mi.

– Małe bi­ra­mi­dy! Beł­no bie­da­ków.

W arab­skim nie ma gło­ski „p”, ani „w”.

Nadal od­wie­dza­łem kon­su­lat, chcia­łem zro­bić wszyst­ko, co w mo­jej mocy, żeby otrzy­mać wizę, ale w ta­kiej re­la­cji jak ta opi­sy opóź­nień nie są zaj­mu­ją­ce. Po­dróż­ny ocze­ku­ją­cy na wizę sie­dzi w za­śmier­dłym fo­te­lu na ko­ry­ta­rzu am­ba­sa­dy, pa­trzy na mapę kra­ju, ko­lo­ro­we zdję­cia wi­do­ków tu­ry­stycz­nych, za­ku­rzo­ny ka­len­darz, opra­wio­ną fo­to­gra­fię nie­szcze­rze uśmiech­nię­te­go przy­wód­cy, nie­zna­ną fla­gę pań­stwo­wą, roz­draż­nio­nych urzęd­ni­ków, sły­szy te­le­fo­ny i przy­ci­szo­ne roz­mo­wy, ob­ser­wu­je wcho­dzą­cych i wy­cho­dzą­cych za­go­nio­nych se­kre­ta­rzy. W tych wa­run­kach ła­two wy­per­swa­do­wać so­bie po­dróż, po­nie­waż ten okrop­ny bu­dy­nek, to ob­mier­z­łe po­miesz­cze­nie za­czy­na­ją sym­bo­li­zo­wać sam kraj.

Cze­ka­nie prze­dłu­ży­ło się do ty­go­dnia, więc dla za­bi­cia cza­su zwie­dzi­łem Mu­zeum Ka­ir­skie, od­wie­dzi­łem no­bli­stę Nad­żi­ba Mah­fu­za – kie­dy wi­dzia­łem go po raz ostat­ni, le­żał na od­dzia­le in­ten­syw­nej te­ra­pii w szpi­ta­lu woj­sko­wym po tym, jak zo­stał ugo­dzo­ny no­żem przez mu­zuł­mań­skie­go fa­na­ty­ka (nie­daw­no zo­stał on po­wie­szo­ny) – po­sze­dłem na przy­ję­cie, zdo­by­łem inne, ła­twiej­sze do otrzy­ma­nia wizy.

Mu­zeum Ka­ir­skie wy­peł­nia­ły wi­ze­run­ki ro­dem z ser­ca Afry­ki, do­kąd się wy­bie­ra­łem. Prze­cha­dza­jąc się po ol­brzy­mich sa­lach, po­cie­sza­łem się wi­do­kiem prze­pysz­nych eks­po­zy­cji afry­kań­skich dzi­kich zwie­rząt, ma­je­sta­tycz­nych palm, rzeź­bio­nych twa­rzy o cięż­kich nu­bij­skich po­wie­kach, oglą­da­łem sta­ro­żyt­ne rzeź­by, ma­lo­wi­dła, re­lie­fy. Ze­wsząd spo­glą­da­ły na mnie lwy, ge­par­dy, ko­bry, orły i hi­po­po­ta­my ze zło­ta, he­ba­nu i ka­mie­ni szla­chet­nych, a nie były to przy­pad­ko­we ozdo­by, ale ido­le, na przy­kład bóg-ko­bra Wa­dżet, sza­kal Anu­bis z usza­mi nie­to­pe­rza, bę­dą­cy bo­giem mu­mi­fi­ka­cji, chy­tra sek­su­al­na bo­gi­ni o lwiej gło­wie Sach­met, lu­dzie o cia­łach lwów, ala­ba­stro­we koty, wiel­kie zło­te ja­strzę­bie, na­wet ry­dwa­ny i słup­ki zło­tych łoży ozdo­bio­no afry­kań­ski­mi mo­ty­wa­mi hi­po­po­ta­mów i lam­par­tów.

Małe nie­bie­skie hi­po­po­ta­my ce­ra­micz­ne, obi­ta lam­par­cią skó­rą tar­cza kró­la Tuta, mno­gość ka­mien­nych, sto­ją­cych pio­no­wo ko­tów, przed­sta­wia­ją­cych ko­cich bo­gów. Ca­łość była dla mnie afry­kań­skim skarb­cem, peł­nym fan­ta­stycz­nych mu­mii, ta­kich jak zmu­mi­fi­ko­wa­ny so­kół Ho­rus, zmu­mi­fi­ko­wa­ny czczo­ny ibis, ryba w za­wo­jach ma­te­ria­łu, kro­ko­dyl rów­nież owi­nię­ty w tka­ni­nę (w Kom Ombo, do­kąd się wy­bie­ra­łem, kro­ko­dy­le były przed­mio­tem kul­tu). Ko­cia bo­gi­ni ra­do­ści Ba­stet, zmu­mi­fi­ko­wa­na w po­sta­ci smu­kłe­go, zwiew­ne­go ido­la. Wie­rze­nia Egip­cjan, ich ob­se­sja na punk­cie kon­ser­wa­cji, ka­za­ła im mu­mi­fi­ko­wać zwie­rzę­ta do­mo­we i łupy, po­dob­nie jak my­śli­wy, upo­lo­waw­szy ło­sia, szu­ka spe­cja­li­sty od wy­py­cha­nia zwie­rząt. W mu­zeum wi­dzia­łem więc pół­to­ra­me­tro­wą mu­mię oko­nia ni­lo­we­go, mu­mię psa ze ster­czą­cym pio­no­wo ogo­nem oraz szkie­let ko­nia.

Wte­dy przy­po­mnia­łem so­bie, że od śre­dnio­wie­cza mu­mie za­bie­ra­no do Eu­ro­py w ce­lach me­dycz­nych (wspo­mi­na o tym Mon­ta­igne w ese­ju O ka­ni­ba­lach) oraz że egip­ska chust­ka Otel­la mia­ła wła­ści­wo­ści ma­gicz­ne, po­nie­waż „bar­wio­no ją w mu­mii”.

Naj­bar­dziej oso­bli­wy wy­dał mi się sie­dzą­cy pa­wian, czy­li Thot („bóg bi­blio­tek, pta­si bóg w księ­ży­co­wej ko­ro­nie”), rów­nież zmu­mi­fi­ko­wa­ny, ale moc­no już sfa­ty­go­wa­ny. Za­wo­je spa­da­ły mu z gło­wy, od­wi­nię­tą łapę wy­cią­gał przed sie­bie i sie­dział tak, z za­ku­rzo­ną sier­ścią, jak mał­pa sza­mo­czą­ca się w na­wie­dzo­nym domu, po­rzu­ca­jąc ban­da­że, zer­ka­jąc mści­wie przez opa­skę na oczach.

Je­śli za­mie­rza­łeś od­da­wać ko­muś cześć, rów­nie do­brze mógł to być wzno­szą­cy się nade mną ka­mien­ny po­sąg bo­gi­ni Ta­we­ret, „Wiel­kiej”, sprzed trzech ty­się­cy lat – sto­ją­cy pio­no­wo cię­żar­ny hi­po­po­tam z wy­dę­tym brzu­chem, ludz­ki­mi rę­ka­mi i lwi­mi tyl­ny­mi ła­pa­mi, utoż­sa­mia­ny z płod­no­ścią i ro­dze­niem dzie­ci.

Wszyst­kie te cu­dow­no­ści znaj­do­wa­ły się w od­le­gło­ści spa­ce­ru od am­ba­sa­dy su­dań­skiej, a moje pra­gnie­nie obej­rze­nia ich nad Ni­lem i w Nu­bii ka­za­ło mi na­ga­by­wać am­ba­sa­do­ra Ma­sha­mo­una o wizę.

– Na ra­zie nic no­we­go, ale może wkrót­ce, in sza Al­lah – po­wie­dział jego eks­ce­len­cja. – Na­pi­je się pan her­ba­ty?

Am­ba­sa­dor był bar­dziej opty­mi­stycz­ny niż inni. Pew­na go­ścin­na ro­dzi­na z przy­jem­nej pod­miej­skiej dziel­ni­cy El Ma­adi za­pro­si­ła mnie na ko­la­cję. Sły­sząc o pla­no­wa­nej prze­ze mnie po­dró­ży, sie­dzą­ca po mo­jej le­wej stro­nie Ame­ry­kan­ka po­wie­dzia­ła:

– Nig­dy nie by­łam w Afry­ce.

– Ja też nie – wtrą­cił męż­czy­zna z na­prze­ciw­ka.

– Prze­cież to jest Afry­ka – za­opo­no­wa­łem.

– Nie, nie. Afry­ka jest… – Ko­bie­ta wska­za­ła dło­nią, po­dob­nie jak Mo­ham­med, po­ka­zu­ją­cy mi nu­bij­skie­go chłop­ca, gdzieś tam, w od­da­li.

Go­ście na ko­la­cji, cho­ciaż nie mie­li może wca­le ta­kie­go za­mia­ru, tyl­ko znie­chę­ca­li mnie do po­dró­ży.

– Ja by­łem w Su­da­nie – po­wie­dział pe­wien pan. – Uro­czy lu­dzie. Ale dro­gi są tam fa­tal­ne. Jak so­bie po­ra­dzisz?

– Kie­dy by­łeś w Su­da­nie?

– Och, wie­le lat temu – od­parł, ki­wa­jąc gło­wą.

– W ze­szłym ty­go­dniu wasz czło­wiek w Ke­nii spo­tkał się z sze­ścio­ma przed­sta­wi­cie­la­mi opo­zy­cji, a po jego wy­jeź­dzie całą szóst­kę aresz­to­wa­no – po­wie­dział ir­landz­ki dy­plo­ma­ta.

Ta sama Ame­ry­kan­ka, któ­ra uwa­ża­ła, że Egipt to nie Afry­ka, oświad­czy­ła:

– Uni­kaj Za­mbii. Za­mbia to je­den wiel­ki cha­os. Lu­dzie ota­cza­ją domy wy­so­ki­mi mu­ra­mi. Nie da się cho­dzić po uli­cach.

– Trzy­maj się z dala od Etio­pii. Cią­gle trwa woj­na z Ery­treą.

– Przed ósmym mar­ca nie zbli­żaj się do Ugan­dy – po­ra­dził Ugan­dyj­czyk. – W tym dniu od­bę­dą się wy­bo­ry, za­miesz­ki są pew­ne.

– Sły­sza­łeś o da­nych sta­ty­stycz­nych na te­mat AIDS w Ke­nii? AIDS zmia­ta z po­wierzch­ni zie­mi całe spo­łecz­no­ści.

– Ke­nia to za­baw­ny kraj. Nie­ja­ki Ri­chard Le­akey miał zba­dać ko­rup­cję. Kie­dy przed­sta­wił ra­port z licz­ny­mi przy­pad­ka­mi ko­rup­cji, zo­stał zwol­nio­ny.

– Pro­blem z dro­ga­mi w Tan­za­nii po­le­ga na tym, że ich nie ma.

– W Kon­gu też nie ma dróg. Dla­te­go tym kra­jem nie da się rzą­dzić. Zresz­tą, to wła­ści­wie do­ty­czy sze­ściu kra­jów.

– Su­dan to w grun­cie rze­czy dwa pań­stwa: mu­zuł­mań­ska pół­noc i chrze­ści­jań­skie po­łu­dnie.

– Prze­ję­cia zie­mi w Zim­ba­bwe to strasz­na spra­wa. Bia­li far­me­rzy bu­dzą się rano, a set­ki Afry­ka­nów ko­czu­ją na ich zie­mi i mó­wią: „Od tej pory ta zie­mia na­le­ży do nas”.

– Czy ktoś czy­tał książ­kę o ma­sa­krach w Rwan­dzie? Mó­wię wam, tak mnie zdo­ło­wa­ła, że nie mo­głem skoń­czyć.

– So­ma­lia to na­wet nie jest kraj. Nie ma rzą­du, tyl­ko pięć­dzie­się­ciu tak zwa­nych wa­taż­ków, któ­rzy na­pa­rza­ją się mię­dzy sobą jak gan­gi ulicz­ne.

– Sły­sza­łeś o su­szy w Oga­de­nie? Trzy lata bez desz­czu.

Przy de­se­rze go­ście nadal rzu­ca­li po­dob­ne cie­ka­wost­ki, wska­zu­jąc na po­łu­dnie, w kie­run­ku sed­na bez­na­dziei ca­łe­go kon­ty­nen­tu.

Pe­wien czło­wiek mó­wią­cy ze sło­wiań­skim ak­cen­tem twier­dził, że spo­tkał mnie przed laty. Cho­ciaż nie pa­mię­tał gdzie i kie­dy – może w Ugan­dzie, w la­tach sześć­dzie­sią­tych – zwra­cał się do mnie jak do bli­skie­go przy­ja­cie­la.

– Ko­lo­nia­lizm tyl­ko spo­wol­nił pe­wien nie­unik­nio­ny pro­ces – oznaj­mił. – Te kra­je przy­po­mi­na­ją Afry­kę sprzed se­tek lat.

W ten mało za­wo­alo­wa­ny spo­sób mój roz­mów­ca da­wał do zro­zu­mie­nia, że Afry­ka po­wra­ca do cza­sów bar­ba­rzyń­stwa. W pew­nym sen­sie miał ra­cję. Po krót­kim, obie­cu­ją­cym okre­sie bli­sko­ści Afry­ka osu­nę­ła się we wła­sny ste­reo­typ: gło­du­ją­cy lu­dzie w zruj­no­wa­nych kra­jach, rzą­dzo­nych przez ty­ra­nów, wśród po­gło­sek o nie­wy­obra­żal­nym okru­cień­stwie, roz­pa­czy i mro­ku.

Wła­ści­wie nie był to na­wet mrok, ale pust­ka, tak pu­sta i od­le­gła, że dało się jej przy­pi­sać nie­mal wszyst­ko: gra­bie­że, anar­chię, ka­ni­ba­lizm, bun­ty, ma­sa­kry, prze­moc, cho­ro­by, po­dzia­ły. Nikt nie mógł po­le­mi­zo­wać z tym, co mó­wi­łeś; do­stęp­na li­te­ra­tu­ra, wia­do­mo­ści, do­ku­men­ta­cja w za­sa­dzie po­twier­dza­ły opi­nię, że cały kon­ty­nent stał się jed­ną dzi­ką dżun­glą. Dla go­ści Afry­ka była, jak w XIX wie­ku, bia­łą pla­mą na ma­pie, wspo­mnia­ną przez Mar­lo­wa na po­cząt­ku Ją­dra ciem­no­ści. Dla Mar­lo­wa tyl­ko nie­zba­da­ne frag­men­ty mapy mają po­wab. „Tę­sk­ni­łem za Afry­ką, naj­więk­szym i, by tak rzec, naj­bar­dziej pu­stym ob­sza­rem”, wy­zna­je mło­dy Mar­low, któ­ry w swym umi­ło­wa­niu „eks­cy­tu­ją­cych bia­łych frag­men­tów pa­pie­ru” do złu­dze­nia przy­po­mi­na mło­de­go Con­ra­da (ma­łe­go Jó­ze­fa Ko­rze­niow­skie­go)1.

Igno­ran­cja, jaką zdra­dza­ły wy­po­wie­dzi tych lu­dzi, wca­le mnie nie znie­chę­ca­ła. Ich pe­sy­mizm spra­wiał, że Afry­ka ja­wi­ła się jako miej­sce peł­ne sprzecz­no­ści, nie­zba­da­ne, za­słu­gu­ją­ce na od­wie­dzi­ny. Go­ście po­wta­rza­li tyl­ko to, co wszy­scy mó­wi­li bez prze­rwy: Czyż Afry­ka nie jest okrop­na?! W isto­cie jed­nak udo­wad­nia­li, że wszel­kie zna­ki szcze­gól­ne na ma­pie Afry­ki wy­bla­kły i za­tar­ły się do tego stop­nia, że kon­ty­nent stał się bia­łą pla­mą. Mar­low opo­wia­da, że mniej wię­cej w okre­sie, gdy wy­ru­szył do Kon­ga, Afry­ka „prze­sta­ła być pu­stym ob­sza­rem peł­nym cza­row­nych ta­jem­nic, bia­łą pla­mą, o któ­rej może ma­rzyć chło­piec. Sta­ła się miej­scem ciem­no­ści”.

Śle­pa biel oraz mrok zmierz­chu spro­wa­dza­ją się wła­ści­wie do tego sa­me­go, a to coś to ter­ra in­co­gni­ta. Nie bra­ko­wa­ło w tym też pew­nej lo­gi­ki po­etyc­kiej. W Moby Dic­ku biel sym­bo­li­zu­je zło. W trak­cie po­dró­ży to­wa­rzy­szył mi ob­raz wy­pa­lo­ne­go, po­zba­wio­ne­go istot­nych oznak ży­cia pust­ko­wia, ro­ją­cej się od dra­pież­ni­ków bez­na­dziej­nej kra­iny roz­pa­czy. Wy­obra­ża­łem so­bie, że spa­dam z mrocz­nej gwiaz­dy.

Nie ogar­nę­ło mnie znie­chę­ce­nie. Po­dróż­ni­ko­wi to­wa­rzy­szy peł­ne py­chy prze­ko­na­nie, że zmie­rza w nie­zna­ne. Naj­lep­sza po­dróż jest sko­kiem w ciem­ność. Gdy­by cel był zna­ny i przy­ja­zny, jaki był­by sens tam je­chać?

W Dol­nym Egip­cie, na prze­ciw­le­głym, ara­be­sko­wym krań­cu Afry­ki od Kapsz­ta­du, raz po raz spo­ty­ka­łem się z Czar­ną Afry­ką, z obiet­ni­ca­mi po­kus cza­row­ne­go kon­ty­nen­tu, wi­dzia­łem afry­kań­skie twa­rze, nie­kie­dy iden­tycz­ne z afry­kań­ski­mi ma­ska­mi.

Tra­sa mo­ich wę­dró­wek bie­gła od ho­te­lu w cie­niu Sfink­sa do su­dań­skiej am­ba­sa­dy w cen­trum Ka­iru, mię­dzy mu­zeum, ka­wiar­nia­mi, uni­wer­sy­te­tem, gdzie ku­po­wa­łem książ­ki i spraw­dza­łem dane, przy­ję­ciem w El Ma­adi a spo­tka­nia­mi li­te­rac­ki­mi. Wszę­dzie na­po­ty­ka­łem wy­so­kich, smu­kłych Su­dań­czy­ków, mil­czą­cych i czuj­nych Nu­bij­czy­ków, wiel­kie i pięk­ne zwie­rzę­ta – lwy, sło­nie, ge­par­dy – rzeź­bio­ne na trum­nach i wez­gło­wiach łó­żek; cza­sa­mi w noc­nym po­wie­trzu roz­le­ga­ło się syn­ko­po­we bęb­nie­nie, roz­cho­dził się aro­mat zan­zi­bar­skich goź­dzi­ków lub ke­nij­skiej kawy, na ster­cie śmie­ci le­ża­ło po­ła­ma­ne pu­deł­ko po her­ba­cie z na­pi­sem „Her­ba­ta-Ugan­da”. Etiop­czy­cy i miesz­kań­cy Afry­ki Za­chod­niej sprze­da­wa­li tu­ry­stom rzeź­by na ka­ir­skich ba­za­rach. Wkrót­ce miał się roz­po­cząć hadżdż, a po­nie­waż Kair sta­no­wił bra­mę do Dżud­dy i świę­tych miejsc w Ara­bii Sau­dyj­skiej, przy­wy­kłem do wi­do­ku szy­der­czo uśmiech­nię­tych, drob­no­ko­ści­stych miesz­kań­ców Dżi­bu­ti i So­ma­lii, oku­ta­nych w dłu­gie sza­ty mu­zuł­ma­nów z Mali, Cza­du i Ni­gru, ni­ge­ryj­skich Hau­sa, człon­ków ple­mie­nia Fang, Do­go­nów oraz ma­lij­skich muł­łów z Tim­buk­tu w bia­łych stro­jach piel­grzy­mów. Przed­sta­wi­cie­le ca­łej Afry­ki ze­bra­li się w Ka­irze, jak w wie­lo­ję­zycz­nej sto­li­cy roz­le­głe­go czar­ne­go im­pe­rium, dzię­ki cze­mu mo­głem po­dzi­wiać wszel­kie moż­li­we ga­tun­ki zwie­rząt, po­tra­wy i typy ludz­kich twa­rzy.

Afry­kań­skie ob­ra­zy do­da­wa­ły mi otu­chy w nie­wo­li egip­skiej, w trak­cie ocze­ki­wa­nia na su­dań­ską wizę, po­nie­waż w men­tal­nej nar­ra­cji, peł­nią­cej dla pi­sa­rza funk­cję ćwi­cze­nia z pa­mię­ci, wi­dok tych wszyst­kich szcze­gó­łów i twa­rzy sta­no­wił do­sko­na­ły pro­log. Z po­je­dyn­czych nut i drob­nych pi­sków mia­ły się roz­wi­nąć te­ma­ty, w mia­rę po­stę­pu po­dró­ży gra­ne co­raz gło­śniej, głę­biej, gę­ściej i czar­niej.

Pra­gnąc pod­nieść wła­sne mo­ra­le po­przez czyn i jak naj­le­piej spo­żyt­ko­wać czas spę­dzo­ny w Ka­irze – zwa­nym Umm ad-Dun­ja, czy­li Mat­ka Świa­ta – po­sta­no­wi­łem zło­żyć wnio­ski o inne wizy. Guda za­wiózł mnie do am­ba­sa­dy ugan­dyj­skiej, gu­biąc dro­gę w dziel­ni­cy Dok­ki.

– Nig­dy nie wio­złem Ame­ry­ka­ni­na do tej am­ba­sa­dy!

Mło­dy Ugan­dyj­czyk o krą­głej twa­rzy, Ste­phen Mu­sha­na, któ­ry przy­jął mnie w za­ku­rzo­nym ga­bi­ne­cie dru­gie­go se­kre­ta­rza w Mi­dan el-Mi­sa­ha, oka­zał się bar­dzo przy­ja­zny. Po pię­cio­let­nim po­by­cie w Ka­irze płyn­nie mó­wił po arab­sku. Ste­phen na­le­żał do ple­mie­nia Ba­ki­ga i po­cho­dził z wio­ski w głę­bo­kiej do­li­nie, w ska­li­stej po­łu­dnio­wo-za­chod­niej czę­ści Ugan­dy. Od daw­na fa­scy­no­wa­ły mnie tam­tej­sze hip­no­tycz­ne tań­ce, zmyśl­ne ta­ra­so­we upra­wy zie­mi oraz ce­re­mo­nia mo­czu, po­le­ga­ją­ca na obiet­ni­cy po­li­ga­mii, skła­da­nej przez pana mło­de­go i jego bra­ci. W ra­zie owdo­wie­nia pan­ny mło­dej je­den z po­zo­sta­łych przy ży­ciu bra­ci zo­bo­wią­zy­wał się ją po­ślu­bić.

– Mój brat umarł – opo­wia­dał ugan­dyj­ski kon­sul. – Nie mu­sia­łem się że­nić z jego żoną. – Na chwi­lę za­milkł, jak­by się za­sta­na­wiał, ile mi po­wie­dzieć. – Cóż, wkrót­ce po­tem ona też umar­ła – do­dał.

– Przy­kro mi to sły­szeć.

– W moim kra­ju bar­dzo dużo lu­dzi cho­ru­je na AIDS.

– Kie­dy ja tam miesz­ka­łem, ta cho­ro­ba nie ist­nia­ła.

– Może ist­nia­ła, ale lu­dzie o niej nie wie­dzie­li.

– Wy­je­cha­łem z Ugan­dy trzy­dzie­ści sześć lat temu.

– Mia­łem wte­dy dwa lata!

Bez prze­rwy sły­sza­łem po­dob­ne od­po­wie­dzi. Śred­nia prze­wi­dy­wa­na dłu­gość ży­cia w Afry­ce była tak ni­ska, że wie­lu dy­plo­ma­tów w wie­ku dwu­dzie­stu kil­ku lub trzy­dzie­stu kil­ku lat za­pa­mię­ta­ło swo­ją oj­czy­znę nie jako spo­koj­ną re­pu­bli­kę, ale jako sie­dli­sko kło­po­tów. Nig­dy nie wi­dzia­łem tych kra­jów w sta­nie woj­ny, a nie­któ­re wręcz się z woj­ny zro­dzi­ły. W Ugan­dzie wal­ki trwa­ły od lat sie­dem­dzie­sią­tych.

– Wte­dy mu­sia­ło być tam do­brze.

– Tak, żyło się do­brze, bar­dzo spo­koj­nie. – Pa­trząc wstecz, wspo­mi­na­łem te cza­sy jako zło­ty wiek; przy­po­mnie­li mi się przy­ja­cie­le i zna­jo­mi.

– Czy znasz Ag­greya Awo­rie­go?

– To sta­ry czło­wiek.

Awo­ri, mój ró­wie­śnik, ucho­dził za cud dłu­go­wiecz­no­ści w kra­ju do­tknię­tym pla­gą AIDS. Ab­sol­went Ha­rvar­du w 1963 roku, gwiaz­da bie­gów. Trzy­dzie­ści lat temu ro­bił ka­rie­rę jako biu­ro­kra­ta, przy­ja­ciel i po­wier­nik wo­jow­ni­cze­go pre­mie­ra Mil­to­na Obo­te, na­dę­te­go czło­wie­ka z pół­no­cy, któ­ry za­ufał sza­lo­ne­mu ge­ne­ra­ło­wi na­zwi­skiem Idi Amin. Awo­ri, wów­czas bar­dzo po­tęż­ny, stał się twar­dym na­cjo­na­li­stą, ale po­cho­dził z ple­mie­nia za­miesz­ku­ją­ce­go obie stro­ny gra­ni­cy mię­dzy Ugan­dą a Ke­nią. Brat Awo­rie­go zo­stał mi­ni­strem w rzą­dzie ke­nij­skim.

– Awo­ri star­tu­je w wy­bo­rach pre­zy­denc­kich.

– Ma szan­se?

– Mu­se­ve­ni zo­sta­nie wy­bra­ny na na­stęp­ną ka­den­cję – od­parł Mu­sha­na, wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi.

– Mia­łem w Ugan­dzie tro­chę do­brych przy­ja­ciół, bar­dzo za­baw­nych lu­dzi. Naj­bli­żej trzy­ma­łem się z Apo­lo Nsi­bam­bim. On i ja mie­li­śmy wspól­ny po­kój na wy­dzia­le stu­diów za­ocz­nych w Ma­ke­re­re, a kie­dy awan­so­wa­łem, zo­sta­łem jego sze­fem! Dro­czy­łem się z nim, na­zy­wa­jąc go „dok­to­rem”, bo obro­nił dok­to­rat z nauk po­li­tycz­nych. Na­bi­ja­łem się z nie­go, bo no­sił kra­wat i ne­se­ser, za­dzie­rał nosa. Apo­lo za­pro­sił mnie na swój ślub. Po­tem ja za­pro­si­łem go na swój. Póź­niej zu­peł­nie stra­ci­łem z nim kon­takt. Cie­ka­we, co się z nim sta­ło.

– Dok­tor Nsi­bam­bi jest pre­mie­rem Ugan­dy.

Praw­do­po­dob­nie naj­star­szą za­miesz­ka­ną uli­cą w gę­sto za­lud­nio­nym Ka­irze, gdzie od ty­sią­ca lat wa­la­ją się ośle od­cho­dy, sta­ją stra­ga­ny na ko­łach, chłop­cy bie­ga­ją z tacz­ka­mi, ko­bie­ty za­sła­nia­ją twa­rze, wiel­błą­dy wierz­ga­ją, męż­czyź­ni trzy­ma­ją się za ręce, pa­la­cze po­cią­ga­ją z bul­go­czą­cych fa­jek wod­nych, wśród me­cze­tów i pa­ła­ców ksią­żę­cych, obok ba­za­ru, gdzie sprze­da­je się dro­bia­zgi, mo­sięż­ne garn­ki i wor­ki fa­so­li, jest Bajn al-Ka­srajn, Mię­dzy Dwo­ma Pa­ła­ca­mi.

Za prze­ślicz­ny­mi drzwia­mi me­cze­tu wi­dzia­łem mo­dlą­cych się wier­nych, któ­rzy od­da­wa­li po­kło­ny, do­ty­ka­jąc czo­łem dy­wa­nu, w po­sta­wie psa ba­wią­ce­go się pił­ką.

Moim prze­wod­ni­kiem zno­wu był Ray­mond Stock, bio­graf Nad­żi­ba Mah­fu­za.

– Do­bra wsze­la­kie i chwa­ła, któ­re były krwio­bie­giem wiel­kie­go mia­sta al-Ka­hi­ra, Ka­iru, czy­li „Zwy­cię­skie­go” – po­wie­dział.

Pew­ne­go po­po­łu­dnia wpa­dłem na Ray­mon­da w ho­te­lu Se­mi­ra­mis, gdzie sie­dział z ro­słym, ru­mia­nym czło­wie­kiem w ele­ganc­kim gar­ni­tu­rze w prąż­ki, z je­dwab­nym kra­wa­tem i do­pa­so­wa­ną je­dwab­ną po­szet­ką.

– On jest sy­nem che­dy­wa! – oznaj­mił Ray­mond, wy­mie­nia­jąc na­zwi­sko. – To ksią­żę!

Na wzmian­kę o po­cho­dze­niu ele­gant po­kra­śniał, stał się jesz­cze bar­dziej ksią­żę­cy, ra­czej tu­rec­ki niż arab­ski, ze szczyp­tą sno­bi­zmu, po­nie­waż che­dy­wo­wie byli chi­cho­czą­cy­mi an­glo­fi­la­mi.

– Jego ro­dzi­na rzą­dzi­ła Egip­tem!

Ru­mia­ny gość za­ma­chał je­dwab­ną chu­s­tecz­ką i cmok­nął z dez­apro­ba­tą. W 1914 roku, kie­dy Egipt stał się pro­tek­to­ra­tem bry­tyj­skim, An­gli­cy od­su­nę­li ostat­nie­go che­dy­wa, re­likt wła­dzy oto­mań­skiej.

– Paul jest pi­sa­rzem – przed­sta­wił mnie Ray­mond.

Ro­sły, ru­mia­ny ksią­żę w prąż­ko­wa­nym gar­ni­tu­rze z uśmie­chem spoj­rzał na moją kurt­kę na sa­fa­ri, wor­ko­wa­te spodnie i wy­tar­te buty.

– Wła­śnie idę z am­ba­sa­dy su­dań­skiej – po­wie­dzia­łem, wy­ja­śnia­jąc po­cho­dze­nie pyłu. – Ro­bią re­mont.

– Paul wy­bie­ra się do Afry­ki – po­wie­dział Ray­mond.

– Lu­dzie sta­le to mó­wią, ale czy nie je­ste­śmy w Afry­ce?

Roz­ba­wie­nie za­ró­żo­wi­ło pulch­ne po­licz­ki księ­cia. Nie mó­wił wie­le, ale twarz mu ja­śnia­ła, co za­stę­po­wa­ło roz­mo­wę. Skoń­czył jeść, otarł usta i po­że­gnał się po fran­cu­sku.

– Syn che­dy­wa! – po­wtó­rzył Ray­mond.

Ostat­nio wi­dzia­łem Ray­mon­da sześć lat temu, kie­dy po­dró­żo­wa­łem po ba­se­nie Mo­rza Śród­ziem­ne­go, zbie­ra­jąc ma­te­ria­ły do książ­ki Pil­lars of Her­cu­les. Ze Stam­bu­łu wy­pły­ną­łem stat­kiem z czte­ry­stu pięć­dzie­się­cio­ma Tur­ka­mi na po­kła­dzie, w tym we­so­ły­mi kom­pa­na­mi z mesy: Fi­kre­tem, ge­ne­ra­łem Sa­li­hem i Ona­nem. Nasz sta­tek za­wi­nął do por­tu w Alek­san­drii.

Póź­niej, w maju 1994 roku Nad­żib Mah­fuz tra­fił na od­dział in­ten­syw­nej te­ra­pii po tym, jak mu­zuł­mań­ski fa­na­tyk dźgnął go no­żem w szy­ję. Po­dej­rze­wa­no, że pi­sarz nie prze­ży­je, a jed­nak wy­do­brzał, rana i uszko­dzo­ne ner­wy się za­go­iły, Mah­fuz wró­cił znad kra­wę­dzi i na­wet pod­jął pi­sa­nie.

– Nad­żib bej wy­cho­dzi cza­sa­mi wie­czo­rem. Pro­wa­dzi swe­go ro­dza­ju sa­lon – po­wie­dział Ray­mond. – Mogę ci po­ka­zać, gdzie się uro­dził i do­ra­stał.

Wkrót­ce po­tem szli­śmy Dro­gą Pa­ła­co­wą w pod­miej­skiej dziel­ni­cy Dża­ma­lij­ja, co ozna­cza „Pięk­ne Miej­sce”, ha­ła­śli­wej i za­tło­czo­nej, ale nie­sto­sow­na na­zwa sta­no­wi­ła część jej uro­ku, po­dob­nie jak na­zwa­nie za­mar­z­nię­te­go ugo­ru Gren­lan­dią lub śmie­ciar­ki słod­ką lan­da­rą.

Te­raz jed­nak przed­mio­tem za­in­te­re­so­wa­nia nie są za­śmie­co­ne uli­ce i za­uł­ki, ale lu­dzie.

Ray­mond Stock i ja uda­li­śmy się na Mi­dan Bajt al-Kadi, plac Domu Sę­dzie­go, żeby obej­rzeć sfa­ty­go­wa­ne, za­ku­rzo­ne drze­wa, zwa­ne „bro­da­mi pa­szy” z po­wo­du kształ­tu kwia­tów. Mój do­kład­ny prze­wod­nik po­in­for­mo­wał mnie, że orzech hin­du­ski, Al­bi­zia leb­bek, sta­no­wi cen­trum tego zwar­te­go i nie­mal za­mknię­te­go świa­ta.

Na pla­cu mi­nę­li­śmy szko­łę Al-Mit­kal („Lśnią­cą ce­ki­na­mi”, co su­ge­ru­je mi­go­tli­wy prze­pych oto­mań­ski), prze­szli­śmy przez Ha­rat Kir­miz, uli­cę Kar­ma­zy­no­wą, gdzie, pod nu­me­rem ósmym, przy­szedł na świat Mah­fuz. Przy­szły no­bli­sta uro­dził się 10 grud­nia 1911 roku w sta­rym, wy­so­kim, po­pę­ka­nym domu czyn­szo­wym i otrzy­mał imię na cześć le­ka­rza, któ­ry od­bie­rał po­ród. O swo­ich wcze­snych na­mięt­no­ściach pi­sał: „Czę­sto wy­glą­dał przez to okno”, ma­rząc o pew­nym re­wo­lu­cjo­ni­ście, Char­liem Cha­pli­nie oraz dziew­czy­nie z są­siedz­twa, któ­rą wiel­bił.

„Uli­ca Kar­ma­zy­no­wa jest oto­czo­na wy­so­kim ka­mien­nym mu­rem”, pi­sał Mah­fuz, w tłu­ma­cze­niu Ray­mon­da.

Ta­jem­ni­ce dziel­ni­cy są ukry­te za drzwia­mi; moż­na je zo­ba­czyć tyl­ko od środ­ka, nig­dy z ze­wnątrz. Za mu­ra­mi uka­zu­je się kwar­tał ulic dla bie­do­ty i że­bra­ków, któ­rzy gro­ma­dzą się, by za­dbać o swo­je co­dzien­ne po­trze­by i pra­co­wać; sły­szy się raj­skie śpie­wy w ogro­dach, wi­dzi hol dla go­ści i ha­rem dla ko­biet. Tuż przed kabw w wy­so­kim okien­ku uka­zu­je się cza­sem twarz, świe­tli­sta ni­czym księ­życ. Wi­dzę ją z okna mego dom­ku i mimo mło­de­go wie­ku uro­da tej twa­rzy mnie za­chwy­ca. Po chwi­li sły­szę, jak me­lo­dyj­nym gło­sem wy­mie­nia po­zdro­wie­nia z moją mat­ką, kie­dy ta prze­cho­dzi ulicz­ką, i może wła­śnie to utrwa­li­ło w mo­jej du­szy mi­łość do pie­śni, Fa­ti­my, al-Umri, nie­zna­ne­go snu dzie­ciń­stwa.

Mah­fuz pi­sał też o ifry­tach, de­mo­nach cza­ją­cych się w za­da­szo­nej, ciem­nej, czę­ści uli­cy łą­czą­cej plac Domu Sę­dzie­go z Dro­gą Pa­ła­co­wą. Pło­sząc ifry­ty kla­ska­niem w dło­nie, prze­szli­śmy ocie­nio­nym za­uł­kiem, gdzie bro­dzi­li­śmy po ko­la­na w śmie­ciach i od­pad­kach, dla mnie bar­dziej de­mo­nicz­nych niż ifry­ty.

– Chciał­bym zno­wu zo­ba­czyć Mah­fu­za.

– Może dziś wie­czo­rem go spo­tka­my.

Kair miał bar­dzo sta­rą kul­tu­rę li­te­rac­ką, opar­tą na naj­róż­niej­szych ko­te­riach i sa­lo­nach. Naj­bar­dziej uj­mu­ją­cą ce­chą tego mia­sta było to, że wie­ści o licz­nych spo­tka­niach to­wa­rzy­skich roz­cho­dzi­ły się lo­tem bły­ska­wi­cy, prze­ka­zy­wa­ne z ust do ust. Ray­mond za­dzwo­nił i do­wie­dział się, że o tej i o tej go­dzi­nie Mah­fuz ma być w jed­nym z ho­te­li nad Ni­lem.

Na miej­sce do­tar­li­śmy w chwi­li, gdy dwaj po­tęż­nie zbu­do­wa­ni męż­czyź­ni pro­wa­dzi­li Mah­fu­za na pię­tro. Pi­sarz był osła­bio­ny, pra­wie cał­kiem stra­cił wzrok i słuch, cho­ru­je na cu­krzy­cę, ale mimo zie­mi­stej cery wy­glą­da zdro­wiej niż na od­dzia­le in­ten­syw­nej te­ra­pii szpi­ta­la woj­sko­we­go, gdzie wi­dzia­łem go ostat­nio. W gru­bym płasz­czu, chro­nią­cym przed lu­to­wym chło­dem ka­ir­skie­go wie­czo­ru, wy­glą­dał jak gło­wa pań­stwa.

– Czu­ję się już le­piej – po­wie­dział, kie­dy po­gra­tu­lo­wa­łem mu po­wro­tu do zdro­wia po ata­ku no­żow­ni­ka.

Mah­fuz uca­ło­wał się z Ray­mon­dem po egip­sku, po­tem uści­snął mi dłoń. Na­stęp­nie za­jął miej­sce na czer­wo­nej plu­szo­wej so­fie i za­czął udzie­lać au­dien­cji, mil­czą­cej au­dien­cji, po­nie­waż pra­wie się nie od­zy­wał. Róż­ni lu­dzie przy­sia­da­li się do nie­go i krzy­cze­li coś do le­we­go, w mia­rę zdro­we­go ucha, a z po­wo­du głu­cho­ty pi­sa­rza ich wy­po­wie­dzi brzmia­ły jak ja­zgot. Lu­dzie ci mo­no­lo­go­wa­li do Mah­fu­za i wszyst­kich obec­nych w po­miesz­cze­niu, wda­wa­li się w de­ba­ty, czy­ta­li wła­sne, nie­daw­no opu­bli­ko­wa­ne ar­ty­ku­ły. Mah­fuz słu­chał, pa­lił pa­pie­ro­sy i wy­glą­dał jak Sfinks.

Tak jak pa­sza na dy­wa­nie Mah­fuz or­ga­ni­zo­wał po­dob­ne au­dien­cje, na­da­jąc im for­mę me­dżli­su, czy­li po­sie­dze­nia, i pra­gnąc w ten spo­sób pod­nieść się na du­chu, mó­wił Ray­mond. Po ata­ku no­żow­ni­ka pi­sarz wpadł w przy­gnę­bie­nie, więc te­raz ce­lo­wo wy­cho­dził z domu, aby po­ka­zać fa­na­ty­kom, że nie zdo­ła­li go za­stra­szyć.

Pe­wien czło­wiek usiadł obok Mah­fu­za i wy­krzy­czał mu do ucha swój dłu­gi ar­ty­kuł, sze­lesz­cząc po­ran­ną ga­ze­tą, a w tym cza­sie pi­sarz pa­lił pa­pie­ro­sa i pa­trzył su­ro­wo, w sku­pie­niu, przez gru­be szkła oku­la­rów. Słu­chał z nie­mal ka­mien­ną twa­rzą, tyl­ko od cza­su do cza­su re­ago­wał trium­fal­nym uśmie­chem, od­sła­nia­jąc przy tym krzy­we zęby.

Sta­ny Zjed­no­czo­ne i Wiel­ka Bry­ta­nia do­pie­ro co zbom­bar­do­wa­ły Irak, twier­dząc, że irac­kie sa­mo­lo­ty ostrze­la­ły ich sa­mo­lo­ty w stre­fie za­ka­zu lo­tów. Słu­cha­cze Mah­fu­za wy­ra­ża­li zda­nie, że cho­ciaż Irak nie był przy­ja­znym kra­jem, to uzna­nie pew­nych ob­sza­rów za stre­fy za­ka­zu lo­tów, a na­stęp­nie prze­pro­wa­dze­nie cięż­kich bom­bar­do­wań pod pre­tek­stem zła­ma­nia za­ka­zu na­le­ża­ło uznać za an­glo­ame­ry­kań­ską pro­wo­ka­cję. In­ny­mi sło­wy, Irak bom­bar­do­wa­no za to, że bro­nił się przed upo­ka­rza­ją­cą obec­no­ścią wro­gich my­śliw­ców na swo­im nie­bie. Po­wstrzy­ma­łem się od stwier­dze­nia, że Irak, chcąc spraw­dzić, czy Sta­ny Zjed­no­czo­ne nie ble­fu­ją, zgo­dził się na pi­śmie na utwo­rze­nie stref za­ka­zu lo­tów.

Mah­fuz sko­men­to­wał bom­bar­do­wa­nia po arab­sku, za­śmiał się, po czym za­pa­lił ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa.

– On mówi, że atak na Irak przy­po­mi­na przy­pad­ko­wy atak w Ob­cym Ca­mu­sa.

W tej po­wie­ści osza­la­ły od słoń­ca Meur­sault strze­la na pla­ży do Ara­ba bez żad­ne­go wy­raź­ne­go po­wo­du.

– Sta­ny Zjed­no­czo­ne jak zwy­kle pró­bu­ją się przy­po­do­bać Izra­elo­wi – rzu­cił je­den ze słu­cha­czy.

– Izra­el jest czę­ścią Ame­ry­ki – do­dał dru­gi.

– Tak – włą­czy­ła się ko­bie­ta. – Mó­wi­my, że Izra­el jest pięć­dzie­sią­tym pierw­szym sta­nem. Co pan uwa­ża, pa­nie The­ro­ux?

Od­po­wie­dzia­łem, a Ray­mond prze­tłu­ma­czył:

– My­ślę, że Izra­el jest oknem, przez któ­re Sta­ny Zjed­no­czo­ne pa­trzą na Bli­ski Wschód.

– Tak! Tak! – zgo­dził się czło­wiek sie­dzą­cy obok Mah­fu­za.

– Jest to zresz­tą dość małe okien­ko – do­da­łem.

– Pro­szę po­wie­dzieć wię­cej.

– Okien­ko jest za małe, żeby zo­ba­czyć wy­raź­nie wszyst­kie kra­je. Na przy­kład Egipt jest znacz­nie więk­szy, bied­niej­szy i mniej groź­ny, niż na po­zór wy­glą­da. Izra­el na­le­ga jed­nak, aby na wszyst­kie kra­je pa­trzyć wła­śnie przez izra­el­skie okno. Na­wia­sem mó­wiąc, to nie jest ame­ry­kań­skie okno.

Kie­dy moje sło­wa tłu­ma­czo­no Mah­fu­zo­wi i in­nym, po­czu­łem, że je­stem wcią­ga­ny w bez­owoc­ną dys­ku­sję po­li­tycz­ną. Słu­cha­cze na­ma­wia­li mnie, że­bym mó­wił da­lej, ale po co?

– To jest woj­na ple­mien­na – po­wie­dzia­łem. – Chcę się trzy­mać od niej z da­le­ka. A co na ten te­mat my­śli Mah­fuz?

– Ni­ko­go nie ob­cho­dzi, co my­ślę – po­wie­dział Mah­fuz, na co wszy­scy, włącz­nie z nim, się ro­ze­śmie­li.

Z cza­sem ze­bra­ło się wię­cej lu­dzi: pi­sa­rze z Alek­san­drii, fran­cu­ski dzien­ni­karz, Niem­ka oraz pi­sarz Ali Sa­lem, ro­sły męż­czy­zna o brzu­chu w kształ­cie me­lo­na i ły­sej czasz­ce, wy­glą­da­ją­cej jak część jego po­cią­głej, sa­ty­rycz­nej twa­rzy.

– Izra­el jest dziec­kiem Ame­ry­ki – po­wie­dział pe­wien czło­wiek, na­chy­la­jąc się ku mnie.

– Wie­le kra­jów to dzie­ci Ame­ry­ki – od­par­łem. – Nie­któ­re dzie­ci są do­bre, inne złe.

– My nie chce­my wal­czyć – za­pew­nił. – Egip­cja­nie chcą po­ko­ju.

– Pa­nie i pa­no­wie – oznaj­mił Ali Sa­lem, roz­kła­da­jąc dużą płach­tę ga­ze­ty. Pla­snąw­szy w nią dło­nią, za­jął miej­sce obok Mah­fu­za. – Mu­si­cie po­słu­chać tych klej­no­tów.

Bar­dziej de­kla­mu­jąc, niż czy­ta­jąc, wy­trzesz­czył oczy i raz po raz ude­rzał w ga­ze­tę. Ar­ty­kuł jego au­tor­stwa do­ty­czył pro­ce­su is­lam­skich fun­da­men­ta­li­stów, któ­rzy na­pa­dli na po­wie­ści Mah­fu­za za ich świec­ki cha­rak­ter. Mah­fuz, któ­ry zbu­do­wał ka­rie­rę pi­sar­ską na pod­szczy­py­wa­niu i drwi­nach z mu­zuł­ma­nów, tyl­ko słu­chał, wpa­trzo­ny w dal, trzy­ma­jąc pa­lą­ce­go się pa­pie­ro­sa jak prze­ką­skę.

Kie­dy Ali Sa­lem skoń­czył, obok zdrow­sze­go ucha Mah­fu­za usiadł inny czło­wiek i za­czął bar­dzo gło­śno krzy­czeć. No­bli­sta, nie­po­ru­szo­ny ja­zgo­tem tam­te­go, sie­dział i pa­lił.

Czło­wiek ten na­rze­kał na stan li­te­ra­tu­ry w świe­cie arab­skim, a wrzesz­czał tak do­no­śnie, że za­kra­wa­ło to na au­to­pa­ro­dię, choć nie­wy­klu­czo­ne, może wręcz praw­do­po­dob­ne, że nie mó­wił iro­nicz­nie.

– Na­gro­dę No­bla przy­zna­no Nad­żi­bo­wi Mah­fu­zo­wi, ho­no­ru­jąc tym sa­mym tra­dy­cyj­ne pi­sar­stwo. Kie­dy na­gro­dę otrzy­mał Gar­cía Márqu­ez, dla wie­lu po­łu­dnio­wo­ame­ry­kań­skich pi­sa­rzy sta­ło się to in­spi­ra­cją do pi­sa­nia i pu­bli­ko­wa­nia ksią­żek. Ale co się zmie­ni­ło w świe­cie arab­skim? Gdzie jest arab­ska li­te­ra­tu­ra? Nic nie na­stą­pi­ło!

Sły­sząc wła­sne na­zwi­sko, wy­krzy­ki­wa­ne raz po raz, Mah­fuz po­zo­stał nie­wzru­szo­ny.

– Nad­żib Mah­fuz zdo­był pierw­szą Na­gro­dę No­bla dla li­te­ra­tu­ry arab­skiej. Zdo­był ją dla wszyst­kich Ara­bów. Ale ża­den inny Arab już nie otrzy­ma tej na­gro­dy.

Z po­wo­du świ­dru­ją­ce­go, kry­tycz­ne­go tonu gło­su cała prze­mo­wa brzmia­ła jak bu­fo­na­da.

– Dla­cze­go resz­ta li­te­ra­tu­ry arab­skiej nie spo­tka­ła się z uzna­niem? – Te­raz męż­czy­zna groź­nie wpa­try­wał się we mnie. – To spi­sek Za­cho­du!

Oto sta­łem się Za­cho­dem. Cóż, nie mia­łem nic prze­ciw­ko temu, je­śli tyl­ko skła­nia­ło to ze­bra­nych do dal­szych wy­wo­dów. Nic nie uka­zu­je bo­wiem ludz­kie­go umy­słu le­piej niż gniew. Mah­fuz tyl­ko wzru­szył ra­mio­na­mi. Naj­wy­raź­niej za­słu­gi­wał na naj­wyż­szą na­gro­dę li­te­rac­ką: płod­ny pi­sarz pe­łen god­no­ści, pre­zen­tu­ją­cy nie­po­kor­ne po­glą­dy, po­nie­waż w tym is­lam­skim kra­ju nie po­zwo­lił so­bie ani na świę­tosz­ko­wa­tość, ani na po­sta­wę re­li­gij­ną, a jed­no­cze­śnie po­zo­stał ła­god­ny; z wdzię­kiem i hu­mo­rem szedł pod prąd po­li­ty­ki i re­li­gii.

Nadal ata­ko­wa­no Za­chód, czy­li mnie, ale kie­dy po­pro­szo­no mnie o za­bra­nie gło­su, zmie­ni­łem te­mat na Nu­bię. Ak­cję wie­lu swo­ich ksią­żek Mah­fuz umie­ścił w cza­sach fa­ra­onów, więc spy­ta­łem, czy czu­je, jak nie­któ­rzy hi­sto­ry­cy, że we wschod­niej i środ­ko­wej Afry­ce po­wsta­ła nad Ni­lem zło­żo­na kul­tu­ra, aby po­tem za­gar­nąć Nu­bię, Kusz i wzbo­ga­cić Egipt.

– Egip­cja­nie pod­bi­li Nu­bię, a po­tem Nu­bij­czy­cy pod­bi­li Egipt – od­parł.

– Czy Nu­bij­czy­cy są praw­dzi­wym lu­dem fa­ra­oń­skim, jak twier­dzą nie­któ­rzy?

– Wszy­scy za­da­ją to py­ta­nie, zwłasz­cza Nu­bij­czy­cy.

Roz­mo­wa to­czy­ła się da­lej, lu­dzie krzy­cze­li, pa­li­li, wszy­scy mó­wi­li jed­no­cze­śnie.

– Ko­lej­na woj­na arab­sko-izra­el­ska bę­dzie inna! – wy­dzie­rał się ja­kiś czło­wiek.

Ru­szy­łem do baru, wy­pi­łem piwo, a kie­dy wró­ci­łem, lu­dzie nadal krzy­cze­li, cho­ciaż grup­ka wo­kół Mah­fu­za stop­nia­ła. Ktoś za­jął moje miej­sce. Po trzech go­dzi­nach oni nadal wrzesz­cze­li. Mah­fuz fun­do­wał so­bie ta­kie spo­tka­nia pięć razy w ty­go­dniu i naj­wy­raź­niej go uspo­ka­ja­ły.

– On chce wie­dzieć, do­kąd się wy­bie­rasz – po­wie­dział Ray­mond, kie­dy prze­pro­si­łem i za­czą­łem się zbie­rać do wyj­ścia.

– Do Nu­bii – od­po­wie­dzia­łem.

Mah­fuz po­wie­dział coś po arab­sku.

– Nu­bia to „Zło­ta Kra­ina” – prze­tłu­ma­czo­no. – Nub zna­czy „zło­to”.

Za­nim wsia­dłem do po­cią­gu do Asu­anu, wciąż cze­ka­jąc na su­dań­ską wizę, po­sta­no­wi­łem pod­nieść się na du­chu i zdo­być wizę etiop­ską. Po­wie­dzia­no mi, że nie po­win­no to na­strę­czać trud­no­ści, po­nie­waż Etio­pia wciąż pro­wa­dzi­ła woj­nę z pro­win­cją Ery­trei, bę­dą­cą obec­nie au­to­no­micz­nym pań­stwem, jak­kol­wiek peł­nym blizn i ofiar wo­jen­nych. Nikt nie chciał od­wie­dzać Etio­pii.

Nie­któ­re kon­su­la­ty są bar­dzo na­stro­jo­we, ze sta­ry­mi me­bla­mi, po­kry­ty­mi ku­rzem i prze­sy­co­ny­mi wo­nią na­ro­do­wych po­traw. Ta­kie wła­śnie wra­że­nie wy­warł na mnie kon­su­lat etiop­ski w Ka­irze: wy­bla­kła chwa­ła, wy­so­kie su­fi­ty, sfa­ty­go­wa­ne sofy, nie­za­mie­cio­ne pod­ło­gi, za­pa­chy po­st­ne­go je­dze­nia, sfer­men­to­wa­ny za­pach in­dże­ry i fa­so­li z przy­pra­wa­mi, cięż­ki, orze­cho­wy aro­mat abi­syń­skiej kawy oraz le­d­wo uchwyt­ny smród sta­ro­świec­kich gar­ni­tu­rów i po­pla­mio­nych kra­wa­tów.

W kon­su­la­cie cie­pło po­wi­tał mnie drob­ny, ły­sie­ją­cy trzy­dzie­stocz­te­ro­let­ni kon­sul ge­ne­ral­ny, pan Eshe­te Ti­lo­hun. Im­po­nu­ją­ca gło­wa z wy­dat­ny­mi łu­ka­mi brwio­wy­mi i głę­bo­ko osa­dzo­ny­mi ocza­mi pa­so­wa­ła­by do isto­ty po­za­ziem­skiej lub ge­niu­sza ma­te­ma­tycz­ne­go. Pan Ti­lo­hun po­wie­dział, że za sie­dem­dzie­siąt do­la­rów mogę otrzy­mać wizę na dwa lata.

– Pro­szę spoj­rzeć! – wy­krzyk­nął z udrę­ką, pod­no­sząc wzrok znad mo­je­go pasz­por­tu.

Na ścia­nie ga­bi­ne­tu wi­sia­ła duża, wie­lo­barw­na mapa Etio­pii z ościen­ny­mi pań­stwa­mi z Rogu Afry­ki.

– Brak do­stę­pu do mo­rza! – la­men­to­wał. – Ery­trea! Dżi­bu­ti! So­ma­lia! Je­ste­śmy za­mknię­ci w głę­bi lądu. Dla­te­go pa­nu­je tu taka bie­da.

– A co z woj­ną z Ery­treą?

– To nie na­sza wina – za­pew­nił kon­sul. – Wszyst­ko przez tych lu­dzi. Pro­szę tu spro­wa­dzić Ery­trej­czy­ka, a zo­ba­czy pan róż­ni­cę kul­tu­ro­wą. Ha!

Kon­sul pod­stem­plo­wał mój pasz­port, ale nie wy­peł­nił pu­stych miejsc. Z za­sty­głym dłu­go­pi­sem cią­gle bia­do­lił nad mapą.

– Dżi­bu­ti jest ta­kim ma­łym kra­jem! Żoł­nie­rze Der­gu go zruj­no­wa­li. Men­gy­stu od­dał Dżi­bu­ti. Ery­trej­czy­cy za­czę­li się bu­rzyć. So­ma­lij­czy­cy to zwy­czaj­ni ban­dy­ci.

– Ale te­raz spra­wy przy­ci­chły?

– Bar­dzo przy­ci­chły! – po­twier­dził z em­fa­zą, aż oczy wy­szły mu z or­bit. Po­do­ba­ła mi się jego żar­li­wość. Naj­wy­raź­niej spra­wia­ło mu ra­dość, że wy­bie­ram się do Etio­pii. – Oczy­wi­ście ce­sarz po­peł­niał błę­dy – zre­flek­to­wał się po chwi­li. – Kraj był za­co­fa­ny.

– W ja­kim sen­sie?

– Pa­no­wa­ły sto­sun­ki feu­dal­ne – wy­ja­śnił, wzru­szył ra­mio­na­mi i mó­wił da­lej: – Ale pro­szę po­je­chać do Tany! Pro­szę zwie­dzić ko­ścio­ły! Pro­szę zo­ba­czyć Gon­der i Ti­graj. Tam­tej­sze ko­bie­ty ta­tu­ują twa­rze. To do­brzy chrze­ści­ja­nie, są chrze­ści­ja­na­mi od trzy­dzie­ste­go czwar­te­go roku. Ży­dzi miesz­ka­ją tam od jesz­cze daw­niej­szych cza­sów. Niech pan po­je­dzie na po­łu­dnio­wy za­chód i zo­ba­czy lud Mur­si. Nagi lud Mur­si. Jak panu na imię?

– Paul.

– Paul, Mur­si to ostat­ni nadzy lu­dzie na świe­cie.

Wte­dy po­zwo­li­łem so­bie po­le­mi­zo­wać, opo­wie­dzia­łem kon­su­lo­wi o obo­zach nu­dy­stów w Sta­nach Zjed­no­czo­nych i Eu­ro­pie, gdzie lu­dzie w stro­ju ada­mo­wym mogą grać w ping-pon­ga, ga­wę­dzić i pły­wać.

– Nie­moż­li­we! Cho­dzą tak po uli­cach? – spy­tał pan Ti­lo­hun.

– Tyl­ko na te­re­nie obo­zu – od­par­łem.

– Tak jak Mur­si.

– Im nie cho­dzi o seks. To kwe­stia zdro­wia.

– Zu­peł­nie jak Mur­si! „Po co no­si­cie te ubra­nia?” – Pan Ti­lo­hun pró­bo­wał przy­wo­łać na twarz wy­raz obu­rzo­ne­go za­sko­cze­nia, ale po­mysł pu­blicz­ne­go ob­na­ża­nia się naj­wy­raź­niej nie­zmier­nie go ba­wił. – Je­den z mo­ich przy­ja­ciół zro­bił so­bie zdję­cie z ko­bie­tą z ple­mie­nia Mur­si. Była cał­kiem goła!

Panu Ti­lo­hu­no­wi oczy roz­bły­sły na myśl o przy­zwo­icie odzia­nym przy­ja­cie­lu sto­ją­cym obok na­giej ko­bie­ty, któ­ra, na­wia­sem mó­wiąc, jako Mur­si, może nie mia­ła ubra­nia, ale jej dol­ną war­gę ob­cią­ża­ła pew­nie ozdo­ba wiel­ko­ści spodka.

– Mur­si są praw­dzi­wy­mi Afry­ka­na­mi – mó­wił kon­sul. – Są też inne ple­mio­na: Oro­mo, Gal­la, Wo­laj­ta.

– Nie mogę się do­cze­kać, kie­dy ich zo­ba­czę – po­wie­dzia­łem zu­peł­nie szcze­rze.

Pod­czas roz­mo­wy o mo­jej po­dró­ży i dro­dze na po­łu­dnie pan Ti­lo­hun stwier­dził:

– Z Etio­pii pro­wa­dzi na po­łu­dnie tyl­ko jed­na dro­ga, do Jo­han­nes­bur­ga. To naj­dłuż­sza dro­ga w Afry­ce. Po pro­stu je­dziesz nią przed sie­bie.

Ani pro­gno­za, ani po­go­da nie ule­gły zmia­nie. „Ju­tro: Pył”, za­po­wia­da­no, i pył fak­tycz­nie się po­ja­wił. Z za­cho­du nad­cią­gnę­ła wy­so­ka, gę­sta chmu­ra pyłu, po­dob­na do prze­miesz­cza­ją­ce­go się pa­sma gór­skie­go. Zbi­ta sza­rość ogar­nę­ła mia­sto, wy­sy­sa­jąc blask ze zni­ka­ją­cej za ho­ry­zon­tem tar­czy słoń­ca. Bu­rza pia­sko­wa przy­po­mi­na­ła mgłę, ale mia­ła fak­tu­rę drob­ne­go żwi­ru wcho­dzą­ce­go w zęby, po­kry­wa­ją­ce­go stro­ny czy­ta­nej prze­ze mnie książ­ki i ka­ir­skie okna.

Ostat­nia wi­zy­ta u Su­dań­czy­ków.

– W przy­szłym ty­go­dniu, in sza Al­lah – po­wie­dział pan Ku­ra­szi.

Dzie­sięć dni wcze­śniej, po moim przy­jeź­dzie do Ka­iru, in sza Al­lah ozna­cza­ło: „je­śli taka bę­dzie wola Boga”, po­tem „wkrót­ce”, „nie­dłu­go”, „kie­dy na­dej­dzie czas”. Jesz­cze póź­niej okre­śle­nie to za­czę­ło zna­czyć „mamy taką na­dzie­ję” oraz „niech pan na to nie li­czy”. Te­raz zna­czy­ło: „chciał­byś!”, „nie ma mowy!”, „cho­ler­nie mało praw­do­po­dob­ne!”.

roz­dzia­ł_trze­ci_W górę Nilu i w dół

Pa­sa­żer­ski sta­tek rzecz­ny Phi­lae spo­czy­wał za­cu­mo­wa­ny przy brze­gu w zi­mo­wym słoń­cu w Asu­anie nad Ni­lem – owszem, po­dob­nie za­czy­na się Ją­dro ciem­no­ści. Na­praw­dę po­dej­rze­wa­łem, że dro­ga za­pro­wa­dzi mnie w mrok i – jak zwy­kle w przy­pad­ku dłu­gich po­dró­ży – snu­łem fan­ta­zje o tym, że mógł­bym tam umrzeć. Ostat­niej nocy deszcz od­świe­żył po­wie­trze, jed­no­cze­śnie za­mie­nia­jąc brze­gi rze­ki w lśnią­cą maź. Fel­la­cho­wie z węd­ka­mi sta­li po ko­la­na w bło­cie, a inni za­bło­ce­ni lu­dzie wo­ła­li:

– Prze­jażdż­ka fe­lu­ką! Prze­jażdż­ka fe­lu­ką!

Pe­wien mło­dy czło­wiek w brud­nej bia­łej sza­cie zwró­cił się do mnie:

– Pły­nie­my. Ład­na fe­lu­ka. Znaj­dzie­my nu­bij­skie­go ba­na­na.

– Nu­bij­skie­go ba­na­na?

– Duży ba­nan – po­wie­dział i zro­bił nie­dwu­znacz­ny gest w oko­li­cy kro­cza. – Płyń ze mną. Duży ba­nan.

Jesz­cze przez ja­kiś czas pró­bo­wał mnie na­ga­by­wać, aż rzu­ci­łem:

– Od­wal się wresz­cie!

Ta­kie na­rzu­ca­nie się na­le­ża­ło do ty­po­wych za­cho­wań w tu­ry­stycz­nych re­jo­nach Egip­tu, gdzie o zmierz­chu czę­sto wi­dy­wa­łem męż­czyzn i ko­bie­ty pły­ną­cych w nie­wiel­kich fe­lu­kach ku mniej uczęsz­cza­nym od­cin­kom na­brze­ża Nilu, gdzie, ukry­ci w cie­niu wy­so­kich pa­pro­ci, znaj­do­wa­li nu­bij­skie­go ba­na­na.

Do­ra­dzo­no mi, abym w po­łu­dnie wsiadł na po­kład Phi­lae, a na­stęp­nie po­pły­nął rze­ką do Luk­so­ru. Stam­tąd za­mie­rza­łem wy­ru­szyć w naj­dłuż­szą po­dróż lą­do­wą ży­cia: przez gra­ni­cę do Wadi Hal­fa i pół­noc­nej Nu­bii, da­lej do Don­go­li, Char­tu­mu, Etio­pii, Ke­nii, Ugan­dy, wresz­cie da­lej na po­łu­dnie do Ma­la­wi, przez Zom­ba i Lime, gdzie miesz­ka­łem daw­no temu, chcia­łem bo­wiem spraw­dzić, co się wy­da­rzy­ło w Afry­ce pod­czas mo­jej nie­obec­no­ści.

Do Asu­anu przy­je­cha­łem z Ka­iru noc­nym po­cią­giem. Tak­sów­karz za­żą­dał pięć­dzie­się­ciu fun­tów egip­skich (oko­ło dwu­na­stu do­la­rów). Kie­dy za­pro­po­no­wa­łem, że za­pła­cę trzy­dzie­ści fun­tów, spo­dzie­wa­łem się, że za­cznie się tar­go­wać jak inni, ale on za­re­ago­wał po­iry­to­wa­nym obu­rze­niem i po­grą­żył się w wy­nio­słym mil­cze­niu. Na sta­cji, peł­nej pa­sa­że­rów i sa­mo­cho­dów, tak­sów­karz stał się ko­micz­nie ugrzecz­nio­ny, skło­nił się przede mną, na­le­gał, by za­nieść moją tor­bę, to­ro­wał dro­gę przez tłum, zna­lazł wła­ści­wy pe­ron, po­ciąg do Asu­anu, na­wet sek­tor, gdzie miał się za­trzy­mać wa­gon sy­pial­ny. Za te do­dat­ko­we przy­słu­gi da­łem mu pięć­dzie­siąt fun­tów. Tak­sów­karz wy­jął port­fel i wy­dał mi dwa­dzie­ścia z szy­der­czym wy­ra­zem twa­rzy. Wte­dy spró­bo­wa­łem od­dać mu resz­tę. Tak­sów­karz do­tknął dło­nią ser­ca, po czym mach­nię­ciem po­ka­zał, że nie chce na­piw­ku. Zra­nio­ne uczu­cia za­mie­ni­ły go w uoso­bie­nie cno­ty.

Po­nie­waż jed­nak wzru­szy­ły mnie jego trud oraz wy­szu­ka­na uprzej­mość, na­le­ga­łem, by przy­jął pie­nią­dze. On i ja chcie­li­śmy wyjść z twa­rzą z ca­łej sy­tu­acji; moż­na rzec, że go­ni­łem go, aby przy­jął na­pi­wek. W koń­cu wy­po­wie­dzia­łem wła­ści­wą for­muł­kę – asza­ni ana („dla mo­je­go do­bra”) – bła­ga­jąc go, aby przy­jął pie­nią­dze. Tak­sów­karz wziął je, jak­by były ni­czym, ot, zro­bił mi przy­słu­gę; oka­zał się bar­dzo spryt­ny, a cała przy­go­da sta­no­wi­ła lek­cję egip­skiej dumy.

Sta­cja Ram­ze­sa I, za­zwy­czaj na­zy­wa­na Ka­ir­skim Dwor­cem Ko­le­jo­wym, ma sto lat, po­dob­nie jak sama li­nia ko­le­jo­wa, bie­gną­ca z Alek­san­drii na brze­gu Mo­rza Śród­ziem­ne­go do Asu­anu w gór­nym bie­gu Nilu, na pół­noc­nym krań­cu Je­zio­ra Na­se­ra, po któ­re­go po­łu­dnio­wej stro­nie prze­bie­ga gra­ni­ca z Su­da­nem. Sam dwo­rzec za­słu­gu­je na uwa­gę, mówi się bo­wiem, że sym­bo­li­zu­je pra­gnie­nie dzie­więt­na­sto­wiecz­nych egip­skich ar­chi­tek­tów, by po­łą­czyć styl kla­sycz­ny z is­lam­skim, w ra­mach re­ali­za­cji pla­nu che­dy­wa Isma­ila, któ­ry po­sta­no­wił stwo­rzyć „eu­ro­pej­ski Kair”. Styl mau­re­tań­ski miał się spo­tkać ze współ­cze­sno­ścią.

Kró­lo­wie, kró­lo­we, ksią­żę­ta, przy­wód­cy państw, ge­ne­ra­ło­wie przy­jeż­dża­li na ten dwo­rzec i stąd od­jeż­dża­li. Je­den z pierw­szych bo­ha­te­rów w twór­czo­ści Nad­żi­ba Mah­fu­za, skraj­nie na­cjo­na­li­stycz­ny prze­ciw­nik An­gli­ków, awan­tur­nik Saad Za­gh­lul, unik­nął za­ma­chu na Ka­ir­skim Dwor­cu, kie­dy w 1924 roku wra­cał z jed­ne­go z licz­nych wy­gnań. W egip­skiej hi­sto­rii peł­nej dra­ma­tycz­nych przy­jaz­dów i od­jaz­dów dwo­rzec wy­stę­pu­je jako punkt cen­tral­ny oraz sce­ne­ria wie­lu burz­li­wych od­praw i po­wi­tań.

Naj­lep­sza hi­sto­ria o Ka­ir­skim Dwor­cu, opo­wie­dzia­na mi przez na­ocz­ne­go świad­ka, nie do­ty­czy wy­bit­nej oso­bi­sto­ści, ale pa­sa­że­ra trze­ciej kla­sy po­cią­gu, któ­ry miał opóź­nie­nie. Kie­dy ów roz­wście­czo­ny pan w koń­cu do­pchnął się do okna, rzu­cił do sto­ją­ce­go na pe­ro­nie ko­le­ja­rza:

– Czy pan wie, kim ja je­stem?

Ko­le­jarz przyj­rzał się pa­sa­że­ro­wi od stóp do głów, po czym od­pa­lił:

– W tym mi­zer­nym gar­ni­tu­rze, z ar­bu­zem pod pa­chą i bi­le­tem trze­ciej kla­sy do El Min­ja, kim pan może być?

Z ogrom­ną ulgą wy­je­cha­łem z ogrom­ne­go, prze­lud­nio­ne­go i za­py­lo­ne­go mia­sta sy­pial­nym do Asu­anu. Za kwa­drans ósma za­pa­dał chłod­ny wie­czór. Wsłu­cha­ny w gwizd­ki od­jeż­dża­ją­cych po­cią­gów, za­ją­łem miej­sce w nie­dro­giej pierw­szej kla­sie i wkrót­ce to­czy­li­śmy się przez Kair. Po kil­ku mi­nu­tach zna­leź­li­śmy się w Gi­zie – ru­iny przy­tło­czo­ne ru­chem ulicz­nym i ja­sny­mi świa­tła­mi, czyn­szów­ki oraz ba­zar – po nie­speł­na pół­go­dzi­nie wy­je­cha­li­śmy na otwar­tą prze­strzeń. Mi­ja­li­śmy nie­wiel­kie osa­dy kan­cia­stych le­pia­nek, ja­rze­niów­ki od­bi­ja­ły się w ka­na­le przy to­rach, za­pa­da­ła czar­na noc, za oknem mi­gnął me­czet z oświe­tlo­nym mi­na­re­tem, gdzie­nieg­dzie śmi­gał po­je­dyn­czy sa­mo­chód czy cię­ża­rów­ka, dro­gą w od­da­li gru­pa oko­ło dwu­dzie­stu lu­dzi w bia­łych sza­tach wra­ca­ła do domu z wie­czor­nej mo­dli­twy. W Ka­irze sta­no­wi­li­by zwy­czaj­ny wi­dok, część tłu­mu, ale tu wy­glą­da­li ma­gicz­nie, ich sza­ty wy­da­wa­ły się znacz­nie biel­sze na tle noc­nej dro­gi, a rów­ny krok i po­rzą­dek ca­łej pro­ce­sji nada­wa­ły jej nie­ziem­ski wy­gląd od­dzia­łu cza­ro­dzie­jów.

Aby le­piej się przyj­rzeć lu­dziom w sza­tach, wy­sze­dłem na ko­ry­tarz i otwo­rzy­łem okno. Na ko­ry­ta­rzu do­łą­czył do mnie Wal­ter Fra­kes z St. Lo­uis, po­tęż­nie zbu­do­wa­ny męż­czy­zna o po­cią­głej, ła­god­nej twa­rzy i gład­kim, ob­wi­słym pod­bród­ku. Prze­dział był dla nie­go za cia­sny, „ale po co się de­ner­wo­wać?”. Wal­ter po­dró­żo­wał z żoną Ma­ry­lou oraz jesz­cze jed­ną parą, Len­nym i Mar­ge Nor­ri­sa­mi, rów­nież z St. Lo­uis. Oni też je­cha­li do Asu­anu, skąd mie­li wy­pły­nąć w rejs stat­kiem po Nilu.

– Je­śli nie do­sta­nę po­rząd­ne­go łóż­ka na tym stat­ku, będę ru­iną czło­wie­ka – po­wie­dział Wal­ter Fra­kes. Mimo po­tęż­nych ga­ba­ry­tów, a oce­nia­łem, że waży oko­ło stu dwu­dzie­stu kilo, był bar­dzo ła­god­ny i w su­mie się nie skar­żył. Rano po­wie­dział tyl­ko: „Nie zmru­ży­łem oka. Pró­bo­wa­łem. Bu­dzi­łem się za każ­dym ra­zem, kie­dy po­ciąg się za­trzy­my­wał. Mu­siał sta­wać ze sto razy. Szlag by to tra­fił”.

Sam bu­dzi­łem się kil­ka razy, gdy po­ciąg zwal­niał na prze­jeź­dzie albo więk­szych sta­cjach. Nie­kie­dy bły­ska­ły świa­tła, szcze­ka­ły psy, poza tym w do­li­nie Nilu pa­no­wa­ły ci­sza, ciem­ność i wiel­ka pust­ka: bez­miar gwiaź­dzi­ste­go nie­ba nad pu­sty­nią egip­ską i bie­gną­ca wzdłuż to­rów dro­ga na po­łu­dnie, je­dy­na dro­ga na po­łu­dnie, jak mó­wił pan Ti­lo­hun, dro­ga do Jo­han­nes­bur­ga.

W ja­snym świe­tle po­ran­ka uj­rza­łem dro­go­wskaz „Kom Ombo – 8 km”, wska­zu­ją­cy dro­gę do uro­czej, po­dwój­nej świą­ty­ni Ho­ru­sa o gło­wie ja­strzę­bia i Se­be­ka o gło­wie kro­ko­dy­la. Inny szyld, z na­pi­sem „Ma­ka­ron Abu Sim­bel”, przed­sta­wiał ów kle­isty pro­dukt w czer­wo­nej mi­sce.

Kępy palm dak­ty­lo­wych, gaje po­ma­rań­czo­we, ni­skie pu­deł­ko­wa­te domy, wozy peł­ne po­mi­do­rów za­przę­żo­ne w osły, cza­sa­mi wiel­błąd, lu­dzie w bia­łych sza­tach i cza­pecz­kach, chłop­cy wra­ca­ją­cy z pól z na­rzę­dzia­mi rol­ni­czy­mi, sze­ro­ka, po­wol­na rze­ka oraz ja­sna i pła­ska zie­mia, mi­go­czą­ca pod błę­kit­nym nie­bem. To był nowy, ale i sta­ry Egipt, po­nie­waż w Mu­zeum Ka­ir­skim wi­dzia­łem wie­le po­dob­nych ob­ra­zów: nie­sio­ne przez chłop­ców to­po­ry i mo­ty­ki wy­glą­da­ły bar­dzo po­dob­nie; te same woły o wy­dat­nych łu­kach brwio­wych, któ­re oglą­da­łem wy­ku­te w zło­cie lub wy­rzeź­bio­ne w ka­mie­niu, te­raz pa­sły się nad rze­ką; te same psy ze ster­czą­cy­mi ogo­na­mi i du­ży­mi usza­mi, te same smu­kłe koty, a gdy­bym zo­ba­czył węża albo kro­ko­dy­la, mia­ły­by swo­je zło­te od­po­wied­ni­ki na ry­dwa­nie lub w po­sta­ci gni­ją­cych mu­mii w mu­ze­al­nej ga­blo­cie.

Męż­czyź­ni w sza­tach i cza­pecz­kach sia­da­li, by po­si­lić się bo­chen­ka­mi chle­ba w tym sa­mym kształ­cie, jaki wi­dzia­łem w mu­zeum, jak­by wy­do­by­to je, twar­de i nie­tknię­te, ze sta­ro­żyt­nych gro­bow­ców; taki sam bób, jaki wy­do­by­to z krypt, ku­po­wa­no od lu­dzi sprze­da­ją­cych z wo­zów tak­że i ful, po­tra­wę z fa­so­li, nadal sta­no­wią­cą pod­sta­wę egip­skiej kuch­ni. Ta­kie same dzba­ny z sze­ro­kim dziob­kiem, dzban­ki i mi­ski, ja­kie oglą­da­łem w mu­zeum, tu wi­dzia­ło się w dło­niach ko­biet krzą­ta­ją­cych się przy ku­chen­nych drzwiach swo­ich chat.