Abchazja - Wojciech Górecki - ebook + książka

Abchazja ebook

Wojciech Górecki

4,5

Opis

Abchazja ma swoje terytorium, granice i obywateli. Prezydenta, premiera, parlament i armię. Centralna Komisja Wyborcza organizuje wybory, poczta emituje znaczki. Trzydziestoletni helikopter Abchaskich Linii Lotniczych wozi pasażerów z Suchumi do wysokogórskiego Pschu, a obywateli informują agencja Apsnypress, telewizja, radio, gazety, internet.

Wojciech Górecki jest jedną z nielicznych osób, które miały okazję obserwować, jak w ciągu dwudziestu lat rodzi się, rozwija i chyli ku upadkowi abchaskie parapaństwo o spornych granicach i niejasnym statusie. Polska nie uznaje Abchazji, uważając ją za część Gruzji. Tego samego zdania jest reszta świata – z wyjątkiem Rosji, Nikaragui, Wenezueli, Nauru, Vanuatu i Tuvalu. Uznanie Abchazji i coraz liczniejszych państw o podobnej genealogii zrodziłoby dziesiątki nowych konfliktów i wywróciło do góry nogami międzynarodowy ład…

Abchazja zamyka kaukaski tryptyk Wojciecha Góreckiego, rozpoczęty Planetą Kaukaz i Toastem za przodków.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 217

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (27 ocen)
16
8
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pabianiczanin

Nie oderwiesz się od lektury

Abchazja od zawsze mnie interesowała jako parapaństeo, jako ewenement, państwo fascynujące ale o którym za grosz nic nie wiedziałem. Dzięki Wojciechowi Góreckiemu poznamy nie tylko ten mały kraj narodu wielkiego duchem, lecz także po części duszę Kaukazu. Chociaż Kaukazu nigdy nie zrozumiemy, warto choć trochę zagłębić się w jego duszę.
00

Popularność



Podobne


Wszel­kie po­wie­la­nie lub wy­ko­rzy­sta­nie ni­niej­sze­go pli­ku elek­tro­nicz­ne­go inne niż jed­no­ra­zo­we po­bra­nie w za­kre­sie wła­sne­go użyt­ku sta­no­wi na­ru­sze­nie praw au­tor­skich i pod­le­ga od­po­wie­dzial­no­ści cy­wil­nej oraz kar­nej.

Pro­jekt okład­ki AGNIESZ­KA PA­SIER­SKA / PRA­COW­NIA PA­PIE­RÓW­KA

Fo­to­gra­fia na okład­ce © by PA­TRICK RO­BERT / SYG­MA / COR­BIS / FO­TO­CHAN­NELS.COM

Co­py­ri­ght © by WOJ­CIECH GÓ­REC­KI, 2013

Co­py­ri­ght © for mapy by OŚRO­DEK STU­DIÓW WSCHOD­NICH / WOJ­CIECH MAŃ­KOW­SKI

Re­dak­cja JU­STY­NA WO­DZI­SŁAW­SKAKo­rek­ty ALI­CJA LI­STWAN / D2D.PL, MAŁ­GO­RZA­TA PO­ŹDZIK / D2D.PLRe­dak­cja tech­nicz­na RO­BERT OLEś / D2D.PL

Skład wer­sji elek­tro­nicz­nej: MAG­DA­LE­NA WOJ­TAS / VIR­TU­ALO SP. Z O.O.

ISBN 978-83-7536-615-0

Przy­ja­cio­łom ab­cha­skim i gru­ziń­skim

I

Każ­de­go dnia do­cho­dzi­ło do wy­da­rzeń, któ­rym trud­no było nadać sto­sow­ną na­zwę.

ISMA­IL KA­DA­RE

A wie­rzyć moż­na tyl­ko w to, co zo­ba­czy­łeś sam, na wła­sne oczy. I w żad­nym wy­pad­ku nie ufać uszom!

PO­LI­NA ŻE­REB­CO­WA

Nie mogę być za ani prze­ciw,Nie znam ni­ko­go, kto nie ma ra­cji.

BO­RIS GRIE­BIENSZ­CZI­KOW

II

Odu­rza­ła nas po­ran­na rześ­kość ro­dzą­ce­go się świa­ta. En­tu­zja­zmo­wa­li­śmy się ide­ami nie­wy­ra­żal­ny­mi i mgli­sty­mi, ale za któ­re war­to było wal­czyć. W za­wrot­nym wi­rze walk każ­dy z nas, nie oszczę­dza­jąc się ani przez chwi­lę, prze­żył tyle, że wy­star­czy­ło­by to na ży­cie wie­lu lu­dzi, ale gdy osią­gnę­li­śmy cel i z mro­ku wy­ło­nił się nowy świat, sta­rzy lu­dzie zno­wu wy­szli na wi­dow­nię i wzię­li nam zwy­cię­stwo z rąk, aby świat ów prze­ro­bić na po­do­bień­stwo świa­ta daw­ne­go, do­brze im zna­ne­go. Mło­dość po­tra­fi zwy­cię­żać, ale nie umie utrzy­mać owo­ców try­um­fu. Wo­bec sta­ro­ści by­li­śmy ża­ło­śnie bez­rad­ni.

THO­MAS EDWARD LAW­REN­CE (LAW­REN­CE Z ARA­BII)

III

Wolę po­gra­ni­cze, miej­sce, gdzie kra­je, spo­łecz­no­ści, lo­jal­no­ści, sym­pa­tie i ko­rze­nie za­ha­cza­ją o sie­bie, gdzie ko­smo­po­li­tyzm jest nie tyle toż­sa­mo­ścią, ile nor­mal­nym sta­nem. Kie­dyś było wie­le ta­kich miejsc. Jesz­cze dłu­go w dwu­dzie­stym wie­ku ist­nia­ły licz­ne mia­sta sku­pia­ją­ce róż­ne spo­łecz­no­ści i ję­zy­ki – czę­sto skłó­co­ne ze sobą, od cza­su do cza­su ście­ra­ją­ce się, ale ja­koś współ­ist­nie­ją­ce.

TONY JUDT

Wspól­ne ży­cie nie ozna­cza wspól­ne­go roz­wo­ju. Róż­ne gru­py et­nicz­ne mogą ze sobą współ­ist­nieć od wie­ków, po­ży­cza­jąc od sie­bie róż­ne rze­czy i od­wie­dza­jąc się po do­bro­są­siedz­ku, sie­dząc w tej sa­mej ław­ce szkol­nej i słu­żąc w tych sa­mych im­pe­rial­nych puł­kach, a jed­nak nie wy­zby­wa­jąc się głę­bo­ko za­ko­rze­nio­nej wza­jem­nej nie­uf­no­ści. Spo­łe­czeń­stwa ta­kie spa­ja­ła ze sobą nie zgo­da wszyst­kich stron na wspól­ne ży­cie, lecz ko­niecz­ność – strach przed ze­wnętrz­ną siłą. […]

De­mo­kra­tycz­na po­li­ty­ka, wzy­wa­ją­ca nie­wy­ro­bio­nych lu­dzi do tego, by opo­wie­dzie­li się po któ­rejś ze stron i my­śle­li w ka­te­go­riach współ­za­wod­nic­twa wro­gich wo­bec sie­bie grup, ude­rza w prze­ci­na­ją­ce ta­kie wspól­no­ty ukry­te pęk­nię­cia: gra­ni­ce et­nicz­ne. I czę­sto, z po­cząt­ku nie­chęt­nie, wspól­no­ty te się dzie­lą. Sta­rzy są­sie­dzi, z ich dziw­nie pach­ną­cym je­dze­niem i cu­dacz­nym ję­zy­kiem, któ­rym mó­wią w domu, od tej pory na­le­żą do ob­cych i wro­gich „onych”. Za­daw­nio­ne po­dej­rze­nia, wcze­śniej po­ja­wia­ją­ce się tyl­ko w pie­śniach lu­do­wych i ku­chen­nych opo­wie­ściach babć, zo­sta­ją włą­czo­ne do tra­wio­nej pa­ra­no­ją po­li­ty­ki.

In­ny­mi sło­wy, wszyst­kie wie­lo­et­nicz­ne kra­jo­bra­zy są kru­che. Każ­de sil­niej­sze tąp­nię­cie może je znisz­czyć, wy­wo­łu­jąc krwa­we nie­po­ko­je. Lu­dzie wie­dzą o tym i boją się tego. Kie­dy nad Mo­rzem Czar­nym wy­bu­cha na­cjo­na­lizm, z re­gu­ły jest za­ra­zą przy­wle­czo­ną z ze­wnątrz, za­ra­zą, prze­ciw­ko któ­rej nie ma su­ro­wi­cy. Taki los spo­tkał Ab­cha­zję.

NEAL ASCHER­SON

* * *

Ab­cha­zja ma swo­je te­ry­to­rium, gra­ni­ce i oby­wa­te­li. Pre­zy­den­ta, pre­mie­ra, par­la­ment. Ar­mię. Cen­tral­na Ko­mi­sja Wy­bor­cza or­ga­ni­zu­je wy­bo­ry, pocz­ta emi­tu­je znacz­ki. Trzy­dzie­sto­let­ni he­li­kop­ter Ab­cha­skich Li­nii Lot­ni­czych wozi pa­sa­że­rów z Su­chu­mi do wy­so­ko­gór­skie­go Pschu. Do­no­szą o tym: agen­cja Ap­sny­press, te­le­wi­zja, ra­dio, ga­ze­ty, in­ter­net.

Pol­ska nie uzna­je Ab­cha­zji. Uwa­ża ją za część Gru­zji. Tego sa­me­go zda­nia jest resz­ta świa­ta – z wy­jąt­kiem Ro­sji, Ni­ka­ra­gui, We­ne­zu­eli, Na­uru, Va­nu­atu i Tu­va­lu. To zro­zu­mia­łe. Na świe­cie po­ja­wia się co­raz wię­cej pa­ra­państw o spor­nych gra­ni­cach i nie­ja­snym sta­tu­sie, tyl­ko na ob­sza­rze by­łe­go Związ­ku Ra­dziec­kie­go są co naj­mniej czte­ry. Za­spo­ko­je­nie ich rosz­czeń – za­sad­nych bądź nie – zro­dzi­ło­by dzie­siąt­ki no­wych kon­flik­tów i wy­wró­ci­ło do góry no­ga­mi mię­dzy­na­ro­do­wy ład.

Na­pi­sa­łem tę książ­kę, bo wi­dzia­łem wszyst­ko od po­cząt­ku: woj­nę, po któ­rej Gru­zja stra­ci­ła nad re­pu­bli­ką kon­tro­lę, po­wo­jen­ny cha­os, kru­chą sta­bi­li­za­cję na­stęp­nej de­ka­dy i dwu­znacz­ną nie­pod­le­głość, gdy Mo­skwa na­wią­za­ła z Su­chu­mi sto­sun­ki dy­plo­ma­tycz­ne (co przy­nio­sło Ab­cha­zom po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa, ale po­zba­wi­ło ich pola ma­new­ru). Wi­dzia­łem bo­jow­ni­ków, któ­rzy zo­sta­li ar­ty­sta­mi, ar­ty­stów, któ­rych wcią­gnę­ła po­li­ty­ka, oraz po­li­ty­ków, tra­cą­cych z bie­giem cza­su złu­dze­nia.

Wi­dzia­łem, jak w cią­gu dwu­dzie­stu lat ro­dzi się, roz­wi­ja i na­chy­la ku upad­ko­wi ab­cha­skie pań­stwo – choć­by nie­uzna­ne, a na­wet nie­le­gal­ne.

Ab­cha­zja za­my­ka mój kau­ka­ski tryp­tyk, roz­po­czę­ty Pla­ne­tą Kau­kaz i To­a­stem za przod­ków.

WG

Sa­na­to­rium Czer­no­mo­riec, Gu­dau­ta

Miesz­ka­my w sa­na­to­rium Czer­no­mo­riec.

Miesz­ka­my – dużo po­wie­dzia­ne. Przy­cho­dzi­my jak naj­póź­niej się da, gdy za­pa­da już zmrok, a od stro­ny Su­chu­mi sły­chać pierw­sze strza­ły. Tasz­czy­my trzy pół­li­trów­ki i chleb. O siód­mej włą­cza­ją prąd i wodę: moż­na przej­rzeć no­tat­ki, coś prze­czy­tać, ob­myć twarz. Zro­bić her­ba­tę. Mamy wiel­ki słój po kom­po­cie, zna­le­zio­ny na śmiet­ni­sku koło ba­za­ru, i ma­syw­ną so­wiec­ką grzał­kę (za­wsze wożę na Wschód grzał­kę, pa­pier to­a­le­to­wy oraz jed­no­ra­zo­we igły i strzy­kaw­ki – gdy­bym tra­fił do szpi­ta­la). Dwie go­dzi­ny póź­niej, kie­dy prąd się koń­czy, roz­kła­da­my ga­ze­tę, ła­mie­my chleb i otwie­ra­my kon­ser­wy (trzy­ma­my je w ze­psu­tej spłucz­ce od se­de­su, żeby nikt nie pod­wę­dził). Wle­wa­my w sie­bie litr wód­ki. Pi­je­my dla roz­grzew­ki, dla lep­sze­go snu, dla od­ka­że­nia po wszyst­kim, co wi­dzie­li­śmy w cią­gu dnia. Kła­dzie­my się w ubra­niach, owi­ja­my brud­ny­mi ko­ca­mi, po­dusz­kę za­stę­pu­je ple­cak. Nad ra­nem al­ko­hol prze­sta­je dzia­łać i bu­dzi­my się, dy­go­cząc z zim­na (nad­cho­dzi je­sień, koń­czą się cie­płe noce). Otwie­ra­my trze­cią po­łów­kę, za­pi­ja­my reszt­ką her­ba­ty. Byle do świ­tu. O ósmej znów dają na chwi­lę świa­tło i wodę. Pa­rzy­my nową her­ba­tę. My­je­my zęby. Na lek­kim rau­szu wy­cho­dzi­my do mia­sta.

Sa­na­to­rium za­ła­twi­ła Aida Ła­da­ria, rzecz­nicz­ka se­pa­ra­ty­stycz­nych władz.

Sa­na­to­rium – też dużo po­wie­dzia­ne. Trzy­pię­tro­wy blok, sto­ją­cy wśród wy­bu­ja­łych palm i cy­pry­sów, przy­po­mi­na ru­inę. Od mie­się­cy nie dzia­ła ko­tłow­nia i ścia­ny ob­ła­zi li­szaj. Tu i ów­dzie od­pa­da tynk. Z bal­ko­nów ster­czą prę­ty zbro­je­nio­we. Gdzieś za bu­dyn­kiem są pla­ża i Mo­rze Czar­ne, ale nie spo­sób się tam do­stać, ścież­ki po­za­ra­sta­ły. W tym kli­ma­cie nie moż­na so­bie od­pu­ścić, wy­star­czy rok-dwa i przy­ro­da wra­ca po swo­je, od­bi­ja lu­dziom kar­czo­wi­ska, wdzie­ra się do do­mów i na uli­ce. Z na­sze­go po­ko­ju też nie wi­dać mo­rza, okna po­kry­wa tłu­sty kurz – w oko­li­cy mu­sia­ło się dłu­go pa­lić – a drzwi na bal­kon za­bi­to de­ska­mi. Mamy szczę­ście, są szy­by. Aida ostrze­ga, żeby w nu­me­rze ab­so­lut­nie ni­cze­go nie zo­sta­wiać, cią­gle się tu wła­mu­ją, cho­ciaż wszyst­ko już roz­kra­dzio­no: nie ma po­ście­li, wy­kła­dzin, po­piel­ni­czek, ob­raz­ków ani ko­szy na śmie­ci, nie ma noc­nych lam­pek, fo­te­li, krze­seł ani sto­łów. Z ła­zie­nek na pierw­szym pię­trze znik­nę­ły na­wet se­de­sy i prysz­ni­ce! Żad­nych urzą­dzeń do re­ha­bi­li­ta­cji też oczy­wi­ście już nie ma, ga­bi­ne­ty ob­ro­bio­no na sa­mym po­cząt­ku. Py­tam Aidę, ile pła­ci­my. Od­po­wia­da, że za ta­kie wa­run­ki Ab­cha­zja nie bie­rze pie­nię­dzy.

Do­brze mi w Czer­no­mor­cu.

Mam dwa­dzie­ścia trzy lata i za­czy­nam przy­go­dę z Kau­ka­zem. Je­stem tu dru­gi raz, wcze­śniej jeź­dzi­łem do Mo­skwy, na Bia­ło­ruś i Ukra­inę. Już wiem, że zna­la­złem swój te­mat. Cze­ka­ją na mnie dzie­siąt­ki miejsc i set­ki lu­dzi – bo­jow­ni­ków, pa­ste­rzy, pro­fe­so­rów, pre­zy­den­tów, tak­sów­ka­rzy, dzien­ni­ka­rzy, ar­ty­stów. Ty­sią­ce hi­sto­rii. Cze­ka­ją książ­ki, ich mą­drość i jad. Cze­ka­ją od­kry­cia, zdu­mie­nia, fa­scy­na­cje i roz­cza­ro­wa­nia. Czu­ję pod­nie­ce­nie jak przed dłu­gą po­dró­żą.

To moja pierw­sza woj­na. Je­stem re­por­te­rem, chcę do­ty­kać praw­dzi­we­go ży­cia – a na woj­nie ży­cie jest za­gęsz­czo­ne, skon­den­so­wa­ne, zwie­lo­krot­nio­ne. Mu­sia­łem przy­je­chać i za­trzy­mać się w ta­kim miej­scu jak Czer­no­mo­riec. Naj­bar­dziej cie­ka­wi mnie, dla­cze­go do tej woj­ny do­szło. Co się sta­ło, że Ab­cha­zo­wie i Gru­zi­ni sko­czy­li so­bie do gar­deł. Skąd się wzię­ła nie­na­wiść. Cho­ler­nie cie­ka­wi mnie też, co z tego wy­nik­nie.

Jeż­dżę z Sier­gie­jem Ma­szyn­skim, fo­to­re­por­te­rem ze Staw­ro­po­la. Nie mo­głem le­piej tra­fić. Sier­giej świet­nie zna Kau­kaz i ma in­stynkt, bożą iskrę, szó­sty zmysł. Gdy już po wszyst­kim pój­dę w So­czi do ko­ścio­ła, z nu­dów przy­łą­czy się i wy­cią­gnie apa­rat. Wcze­śniej nig­dy nie był na żad­nym na­bo­żeń­stwie – ale bez­błęd­nie wy­czu­je naj­waż­niej­sze mo­men­ty i usta­wi się tak, jak­by całe ży­cie fo­to­gra­fo­wał ślu­by i ko­mu­nie. Jesz­cze nie wiem, że jest al­ko­ho­li­kiem i na­sze dzien­ne pół­to­ra li­tra – a zwy­kle wię­cej, bo na każ­dym kro­ku czę­stu­ją nas sa­mo­go­nem z wi­no­gron i do­mo­wym wi­nem – to dla nie­go gwóźdź do trum­ny. Nie­dłu­go po­tem za­pi­je się na śmierć.

Trze­cie­go czy czwar­te­go dnia za­pra­sza­my go­ści: do­zor­ców Sa­szę i Wi­ta­li­ka, i kon­ser­wa­to­ra Dau­ra. Sami Ab­cha­zo­wie, tyl­ko Sa­sza ma mat­kę Ro­sjan­kę. Przy­no­szą lam­pę naf­to­wą, mamy od­dać przy wy­jeź­dzie. Roz­ma­wia­my, pi­je­my i śpie­wa­my. Naj­chęt­niej Pieśń gru­ziń­ską Oku­dża­wy, któ­rą zna­my wszy­scy: Małą pest­kę wi­no­gron w tej zie­mi go­rą­cej za­sa­dzę, / po­ca­łu­ję wi­no­rośl, by ki­ście doj­rza­łe wnet rwać, / i przy­ja­ciół w swym domu, i mi­łość w swym ser­cu zgro­ma­dzę, / bo in­a­czej to po cóż na zie­mi tej wiecz­nej mi trwać? (tłu­ma­cze­nie Ta­de­usz Lu­bel­ski).

Za­pra­sza­my jesz­cze kon­fe­de­ra­tów – bo­jow­ni­ków z Kon­fe­de­ra­cji Na­ro­dów Kau­ka­zu, któ­rzy przy­je­cha­li wal­czyć z Gru­zi­na­mi i też miesz­ka­ją w Czer­no­mor­cu – ale od­ma­wia­ją. Są z ba­ta­lio­nu Sza­mi­la Ba­sa­je­wa, sami Cze­cze­ni. Mu­zuł­ma­nie. Nie piją i nie chcą być tam, gdzie się pije. Roz­ma­wiam z nimi na uli­cy, w sie­dzi­bie ab­cha­skich władz i w zde­ze­lo­wa­nej woł­dze, któ­rą je­dzie­my ra­zem na front.

Za­pi­su­ję macz­kiem ko­lej­ne ad­re­sy i te­le­fo­ny. Bu­racz­ko­wy no­te­sik, któ­ry do­sta­łem kie­dyś od ojca (ma za­kład­ki z ro­syj­ski­mi li­te­ra­mi), sta­nie się moją po­li­są i ka­pi­ta­łem. Wkrót­ce będę miał zna­jo­mych na ca­łym Kau­ka­zie. Po­mo­gą mi wie­le razy.

Ostat­niej nocy za­sy­pia­my przy lam­pie. Bu­dzę się chwi­lę przed pią­tą i pod­no­szę na łóż­ku, a na prze­ciw­le­głą ścia­nę wpeł­za mój cień. Sier­giej bu­dzi się se­kun­dę póź­niej i w mgnie­niu oka bled­nie. Na­gła gro­za. Ścisk w gar­dle. Coś się…

– Kładź się! – dzi­ko wrzesz­czy Sier­giej, rzu­cam się na ple­cy, po­wie­trze roz­ry­wa eks­plo­zja, za­sy­pu­je nas grad szkła z roz­bi­te­go okna, po­dmuch prze­wra­ca lam­pę i gasi ją. Ja­kie szczę­ście, prze­mknie mi póź­niej, że nie za­czę­li­śmy się pa­lić. Ścia­nę, na któ­rej ma­ja­czył mój cień, dziu­ra­wi se­ria z ka­ra­bi­nu.

Zsu­wa­my się na zie­mię i peł­znie­my w stro­nę drzwi, ka­le­cząc się odłam­ka­mi szy­by. Je­ste­śmy bli­sko, gdy znów wy­bu­cha ka­no­na­da. Te­raz strze­la Czer­no­mo­riec, kon­fe­de­ra­ci od­po­wia­da­ją snaj­pe­ro­wi.

Na dole na­ty­ka­my się na Sa­szę, trzy­ma w zę­bach za­pa­lo­ną za­pał­kę, mo­cu­je się z kłód­ką od ma­ga­zyn­ku, wresz­cie drzwi ustę­pu­ją. Wpy­cha­my się we trój­kę do środ­ka, ba­ry­ka­du­je­my, pró­bu­je­my przy­kuc­nąć. Wciąż sły­chać kon­fe­de­ra­tów.

– Daw­no tu nie strze­la­li – szep­ce do­zor­ca. – Strze­la­ją za mia­stem i na dro­gach, ale to ban­dy­ci, ma­ru­de­rzy. Do fron­tu stąd da­le­ko.

Pal­ba słab­nie, sły­szy­my tu­pot zbie­ga­ją­ce­go po scho­dach woj­ska, po­tem za­pa­da ci­sza. Od tam­tej pierw­szej se­rii mi­nę­ły trzy, może czte­ry mi­nu­ty.

Rano za­cze­piam kon­fe­de­ra­tów. Krę­cą gło­wa­mi. Prze­cze­sa­li te­ren, ale ni­ko­go nie zna­leź­li.

Nie do­wie­my się, kto otwo­rzył ogień.

Li­sto­pad 1993

Man­da­ryn­ki. Tony man­da­ry­nek. Za­le­ga­ją hał­da­mi wzdłuż szo­sy, gni­ją wo­kół kio­sków z pa­pie­ro­sa­mi i wód­ką, wy­sy­pu­ją się z roz­kle­ko­ta­nych wołg, mo­skwi­czów i ład. Dziu­ra­wy as­falt po­kry­wa man­da­ryn­ko­wa mia­zga.

Man­da­ryn­ki są z Ab­cha­zji. Kre­zu­si przy­wo­żą je cię­ża­rów­ka­mi i za­raz za gra­ni­cą wy­prze­da­ją na pniu hur­tow­ni­kom z So­czi, Kra­sno­da­ru, Mo­skwy. Bied­niej­si ła­du­ją pod su­fit wy­słu­żo­ne oso­bów­ki, aż pod­wo­zie szo­ru­je po zie­mi, a kla­pę ba­gaż­ni­ka trze­ba wią­zać sznur­kiem. Po­zo­sta­li pcha­ją dwu­ko­ło­we wóz­ki, tasz­czą pa­sia­ste tor­by, dźwi­ga­ją na­bi­te owo­ca­mi wor­ki. W pierw­szym wol­nym miej­scu roz­sta­wia­ją na ga­ze­cie bie­da­stra­gan, sa­do­wią się na roz­kła­da­nym zy­del­ku, wy­cią­ga­ją z kie­sze­ni ręcz­ną wagę. Sprze­da­ją za bez­cen, po pięt­na­ście, dwa­na­ście, dzie­sięć cen­tów za kilo, aby tyl­ko ja­kiś pie­niądz, aby co­kol­wiek, aby na chleb. W So­czi przy osie­dlo­wej ulicz­ce do­sta­li­by trzy razy tyle, ale jak tam do­je­chać, do mar­szrut­ki nikt ich z ta­kim kra­mem nie wpu­ści, a tak­sów­ka po­chło­nę­ła­by cały za­ro­bek.

Ab­cha­zja żyje z man­da­ry­nek. Każ­dy może ze­brać owo­ce i się na­jeść. Albo wy­wieźć do Ro­sji. Let­ni­ków i ku­ra­cju­szy, któ­rzy ty­sią­ca­mi ob­le­ga­li ab­cha­skie pla­że, nie ma od daw­na: woj­na. Jesz­cze przed nią sta­nę­ły nie­licz­ne fa­bry­ki, prze­twór­nie i ma­nu­fak­tu­ry. Za­marł han­del i trans­port. Skoń­czy­ły się pen­sje, ren­ty, eme­ry­tu­ry, za­sił­ki, sty­pen­dia. Zo­sta­ły pola ku­ku­ry­dzy i her­ba­ty (te, któ­rych nie za­mi­no­wa­li Gru­zi­ni). I man­da­ryn­ki.

Na szo­sie robi się tłocz­no. W tłu­mie, któ­ry opa­no­wał całą jezd­nię, grzę­zną sa­mo­cho­dy, mo­to­ry, wóz­ki. Co­raz wię­cej od­pa­dów, śmie­ci i bło­ta. Za­ci­na deszcz. Parę ty­go­dni temu, kie­dy w Ab­cha­zji to­czy­ły się jesz­cze re­gu­lar­ne wal­ki, ko­czo­wa­li tu uchodź­cy – Ab­cha­zo­wie z ziem za­ję­tych przez Gru­zi­nów, Gru­zi­ni z ziem za­ję­tych przez Ab­cha­zów, mie­sza­ne mał­żeń­stwa, któ­re nig­dzie nie były u sie­bie, Ro­sja­nie, Or­mia­nie, Gre­cy. Jed­ni miesz­ka­li w swo­ich au­tach, inni roz­bi­ja­li na­mio­ty, jesz­cze inni ryli zie­mian­ki. Drze­ma­li w nich czuj­nie – nie ze stra­chu przed zło­dzie­ja­mi, kraść nie było co, ale żeby nie prze­ga­pić, nie prze­spać: może ode­zwie się oj­ciec, brat, krew­niak, może ktoś prze­ka­że wia­do­mość, może po­ja­wi się są­siad, któ­ry wie, co się sta­ło z bli­ski­mi, może zna­jo­my bę­dzie prze­pra­wiał się na tam­tą stro­nę. Po obo­zo­wi­sku krą­ży­li wy­słan­ni­cy Czer­wo­ne­go Krzy­ża i po­śred­ni­cy, ofe­ru­ją­cy ro­syj­ski mel­du­nek, pa­pie­ry in­wa­lidz­kie, wizę do USA. W ła­dach z przy­ciem­nio­ny­mi szy­ba­mi pra­co­wa­ły pro­sty­tut­ki. Uchodź­cy zo­sta­wi­li po so­bie roz­dep­ta­ne pole, któ­re te­raz za­mie­ni­ło się w man­da­ryn­ko­wy ba­zar.

Szla­ban. Ro­syj­ski po­ste­ru­nek. Wjaz­du strze­że mło­dziut­ki żoł­nie­rzyk, waż­ny ni­czym świę­ty Piotr: ty prze­cho­dzisz, ty zo­sta­wiasz wo­rek, ty pła­cisz man­dat, ty za­wra­casz. Wła­śnie tak, na „ty” do si­wo­bro­dych gó­ra­li i ko­biet w czer­ni, któ­re mo­gły­by być jego bab­cia­mi. Pro­test na nic się nie zda, żoł­nie­rzyk musi po­ka­zać, kto ma wła­dzę. Sto­ją za nim Mo­skwa, Kreml, plac Czer­wo­ny, pre­zy­dent Jel­cyn, Ty­siąc­let­nia Ruś. Cię­ża­rów­ki wjeż­dża­ją za to bez żad­nej kon­tro­li, a gdy szla­ban za dłu­go się nie pod­no­si, bez­li­to­śnie trą­bią.

Z wy­jaz­dem jest pro­ściej, inny żoł­nie­rzyk nie­dba­le kart­ku­je do­ku­men­ty i kiwa gło­wą, żeby prze­cho­dzić. Obcy pasz­port nie robi na nim wra­że­nia. Pie­cząt­ki nie bę­dzie, Zwią­zek Ra­dziec­ki roz­padł się nie­ca­łe dwa lata temu, nie ma jesz­cze pie­czą­tek, wiz, ter­mi­na­li od­praw. Prze­pu­ści­li cię w Brze­ściu – jedź so­bie choć­by do Du­szan­be.

Most na rzecz­ce Psou. Ta­bli­ca po ab­cha­sku i ro­syj­sku: „Ap­sny Arie­spu­bli­ka. Rie­spu­bli­ka Ab­cha­zi­ja”. Wkrót­ce doj­dzie an­glo­ję­zycz­na „Re­pu­blic of Ab­kha­zia”. For­mal­nie Ab­cha­zja jest au­to­no­mią w skła­dzie Gru­zji. Fak­tycz­nie – jesz­cze trud­no po­wie­dzieć. Hi­sto­ria to­czy się na na­szych oczach.

Po­ste­ru­nek ab­cha­ski. Bo­jow­nik w pan­ter­ce sy­la­bi­zu­je dane z pasz­por­tu, po­tem za­pi­su­je je cy­ry­li­cą w ze­szy­cie for­ma­tu A4.

– To na wy­pa­dek śmier­ci albo za­gi­nię­cia – tłu­ma­czy. – Żeby zo­stał ja­kiś ślad.

W ze­szy­cie tyl­ko kil­ka­na­ście na­zwisk, same za­gra­nicz­ne.

– Swo­ich nie wpi­su­je­cie?

– A kto by się nami przej­mo­wał.

„Dzień do­bry” to mszyb­zja, „dzię­ku­ję” – ita­bup. Ab­cha­skie ABC. ABC jak Ab­cha­zja. Je­dy­ny kraj, któ­re­go na­zwa za­czy­na się jak al­fa­bet – przy­najm­niej po pol­sku i w kil­ku in­nych ję­zy­kach. (Po ab­cha­sku bę­dzie Ap­sny – zie­mia z du­szą). Czy coś z tego wy­ni­ka?

To stąd na­le­ży roz­po­czy­nać zgłę­bia­nie ele­men­ta­rza Kau­ka­zu – ra­dził Osip Man­delsz­tam. – Tu każ­de sło­wo za­czy­na się na „a”. Ję­zyk Ab­cha­zów jest po­tęż­ny i peł­no­gło­so­wy, ale ob­fi­tu­je w zle­wa­ją­ce się w jed­no dźwię­ki gór­no- i dol­no­kr­ta­nio­we, utrud­nia­ją­ce wy­mo­wę. Moż­na po­wie­dzieć, że ję­zyk ten wy­ry­wa się z krta­ni po­ro­słej wło­sa­mi.

W cza­sach ra­dziec­kich czę­sto two­rzo­no nowe ab­cha­skie sło­wa, do­da­jąc „a” do wy­ra­zów ro­syj­skich. Po­wstał abank, ako­smos, atie­lie­fon. Ab­cha­zo­wie szy­dzi­li: chłop z za­pa­dłej wio­ski tra­fia do Su­chu­mi, idzie uli­cą, mija szy­kow­ną re­stau­ra­cję. „Co to ta­kie­go?” – za­sta­na­wia się. „A… – do­cie­ra do nie­go po dłuż­szej chwi­li – rie­sto­ran!”.

Ru­sza zde­ze­lo­wa­ny, na­bi­ty ludź­mi au­to­bus. Ab­cha­zja wła­śnie wy­gra­ła woj­nę – ale ci Ab­cha­zo­wie nie wy­glą­da­ją na zwy­cięz­ców. Czuć od nich ty­to­niem, stę­chli­zną i cy­tru­sa­mi. Pew­nie są w dro­dze od ty­go­dnia. W tam­tą stro­nę tłu­kli się z man­da­ryn­ka­mi, dzień–dwa mu­sie­li od­stać na gra­ni­cy, dwa–trzy na­stęp­ne wśród mor­der­czej kon­ku­ren­cji sprze­da­wa­li swój to­war. Ści­ska­ją za­wi­niąt­ka z je­dze­niem, le­ka­mi, ta­nią za­baw­ką dla dziec­ka. W Ab­cha­zji, mó­wią, nie ma pra­wie ni­cze­go.

Przez za­pa­ro­wa­ne szy­by ma­ja­czą to góry, to mo­rze, dro­ga na prze­mian wzno­si się i opa­da. Wjeż­dża­my w sub­tro­pik, ro­sną tu pal­my, eu­ka­lip­tu­sy, ro­do­den­dro­ny, cy­pry­sy i pi­nie, do­cho­dzi do nas słod­ka­wy za­pach na­mok­nię­tej ro­ślin­no­ści.

Od gra­ni­cy z Ro­sją do Su­chu­mi cią­gnie się ab­cha­ska ri­wie­ra. Czar­no­mor­ski raj. W li­ście do zna­jo­me­go An­to­ni Cze­chow pi­sał: Przy­ro­da tu­taj za­dzi­wia­ją­ca do sza­leń­stwa i utra­ty gło­wy. Wszyst­ko nowe, baj­ko­we, zbzi­ko­wa­ne i po­etyc­kie. […] Z każ­de­go krzacz­ka, ze wszyst­kich cie­ni i pół­cie­ni w gó­rach, z mo­rza i z nie­ba wy­pa­tru­ją ty­sią­ce te­ma­tów. Łaj­dak je­stem, że nie umiem ry­so­wać.

W ZSRR nie było bar­dziej pre­sti­żo­we­go miej­sca na urlop. So­czi, ło­tew­ska Jur­ma­ła i ku­ror­ty Kry­mu zo­sta­wa­ły w tej kon­ku­ren­cji w tyle. Skie­ro­wa­nie do Ga­gry, Pi­cun­dy, No­we­go Afo­nu no­bi­li­to­wa­ło i bu­dzi­ło za­zdrość. Swo­je wil­le mie­li tu wszy­scy so­wiec­cy przy­wód­cy, od Sta­li­na po Gor­ba­czo­wa.

W Ab­cha­zji opo­wia­da­ją le­gen­dę: kie­dy Bóg roz­da­wał na­ro­dom zie­mie, Ab­cha­zo­wie jako je­dy­ni nie przy­szli. Po­ja­wi­li się do­pie­ro na­stęp­ne­go dnia.

„Wy­bacz, Boże, od­wie­dzi­li nas go­ście. Nie mo­gli­śmy ich prze­cież zo­sta­wić. Gość w dom, Bóg w dom!”.

Wszyst­ko było już roz­dzie­lo­ne, ale wzru­szo­ny Bóg po­sta­no­wił:

„Jest jesz­cze je­den za­ką­tek, naj­pięk­niej­szy ze wszyst­kich. Chcia­łem zo­sta­wić go dla sie­bie, ale od­dam wam”.

Tę samą le­gen­dę opo­wia­da­ją Gru­zi­ni. O Gru­zji.

W trak­cie cięż­kich walk mię­dzy Ab­cha­za­mi a Gru­zi­na­mi ab­cha­ski pu­bli­cy­sta Wi­ta­lij Sza­ri­ja pi­sał w ro­syj­skim ty­go­dni­ku: Je­ste­śmy so­bie zbyt bli­scy, aby się dzi­wić, jak ła­two z obu stron li­nii fron­tu roz­cho­dzą się roz­ma­ite wy­du­ma­ne plot­ki: po tam­tej stro­nie mó­wi­ło się o Gru­zi­nach spa­lo­nych na sta­dio­nie w Ga­grze, o tym, że dru­ży­na ab­cha­ska gry­wa tam z cze­czeń­ską w pił­kę od­rą­ba­ny­mi ludz­ki­mi gło­wa­mi, o in­nych okrop­no­ściach; u nas krą­ży­ła hi­sto­ria o spa­lo­nych na sta­dio­nie w Su­chu­mi Ab­cha­zach.

W Gu­dau­cie, na skwer­ku przed tym­cza­so­wą sie­dzi­bą ab­cha­skich władz, bez­pań­ska kra­su­la do­bie­ra się do pal­my. Za­dzie­ra łeb, bie­rze do py­ska liść, ob­gry­za. Pal­ma jest ni­sko­pien­na – z in­nej kro­wa nie mia­ła­by po­żyt­ku.

Pies pal­my nie ru­szy. Na śmiet­ni­sku leżą zwło­ki szcze­nia­ka, któ­ry zdechł z gło­du.

Śla­dów woj­ny pra­wie nie wi­dać. Gu­dau­ta roz­sy­pu­je się i gni­je sama z sie­bie, z bez­sil­no­ści wła­dzy i znu­że­nia miesz­kań­ców, któ­rym le­d­wie star­cza sił na ogar­nię­cie wła­snych do­mostw. Roz­pad Związ­ku Ra­dziec­kie­go jest tu na­ocz­ny, na­ma­cal­ny, wy­zie­ra z roz­bi­tych przy­stan­ków i za­pad­nię­tych chod­ni­ków, z rdze­wie­ją­ce­go szkie­le­tu nig­dy nie­do­koń­czo­nej bu­do­wy, z opu­sto­sza­łej fa­bry­ki. Uli­ce i domy to­czy gan­gre­na, sie­dzi­bę ab­cha­skich władz, na­roż­ną pię­tro­wą ka­mie­ni­cę z wie­życz­ką, ob­siadł grzyb.

Bez prze­rwy pada.

Wła­dze są se­pa­ra­ty­stycz­ne, moż­na po­wie­dzieć bez­praw­ne – ale to one kon­tro­lu­ją re­pu­bli­kę. Le­gal­ne wła­dze ucie­kły z wy­co­fu­ją­cą się ar­mią do Tbi­li­si i urzę­du­ją na wy­gna­niu. Więk­szość lud­no­ści gru­ziń­skiej też mu­sia­ła ucie­kać.

Woj­na wy­bu­chła w sierp­niu 1992 roku. Gru­zja, od kil­ku mie­się­cy nie­pod­le­gła, ale po­grą­żo­na w kry­zy­sie i roz­dzie­ra­na przez we­wnętrz­ne kon­flik­ty i roz­ma­ite ru­chy od­środ­ko­we, wpro­wa­dzi­ła do Ab­cha­zji woj­sko. Pre­tek­stem była ochro­na ko­lei, bie­gną­cej przez Ab­cha­zję i łą­czą­cej Gru­zję i Ar­me­nię z Ro­sją i Eu­ro­pą. W rze­czy­wi­sto­ści cho­dzi­ło o utar­cie nosa Ab­cha­zom, któ­rzy szan­ta­żo­wa­li Tbi­li­si groź­bą se­ce­sji. Ab­cha­zo­wie uzna­li, że to agre­sja.

Moż­na spy­tać, co w tym nie­wła­ści­we­go – wy­słać żoł­nie­rzy do wła­snej pro­win­cji. Otóż dzia­ło się to w praw­nej próż­ni. Ab­cha­zja była re­pu­bli­ką au­to­no­micz­ną – ale w skła­dzie Gru­ziń­skiej So­cja­li­stycz­nej Re­pu­bli­ki Ra­dziec­kiej, któ­ra już nie ist­nia­ła. Sta­tus Ab­cha­zji w ra­mach nie­pod­le­głej Gru­zji wy­ma­gał ne­go­cja­cji, uzgod­nień, no­wych umów, od­po­wied­nich za­pi­sów w no­wych kon­sty­tu­cjach. Do tego po­trzeb­ny był czas.

W po­ra­dziec­kiej Eu­ra­zji pa­no­wa­ły za­męt i nie­pew­ność. Cze­cze­nia i Ta­tar­stan (re­pu­bli­ki au­to­no­micz­ne w Ro­sji) chcia­ły nie­pod­le­gło­ści. Gór­ski Ka­ra­bach (ob­wód au­to­no­micz­ny w Azer­bej­dża­nie) chciał po­łą­cze­nia z Ar­me­nią. Nad­dnie­strze chcia­ło ode­rwać się od Moł­da­wii. W Gru­zji mniej­szo­ści na­ro­do­we były wy­jąt­ko­wo licz­ne i żyły w zwar­tych sku­pi­skach. Każ­da chcia­ła wy­szar­pać coś dla sie­bie. Speł­nie­nie żą­dań gro­zi­ło roz­pa­dem pań­stwa. Nie­speł­nie­nie – za­miesz­ka­mi, bun­ta­mi, re­be­lia­mi. Zręcz­na po­li­ty­ka po­go­dzi­ła­by może ogień z wodą, albo przy­najm­niej zła­go­dzi­ła na­pię­cie, ale Tbi­li­si za­cho­wy­wa­ło się jak słoń w skła­dzie por­ce­la­ny.

Woj­ny pew­nie nikt nie chciał, ale sy­tu­acja wy­mknę­ła się spod kon­tro­li.

W cią­gu kil­ku dni woj­ska gru­ziń­skie za­ję­ły wschod­nią Ab­cha­zję i Su­chu­mi i do­szły do rze­ki Gu­mi­sty. Rów­no­cze­śnie wy­sa­dzi­ły de­sant i opa­no­wa­ły za­chód re­pu­bli­ki (od gra­ni­cy z Ro­sją do rze­ki Bzyp). Rząd au­to­no­mii, zło­żo­ny w znacz­nej czę­ści z Gru­zi­nów i lo­jal­ny wo­bec Tbi­li­si, po­zo­stał w Su­chu­mi, ale re­al­na wła­dza na­le­ża­ła już do Rady Naj­wyż­szej, czy­li lo­kal­ne­go par­la­men­tu. Tam prze­wa­gę mie­li et­nicz­ni Ab­cha­zo­wie (dzię­ki or­dy­na­cji wy­bor­czej, któ­ra ich fa­wo­ry­zo­wa­ła). Prze­wod­ni­czą­cy Wła­dy­sław Ar­dzin­ba schro­nił się ze współ­pra­cow­ni­ka­mi w Gu­dau­cie, któ­ra leży w po­ło­wie dro­gi mię­dzy uj­ściem Bzy­pu a uj­ściem Gu­mi­sty. Utwo­rzył al­ter­na­tyw­ny rząd i za­czął bu­do­wać ar­mię. Pierw­szy suk­ces przy­szedł po kil­ku ty­go­dniach – siły ab­cha­skie wy­par­ły Gru­zi­nów z za­chod­niej czę­ści re­pu­bli­ki i prze­ję­ły kon­tro­lę nad przej­ściem gra­nicz­nym z Ro­sją.

Przez na­stęp­ny rok front stał na Gu­mi­ście. W tym cza­sie do­szło do sze­re­gu spo­tkań po­mię­dzy se­pa­ra­ty­sta­mi a Gru­zi­na­mi i Ro­sja­na­mi. Pod­czas jed­ne­go z nich pod­pi­sa­no za­wie­sze­nie bro­ni, ale ro­zejm dłu­go się nie utrzy­mał. Ze­rwa­ła go stro­na ab­cha­ska. W ostat­nich dniach wrze­śnia 1993 roku Ab­cha­zo­wie roz­wi­nę­li ofen­sy­wę. Zdo­by­li Su­chu­mi, Oczam­czi­rę i Gali i do­szli do gra­ni­cy ad­mi­ni­stra­cyj­nej z Gru­zją.

Te­raz, mie­siąc po zwy­cię­stwie, eu­fo­ria po­wo­li się wy­pa­la. Tra­wi ją nie­pew­ność, co bę­dzie ju­tro, za ty­dzień, za mie­siąc. W gór­nej czę­ści wą­wo­zu Ko­do­ri to­czą się jesz­cze wal­ki. Żyją tam gru­py Swa­nów – naj­bar­dziej wo­jow­ni­cze­go z gru­ziń­skich ple­mion (w przy­szło­ści utwo­rzą w Ko­do­ri en­kla­wę, nie­za­leż­ną i od Su­chu­mi, i od Tbi­li­si). Do po­ty­czek do­cho­dzi też na wscho­dzie re­pu­bli­ki. Do Ab­cha­zji prze­dzie­ra­ją się gru­ziń­skie od­dzia­ły, któ­re chcą wal­czyć w par­ty­zant­ce. For­mal­nie woj­na nie jest za­koń­czo­na, nie pod­pi­sa­no ro­zej­mu, nie wy­zna­czo­no li­nii de­mar­ka­cyj­nej.

Puł­kow­nik Wa­le­rij Gun­ba, rzecz­nik ab­cha­skiej ar­mii, jest pew­ny, że Gru­zi­ni szy­ku­ją ko­lej­ną in­ter­wen­cję. Ude­rze­nia spo­dzie­wa się lada chwi­la.

– Ale je­śli nie zdą­żą przed grud­niem – do­da­je z na­dzie­ją – to do wio­sny mamy spo­kój. Na Kau­ka­zie nikt o zdro­wych zmy­słach nie ru­sza na woj­nę zimą.

Ogło­szo­ny na dniach po­bór do se­pa­ra­ty­stycz­nej ar­mii ob­jął na wszel­ki wy­pa­dek chłop­ców z dzie­wię­ciu rocz­ni­ków (1967–1975).

Ro­syj­ska agen­cja In­ter­fax do­no­si: Rząd Gru­zji wzy­wa Mo­skwę, aby nie do­pu­ści­ła do agre­sji ze stro­ny Kon­fe­de­ra­cji Na­ro­dów Kau­ka­zu. Mi­ni­ster obro­ny Ab­cha­zji de­men­tu­je in­for­ma­cję o udzia­le pod­le­głych mu wojsk w kon­flik­cie na za­cho­dzie Gru­zji (cho­dzi o woj­nę po­mię­dzy gru­ziń­ski­mi si­ła­mi rzą­do­wy­mi a od­dzia­ła­mi wier­ny­mi oba­lo­ne­mu pre­zy­den­to­wi Zwia­do­wi Gam­sa­chur­dii – któ­ry wła­śnie wró­cił z wy­gna­nia w Cze­cze­nii i mo­bi­li­zo­wał zwo­len­ni­ków do mar­szu na Tbi­li­si). Spe­cjal­na ko­mi­sja przy pro­ku­ra­to­rze ge­ne­ral­nym Gru­zji zbie­ra do­wo­dy świad­czą­ce o czy­st­ce et­nicz­nej w Ab­cha­zji.

* * *

Przed roz­pa­dem ZSRR Ab­cha­zja li­czy­ła pięć­set dwa­dzie­ścia pięć ty­się­cy miesz­kań­ców. Ab­cha­zów było nie­co po­nad dzie­więć­dzie­siąt ty­się­cy. Pra­wie osiem­na­ście pro­cent. Or­mian i Ro­sjan – po sie­dem­dzie­siąt pięć ty­się­cy (pierw­szych tro­chę wię­cej). Naj­wię­cej było Gru­zi­nów: dwie­ście czter­dzie­ści ty­się­cy. Po­nad czter­dzie­ści pięć pro­cent ca­łej lud­no­ści. Je­dy­nie w Gu­dau­cie i oko­li­cach, w ab­cha­skim ma­tecz­ni­ku, tam, gdzie od stu­le­ci męż­czyź­ni z ca­łe­go kra­ju zbie­ra­ją się na wie­ce i ra­dzą, do­kąd ma po­dą­żać na­ród, Ab­cha­zo­wie mie­li bez­względ­ną więk­szość. Nie­źle było jesz­cze w Oczam­czi­rze. Ale w Gali, przy gra­ni­cy ad­mi­ni­stra­cyj­nej z Gru­zją, żyli nie­mal sami Gru­zi­ni (głów­nie Me­gre­lo­wie, gru­ziń­ska gru­pa et­nicz­na, uzna­wa­na daw­niej przez część ba­da­czy za od­ręb­ny na­ród).

Dla­cze­go osiem­na­ście pro­cent ma de­cy­do­wać o lo­sie re­pu­bli­ki? – py­ta­li.

Ab­cha­zo­wie od­po­wia­da­li, że to ich zie­mia. Gru­zi­ni mają Kar­tlię, Ka­che­tię, Ime­re­tię, Me­gre­lię i tu­zin in­nych pro­win­cji. Oni – tyl­ko Ab­cha­zję.

I jesz­cze że mniej­szo­ścią zo­sta­li nie­daw­no. W dwu­dzie­stym wie­ku. Za spra­wą Sta­li­na i Be­rii. Bo wcze­śniej Gru­zi­nów w Ab­cha­zji pra­wie nie było – poza Me­gre­la­mi na wscho­dzie.

I jesz­cze że ab­cha­ska pań­stwo­wość ma dwa i pół ty­sią­ca lat. Na­pi­sał o tym pro­fe­sor Ju­rij Wo­ro­now, hi­sto­ryk i ar­che­olog, czło­nek se­pa­ra­ty­stycz­ne­go rzą­du – bro­szu­rę po ro­syj­sku i an­giel­sku roz­da­ją w biu­rze pra­so­wym. Po­li­czył ra­zem z ko­lo­nia­mi, za­ło­żo­ny­mi przez Gre­ków z Mi­le­tu w szó­stym wie­ku przed na­szą erą: Dio­sku­rią (ist­nie­ją­cą w miej­scu obec­ne­go Su­chu­mi) i Ge­no­sem (dzi­siej­szą Oczam­czi­rą). Obok Fa­si­su (dzi­siej­sze Poti) były to wy­su­nię­te naj­da­lej na wschód przy­czół­ki grec­kiej cy­wi­li­za­cji.

Nie­ule­czal­na kau­ka­ska cho­ro­ba: każ­dy musi być naj­star­szy, naj­od­waż­niej­szy, naj­bar­dziej go­ścin­ny. I każ­dy – naj­bar­dziej po­krzyw­dzo­ny. Sto na­ro­dów wy­bra­nych. Na pa­ru­set ty­sią­cach ki­lo­me­trów kwa­dra­to­wych. Kto się nie zga­dza – ten wróg. Kto wąt­pi – tego pod­ku­pi­li. A kto się zbyt szcze­gó­ło­wo do­py­tu­je – nie ma ser­ca.

Pe­wien gru­ziń­ski mi­ni­ster za­dzwo­nił pod ko­niec woj­ny do dy­plo­ma­ty z ONZ. 

– Mu­si­cie nas ra­to­wać – za­czął. Dy­plo­ma­ta po­my­ślał, że te­raz bę­dzie wy­kład o przed­mu­rzu Eu­ro­py i ostoi chrze­ści­jań­stwa, o wiel­kiej kró­lo­wej Ta­mar, wresz­cie o Ro­sji, któ­ra wspie­ra Ab­cha­zów, bo chce od­bu­do­wać im­pe­rium. Od ja­kie­goś cza­su zaj­mo­wał się Gru­zją i sły­szał to już wie­le razy. Mi­ni­ster za­wie­sił tym­cza­sem głos, jak­by szu­kał naj­lep­sze­go ar­gu­men­tu, po czym wy­pa­lił: – Mu­si­cie nas ra­to­wać, bo je­ste­śmy na­praw­dę wy­jąt­ko­wi.

Ab­cha­zo­wie po­cho­dzą z Ab­cha­zji. Są na­ro­dem kau­ka­skim, tak jak Gru­zi­ni (w re­gio­nie żyją jesz­cze na­ro­dy tu­rec­kie i in­do­eu­ro­pej­skie). Ich naj­bliż­szy­mi krew­ny­mi są miesz­kań­cy ro­syj­skie­go Kau­ka­zu Pół­noc­no-Za­chod­nie­go: Ady­gej­czy­cy, Czer­kie­si i Ka­bar­dyj­czy­cy.

Ab­cha­zja ma do­stęp do mo­rza, co w sta­ro­żyt­no­ści otwo­rzy­ło ją na wpły­wy Eu­ro­py. Po upad­ku grec­kich ko­lo­nii zna­la­zła się w or­bi­cie Rzy­mu, a na­stęp­nie Bi­zan­cjum (Su­chu­mi na­zy­wa­ło się wów­czas Se­ba­sto­po­lis). Rów­no­cze­śnie była na­jeż­dża­na przez Per­sów i Ara­bów.

W szó­stym wie­ku pro­to­ab­cha­skie ple­mio­na przy­ję­ły chrze­ści­jań­stwo. W siód­mym do wła­dzy do­szła lo­kal­na dy­na­stia Ano­sy­dów, zwa­nych też Le­oni­da­mi. W ósmym Le­oni­dzi unie­za­leż­ni­li się od Bi­zan­cjum i utwo­rzy­li ce­sar­stwo, któ­re oprócz Ab­cha­zji ob­ję­ło też za­chod­nią Gru­zję. Na prze­ło­mie dzie­sią­te­go i je­de­na­ste­go tron przy­padł tam gru­ziń­skim Ba­gra­tio­nim (ostat­ni Le­oni­da nie miał mę­skie­go po­tom­ka) i Ce­sar­stwo Ab­cha­skie we­szło na pra­wie pięć­set lat w skład zjed­no­czo­nej Gru­zji.

W pań­stwie Le­oni­dów do­mi­no­wa­ły ję­zyk i kul­tu­ra gru­ziń­ska – zwłasz­cza po roku 806, gdy Leon II prze­niósł sto­li­cę do Ku­ta­isi. Hi­sto­ry­cy gru­ziń­scy uwa­ża­ją w związ­ku z tym, że ce­sar­stwo było w grun­cie rze­czy pań­stwem gru­ziń­skim, jed­nym z kil­ku ist­nie­ją­cych we wcze­snym śre­dnio­wie­czu. Hi­sto­ry­cy ab­cha­scy do­wo­dzą z ko­lei, że Le­oni­dzi byli rdzen­ny­mi Ab­cha­za­mi, więc ję­zyk nie miał nic do rze­czy. Jesz­cze przez dwie­ście lat kró­lo­wie Ba­gra­tio­ni ty­tu­ło­wa­li się „wład­ca­mi Ab­cha­zów, Kar­tlów (czy­li Gru­zi­nów) i Or­mian” (inna li­nia tej dy­na­stii rzą­dzi­ła Ar­me­nią).

W pięt­na­stym wie­ku Gru­zja we­szła w okres roz­bi­cia dziel­ni­co­we­go. Ab­cha­zja (wte­dy już: Księ­stwo Ab­cha­skie) była w tym cza­sie to za­leż­na od gru­ziń­skie­go Kró­le­stwa Ime­re­tii, to cał­kiem sa­mo­dziel­na, to pod­po­rząd­ko­wa­na im­pe­rium osmań­skie­mu (Tur­cy przy­nie­śli is­lam, któ­ry się jed­nak nie roz­po­wszech­nił. Su­chu­mi na­zy­wa­li Su­chum Kale – twier­dzą wody i pia­sku). Rzą­dził nią miej­sco­wy ród Czacz­bów (Szer­wa­szy­dzów).

Na po­cząt­ku dzie­więt­na­ste­go wie­ku więk­szość hi­sto­rycz­nych ziem Gru­zji – oprócz Adża­rii i wschod­nie­go La­zy­sta­nu, ale z Ab­cha­zją – zna­la­zła się w rę­kach Ro­sji. Po­dzie­lo­no je na dwie gu­ber­nie: tbi­li­ską i ku­ta­iską. Ab­cha­zja za­cho­wa­ła sta­tus księ­stwa. Czacz­bo­wie pa­no­wa­li te­raz z nada­nia Pe­ters­bur­ga.

W książ­ce Ab­chaz­ska­ja tra­gie­di­ja Wi­ta­lij Sza­ri­ja na­pi­sał: W wie­lo­wie­ko­wej hi­sto­rii re­la­cji ab­cha­sko-gru­ziń­skich było wszyst­ko: i wspól­na wal­ka z ob­cy­mi na­jeźdź­ca­mi, na przy­kład ze wspo­mnia­nym woj­skiem arab­skim, i te­ry­to­rial­ne spo­ry, i woj­ny. […] Ja­ko­ścio­wo nowa sy­tu­acjawy­two­rzy­ła się w ostat­nich de­ka­dach dzie­więt­na­ste­go wie­ku i wła­śnie w tym okre­sie […] tkwią ko­rze­nie obec­ne­go kon­flik­tu.

– Pa­mię­ta­my puł­kow­ni­ka Teo­fi­la Ła­piń­skie­go – oznaj­mia puł­kow­nik Wa­le­rij Gun­ba, kie­dy mó­wię, że je­stem z Pol­ski.

WY­DAW­NIC­TWO CZAR­NE SP. Z O.O.www.czar­ne.com.pl

Se­kre­ta­riat: ul. Koł­łą­ta­ja 14, III p., 38-300 Gor­li­cetel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75 e-mail: ma­te­usz@czar­ne.com.pl,to­masz@czar­ne.com.pl, lu­kasz.au­gu­styn@czar­ne.com.pl,ho­no­ra­ta@czar­ne.com.pl, ewa@czar­ne.com.pl

Re­dak­cja: Wo­ło­wiec 11, 38-307 Sę­ko­watel. +48 18 351 00 70e-mail: re­dak­cja@czar­ne.com.pl

Se­kre­tarz re­dak­cji: mal­go­rza­ta@czar­ne.com.pl

Dział pro­mo­cji: ul. An­der­sa 21/56, 00-159 War­sza­watel./fax +48 22 621 10 48e-mail: agniesz­ka@czar­ne.com.pl, anna@czar­ne.com.pl, do­ro­ta@czar­ne.com.pl, zo­fia@czar­ne.com.pl

Dział mar­ke­tin­gu: ka­ta­rzy­na@czar­ne.com.pl

Dział sprze­da­ży: irek.grad­kow­ski@czar­ne.com.pltel. 504 564 092, 605 955 550agniesz­ka.wil­czak@czar­ne.com.pl

Au­dio­bo­oki i ebo­oki: Iza­be­la Re­gól­ska, iza@czar­ne.com.pl

Wo­ło­wiec 2013Wy­da­nie I