Dzikie wybrzeże. Podróż skrajem Ameryki Południowej - John Gimlette - ebook

Dzikie wybrzeże. Podróż skrajem Ameryki Południowej ebook

John Gimlette

4,7
29,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Gujana. Kraina tysiąca rzek, zachłannej puszczy, zapomnianych plemion. Dzikie Wybrzeże. Przeżyć można tylko, podróżując wąskim pasem brzegowym – z każdym kilometrem w głąb lądu rośnie ryzyko złapania egzotycznej choroby, rozszarpania przez dzikie zwierzęta czy utopienia w wartkim strumieniu. Ale to także piękny świat fosforyzującej zieleni oraz nieodkrytych gatunków zwierząt. Ta niezwykła uroda, dziki charakter oraz wspomnienia o przodku, któremu marzyło się cukrowe królestwo na wybrzeżu Gujany, pchnęły Johna Gimlette’a na wyprawę wzdłuż nieposkromionego wybrzeża Ameryki Środkowej. Ta podróż zaprowadzi go do kryjówek zbiegłych niewolników i kolonii karnych, odległych indiańskich wiosek i utopijnej osady sekty Świątynia Ludu, gdzie w 1978 roku ponad dziewięciuset Amerykanów popełniło zbiorowe samobójstwo. Na swojej drodze spotka rebeliantów, poszukiwaczy złota, zbójników i szamanów. „Dzikie wybrzeże” to porywająca opowieść o niezwykłej wyprawie do jednego z najpiękniejszych, najbardziej nieprzyjaznych i najmniej zbadanych zakątków współczesnego świata. 2012 — Nagroda im. Williama Dolmana dla najlepszej książki podróżniczej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 585

Oceny
4,7 (6 ocen)
4
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wszel­kie po­wie­la­nie lub wy­ko­rzy­sta­nie ni­niej­sze­go pli­ku elek­tro­nicz­ne­go inne niż jed­no­ra­zo­we po­bra­nie w za­kre­sie wła­sne­go użyt­ku sta­no­wi na­ru­sze­nie praw au­tor­skich i pod­le­ga od­po­wie­dzial­no­ści cy­wil­nej oraz kar­nej.

Ty­tuł ory­gi­na­łu an­giel­skie­go WILD CO­AST: TRA­VELS ON SO­UTH AME­RI­CA’S UNTA­MED EDGEPro­jekt okład­ki AGNIESZ­KA PA­SIER­SKA / PRA­COW­NIA PA­PIE­RÓW­KAFo­to­gra­fia na okład­ce © by THE BRID­GE­MAN ART LI­BRA­RY / FLASH PRESS ME­DIA

Co­py­ri­ght © 2011 by JOHN GIM­LET­TECo­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by WY­DAW­NIC­TWO CZAR­NE, 2013Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by HAN­NA PU­STU­ŁA-LE­WIC­KA, 2013

Re­dak­cja ANA­STA­ZJA OLEŚ­KIE­WICZKo­rek­ta AGA­TA CZER­WIŃ­SKA /D2D.PL, ANNA BRYN­KUS-WE­BER/D2D.PLRe­dak­cja tech­nicz­na RO­BERT OLEŚ /D2D.PL

Skład wer­sji elek­tro­nicz­nej: MAG­DA­LE­NA WOJ­TAS / VIR­TU­ALO SP. Z O.O.

ISBN 978-83-7536-622-8

WY­DAW­NIC­TWO CZAR­NE SP. Z O.O.www.czar­ne.com.plRe­dak­cja: Wo­ło­wiec 11, 38-307 Sę­ko­watel. +48 18 351 00 70e-mail:re­dak­cja@czar­ne.com.plSe­kre­tarz re­dak­cji:mal­go­rza­ta@czar­ne.com.pl

Wo­ło­wiec 2013Wy­da­nie I

Mo­jej sio­strze Phi­lip­pie i bra­ciom, Mat­thew i Edwar­do­wi

Wprowadzenie

Gu­ja­na to kraj, któ­ry za­cho­wał dzie­wic­two, nie za­znał gra­bie­ży, zmian ani znisz­cze­nia.

Sir Wal­ter Ra­le­igh, The Di­sco­ve­rie of the Lar­ge, Rich and Bew­ti­ful Em­py­re of Gu­ia­na

Gu­jań­czy­cy mnie za­fa­scy­no­wa­li. Za­wsze mnie za­sta­na­wia­ło, jak te trzy od­pry­ski im­pe­riów zdo­ła­ły prze­trwać eks­plo­zję dą­żeń nie­pod­le­gło­ścio­wych, któ­ra ogar­nę­ła całą Ame­ry­kę Po­łu­dnio­wą.

Eve­lyn Waugh, 92 Days

Nie­po­trzeb­ny jest ża­den wy­myśl­ny strój. W cią­gu dnia nosi się ko­szu­le pla­żo­we albo lek­kie gar­ni­tu­ry… no­sze­nie re­wol­we­ru nie jest ko­niecz­ne.

The So­uth Ame­ri­can Hand­bo­ok, 1947

Po­łu­dnio­wo­ame­ry­kań­scy In­dia­nie te­re­ny mię­dzy Ori­no­ko i Ama­zon­ką od za­wsze na­zy­wa­li Gu­ia­ną, „Zie­mią Wie­lu Wód”. Eu­ro­pej­scy od­kryw­cy nie od razu jed­nak do­ce­ni­li traf­ność tej na­zwy. Na sta­rych ma­pach, fran­cu­skich i an­giel­skich, ob­szar ten ozna­czo­ny jest jako „Equ­inoc­tia­le” albo „Ca­ri­ba­na, Zie­mia Dwu­dzie­stu Je­den Ple­mion”. Ho­len­drzy po­cząt­ko­wo wi­dzie­li tu swo­ją „Nową Ze­lan­dię”. Do­pie­ro póź­niej wy­my­śli­li na­zwę, któ­ra le­piej od­da­wa­ła to, co czu­li, nio­sąc obiet­ni­cę nie­bez­pie­czeń­stwa, ry­zy­ka, bo­gac­twa, a może na­wet po­żą­da­nia: Wil­de Kust – „Dzi­kie Wy­brze­że”.

W ca­łej Ame­ry­ce Po­łu­dnio­wej nie ma dru­gie­go ta­kie­go miej­sca; bli­sko pół­to­ra ty­sią­ca ki­lo­me­trów błot­ni­ste­go wy­brze­ża, prze­cho­dzą­ce­go w mo­cza­ry, gę­stą pusz­czę, a na­stęp­nie – w głę­bi lądu – w pa­sma pra­sta­rych gór o spłasz­czo­nych szczy­tach. Czło­wiek nig­dy nie wziął tej zie­mi w peł­ne po­sia­da­nie. Na ca­łym wy­brze­żu nie ma ani jed­ne­go na­tu­ral­ne­go por­tu, a tam gdzie koń­czy się bło­to, za­czy­na się las. Po­kry­wa osiem­dzie­siąt pro­cent po­wierzch­ni re­gio­nu i na­wet dziś nie prze­ci­na go ża­den trakt. Rzad­ka sieć dróg trzy­ma się głów­nie wy­brze­ża. Bez sa­mo­lo­tu po­dróż w głąb lądu może po­trwać czte­ry ty­go­dnie, a to do­pie­ro po­czą­tek kło­po­tów.

Więk­szość ob­sza­ru Gu­ja­ny, przy­kry­ta gę­stym bal­da­chi­mem drzew, nig­dy nie wi­dzi słoń­ca. Może więc nie ma w tym nic dziw­ne­go, że na­sza wie­dza o tym re­gio­nie – za­rów­no przy­rod­ni­cza, jak i hi­sto­rycz­na – zda­je się to­nąć w mro­kach zie­lo­nej nocy. Roz­le­głe ob­sza­ry nig­dy nie zo­sta­ły na­le­ży­cie opi­sa­ne, z ciem­nej gę­stwi­ny lasu wciąż wy­ła­nia­ją się nie­zna­ne do­tąd ga­tun­ki zwie­rząt. Na­wet nie­któ­re z naj­bar­dziej po­spo­li­tych po­tra­fią na­pę­dzić so­lid­ne­go stra­cha. W Gu­ja­nie żyją naj­więk­sze mrów­ki i naj­więk­sze ryby słod­ko­wod­ne na świe­cie. Są tam ja­gu­ary, zdol­ne jed­nym kłap­nię­ciem pasz­czy od­gryźć czło­wie­ko­wi gło­wę, węże du­si­cie­le, rze­ki peł­ne ogoń­czy i elek­trycz­nych wę­go­rzy, i chma­ry in­sek­tów, któ­re pró­bu­ją wwier­cić ci się pod skó­rę. Dla nie­któ­rych to pie­kło. Dla in­nych – eko­lo­gicz­ny raj, coś w ro­dza­ju ede­nu tyl­ko dla do­ro­słych.

Ale jak słusz­nie za­uwa­ży­li In­dia­nie, to woda de­fi­niu­je Gu­ja­nę. Pły­ną tu ty­sią­ce rzek (w sa­mej daw­nej Gu­ja­nie Bry­tyj­skiej jest ich po­nad ty­siąc pięć­set), zu­peł­nie nie­po­dob­nych do nie­po­zor­nych szla­ków wod­nych Sta­re­go Kon­ty­nen­tu. To po­tęż­ne rwą­ce po­to­ki, któ­re pę­dzą sze­ro­ki­mi ko­ry­ta­mi i z hu­kiem wy­pa­da­ją z lasu, by uto­ro­wać so­bie dro­gę do mo­rza. Nie­któ­re z nich mo­gły­by zmie­ścić w swo­im uj­ściu Bar­ba­dos. Ale na­wet naj­więk­sze – Es­se­qu­ibo, Co­ren­ty­ne i Ma­ro­wij­ne – nie na­da­ją się do że­glu­gi; nic więk­sze­go od pi­ro­gi nie da rady się prze­drzeć w jed­nym ka­wał­ku da­lej niż sto pięć­dzie­siąt ki­lo­me­trów w głąb lądu. Kie­dyś są­dzo­no, że wszyst­kie te roz­wście­czo­ne rze­ki łą­czą się ze sobą, a Gu­ja­na w isto­cie sta­no­wi sku­pi­sko wysp, uno­szą­cych się na spie­nio­nych wo­dach.

Tak nie jest, ale to nie zmie­nia fak­tu, że woda nadal rzą­dzi. Okre­śla dro­gi roz­wo­ju, ogra­ni­cza moż­li­wo­ści i od­ci­na od świa­ta. Izo­lu­je ple­mio­na, ska­zu­jąc je na ży­wot wy­spia­rzy, i umoż­li­wia prze­trwa­nie za­po­mnia­nym spo­łecz­no­ściom po­szu­ki­wa­czy bo­gactw, uto­pi­stów i zbie­głych nie­wol­ni­ków. Kar­mi ma­la­rię i ho­du­je nie­któ­re z naj­bar­dziej am­bit­nych szcze­pów wi­ru­sa den­gi na na­szej pla­ne­cie. Wil­goć wdzie­ra się wszę­dzie, gni­ją od niej bu­dyn­ki i sto­py, a po­wie­trze zmie­nia się w parę. Już w nie­pa­mięt­nych cza­sach czło­wiek zo­rien­to­wał się, że w Gu­ja­nie naj­więk­szą szan­sę na prze­ży­cie daje za­miesz­ka­nie na brze­gu mo­rza. Jesz­cze dzi­siaj dzie­więć­dzie­siąt pro­cent lud­no­ści re­gio­nu sku­pia się na wą­skim, pięt­na­sto­ki­lo­me­tro­wym pa­sie mu­li­ste­go wy­brze­ża.

Cie­ka­wa rzecz, ży­cie w szla­mie. Więk­szość do­mów ma nogi, a wszyst­kie mia­sta zbu­do­wa­ne są na siat­ce ak­sa­mit­no­zie­lo­nych ka­na­łów. Tym­cza­sem Oce­an Atlan­tyc­ki ma w tych stro­nach bar­wę gip­su, od osa­dów ko­pal­nia­nych z da­le­kie­go Peru, wy­plu­wa­nych przez Ama­zon­kę. To pięk­ny świat so­czy­stej, fos­fo­ry­zu­ją­cej zie­le­ni i ocie­ka­ją­cej wodą płod­no­ści. Nic dziw­ne­go, że jego miesz­kań­cy są z nie­go dum­ni i na­da­ją mu czu­łe na­zwy. W De­me­ra­rze na­zy­wa­ją tę zie­mię Rów­ni­ną Błot­ną (a swo­ich są­sia­dów Łba­mi Peł­ny­mi Bło­ta). Nie wszy­scy jed­nak po­dzie­la­ją ich za­chwyt. Pe­wien an­giel­ski że­glarz, któ­ry od­wie­dził Gu­ja­nę w 1882 roku, na­pi­sał, że „to bez­na­dziej­na zie­mia szla­mu i go­rącz­ki, zu­peł­nie nie­na­da­ją­ca się dla lu­dzi z wy­jąt­kiem ży­ją­cych na drze­wach In­dian, pry­mi­tyw­nych dzi­ku­sów, któ­rzy ży­wią się sa­my­mi ry­ba­mi […]”.

Na­tu­ral­nie to błot­ni­ste, za­ro­śnię­te, cuch­ną­ce ry­ba­mi wy­brze­że nie ku­si­ło do zej­ścia na ląd. Przez wie­le lat eu­ro­pej­scy od­kryw­cy omi­ja­li je du­żym łu­kiem. Teo­re­tycz­nie, na mocy trak­ta­tu z Tor­de­sil­las za­war­te­go w 1494 roku, jako pierw­sza pra­wa do nie­go (i do ca­łe­go za­chod­nie­go świa­ta) zgło­si­ła Hisz­pa­nia. Mi­nę­ło jed­nak pięć lat, za­nim Hisz­pa­nie wy­sła­li sta­tek, któ­ry zresz­tą na­wet nie przy­bił do brze­gu. Pierw­si Eu­ro­pej­czy­cy wy­lą­do­wa­li tu do­pie­ro trzy­dzie­ści lat póź­niej i od razu dali się zjeść tu­byl­com. Po tym wy­da­rze­niu Hisz­pa­nie w znacz­nym stop­niu stra­ci­li za­in­te­re­so­wa­nie Gu­ja­ną. Osta­tecz­nie sko­lo­ni­zo­wa­li tyl­ko jej pół­noc­no-za­chod­ni skra­wek, któ­ry obec­nie na­zy­wa się Gu­ay­ana i leży w gra­ni­cach We­ne­zu­eli. W tym sa­mym cza­sie Por­tu­ga­lia za­ję­ła ob­sza­ry na po­łu­dniu (obec­nie bra­zy­lij­ski stan Ama­pá), resz­ta zaś po­zo­sta­ła do wzię­cia.

To wła­śnie owa resz­ta – środ­ko­wy ob­szar re­gio­nu – wzbu­dzi­ła moje za­in­te­re­so­wa­nie, sta­jąc się ce­lem po­dró­ży opi­sa­nych w tej książ­ce. Mowa o ka­wał­ku lądu dwu­krot­nie więk­szym od Wiel­kiej Bry­ta­nii i po­dzie­lo­nym na trzy nie­rów­ne, mniej wię­cej pro­sto­kąt­ne czę­ści: Ko­ope­ra­cyj­ną Re­pu­bli­kę Gu­ja­ny (daw­ną Gu­ja­nę Bry­tyj­ską), Su­ri­nam (daw­ną Gu­ja­nę Ho­len­der­ską) i Gu­ja­nę Fran­cu­ską (in­a­czej Guy­ane Fra­nça­ise). Na­zy­wa­ne nie­kie­dy łącz­nie – co jest bar­dzo prak­tycz­ne, choć nie­zbyt ści­słe – Gu­ja­ną lub Gu­ja­na­mi (Las Guy­anas), sta­no­wią je­dy­ny frag­ment Ame­ry­ki Po­łu­dnio­wej, któ­ry nig­dy nie na­le­żał ani do Hisz­pa­nii, ani do Por­tu­ga­lii. Co wię­cej, opar­ły się cał­ko­wi­cie wpły­wom kul­tu­ry ma­cie­rzy­ste­go kon­ty­nen­tu, nie po­zna­ły sal­sy ani tan­ga, Bo­li­va­ra, ma­chi­smo, teo­lo­gii wy­zwo­le­nia ani na­wet ru­chów na­ro­do­wo­wy­zwo­leń­czych. Dwie z Gu­jan cze­ka­ły na nie­pod­le­głość sto pięć­dzie­siąt lat dłu­żej niż resz­ta kon­ty­nen­tu, a Gu­ja­na Fran­cu­ska do dzi­siaj po­zo­sta­je za­mor­skim de­par­ta­men­tem Fran­cji. Zu­peł­nie jak­by ol­brzym za ich ple­ca­mi nie ist­niał. Jesz­cze dzi­siaj, kie­dy pi­szę te sło­wa, żad­na dro­ga nie łą­czy Gu­jan ze świa­tem ze­wnętrz­nym.

Do­pro­wa­dził do tego splot zdu­mie­wa­ją­co krwa­wych wy­da­rzeń. Kie­dy Hisz­pa­nia stra­ci­ła za­in­te­re­so­wa­nie re­gio­nem, przez mo­ment wy­da­wa­ło się, że wy­brze­że zaj­mie po ci­chu An­glia. W 1595 roku sir Wal­ter Ra­le­igh roz­pu­ścił plot­kę, że znaj­du­je się tam mia­sto całe ze zło­ta, ko­bie­ty są uro­dzi­we i ule­głe, a na każ­dej ga­łę­zi sie­dzi tłu­sta ku­ro­pa­twa. Opo­wie­ści te, jak­kol­wiek w oczy­wi­sty spo­sób moc­no prze­sa­dzo­ne, nie­zwy­kle sil­nie dzia­ła­ły na wy­obraź­nię. Pierw­szy wy­pra­wił się tam w 1597 roku nie­ja­ki John Ley, z za­wo­du praw­nik, choć by­najm­niej nie po to, by się tam osie­dlić. Byli jed­nak i tacy, któ­rzy po­waż­nie no­si­li się z ta­kim za­mia­rem. Nie­ste­ty ich am­bit­ne pla­ny naj­czę­ściej roz­bi­ja­ły się o brak pie­nię­dzy i drwi­ny nie­do­wiar­ków. Na­wet oj­co­wie piel­grzy­mi przez krót­ki czas roz­wa­ża­li, czy nie za­ło­żyć swo­jej No­wej An­glii w Gu­ja­nie, ale osta­tecz­nie zwy­cię­żył roz­są­dek. Wresz­cie w 1604 roku gru­pa an­giel­skich dżen­tel­me­nów za­ło­ży­ła na te­re­nie dzi­siej­szej Gu­ja­ny Fran­cu­skiej pierw­sze osie­dle, roz­po­czy­na­jąc ko­lo­ni­za­cję tych ziem. Więk­szość z nich nie do­ży­ła na­stęp­ne­go roku.

Za­ło­że­nie pierw­szej ko­lo­nii za­po­cząt­ko­wa­ło mor­der­czą grę w krze­sła. Przez na­stęp­ne dwie­ście lat trzy eu­ro­pej­skie mo­car­stwa – Fran­cja, Wiel­ka Bry­ta­nia i Ho­lan­dia – prze­py­cha­ły się po ca­łym wy­brze­żu, wy­ry­wa­jąc so­bie na­wza­jem ko­lo­nie i mor­du­jąc wcze­śniej­szych osad­ni­ków. Woj­ny te, a było ich ra­zem dzie­więć (pierw­sza woj­na an­giel­sko-ho­len­der­ska, dru­ga woj­na an­giel­sko-ho­len­der­ska, woj­na dzie­wię­cio­let­nia, woj­na o suk­ce­sję hisz­pań­ską, woj­na o ucho Jen­kin­sa, woj­na o suk­ce­sję au­striac­ką, woj­na sied­mio­let­nia, ame­ry­kań­ska woj­na o nie­pod­le­głość i kam­pa­nie na­po­le­oń­skie), nie­odmien­nie za­czy­na­ły się i koń­czy­ły w Eu­ro­pie. Pod ko­niec każ­dej run­dy nikt nie znaj­do­wał się tam, gdzie za­czął, a całe wy­brze­że le­ża­ło w gru­zach. Obec­na Gu­ja­na (Ko­ope­ra­cyj­na Re­pu­bli­ka Gu­ja­ny) prze­cho­dzi­ła z rąk do rąk dzie­więć razy, Su­ri­nam – sześć, a Gu­ja­na Fran­cu­ska – sie­dem. W pew­nym mo­men­cie (1676) wszyst­kie trzy zna­la­zły się pod pa­no­wa­niem Ho­lan­dii, w in­nym zaś (1809) pod pa­no­wa­niem An­glii. Jak wkrót­ce mia­łem od­kryć, do dziś nie zdo­ła­ły się otrzą­snąć z cha­osu tam­tych lat.

Wie­lo­let­nie wal­ki po­zo­sta­wi­ły rów­nież oso­bli­wy ba­ła­gan na ma­pie. Rdzen­ni Gu­jań­czy­cy, In­dia­nie (sta­no­wią­cy obec­nie trzy pro­cent po­pu­la­cji), żyją roz­pro­sze­ni we wszyst­kich trzech Gu­ja­nach, We­ne­zu­eli i Bra­zy­lii. Co się ty­czy gra­nic, są nie­mal przy­pad­ko­we i po­wsta­ły w wy­ni­ku wo­jen to­czo­nych sześć i pół ty­sią­ca ki­lo­me­trów stąd. Po za­koń­cze­niu walk, w 1815 roku, Eu­ro­pej­czy­cy po­dzie­li­li re­gion na czę­ści od­po­wia­da­ją­ce mniej wię­cej sile ich orę­ża. Wiel­ka Bry­ta­nia wy­kro­iła dla sie­bie ka­wał lądu do­rów­nu­ją­cy wiel­ko­ścią jej sa­mej (dwa­dzie­ścia je­den ty­się­cy pięć­set ki­lo­me­trów kwa­dra­to­wych), a Ho­lan­dia otrzy­ma­ła o po­ło­wę mniej. Fran­cji do­sta­ło się naj­mniej­sze te­ry­to­rium na ca­łym kon­ty­nen­cie, wil­got­ne, nie­na­da­ją­ce się do użyt­ku pie­kło zna­ne przez ja­kiś czas jako Ka­jen­na.

Gra­ni­ce te nadal są jed­nak nie­bez­piecz­nie nie­ja­sne. W głę­bi zie­lo­nej, wil­got­nej anar­chii in­te­rio­ru czę­sto brak zgo­dy, do kogo na­le­ży dane miej­sce. Na ma­pach jest wie­le pu­stych plam, okre­ślo­nych je­dy­nie sło­wa­mi „GRA­NI­CESPOR­NE”. Wszy­scy rosz­czą so­bie pre­ten­sje do ja­kie­goś frag­men­tu cu­dze­go te­ry­to­rium. We­ne­zu­ela do­ma­ga się sie­dem­dzie­się­ciu pro­cent ob­sza­ru Gu­ja­ny, któ­ry za­zna­cza na swo­ich ma­pach jako La Zona en Rec­la­ma­ción. Pre­ten­den­ci do tych bez­kre­snych, nie­za­lud­nio­nych prze­strze­ni stra­szą się na­wza­jem ka­no­nier­ka­mi i bu­du­ją bun­kry w dzi­kiej pusz­czy. Ich rosz­cze­nia za­zwy­czaj są rów­nie sza­lo­ne jak sama dżun­gla. Czę­sto opie­ra­ją się wy­łącz­nie na sta­rych ma­pach z epo­ki elż­bie­tań­skiej, na­kre­ślo­nych przez ma­rzy­cie­li, któ­rzy wie­rzy­li w zło­te mia­sto i ple­mię lu­dzi bez gło­wy.

Dziś trud­no po­wie­dzieć, o co ta cała awan­tu­ra – może o ropę, a może o zło­to. Dla daw­nych po­tęg mor­skich staw­ką było coś bez po­rów­na­nia cen­niej­sze­go, a mia­no­wi­cie cu­kier. W po­cząt­kach osiem­na­ste­go wie­ku Eu­ro­pa była już cał­ko­wi­cie uza­leż­nio­na od tego to­wa­ru i każ­dy, komu star­czy­ło przed­się­bior­czo­ści, by za­ło­żyć plan­ta­cję, mógł w cią­gu trzech lat po­dwo­ić za­in­we­sto­wa­ny ka­pi­tał. W mia­stach ta­kich jak Bri­stol i Am­ster­dam po­wsta­ła nowa kla­sa mi­lio­ne­rów: eg­zo­tycz­nych na­ba­bów w je­dwab­nych pan­to­flach, wzbo­ga­co­nych na cu­krze z Dzi­kie­go Wy­brze­ża. Zmie­ni­ła się rów­nież Gu­ja­na. Cu­kier zdo­mi­no­wał jej go­spo­dar­kę na po­nad trzy­sta lat, two­rząc wła­sną kla­sę rzą­dzą­cą, tak zwa­ną plan­to­kra­cję. Do cza­su za­ła­ma­nia się po­py­tu na cu­kier oko­ło 1860 roku sta­no­wił on dzie­więć­dzie­siąt pięć pro­cent gu­jań­skie­go eks­por­tu. Od tam­te­go mo­men­tu hi­sto­rię re­gio­nu moż­na za­mknąć w sło­wach „wal­ka o ży­cie po cu­krze”.

Jak waż­ny był cu­kier dla hi­sto­rii Gu­ja­ny, naj­le­piej wi­dać z po­wie­trza. Wy­szu­kaj­cie to wy­brze­że na Go­ogle.earth, a zo­ba­czy­cie cią­gną­ce się na prze­strze­ni wie­lu mil wid­mo­we re­gu­lar­ne wstę­gi. To daw­ne pola trzci­ny cu­kro­wej, owoc wręcz ty­ta­nicz­ne­go wy­sił­ku. Żeby po­wstał ki­lo­metr kwa­dra­to­wy upra­wy, trze­ba było wy­ko­pać po­nad czter­dzie­ści ki­lo­me­trów ro­wów iry­ga­cyj­nych i prze­rzu­cić czter­dzie­ści ty­się­cy ton zie­mi. Oczy­wi­ście nie zro­bi­li tego Eu­ro­pej­czy­cy. To wy­łącz­ne dzie­ło nie­wol­ni­ków.

Kon­fron­ta­cja z kon­cep­cją nie­wol­nic­twa była jed­ną z naj­bar­dziej nie­po­ko­ją­cych per­spek­tyw tej wy­pra­wy. Z jed­nej stro­ny wy­da­wa­ło­by się, że nie­wol­nic­two znik­nę­ło, nie po­zo­sta­wia­jąc po so­bie żad­ne­go śla­du: ogro­dze­nia i ba­ra­ki daw­no zbu­twia­ły, w ca­łym re­gio­nie po­sta­wio­no za­le­d­wie garst­kę po­mni­ków. Z dru­giej stro­ny wspo­mnie­nie nie­wol­nic­twa tkwi we wszyst­kim, na­wet w je­dze­niu i w spo­so­bie, w jaki lu­dzie żyją. Cza­sa­mi czu­łem, że nie­wol­nic­two jest ni­czym ja­kaś dziw­na, me­ta­fo­rycz­na cen­tra­la te­le­fo­nicz­na: każ­dy aspekt gu­jań­skie­go ży­cia nie­odmien­nie pro­wa­dził mnie w to samo miej­sce.

Po­mi­jam tu oczy­wi­ście trud­ne py­ta­nia, na któ­re my, Eu­ro­pej­czy­cy, mu­si­my so­bie od­po­wie­dzieć. Jak nam się uda­ło za­wie­sić na trzy­sta lat obo­wią­zy­wa­nie pod­sta­wo­wej za­sa­dy hu­ma­ni­zmu? Czy nie­wol­nic­two było prze­żyt­kiem śre­dnio­wiecz­ne­go my­śle­nia, czy też ra­czej zwia­stu­nem współ­cze­snej fi­lo­zo­fii, zgod­nie z któ­rą sprze­dać moż­na wszyst­ko, o ile tyl­ko cena jest wła­ści­wa?

Bez wzglę­du na od­po­wiedź przy­kład Gu­ja­ny jest mało bu­du­ją­cy. Nie­mal każ­dy do­ło­żył tu swo­je trzy gro­sze. Za­czę­ło się od bul­li pa­pie­skiej Dum Di­ver­sas z 1452 roku (za­chę­ca­ją­cej Por­tu­gal­czy­ków do pod­bo­ju ziem na­le­żą­cych do po­gan i „kieł­zna­nia tych osób w wie­czy­stą nie­wo­lę”), któ­ra stwo­rzy­ła sprzy­ja­ją­cy kli­mat mo­ral­ny do han­dlu nie­wol­ni­ka­mi. Por­tu­ga­lia uczy­ni­ła z nie­wol­nic­twa cno­tę, a Ho­lan­dia biz­nes. W 1652 roku Ho­len­drzy przy­wieź­li do Gu­ja­ny pierw­szych nie­wol­ni­ków. Od tego mo­men­tu nie­wol­ni­ka­mi han­dlo­wał, kto tyl­ko mógł, nie wy­łą­cza­jąc Duń­czy­ków i Szwe­dów. Ale do­pie­ro An­gli­cy roz­krę­ci­li dzia­łal­ność na praw­dzi­wie prze­my­sło­wą ska­lę. (W 1760 roku dys­po­no­wa­li flo­tą stu czter­dzie­stu sze­ściu stat­ków do trans­por­tu nie­wol­ni­ków, mo­gą­cych za­brać na po­kład łącz­nie trzy­dzie­ści sześć ty­się­cy schwy­ta­nych lu­dzi). Nikt nie wie, ilu Afry­ka­nów spo­czę­ło w gu­jań­skiej zie­mi, ale mu­sia­ły ich być set­ki ty­się­cy. Co gor­sza, w ko­lo­nii ho­len­der­skiej ten okrut­ny, nie­miesz­czą­cy się w gło­wie pro­ce­der trwał aż do 1870 roku, nie­mal do epo­ki sa­mo­cho­dów.

Gu­ja­na za­wsze mia­ła nie­pew­ne miej­sce w li­te­ra­tu­rze an­giel­skiej.

Wczy­tu­jąc się w The Di­sco­ve­rie of the Lar­ge, Rich and Bew­ti­ful Em­py­re of Gu­ia­na, pro­spekt wy­da­ny w 1595 roku przez Wal­te­ra Ra­le­igh, uświa­do­mi­łem so­bie, z jaką po­dzi­wu god­ną swa­dą kształ­to­wał on na­sze wcze­sne wy­obra­że­nia o tym wy­brze­żu. Obie­cy­wał in­we­sto­rom nie tyl­ko bo­gac­two, ale wręcz peł­nię do­sko­na­ło­ści. Oprócz zło­tych miast i uro­dzi­wych Ama­zo­nek były tam dia­men­to­we góry, try­to­ny z gło­wa­mi psów, ca­ło­ty­go­dnio­we po­pi­ja­wy i lu­dzie z ocza­mi na pier­si. Do tego tu­byl­cy, rzecz bar­dzo do­god­na, byli fajt­ła­pa­mi, któ­rych nie trze­ba się było oba­wiać. „Owi Gu­jań­czy­cy – pi­sał Ra­le­igh – są nie­wia­ry­god­ny­mi mo­czy­mor­da­mi, ża­den inny na­ród nie do­rów­nu­je im w pi­jań­stwie”. Czy­ta­jąc jego sło­wa, cza­sem na­bie­ra­łem wąt­pli­wo­ści, czy rze­czy­wi­ście je­stem w Gu­ja­nie. The Di­sco­ve­rie wy­da­je się mie­sza­ni­ną hisz­pań­skich plo­tek, sztu­ki mar­ke­tin­gu i co­kol­wiek cha­otycz­ne­go wy­kształ­ce­nia kla­sycz­ne­go.

Dzię­ki tym wszyst­kim za­le­tom lek­tu­ra ksią­żecz­ki Ra­le­igh po­zo­sta­wia nie­za­tar­te wra­że­nie. Gu­ja­na sta­ła się sy­no­ni­mem uro­dzaj­no­ści i bo­gac­twa na dłu­go, za­nim wy­kieł­ko­wał pierw­szy pęd trzci­ny cu­kro­wej. Na­wet Szek­spir się na to zła­pał (Fal­staff chwa­li pa­nią Page, mó­wiąc, że „jest jak Gu­ja­na, kra­ina zło­ta i wsze­la­kiej ob­fi­to­ści”1). Mil­ton też był pod uro­kiem: na „nie stra­to­wa­ną jesz­cze Gu­ja­nę” na­tra­fia­my w sa­mym środ­ku Raju utra­co­ne­go2. Dwa wie­ki póź­niej Trol­lo­pe oso­bi­ście od­wie­dził Gu­ja­nę i dał się po­nieść za­chwy­to­wi, tra­cąc swą zwy­kłą sta­tecz­ną po­wa­gę. „Ży­cie pły­nie tam – pi­sał – wez­bra­nym stru­mie­niem mi­ło­ści, uśmie­chów, szam­pa­na i to­wa­rzy­skich po­ga­wę­dek”. Wpływ Ra­le­igh – albo może za dużo bą­bel­ków.

Sir Wal­ter Ra­le­igh (ok. 1552–1618). To on spra­wił, że do Gu­ja­ny na kil­ka­set lat przy­lgnę­ła re­pu­ta­cja mi­tycz­nej kra­iny

Bli­żej na­szych cza­sów li­te­rac­kie wi­zje Gu­ja­ny nie tyl­ko stra­ci­ły cza­ro­dziej­ski blask, lecz wręcz moż­na by są­dzić, że za­cią­ży­ła na nich ja­kaś okrut­na klą­twa. Eve­lyn Waugh zna­lazł tam tyl­ko „nisz­czą­cą i dra­pież­ną cy­wi­li­za­cję”, któ­rej prze­po­wia­dał, że znik­nie „jak oko­py i leje po bom­bach na polu bi­twy”. Bra­cia Na­ipau­lo­wie, któ­rzy od­wie­dza­li ten re­gion w la­tach sześć­dzie­sią­tych i sie­dem­dzie­sią­tych, też nie mie­li do prze­ka­za­nia do­brych wia­do­mo­ści. Zda­niem Vi­dia­dha­ra Su­raj­pra­sa­da było to miej­sce „pod­stęp­ne i po­nu­re”, Shi­va zaś uznał, że pa­trzy na „upa­dek spo­łe­czeń­stwa”. Zda­je się, że za­rów­no w sen­sie go­spo­dar­czym, jak i po­etyc­kim Gu­ja­na osu­wa­ła się w za­po­mnie­nie.

Kil­ka­dzie­siąt lat póź­niej uci­chło o niej zu­peł­nie.

Ale w 2002 roku mi­gnę­ła mi z da­le­ka pod­czas zbie­ra­nia in­for­ma­cji przed wy­pra­wą do No­wej Fun­dlan­dii. Do­wie­dzia­łem się, że nie­gdyś oba te re­jo­ny łą­czy­ły sta­ro­żyt­ne szla­ki han­dlo­we; z po­łu­dnia na pół­noc pły­nę­ła me­la­sa dla ry­ba­ków, a w od­wrot­nym kie­run­ku trans­por­to­wa­no so­lo­ne dor­sze dla nie­wol­ni­ków (miesz­kań­cy No­wej Fun­dlan­dii do dzi­siaj zresz­tą gu­stu­ją w ciem­nym gu­jań­skim ru­mie, zna­nym tam pod na­zwą Scre­ech). Obie ko­lo­nie za­cho­wa­ły dzi­wacz­ne geo­r­giań­skie słow­nic­two i ten­den­cję do da­wa­nia miej­sco­wo­ściom nazw w ro­dza­ju „Pro­fit” albo „Suc­cess”. Co wię­cej, od­kry­łem, że po­sia­dam da­le­kie­go przod­ka, któ­ry ode­grał pew­ną rolę i tu, i tu, w obu przy­pad­kach z ka­ta­stro­fal­nym skut­kiem.

Ro­bert Hay­man był praw­ni­kiem, po­etą, dy­le­tan­tem i obi­bo­kiem. Trud­no zna­leźć ko­goś go­rzej pre­de­sty­no­wa­ne­go do spro­sta­nia wy­zwa­niom Sub­ark­ty­ki i nie­wy­go­dom tro­pi­ków. Po­cho­dził z przed­się­bior­czej ro­dzi­ny z hrab­stwa De­von, mło­dość spę­dził, plą­cząc się po uni­wer­sy­te­tach w Oks­for­dzie i w Po­itiers. Nie wia­do­mo, czy mógł się po­chwa­lić ja­ki­mi­kol­wiek uzdol­nie­nia­mi praw­ni­czy­mi; gdy miał czter­dzie­ści dwa lata, nie zdą­ży­ły się one jesz­cze ujaw­nić. Zde­spe­ro­wa­ny oj­ciec, któ­ry po­sia­dał przy­ja­ciół na dwo­rze, wy­sta­rał się dla nie­go o sta­no­wi­sko w ko­lo­niach. W 1618 roku Ro­bert zo­stał mia­no­wa­ny gu­ber­na­to­rem Har­bo­ur Gra­ce, wietrz­nej za­tocz­ki w pół­noc­nej czę­ści No­wej Fun­dlan­dii, zna­nej wy­łącz­nie z ryb.

Jako gu­ber­na­tor Ro­bert wy­ka­zał się dra­ma­tycz­nie obo­jęt­nym sty­lem spra­wo­wa­nia wła­dzy. Le­d­wie za­uwa­żył, że jego lu­dzie mrą jak mu­chy na szkor­but. Nie za­mie­rzał bru­dzić so­bie rąk, więc jak sam przy­znał, nic w tej spra­wie nie zro­bił. Zaj­mo­wał się prze­kła­da­niem Ra­be­la­is’go („tego wy­bor­nie dow­cip­ne­go le­ka­rza”), po czym przy­stą­pił do na­pi­sa­nia wła­sne­go do­syć oso­bli­we­go dzieł­ka: Qu­odli­bets, La­te­ly Come over from New Bri­ta­nio­la, Old New­fo­und-Land. Epi­grams and Other Small Par­cels, Both Mo­rall and Diu­ine [Kwo­dli­bet, nie­daw­no przy­wie­zio­ny z No­wej Bri­ta­nio­li, czy­li sta­rej No­wej Fun­dlan­dii. Epi­gra­my i inne pa­ku­necz­ki, umo­ral­nia­ją­ce i bo­skie]. Na­zy­wać je „pa­ku­necz­ka­mi” to przy­pi­sy­wać im po­sia­da­nie tre­ści. W rze­czy­wi­sto­ści były to bez­myśl­ne ry­mo­wan­ki, któ­re mo­gły zy­skać sła­wę je­dy­nie dla­te­go, że praw­do­po­dob­nie sta­no­wi­ły pierw­sze an­giel­skie wier­sze zry­mo­wa­ne w No­wym Świe­cie.

No­wo­fun­dlandz­ka przy­go­da Ro­ber­ta skoń­czy­ła się w 1628 roku. Pla­ny, któ­re roił dla po­wie­rzo­nej swo­jej pie­czy ko­lo­nii, do­rów­ny­wa­ły głu­po­tą jego „pa­ku­necz­kom”. Naj­cie­kaw­szą z tych pro­po­zy­cji prze­słał Ka­ro­lo­wi I przez wspól­ne­go kom­pa­na od kie­lisz­ka – księ­cia Buc­kin­gham. W swo­im li­ście Ro­bert na­kła­nia kró­la do zbu­do­wa­nia no­we­go wspa­nia­łe­go mia­sta po­środ­ku ob­fi­tu­ją­ce­go w ryby pust­ko­wia. Je­dy­ne, cze­go w tym celu po­trze­bo­wał, to mi­lion lu­dzi, za to mia­sto po wsze cza­sy mia­ło sła­wić imię wład­cy An­glii jako Ca­ro­li­no­ple. Te kre­tyń­skie pro­jek­ty upa­dły do­pie­ro w sierp­niu 1628 roku, kie­dy Buc­kin­gham zgi­nął z ręki za­ma­chow­ca. Wi­dząc, że z Ca­ro­li­no­ple nic nie bę­dzie, Ro­bert za­czął się roz­glą­dać za no­wym kró­le­stwem dla sie­bie.

Dla czło­wie­ka z wy­jąt­ko­wą smy­kał­ką do ka­ta­strof Gu­ja­na sta­no­wi­ła ide­al­ny wy­bór. W owej epo­ce uwa­ga Eu­ro­pej­czy­ków wciąż jesz­cze kon­cen­tro­wa­ła się na rze­ce „Wy­apo­ko” – Oy­apock w dzi­siej­szej Gu­ja­nie Fran­cu­skiej. Cho­ro­by i ata­ki Por­tu­gal­czy­ków za­ła­twi­ły już kil­ka an­giel­skich ko­lo­nii w tym re­jo­nie. Ale po­dob­ne dro­bia­zgi nie mo­gły prze­cież po­wstrzy­mać ta­kie­go po­ety i wi­zjo­ne­ra jak mój przo­dek. W li­sto­pa­dzie 1628 roku, przed uda­niem się „za bo­żym przy­zwo­le­niem do Gu­ja­ny”, Ro­bert spo­rzą­dził nowy te­sta­ment. Na­stęp­nie wraz z set­ką lu­dzi wy­pły­nął z Gra­ve­send „lon­dyń­skim stat­kiem o na­zwie Lit­tle Ho­pe­well”. Trzy mie­sią­ce póź­niej do­tar­li do uj­ścia Oy­apock, wznie­śli fort i przy­go­to­wa­li zie­mię pod upra­wę trzci­ny cu­kro­wej.

Szyb­ko zda­łem so­bie spra­wę, że po­dróż śla­da­mi Ro­ber­ta nie wcho­dzi w grę. Po pro­stu zbyt mało po so­bie po­zo­sta­wił. Zna­jąc jego ta­len­ty, moż­na było z góry za­ło­żyć, że wszel­ki słuch i o nim, i o jego lu­dziach wkrót­ce za­gi­nie. I oczy­wi­ście tak wła­śnie się sta­ło. Po ośmiu mie­sią­cach za­padł na „pa­lą­cą go­rącz­kę” i zmarł na dy­zen­te­rię. W na­stęp­nym roku Lit­tle Ho­pe­well roz­bił się u uj­ścia Ama­zon­ki; ura­to­wa­ło się tyl­ko je­de­na­ście osób. Co zaś się ty­czy ko­lo­nii, Por­tu­gal­czy­cy star­li ją z po­wierzch­ni zie­mi, nie zo­sta­wia­jąc ka­mie­nia na ka­mie­niu.

Mia­łem na­dzie­ję, że na­sze dro­gi gdzieś się prze­tną, ale nie to było ce­lem mo­jej po­dró­ży. Opra­co­wa­łem wła­sną tra­sę, od Ko­ope­ra­cyj­nej Re­pu­bli­ki Gu­ja­ny do Gu­ja­ny Fran­cu­skiej. Ale cho­ciaż Ro­bert nie zo­sta­wił dla mnie krop­ko­wa­nej li­nii, po któ­rej mia­łem się po­ru­szać, to on roz­pa­lił we mnie za­in­te­re­so­wa­nie tym re­gio­nem. By­łem cie­kaw, co się sta­ło z Dzi­kim Wy­brze­żem, któ­re znał. W 2008 roku – nie­mal do­kład­nie trzy­sta osiem­dzie­siąt lat po nim – wy­ru­szy­łem z Lon­dy­nu, po­dob­nie jak mój przo­dek nie­pew­ny, co znaj­dę na miej­scu.

rozdział_pierwszy_Georgetown, miasto króla Jerzego

Mimo wszyst­kich wad oraz szpe­cą­ce­go dzia­ła­nia bez­pra­wia i ban­dy­ty­zmu Geo­r­ge­town jest mia­stem po­sia­da­ją­cym nie­po­wta­rzal­ny cha­rak­ter, bez­sprzecz­ny po­wab i nie­uchwyt­ny wdzięk.

Ja­mes Ro­dway, Gu­ia­na

Licz­ba dzie­ci w Geo­r­ge­town jest za­stra­sza­ją­ca.

Vi­dia­dhar Su­raj­pra­sad Na­ipaul, Po­dróż ka­ra­ib­ska3

Wie­le dzia­ło się w Geo­r­ge­town w tym ty­go­dniu. W bo­żo­na­ro­dze­nio­wy po­ra­nek nie­zna­ny mi Ho­len­der za­strze­lił się w swo­im po­ko­ju w kon­ku­ren­cyj­nym ho­te­lu z po­wo­du sa­mot­no­ści.

Eve­lyn Waugh, 92 Days

Nic tak nie psu­je do­bre­go obia­du jak groź­ba ata­ku gra­na­ta­mi ręcz­ny­mi.

– Kto nas za­mie­rza za­ata­ko­wać?

Sie­dzą­cy przy sto­le po­li­ty­cy wzru­szy­li ra­mio­na­mi i wró­ci­li do ogry­za­nia kur­cza­ka.

– Słu­chaj, czło­wie­ku – wy­ce­dził ochro­niarz – nie mo­że­my ci tego wy­tłu­ma­czyć.

Bric­ko nie spra­wiał wra­że­nia czło­wie­ka, któ­ry umiał­by co­kol­wiek wy­tłu­ma­czyć. Wy­glą­dał jak czar­ny ma­ry­narz Po­peye, zbu­do­wa­ny z opon sa­mo­cho­do­wych. Zwró­ci­łem się do prze­wod­ni­czą­ce­go par­tii, któ­ry ob­ser­wo­wał uli­cę. Był śro­dek po­po­łu­dnia, po jezd­ni po­ru­sza­ły się tyl­ko za­przę­gnię­te w muły wóz­ki.

– Na uli­cach – po­wie­dział – jest dużo za­wie­dzio­nych.

– Na przy­kład kto? – za­py­ta­łem. – Kar­te­le nar­ko­ty­ko­we?

– Może. Ale są też roz­gnie­wa­ni In­dia­nie…

– …i przed­się­bior­cy… – do­dał jego za­stęp­ca.

– …i In­dia­nie…

– I  A f r y k a n i e – wark­nął Bric­ko.

Przy­nie­sio­no ko­lej­ne piwa, na sto­lik spły­nę­ła pia­na.

– No i są jesz­cze Chiń­czy­cy – do­rzu­cił se­kre­tarz par­tii.

– I inne par­tie, PNC…

– Albo PPP!

Zdu­mia­łem się.

– R z ą d?  Rząd chciał­by was za­bić?

Prze­je­chał z war­ko­tem sta­ry nis­san i za­raz utknął na skrzy­żo­wa­niu. Wle­pi­li­śmy w nie­go wzrok.

– Moż­li­we – po­wie­dział szef par­tii. – Nig­dy nie wia­do­mo.

– Ale to prze­cież pra­wie  w s z y s c y.  Wszy­scy was nie­na­wi­dzą?

Nad smęt­ny­mi szcząt­ka­mi obia­du za­pa­dło mil­cze­nie. Od mo­men­tu za­ło­że­nia ich par­tia po­li­tycz­na znaj­do­wa­ła się pod pre­sją. Po chwi­li ci­szę prze­rwał prze­wod­ni­czą­cy:

– Lu­dzie – po­wie­dział – utra­ci­li wia­rę w po­li­ty­kę.

Jego za­stęp­ca po­ki­wał gło­wą.

– Dla­te­go wła­śnie mamy tyle ko­ścio­łów…

– I skle­pów z ru­mem! Po­ma­ga za­po­mnieć…

– Czy były już ja­kieś  p r ó b y  za­ma­chu? – za­py­ta­łem. – Bom­by albo strze­la­ni­na…?

Bric­ko po­krę­cił gło­wą.

– Nie tu­taj.  J e s z c z e  nie…

Prze­wod­ni­czą­cy zmarsz­czył brwi.

– To Geo­r­ge­town – po­wie­dział. – Wszyst­ko może się zda­rzyć.

*

Miesz­kań­cy Geo­r­ge­town wie­dzą, jak z mor­der­stwa zro­bić wi­do­wi­sko. W kra­ju, gdzie nie ma ani jed­ne­go te­atru z praw­dzi­we­go zda­rze­nia i gdzie dzia­ła­ją rap­tem dwa pod­rzęd­ne kina, sala roz­praw od­gry­wa waż­ną rolę w do­star­cza­niu roz­ryw­ki. Pro­ce­sy są­do­we są za­wi­le bry­tyj­skie, cią­gną się ty­go­dnia­mi i są szcze­gó­ło­wo re­la­cjo­no­wa­ne przez pra­sę. W Gu­ja­nie nic nie przy­cią­ga więk­szej uwa­gi. Nic dziw­ne­go, że po­li­ty­cy zda­ją się ma­rzyć o tym, by ktoś ich za­bił.

Nie­dłu­go po przy­jeź­dzie do mia­sta prze­czy­ta­łem w ga­ze­cie o jed­nym z ta­kich pro­ce­sów i po­sze­dłem po­pa­trzeć. Od­by­wał się w Są­dzie imie­nia Kró­lo­wej Wik­to­rii, fan­ta­zyj­nym gma­szy­sku in­spi­ro­wa­nym go­ty­kiem ko­lo­nial­nym. Z ze­wnątrz przy­po­mi­na bla­sza­ny pa­łac ze szczy­ta­mi z bla­chy fa­li­stej i ta­ki­miż ko­lum­na­mi. Od środ­ka wy­da­je się jesz­cze więk­szy. Za­lud­nia go tłum mar­twych od daw­na praw­ni­ków, tak bia­łych w swych mar­mu­ro­wych po­sta­ciach, jak nig­dy nie byli za ży­cia. Stoi tam na­wet po­sąg sa­mej kró­lo­wej Wik­to­rii. Po­dob­no w cza­sie walk o nie­pod­le­głość la­ska dy­na­mi­tu urwa­ła mu gło­wę. Ale jak mia­łem oka­zję się prze­ko­nać, kró­lew­ska ma­ków­ka zdą­ży­ła już z całą pom­pą wró­cić na miej­sce.

Pro­ces do­star­czył mi nie­za­po­mnia­nych wra­żeń. W pew­nym sen­sie przy­po­mi­nał dra­mat są­do­wy, któ­re­go ak­cję umiesz­czo­no oko­ło 1790 roku. Oskar­że­ni, Black­sam i Bug­gins, dwaj za­twar­dzia­li prze­stęp­cy, pili po ta­wer­nach, za­gry­za­jąc so­lo­ną rybą i sal­są. Któ­re­goś dnia, wdaw­szy się w iście geo­r­giań­ską awan­tu­rę z są­sia­dem, za­ciu­ka­li go no­żem my­śliw­skim. Przy­zna­li się do winy i sku­ci łań­cu­cha­mi zo­sta­li do­pro­wa­dze­ni na salę roz­praw. Ze­zna­wa­ło kil­ku­dzie­się­ciu świad­ków. Na­zwy wsi brzmia­ły jak sta­re stat­ki do trans­por­tu cu­kru: Gar­den of Eden [Raj­ski Ogród], Pro­vi­den­ce [Opatrz­ność] i Friend­ship [Przy­jaźń]. Wy­stro­je­ni w naj­lep­sze nie­dziel­ne ubra­nia świad­ko­wie roz­pra­wia­li z po­wa­gą o „ku­li­sach”, „do­ko­ny­wa­nych kra­dzie­żach” i „utrzy­my­wa­niu sto­sun­ków cie­le­snych”. Moż­na by po­my­śleć, że ostat­nich dwu­stu lat wca­le nie było.

Pod każ­dym in­nym wzglę­dem pro­ces sta­no­wił do­sko­na­łą ilu­stra­cję ży­cia współ­cze­snej Gu­ja­ny. Bocz­ne ścia­ny sądu były otwar­te na świe­że po­wie­trze, więc skła­da­nie ze­znań za­kłó­ca­ło skrze­cze­nie sie­dzą­cych na pal­mach pa­pug. Roz­pa­da­ło się i kro­ple desz­czu wa­li­ły o bla­sza­ny dach ni­czym sta­do ga­lo­pu­ją­cych koni. Obroń­ca, In­dus – po­dob­nie jak pra­wie po­ło­wa miesz­kań­ców kra­ju – był ubra­ny w czar­ny je­dwab­ny gar­ni­tur i togę. Kie­dy tyl­ko się dało, krą­żył po sali, grzmiąc w so­czy­stej kre­olsz­czyź­nie, suto na­szpi­ko­wa­nej Dic­ken­sem i Don­ne’em.

Inne rasy też wzię­ły udział w przed­sta­wie­niu. Sę­dzia i wszy­scy kon­sta­ble byli – jak jed­na trze­cia Gu­jań­czy­ków – „Afry­ka­na­mi”, a w ła­wie przy­się­głych za­sia­da­li przed­sta­wi­cie­le „ras mie­sza­nych”, skła­da­ją­cych się na resz­tę po­pu­la­cji. Dwa­na­ście po­ora­nych bruz­da­mi twa­rzy od­zwier­cie­dla­ło hi­sto­rię Gu­ja­ny, misz­masz wy­sie­dleń­ców i imi­gran­tów: nie­wol­ni­ków, In­dian, ho­len­der­skich zdo­byw­ców, Chiń­czy­ków, ir­landz­kich awan­tur­ni­ków, szkoc­kich pa­stu­chów, pio­nie­rów i Pasz­tu­nów. Taka wy­bu­cho­wa mie­szan­ka pły­nę­ła w ży­łach grup­ki lu­dzi, któ­ra bez więk­sze­go tru­du zmie­ści­ła­by się w bud­ce te­le­fo­nicz­nej. Bra­ko­wa­ło tyl­ko bia­łych, któ­rych udział w po­pu­la­cji Gu­ja­ny wy­no­si nie­ca­ły je­den pro­cent.

– Nie py­taj­cie, komu bije dzwon! – grzmiał In­dus.

Przy­się­gli go nie sły­sze­li. Bu­dy­nek trząsł się od tę­ten­tu wod­nych ko­pyt. Ale i tak mi­ło­sier­dzie prze­wa­ży­ło i przy­się­gli za­kwa­li­fi­ko­wa­li prze­stęp­stwo jako za­bój­stwo. Wy­pro­wa­dzo­no sku­tych więź­niów, któ­rzy uśmie­cha­li się sze­ro­ko, opusz­cza­jąc salę.

– Taa, czło­wie­ku – po­wie­dział kon­stabl – wy­wi­nę­li się dziś od strycz­ka…

Wo­kół gma­chu sądu trze­po­cze pięk­ne, lek­kie jak piór­ko mia­sto. Być może Geo­r­ge­town – tak jak jego miesz­kań­cy – nie do koń­ca iden­ty­fi­ku­je się z tym miej­scem i dla­te­go uno­si się nad wodą. Nic tu nie jest przy­twier­dzo­ne na sta­łe. Uno­szą­ce się na ka­na­łach i bry­zach mia­sto zbu­do­wa­ne jest z pali, de­sek, ośle­pia­ją­cych bie­li, ażu­ro­wych zdo­bień, wrze­cio­no­wa­tych ko­lu­mie­nek i ża­lu­zji. Uli­ce są sze­ro­kie jak pola, a ka­te­dra, po­dob­no naj­wyż­sza drew­nia­na bu­dow­la na świe­cie, zda­je się bez koń­ca piąć w górę. Jed­na z dziel­nic na­zy­wa się na­wet La­cy­town [Ko­ron­ko­we Mia­sto], jak­by lada chwi­la mia­ła się ode­rwać od zie­mi i od­fru­nąć do­kądś, może do domu.

Przy ta­kiej ob­fi­to­ści pod­pał­ki Geo­r­ge­town na­tu­ral­nie pali się jak sło­ma. W dzie­więt­na­stym wie­ku ogień spu­sto­szył mia­sto pięć razy, a w ko­lej­nym stu­le­ciu jesz­cze czte­ry. Po­ża­ry za­wsze mają ja­kąś po­waż­ną przy­czy­nę – roz­ru­chy albo eks­plo­zję w chiń­skiej fa­bry­ce sztucz­nych ogni. Pod­czas ostat­niej po­żo­gi w 2004 roku spło­nę­ły kino – jed­no z ostat­nich w mie­ście – i ka­to­lic­ka ka­te­dra. W ob­li­czu ka­ta­stro­fy miesz­kań­cy mia­sta nie pod­da­ją się roz­pa­czy, tyl­ko idą na­ciąć pa­ty­ków i bu­du­ją wszyst­ko od nowa.

Rów­nież woda jest sta­łym ele­men­tem ży­cia miesz­kań­ców Geo­r­ge­town. Pod­czas przy­pły­wu oce­an wzno­si się pół­to­ra me­tra po­nad po­ziom ulic i tyl­ko spe­cjal­ny mur chro­ni mia­sto przed za­la­niem. Woda nie po­zwa­la za­po­mnieć, że cho­ciaż Geo­r­ge­town leży w tro­pi­kach, ma du­szę Am­ster­da­mu. Przez dwie­ście lat – do­brze po­nad po­ło­wę swo­jej ko­lo­nial­nej hi­sto­rii – Gu­ja­na na­le­ża­ła do Ho­len­drów, a Geo­r­ge­town na­zy­wa­ło się Sta­bro­ek. Błot­ni­ste, go­rą­ce i pła­skie, na pierw­szy rzut oka nie robi naj­lep­sze­go wra­że­nia, jed­nak w cza­sie ne­go­cja­cji po­ko­jo­wych w 1802 roku uwa­ża­no je za lep­szy ką­sek od Ka­na­dy. Kil­ka lat póź­niej zno­wu prze­ję­li je Bry­tyj­czy­cy i na­zwa­li na cześć Je­rze­go III, kró­la-far­me­ra. Wkrót­ce cała pod­mo­kła ko­lo­nia prze­szła w ręce Wiel­kiej Bry­ta­nii i zo­sta­ła prze­mia­no­wa­na na Gu­ja­nę Bry­tyj­ską.

Od tam­tej pory mi­nę­ło dwie­ście lat, ale woda nie stra­ci­ła nic ze swo­je­go wi­go­ru. Cią­gle ktoś mi opo­wia­dał, jak to kil­ka lat temu Geo­r­ge­town o mało co nie znik­nę­ło pod dwo­ma me­tra­mi wody, ale na co dzień są to tyl­ko nie­efek­tow­ne po­tycz­ki z wil­go­cią. Las nie­ustan­nie pró­bu­je się we­drzeć z po­wro­tem do mia­sta i za­ra­zić je ple­śnią. Tu na­wet be­ton gni­je, a sa­mo­cho­dy zda­ją się bu­twieć. Za dnia ka­na­ły są je­dwa­bi­ście zie­lo­ne, a w nocy roz­brzmie­wa­ją ope­ro­wym chó­rem żab. „Cze­mu to? Cze­mu?” – śpie­wa­ją żaby, a psy wtó­ru­ją im wy­ciem. Moż­na od­nieść wra­że­nie, że na­tu­ra stop­nio­wo od­zy­sku­je swo­je dzie­dzic­two.

Po­śród rej­wa­chu pa­pug i prze­py­chu pło­mie­ni Afry­ki (De­lo­nix re­gia) mia­sto za­cho­wu­je ulot­ną bry­tyj­skość. Ga­wę­dzi się tu na te­mat „wio­sny” i „je­sie­ni”, cho­ciaż przez cały rok pa­nu­je jed­na­ko­wy upał. Miesz­kań­cy Geo­r­ge­town po­tra­fią na­wet być lek­ko ar­cha­icz­ni, z dzieć­mi „siu­sia­ją­cy­mi do noc­nicz­ków” i ma­śla­ny­mi bu­łecz­ka­mi do po­po­łu­dnio­wej her­bat­ki. Okru­chy bry­tyj­sko­ści prze­trwa­ły tak­że w skle­pach; moż­na w nich do­stać maść Vicks Va­po­Rub, bu­tel­kę „to­ni­ku na ner­wy” albo plik „True Con­fes­sions”. Dom to­wa­ro­wy Fo­gar­ty’s wy­glą­da jak wiel­ki ró­żo­wy kwar­tał lon­dyń­skiej dziel­ni­cy Croy­don, ci­chut­ko zże­ra­ny przez wil­goć. Na par­te­rze znaj­du­je się ka­fej­ka ro­dem z lat czter­dzie­stych, łącz­nie z cie­niut­ki­mi kro­kie­ta­mi z mię­sem i sła­bym oświe­tle­niem, jak­by nadal to­czy­ła się woj­na.

Wra­że­nie, że czas za­po­mniał o Geo­r­ge­town, naj­sil­niej­sze jest w mu­zeum miej­skim. Par­ter zaj­mu­ją roz­ma­ite pa­miąt­ki z epo­ki ko­lo­nial­nej, w kom­ple­cie z po­że­gnal­nym pre­zen­tem od Bry­tyj­czy­ków – ma­leń­kim luk­su­so­wym au­sti­nem prin­ces­są. Eks­po­zy­cja na pię­trze nie zmie­ni­ła się od 1933 roku, kie­dy mu­zeum zwie­dzał Eve­lyn Waugh. Ni­kła woń for­ma­li­ny uno­si się nad tymi sa­my­mi, by za­cy­to­wać pi­sa­rza, „naj­pa­skud­niej­szy­mi wy­pcha­ny­mi zwie­rzę­ta­mi, ja­kie gdzie­kol­wiek wi­dzia­łem”. Nic dziw­ne­go, że mia­łem całe mu­zeum dla sie­bie, do­pó­ki nie do­padł mnie ku­stosz, któ­ry ka­zał mi zdjąć ka­pe­lusz.

Na uli­cy trud­niej zna­leźć śla­dy daw­ne­go im­pe­rium. Oczy­wi­ście nie­mal wszyst­kie bu­dyn­ki pu­blicz­ne są z du­cha bry­tyj­skie – cho­ciaż cza­sem zu­peł­nie na to nie wy­glą­da­ją. Na­wet naj­bar­dziej lo­jal­ni ar­chi­tek­ci kró­lo­wej da­wa­li się po­nieść roz­bu­dzo­nej upa­łem fan­ta­zji. Ra­tusz oj­czul­ka Scho­le’a wy­glą­da jak zbie­gły do­mek dla la­lek, a na ka­te­drę pro­jek­tu Blo­om­fiel­da po­szło tyle drzew, że w każ­dej chwi­li gro­zi jej, iż pod wła­snym cię­ża­rem za­pad­nie się w bło­cie. Bry­tyj­skość ujaw­nia się w szcze­gó­łach, ta­kich jak czar­ne lon­dyń­skie tak­sów­ki, skrzyn­ki na li­sty z ini­cja­ła­mi kró­lo­wej Elż­bie­ty, po­mnik wiel­kie­go in­ży­nie­ra od ka­na­li­za­cji i dwie ar­ma­ty spod Se­wa­sto­po­la. Cho­ciaż wi­dzia­łem też plac bu­do­wy z ta­bli­cą „Buc­kin­gham Pa­la­ce”, jed­nak – chy­ba nie­ste­ty – za­nim za­czę­ło się za­ry­so­wy­wać ja­kie­kol­wiek po­do­bień­stwo, całe przed­się­wzię­cie zban­kru­to­wa­ło.

Mimo tej im­pe­rial­nej otocz­ki szyb­ko zo­rien­to­wa­łem się, że Gu­jań­czy­cy nie są ani bry­tyj­scy, ani au­ten­tycz­nie po­łu­dnio­wo­ame­ry­kań­scy, lecz żyją we wła­snym świe­cie. Cza­sem od­no­si­łem wra­że­nie, że by­cie ob­cy­mi tak we­szło im w krew, że już na­wet sami sie­bie nie ro­zu­mie­ją. Roz­wi­ja się tam pręż­nie kil­ka róż­nych dia­lek­tów, a ży­cie za­mie­ra nie tyl­ko na Boże Na­ro­dze­nie, lecz tak­że na Di­wa­li, Id alA­dha i Holi. Za­leż­nie od tego, kogo py­ta­łem, na­ro­do­wym da­niem są roti, chow mein, ogni­sta in­diań­ska po­tra­wa zwa­na pie­prz­nicz­ką albo kur­cza­kiem na ostro. Z po­cząt­ku każ­da rasa mia­ła wła­sną par­tię po­li­tycz­ną, ale te­raz jest ich pięć­dzie­siąt. Cza­sem wy­da­je się, że w li­czą­cej rap­tem sie­dem­set pięć­dzie­siąt ty­się­cy miesz­kań­ców Gu­ja­nie zo­sta­ło ści­śnię­tych kil­ka róż­nych państw.

Czę­sto tak wła­śnie się czu­łem, idąc przez Geo­r­ge­town. W jed­nej chwi­li by­łem w Chi­na­town, a w na­stęp­nej mi­ja­łem me­czet, Dom Sma­ków, świą­ty­nię hin­du­istycz­ną i sie­dzi­bę Rady Bra­mi­nów. Za ro­giem wpa­da­łem na Cu­dow­ną Kru­cja­tę Wszyst­kich Ewan­ge­lii albo mek­sy­kań­ski cyrk (Z Praw­dzi­wy­mi Ty­gry­sa­mi!). Nie­kie­dy róż­ne kul­tu­ry zde­rza­ły się ze sobą, two­rząc zwod­ni­cze hy­bry­dy. Co mo­gło się kryć za tymi wszyst­ki­mi kon­kur­sa­mi na naj­lep­szą kacz­kę w so­sie cur­ry? Albo za Fe­sti­wa­lem Eks­tre­mal­ne­go Czat­ni? Naj­czę­ściej jed­nak wszy­scy trzy­ma­li się ra­zem we wła­snym gro­nie. W każ­dej dziel­ni­cy roz­brzmie­wa­ła inna mu­zy­ka – reg­gae prze­cho­dzi­ło w hin­di przez ko­lej­ne sta­dia soka4, hip-hopu i zno­wu ca­lyp­so.

Wszyst­ko to mo­gło­by dzi­wić w wiel­kim mie­ście, a prze­cież Geo­r­ge­town jest ma­lut­kie. Po­sia­da jed­ne je­dy­ne scho­dy ru­cho­me (nie­odmien­nie przy­cią­ga­ją­ce tłu­my), a peł­ną za­ka­mar­ków Ga­le­rię Na­ro­do­wą od­wie­dza dwa­dzie­ścia osób na mie­siąc. Wszy­scy zna­ją wszyst­kich, na­wet fa­ce­ci sprze­da­ją­cy z fur­ma­nek koń­skie łaj­no. Nie moż­na tu ni­cze­go zro­bić, żeby pocz­ta pan­to­flo­wa nie roz­trą­bi­ła tego za­raz po ca­łym mie­ście (jak to ujął pe­wien tak­sów­karz: „Ty po­wiesz Ta­rze, a Tara po­wie Ta­rze”). Tyl­ko ja by­łem tam obcy: bu­cra, bia­ły czło­wiek w mie­ście za­miesz­ka­łym przez wszyst­kich oprócz bia­łych.

*

Więk­szość lu­dzi, z któ­ry­mi roz­ma­wia­łem, twier­dzi­ła, że re­wo­lu­cja jest nie­uchron­na. Wkrót­ce za­czą­łem po­dej­rze­wać, że w ten uprzej­my spo­sób pra­gną po pro­stu za­zna­czyć, iż nie na­le­ży ich lek­ce­wa­żyć.

Nie mia­łem zresz­tą ta­kie­go za­mia­ru. Byli jak pio­nie­rzy: eg­zo­tycz­na mie­szan­ka opty­mi­stów, któ­rzy po mo­zol­nej wę­drów­ce przez hi­sto­rię od­kry­li, że do­ni­kąd nie do­szli. Wie­lu z nich nie mia­ło na­wet po­rząd­ne­go na­zwi­ska, jak­by wy­sko­czy­li ze swo­je­go ży­cia. Prze­zwi­ska, któ­re no­si­li, świad­czy­ły o du­żej in­wen­cji. Opo­wia­da­no mi o Blue Be­efie, Pro­ro­ku Wil­li­sie (któ­ry był w bez­po­śred­nim kon­tak­cie z Bo­giem), cu­kier­ni­ku Co Cmok­ta i za­wo­do­wym bok­se­rze o przy­dom­ku John­ny Le­ni­wa Sto­pa; sły­sza­łem też o opry­chach Jac­ket Wal­lah, An­drew Her­bat­ni­czek, Ban­ga Mary5 oraz spe­cu od zam­ków zwa­nym Ho­kus-Po­kus. Naj­bar­dziej po­do­bał mi się jed­nak czło­wiek, któ­ry twier­dził, że jest bia­ły, ale wszy­scy zna­li go jako Czar­nu­cha Wę­drow­nicz­ka.

Głów­ną ce­chą wy­róż­nia­ją­cą miesz­kań­ców Geo­r­ge­town jest jed­nak duch nie­po­ko­ry. Wy­raź­nie nie przej­mu­ją się, że są nie­ustan­nie za­le­wa­ni, przy­pie­ka­ni i szar­pa­ni przez nę­dzę. Każ­dy tu uwa­ża się za ko­goś waż­ne­go, a swo­je po­glą­dy po­li­tycz­ne za in­te­re­su­ją­ce. Ga­ze­ty dzień w dzień za­miesz­cza­ją całe szpal­ty zja­dli­wych ko­men­ta­rzy, z po­gar­dą pi­sząc o po­raż­kach i nie­uf­nie o suk­ce­sach. Ale to jesz­cze nic w po­rów­na­niu z po­glą­da­mi wy­ra­ża­ny­mi na tar­gu, w ba­rach, byle jak skle­co­nych bu­dach i po­rzu­co­nych fur­go­net­kach. Cza­sem mia­łem wra­że­nie, że za­raz wszy­scy rzu­cą się so­bie do gar­deł, co osta­tecz­nie – rzecz nad­zwy­czaj­na – nig­dy się nie zda­rza­ło.

„Prę­dzej czy póź­niej coś pod­le­ci” – stwier­dza­li fi­lo­zo­ficz­nie, koń­cząc dys­ku­sję. I czę­sto mie­li ra­cję. Pod­czas gdy po­ło­wa zdol­nych do pra­cy miesz­kań­ców mia­sta sie­dzia­ła z za­ło­żo­ny­mi rę­ka­mi, za­sta­na­wia­jąc się, co by tu zro­bić, dru­ga po­ło­wa znaj­do­wa­ła się w nie­ustan­nym ru­chu. Jeź­dzi­li bu­si­ka­mi, któ­rym nada­wa­li na­zwy w ro­dza­ju Ży­cie Jest Wred­ne i Daj Szan­sę Je­zu­so­wi, i han­dlo­wa­li, czym po­pad­nie. Mo­gło to być wszyst­ko: ze­gar­ki, sok z trzci­ny cu­kro­wej, la­taw­ce, koń­skie łaj­no albo prze­sło­dzo­ny na­pój zwa­ny swank. Naj­bar­dziej przed­się­bior­czy wy­ru­sza­li na po­szu­ki­wa­nie bo­gac­twa do bu­szu. Sir Wal­ter nie po­sia­dał­by się z za­chwy­tu: oto mia­sto w Las Gu­ia­nas, za­miesz­ka­łe przez nę­dza­rzy o zło­tych zę­bach.

„NIE­RO­BOM I NA­GA­NIA­CZOM WSTĘP WZBRO­NIO­NY”, gło­si­ły na­pi­sy. Nie­re­al­ny za­kaz. W Geo­r­ge­town jest się albo jed­nym, albo dru­gim. Bo­ga­ci też się wie­le nie róż­nią, tyle że mają sa­mo­cho­dy. Może to wła­śnie ta ich mo­bil­ność spra­wia, że tak trud­no ich zna­leźć.

– Nie ma ich, bo się szla­ja­ją – wy­ja­śnił mi wła­ści­ciel jed­ne­go ze stra­ga­nów.

Miał na my­śli tra­wie­nie cza­su na przy­jem­no­ściach.

– Gdzie? – za­py­ta­łem.

Wzru­szył ra­mio­na­mi.

– W du­żych ho­te­lach za mia­stem?

Przed­sta­wi­cie­le kla­sy zmo­to­ry­zo­wa­nej mu­szą być bar­dzo nie­licz­ni, bo zlo­ka­li­zo­wa­nie ich za­ję­ło mi tro­chę cza­su. W koń­cu jed­nak wy­tro­pi­łem ich na Mid­dle Stre­et w lo­ka­lu o na­zwie Si­de­walk Café. Był to wy­jąt­ko­wy wie­czór, lep­ki od upa­łu i pe­łen nie­spo­dzia­nek. So­bo­wtór Ma­rvi­na Gaye’a śpie­wał a cap­pel­la, a pierw­szy fa­cet, któ­ry do mnie za­ga­dał, w ogó­le nie miał na­zwi­ska. Zna­ny wszyst­kim jako „Czło­wiek z Da­le­ka”, no­sił czar­ny gar­ni­tur i uży­wał tak dłu­gich i za­wi­łych słów, że – po dwóch lu­fach rumu El Do­ra­do – nie po­tra­fi­łem się po­ła­pać, czy za­czął już nowe zda­nie, czy do­pie­ro jest w po­ło­wie po­przed­nie­go.

Na szczę­ście wy­ra­to­wa­ła mnie wła­ści­ciel­ka. Z po­cząt­ku wzią­łem ją za ko­lej­ną ma­ją­cą wy­stą­pić ar­tyst­kę, tak była wszech­wie­dzą­ca i peł­na bla­sku. Ale Ca­thy Hu­ghes za­wsze jest taka. Przez cały wie­czór ho­lo­wa­ła mnie za sobą, przed­sta­wia­jąc przy­ja­cio­łom i klien­tom. Dla ko­goś, kto przy­je­chał z tak utu­czo­ne­go mia­sta jak Lon­dyn, ich zbio­ro­wa hoj­ność była nie­mal krę­pu­ją­ca. Po­trzą­sa­li moją dło­nią i wy­py­ty­wa­li mnie o ży­cie Na Ze­wnątrz (jak na­zy­wa­li resz­tę świa­ta). Nie­któ­rzy wca­le nie byli bo­ga­ci, na­wet jak na gu­jań­skie stan­dar­dy. Po­zna­łem mię­dzy in­ny­mi sta­re­go kan­cia­rza, któ­ry na­ga­by­wał lu­dzi o pie­nią­dze, po­trzeb­ne mu rze­ko­mo na ben­zy­nę, sta­rą cio­cię albo dziec­ko cho­re na ga­lo­pu­ją­cą ma­li­ni­cę. Nikt nie zwra­cał na nie­go uwa­gi; sta­no­wił ele­ment kra­jo­bra­zu, jak bra­ku­ją­ce po­kry­wy w stu­dzien­kach, rum i sma­żo­ne w głę­bo­kim ole­ju prze­ką­ski ser­wo­wa­ne przez Ca­thy.

– Pod­ocho­cił so­bie – tłu­ma­czy­ła (ma­jąc na my­śli „upił się w sztok”).

Inni go­ście wy­ka­zy­wa­li więk­szą de­ter­mi­na­cję w wal­ce o lep­sze ży­cie. Tam­te­go wie­czo­ru po­zna­łem po­szu­ki­wa­czy zło­ta, mu­zy­ków jaz­zo­wych, pi­lo­ta, pięk­ną In­du­skę – na­ukow­ca o imie­niu Ra­cqu­el, i męża Ca­thy Ni­ge­la, zwa­li­ste­go afro­gu­jań­skie­go praw­ni­ka, któ­ry kie­dyś pia­sto­wał funk­cję prze­wod­ni­czą­ce­go kra­jo­wej izby ad­wo­kac­kiej. Pi­lot po­wie­dział mi, że prze­niósł się do An­ti­gui i że dziś tyle samo Gu­jań­czy­ków pra­cu­je za gra­ni­cą, co w kra­ju. Ja­kiś fa­cet o krót­kiej sę­ka­tej czasz­ce zwie­rzył mi się, że po­je­chał za pra­cą aż do USA i tam dziw­nym zrzą­dze­niem losu skoń­czył jako puł­kow­nik pie­cho­ty mor­skiej wy­sła­ny do Ira­ku.

Ni­gel od­wiózł mnie do domu, zręcz­nie wy­mi­ja­jąc kro­wy i dziu­ry w as­fal­cie.

– Ży­cie tu­taj nie za­wsze jest ła­twe – po­wie­dział – ale nie chciał­bym miesz­kać nig­dzie in­dziej.

*

„Do domu” w moim przy­pad­ku ozna­cza­ło nie­spre­cy­zo­wa­ny ob­szar o na­zwie Re­pu­blic Park, cią­gną­cy się od skra­ju mia­sta i ury­wa­ją­cy na gra­ni­cy plan­ta­cji trzci­ny cu­kro­wej. Nie mo­głem się po­ła­pać, czy jako dziel­ni­ca pnie się w górę, czy pod­upa­da. Po­ło­wa do­mów spra­wia­ła wra­że­nie pu­stych albo gi­nę­ła pod zwo­ja­mi dru­tu kol­cza­ste­go, a funk­cję ulic peł­ni­ły po pro­stu dłu­gie bia­łe bruz­dy syp­kie­go pia­sku. Tak­sów­ka­rze uwiel­bia­li opo­wia­dać mi, kto tu miesz­ka: nar­ko­ty­ko­wi ba­ro­no­wie, po­li­cjan­ci z dro­gów­ki i na­dzia­ni po­li­ty­cy. Wła­ści­cie­lem naj­więk­sze­go domu, któ­ry wy­glą­dał jak frag­ment Wer­sa­lu, był jed­nak ewan­ge­lic­ki pa­stor.

– Tak – sły­sza­łem cią­gle – w Gu­ja­nie ko­ściół to świet­ny in­te­res.

Dom, w któ­rym miesz­ka­łem, był naj­mniej­szy w ca­łej dziel­ni­cy. Z po­wo­du ogrom­nej licz­by że­la­znych sztab i krat z ze­wnątrz przy­po­mi­nał be­to­no­wą klat­kę. Ale w środ­ku był we­so­ły i chłod­ny; ciem­no­po­ma­rań­czo­we ścia­ny zdo­bi­ły afry­kań­skie ma­ski. Mia­łem do dys­po­zy­cji wła­sną ła­zien­kę, w kom­ple­cie z małą żół­tą żab­ką, któ­ra miesz­ka­ła w re­zer­wu­arze. Co rano ha­ła­so­wa­ła jak mały ge­ne­ra­tor. Po­do­ba­ła mi się idea domu za­si­la­ne­go ża­bią ener­gią.

Układ, jaki mia­łem z moją go­spo­dy­nią, był tro­chę dziw­ny. Przed wy­jaz­dem do Gu­ja­ny przez wie­le ty­go­dni szu­ka­łem ro­dzi­ny, któ­ra by mnie do sie­bie przy­ję­ła. W Gu­ja­nie naj­wy­raź­niej nikt jesz­cze o czymś ta­kim nie sły­szał. Dla­cze­go bu­cra chce miesz­kać w pry­wat­nym domu, a nie w któ­rymś z wiel­kich ho­te­li? Co bę­dzie jadł? Czy bę­dzie po­trze­bo­wał ba­se­nu? Nie­zra­żo­ny, roz­sy­ła­łem ko­lej­ne ma­ile, któ­re za­czę­ły się prze­są­czać do dia­spo­ry, obej­mu­ją­cej szmat świa­ta od Ka­na­dy po Izra­el. W koń­cu ktoś zna­lazł dla mnie ro­dzi­nę, a przy­najm­niej po­łów­kę ro­dzi­ny. Po­ra­dzo­no mi, że­bym skon­tak­to­wał się z Lor­le­ne Ja­mes, miesz­ka­ją­cą ze swo­im ośmio­let­nim sy­nem.

Jesz­cze dziś śmie­ję się, ile­kroć po­my­ślę o Lor­le­ne. Szczu­plut­ka i żwa­wa, ob­da­rzo­na była da­rem wy­mo­wy ty­po­wym dla gru­ba­sów. Zo­rien­to­wa­łem się, że jej we­so­ła pa­pla­ni­na zwy­kle od­bie­ga od tego, co na­praw­dę czu­je. Oczy­wi­ście umia­ła być też po­waż­na, ko­kie­te­ryj­na, in­te­lek­tu­al­na, wście­kła i kpią­ca, ale naj­czę­ściej była po pro­stu za­baw­na. Lu­dzie prze­pa­da­li za nią; po­tra­fi­ła na­śla­do­wać, kogo tyl­ko chcia­ła: spra­wie­dli­wych i uczci­wych, gli­ny i lu­dzi z rzą­du. Je­śli na sto­le znaj­do­wa­ło się tro­chę rumu, po­tra­fi­ła roz­śmie­szyć na­wet sie­bie i wła­śnie w jed­nym z ta­kich mo­men­tów za­uwa­ży­łem, że po­mię­dzy sal­wa­mi jej śmie­chu za­wsze czai się smu­tek.

Przy­pusz­czam, że wszy­scy je­ste­śmy pro­duk­tem wy­da­rzeń, któ­re zło­ży­ły się na nasz los. W przy­pad­ku Lor­le­ne po­zo­sta­je ta­jem­ni­cą, jak uda­ło jej się w tym wszyst­kim za­cho­wać po­czu­cie hu­mo­ru. Opo­wie­dzia­ła mi o swo­im ży­ciu, któ­re mio­ta­ło nią od nie­szczę­ścia do nie­szczę­ścia. Cu­dow­ne dzie­ciń­stwo w Geo­r­ge­town skoń­czy­ło się na­gle, kie­dy w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych jej ro­dzi­nę wy­rzu­co­no z kra­ju.

– Mój oj­ciec wy­da­wał „The Guy­ana Chro­nic­le” – wy­ja­śni­ła – i pro­wa­dził pro­gram ra­dio­wy, któ­ry na­ra­ził go dyk­ta­tu­rze.

Azy­lu udzie­li­ła im Ka­na­da. Z po­cząt­ku wy­da­wa­ła się wiel­ka i eks­cy­tu­ją­ca, ale to nie było do­bre miej­sce dla czar­nych, i do tego bez pie­nię­dzy. Jej oj­ciec do­stał bez­dusz­ną pra­cę po­le­ga­ją­cą na kon­tro­lo­wa­niu in­nych imi­gran­tów; mał­żeń­stwo ro­dzi­ców się roz­pa­dło. Prze­śla­do­wa­na przez ko­le­gów ze szko­ły nie­mal do po­cząt­ku stu­diów, Lor­le­ne uzna­ła wresz­cie, że Ka­na­da nie jest dla niej. Po­sta­no­wi­ła wró­cić do Gu­ja­ny.

– Przy­je­cha­łam je­de­na­ście lat temu i zro­zu­mia­łam, że nie było dnia, abym nie tę­sk­ni­ła za Gu­ja­ną.

Przez krót­ką chwi­lę wy­da­wa­ło się, że wszyst­ko uło­ży się szczę­śli­wie. Lor­le­ne wy­szła za mąż, uro­dzi­ła Floy­da i rzu­ci­ła się w wir po­li­ty­ki. Wstą­pi­ła do AFC – Al­lian­ce for Chan­ge [So­ju­szu na rzecz Zmian] – par­tii, któ­ra wpa­dła na no­wa­tor­ski po­mysł re­pre­zen­to­wa­nia wszyst­kich ras. Wkrót­ce zo­sta­ła po­słan­ką do par­la­men­tu, a przy­go­to­wa­ny przez nią pro­jekt usta­wy za­ka­zu­ją­cej sto­so­wa­nia kar fi­zycz­nych spo­tkał się z en­tu­zja­stycz­nym przy­ję­ciem. Ale mó­wi­my o Gu­ja­nie, więc prę­dzej czy póź­niej coś mu­sia­ło pójść nie tak. Naj­pierw mąż Lor­le­ne zgi­nął pod ko­ła­mi jed­ne­go z nie­licz­nych w tym kra­ju sa­mo­cho­dów spor­to­wych, a na­stęp­nie prze­padł pro­jekt usta­wy.

– Par­tia rzą­dzą­ca ukrę­ci­ła mu łeb – po­wie­dzia­ła mi. – Nie za­mie­rza­li po­zwo­lić, żeby ja­kaś chu­dzi­na z AFC, któ­rą do tego uwa­ża­li za Ka­na­dyj­kę, mó­wi­ła im, co mają ro­bić. Nie­na­wi­dzę po­li­ty­ki. Jest kom­plet­nie nie­sku­tecz­na.  N i c  nie da się zro­bić.

Floyd nie znał ojca, ale z ja­kie­goś po­wo­du uznał prze­śla­du­ją­ce­go jego mamę pe­cha za wła­sny. Nig­dy nie spo­tka­łem dziec­ka tak bar­dzo wy­czu­lo­ne­go na po­trze­by do­ro­słych. Kie­dy raz za­bra­łem go ze sobą na ba­sen, za­py­tał mamę, czy się z nią oże­nię. Lor­le­ne wy­ja­śni­ła mu, że mam już ro­dzi­nę, ale Floyd nie chciał dać za wy­gra­ną. Ile­kroć wy­jeż­dża­łem na któ­rąś z mo­ich wy­praw do in­te­rio­ru, wtu­lał się we mnie i wy­bu­chał pła­czem. Nadal boli mnie wspo­mnie­nie jego łez chla­pią­cych na moją ko­szu­lę i dziw­nych, skie­ro­wa­nych pod nie­wła­ści­wy ad­res na­dziei. Wie­dział tyl­ko, że kie­dyś będą mu­sie­li wy­emi­gro­wać, i go­dzi­na­mi prze­glą­dał książ­ki oraz ko­mik­sy w po­szu­ki­wa­niu miej­sca, gdzie da się za­miesz­kać. W koń­cu zna­lazł roz­wią­za­nie wszyst­kich pro­ble­mów – Ja­po­nię.

Lor­le­ne, je­dy­na go­spo­dy­ni w ca­łej Gu­ja­nie wy­naj­mu­ją­ca po­ko­je tu­ry­stom, była bez­na­dziej­nie hoj­na.

Z miej­sca od­mó­wi­ła przyj­mo­wa­nia pie­nię­dzy i za­miast tego wy­pra­wi­ła przy­ję­cie. Jej przy­ja­cie­le, za­rów­no Afry­ka­nie, jak i In­du­si, przy­po­mi­na­li to­wa­rzy­stwo zbie­ra­ją­ce się w Si­de­walk Café, tyle że byli jesz­cze bar­dziej roz­po­li­ty­ko­wa­ni. Kie­dy wje­cha­ło je­dze­nie – praw­dzi­wa uczta, zło­żo­na z pi­kant­ne­go kur­cza­ka, ryżu, sma­żo­nych ba­na­nów, ogrom­nych cia­stek na­zy­wa­nych du­ble, du­szo­ne­go wę­żo­gło­wa, fi­le­tów z ryby Ban­ga Mary i ogrom­nych dzba­nów pon­czu – hur­mem rzu­ci­li się do sto­łu. Po chwi­li trą­ca­li­śmy się kie­lisz­ka­mi i pe­ro­ro­wa­li­śmy w naj­lep­sze. Brzmia­ło to, jak­by krę­cąc gał­ką ra­dio­od­bior­ni­ka, ktoś wy­ła­pał wszyst­kich eks­per­tów na­raz. By­łem zdu­mio­ny, że moż­na po­strze­gać po­li­ty­kę w tak pro­sty spo­sób. Lu­dzie z AFC twier­dzi­li, że są ata­ko­wa­ni, spy­cha­ni poza na­wias spo­łecz­ny i cał­ko­wi­cie wy­klu­cze­ni z ży­cia pu­blicz­ne­go w od­we­cie za to, że ośmie­li­li się za­jąć cen­trum i ad­re­so­wać swo­je prze­sła­nie do wszyst­kich ras. Star­si wie­kiem, troc­ki­stow­scy przy­ja­cie­le Lor­le­ne wi­dzie­li to jesz­cze pro­ściej: nie ist­nie­ją żad­ne nie­po­myśl­ne zbie­gi oko­licz­no­ści, ży­cie skła­da się z se­rii nie­sa­mo­wi­tych spi­sków. Jed­na z pań po­in­for­mo­wa­ła mnie z całą po­wa­gą, że za wszyst­kie nie­szczę­ścia, od po­wo­dzi przez pla­gę kra­dzie­ży po ceny cu­kru, od­po­wia­da­ją siły ze­wnętrz­ne.

– Na­wet AFC – do­rzu­ci­ła jej ko­le­żan­ka – cho­dzi na pa­sku CIA.

W prze­rwach mię­dzy za­cie­trze­wio­ny­mi dys­pu­ta­mi Lor­le­ne za­bie­ra­ła mnie do mia­sta. Była pra­wie nie­wy­pła­cal­na, więc jej sa­mo­chód le­d­wo jeź­dził. Nie miał la­kie­ru, zde­rza­ków ani na­zwy. Nie miał też kla­mek, więc Floyd mu­siał wśli­zgi­wać się do środ­ka przez tyl­ne okno i prze­ko­py­wać się przez ster­ty kla­mo­tów, żeby od­blo­ko­wać za­mek. Po­do­ba­ła mi się myśl, że ktoś może są­dzić, iż do­sta­ła tego gra­ta od CIA. Kie­dy już ru­szył, po­dróż nim przy­po­mi­na­ła jaz­dę w kon­te­ne­rze z gru­zem – do­pó­ki się nie roz­pę­dził. Wów­czas wy­da­wał z sie­bie prze­raź­li­wy ryk i cały się trząsł. Kil­ka­krot­nie zda­rzy­ło się, że w cza­sie jaz­dy ja­kaś część ode­rwa­ła się od pod­wo­zia i ze stu­ko­tem po­to­czy­ła dro­gą.

– No cóż – wzdy­cha­ła wów­czas Lor­le­ne, jak­by to był od­prysk jej ży­cia – grunt, że je­dzie się da­lej, no nie?

Uwiel­bia­łem te wy­ciecz­ki. Z ry­kiem sil­ni­ka pę­dzi­li­śmy przez po­rdze­wia­łe przed­mie­ścia, su­nę­li­śmy skra­jem sto­ją­ce­go w ogniu pola trzci­ny cu­kro­wej, za­glą­da­li­śmy do kil­ku skle­pów – albo ba­rów – i wty­ka­li­śmy gło­wy do wszyst­kich bu­dyn­ków pu­blicz­nych, obok któ­rych prze­cho­dzi­li­śmy. Cho­ciaż Lor­le­ne upie­ra­ła się, że nie ma tam nic do zo­ba­cze­nia, Geo­r­ge­town było wy­zy­wa­ją­co fa­scy­nu­ją­ce. Gdzie­kol­wiek szli­śmy, lu­dzie pró­bo­wa­li urzą­dzić przed­sta­wie­nie, wy­ko­rzy­stu­jąc to, co aku­rat mie­li pod ręką. Ro­bi­li tak na­wet zmar­li w szkla­nych ka­ra­wa­nach za­przę­żo­nych w ko­nie ustro­jo­ne w pió­ro­pu­sze. Raz ka­ra­wa­nia­rze za­mknę­li całą Ho­me­stretch Ave­nue i urzą­dzi­li wy­ścig mu­łów – wi­dok jak z Ben Hura (gdy­by nie gu­mo­we koła i zoł­zy). Inne spek­ta­kle były mniej am­bit­ne, wy­star­cza­ły do nich kije, szma­ty i zna­le­zio­ne w le­sie stwo­rzon­ka. Ze szmat i ki­jów ro­bio­no la­taw­ce i pił­ki do fut­bo­lu, a na­ro­do­wym spor­tem był „rac­kling”. Żeby być rac­kle­rem, mu­sia­łeś wsa­dzić do klat­ki ma­leń­kie­go ptasz­ka i na­kło­nić go, by śpie­wał.

Na­sze wy­ciecz­ki czę­sto koń­czy­ły się przy ba­se­nie ho­te­lu Pe­ga­sus. Floyd mógł tam zjeść fryt­ki, któ­re kosz­to­wa­ły ma­ją­tek, i po­uda­wać, że jest gdzieś in­dziej. Przy ba­se­nie krę­ci­ło się za­wsze spo­ro lu­dzi, któ­rzy na swój skrom­ny spo­sób też pró­bo­wa­li uciec. Miej­sco­we dziew­czę­ta, wy­szta­fi­ro­wa­ne i wy­stro­jo­ne, szu­ka­ły męża, naj­le­piej ob­co­kra­jow­ca. Czę­sto przy­cho­dzi­li tam bry­tyj­scy żoł­nie­rze. Zwy­kle do­pie­ro co wró­ci­li z obo­zu tre­nin­go­we­go w dżun­gli i pró­bo­wa­li przy­sto­so­wać się z po­wro­tem do spo­łe­czeń­stwa, wy­pi­ja­jąc ogrom­ną licz­bę kok­taj­li. WOJ­SKA PO­WIETRZ­NO­DE­SAN­TO­WE („air bor­ne”), gło­si­ły ta­tu­aże na ich ra­mio­nach, jak­by to wszyst­ko wy­ja­śnia­ło. Po­pi­sy­wa­li się przed dziew­czę­ta­mi, wska­ku­jąc do wody ze sto­li­ków i po­ka­zu­jąc wszyst­kim po­ślad­ki.

– Czy to jest  n o r m a l n e? – za­py­ta­ła Lor­le­ne.

– Oba­wiam się, że tak – od­po­wie­dzia­łem. – Dla wo­ja­ków.

Lor­le­ne zmarsz­czy­ła brwi. Czę­sto mó­wi­ła, że Gu­jań­czy­cy są na­pu­sze­ni i że do­pie­ro głę­bo­ko pod po­wierzch­nią drze­mią w nich po­kła­dy ko­bie­ciar­stwa i ko­chli­wo­ści.

– W peł­nym bla­sku dnia – wy­ja­śni­ła Lor­le­ne – to cał­kiem inna spra­wa. Jak już zdą­ży­łeś się zo­rien­to­wać, tu wszyst­ko musi być  a k u r a t n i e.

*

Tyl­ko w jed­no miej­sce Lor­le­ne nie chcia­ła mnie za­brać: na daw­ny targ nie­wol­ni­ków.

– Na­pad­ną cię – po­wie­dzia­ła.

Jej przy­ja­cie­le przy­tak­nę­li.

– Tam gwał­cą…

– …du­szą i okra­da­ją…

– …a cia­ła wrzu­ca­ją do De­me­ra­ry…

Z daw­nych cza­sów oprócz bru­tal­no­ści za­cho­wa­ła się je­dy­nie na­zwa. Nie­gdyś sło­wo Sta­bro­ek ozna­cza­ło do­brze za­po­wia­da­ją­ce się mia­sto, ale do dziś prze­trwał tyl­ko targ. Po daw­nych ni­der­landz­kich osad­ni­kach nie zo­stał ża­den ślad. W 1880 roku, sie­dem­dzie­siąt pięć lat po wy­rzu­ce­niu Ho­len­drów, Bry­tyj­czy­cy po­sta­wi­li na miej­scu ho­len­der­skiej osa­dy mon­stru­al­ną for­te­cę, zbu­do­wa­ną w ca­ło­ści z że­la­za oraz bla­chy i po­ma­lo­wa­ną w imi­ta­cję pru­skie­go muru. Za­sta­na­wia­łem się nie­raz, z czym pru­ski mur może się ko­ja­rzyć po­tom­kom nie­wol­ni­ków. Z nie­do­rób­ką? Eks­tra­wa­gan­cją? A może z kuku na mu­niu? Każ­da z tych trzech in­ter­pre­ta­cji tra­fi­ła­by w sed­no. Zwa­li­sta bu­dow­la mia­ła pier­wot­nie peł­nić funk­cję dwor­ca ko­le­jo­we­go, z któ­re­go za­mie­rza­no po­pro­wa­dzić roz­cho­dzą­ce się pro­mie­ni­ście li­nie ko­le­jo­we do wszyst­kich czę­ści kon­ty­nen­tu. Nic jed­nak z tego nie wy­szło. Idea Dwor­ca Cen­tral­ne­go Geo­r­ge­town upa­dła, od­żył za to targ Sta­bro­ek.

Mło­da nie­wol­ni­ca, któ­rej w 1773 roku wy­mie­rzo­no dwie­ście ba­tów. Bru­tal­ność epo­ki nie­wol­nic­twa po­zo­sta­wi po so­bie trwa­łe dzie­dzic­two

Po­mi­mo ostrze­żeń czu­łem, że mu­szę tam wejść. Wy­obra­żam so­bie, jak wy­glą­dam, prze­my­ka­jąc się chył­kiem: ko­micz­na po­stać, z da­le­ka zwra­ca­ją­ca uwa­gę bla­do­ścią i wy­raź­nym stra­chem. By­łem pe­wien, że lada mo­ment ban­dy­ci za­ci­sną mi na szyi łań­cuch i ob­ro­bią mnie jak ja­kiś ludz­ki ban­ko­mat. Ale nic ta­kie­go się nie wy­da­rzy­ło. Być może w go­rą­cym, mię­si­stym pół­mro­ku byli zbyt za­sko­cze­ni wi­do­kiem ko­goś tak cał­ko­wi­cie bez­barw­ne­go jak ja.

– Hej, bia­ła­sie! – wo­ła­li za mną. – Bia­aaały chłop­ta­siu!

Tyl­ko raz zo­sta­łem za­ata­ko­wa­ny przez po­tęż­ną, roz­dę­tą Afry­kan­kę, któ­ra bez en­tu­zja­zmu klep­nę­ła mnie w ty­łek.

– Coś ty taki?! – huk­nę­ła. – No chodź, daj ma­mu­ś­ce pie­przo­ne­go bu­zia­ka!

Wszy­scy ryk­nę­li śmie­chem, a ja spie­kłem raka i wci­sną­łem się w tłum. Mo­głem prze­wi­dzieć, że coś ta­kie­go mnie tu spo­tka. Tu­ry­stów za­wsze ostrze­ga­no przed tym miej­scem. W 1912 roku Ja­mes Ro­dway (naj­wy­bit­niej­szy i jak na ra­zie je­dy­ny hi­sto­ryk Gu­ja­ny Bry­tyj­skiej) od­ra­dzał zbyt­nią de­li­kat­ność, „bo Mu­rzyn­ki, któ­re się tam scho­dzą, nie prze­bie­ra­ją w sło­wach”. Ale nie­prze­bie­ra­nie w sło­wach nie było je­dy­ną wadą tego miej­sca. Prze­my­ka­łem się w ciem­no­ści, grzę­znąc w od­pad­kach i prze­ska­ku­jąc otwar­te ście­ki. Aż na­gle ude­rzy­ło mnie go­rą­ce, wil­got­ne po­wie­trze prze­sy­co­ne za­pa­chem bło­ta, ciem­no­ści roz­rze­dzi­ły się i uka­za­ła się rze­ka.

Otrzą­snąw­szy się ze stra­chu, chło­ną­łem wzro­kiem afry­kań­ski targ. Na ze­wnętrz ro­iło się od kar­łów i śmie­cia­rzy, ale w środ­ku kwitł han­del. Zna­la­złem tam le­śny miód, so­lo­ne­go re­ki­na, olej kra­bo­wy i pa­ski su­szo­ne­go mię­sa przy­po­mi­na­ją­ce ka­wał­ki sta­rej kory. Nie­któ­rzy my­śli­wi sprze­da­wa­li tak­że broń i amu­le­ty oraz za­bój­czy ga­tu­nek rumu zwa­ny Cut and Load [Tnij i Pa­kuj]. Obok znaj­do­wa­ły się stra­ga­ny cza­row­nic, za­sta­wio­ne bu­tel­ka­mi po so­sach, za­wie­ra­ją­ce mik­stu­ry i bal­sa­my opa­trzo­ne na­pi­sa­mi „ból gło­wy”, „prze­zię­bie­nie” albo „to­nik na mę­skość”. W sło­icz­ku z tą jak­że in­try­gu­ją­cą ety­kiet­ką znaj­do­wa­ły się zwy­kłe pa­prycz­ki chi­li, za­ma­ry­no­wa­ne w ry­bich łu­skach i ru­mie do­mo­wej pro­duk­cji. Nie wiem, jak to dzia­ła na afry­kań­ską mę­skość, ale nie są­dzę, żeby po­mo­gło na moją.

Prze­ży­łem za to chwi­lę ar­che­olo­gicz­ne­go wzru­sze­nia. Być może spo­wo­do­wa­ły to tyl­ko pot i ciem­ność, ale na­gle od­nio­słem wra­że­nie, że cof­ną­łem się w cza­sie. Czy na daw­nym ho­len­der­skim tar­gu pa­no­wa­ła po­dob­na at­mos­fe­ra? Moż­li­we, tyle że wów­czas han­dlo­wa­no tu zu­peł­nie in­nym to­wa­rem.

Z za­cho­wa­nych re­la­cji wy­ni­ka, że sprze­daż lu­dzi sta­no­wi­ła tu nie­gdyś po­wód do świę­to­wa­nia.

Wszy­scy stro­ili się na tę oka­zję. We­dług nie­ja­kie­go dok­to­ra Pinc­kar­da, któ­ry od­wie­dził Gu­ja­nę na prze­ło­mie dzie­więt­na­ste­go i dwu­dzie­ste­go wie­ku, „było to ist­ne świę­to”; plan­ta­to­rzy wkła­da­li „swój naj­barw­niej­szy przy­odzie­wek” i po­zwa­la­li nie­wol­ni­kom ubrać się „od­święt­nie”. Całe mia­sto przy­cho­dzi­ło obej­rzeć nowy to­war. Plan­ta­to­rzy mo­gli się za­opa­trzyć w no­wych ro­bot­ni­ków i re­pro­duk­to­rów, a nie­wol­ni­cy w żonę. Cza­sem plan­ta­to­rzy po­zwa­la­li im, żeby sami wy­bra­li so­bie ko­bie­tę, a na­wet – choć rzad­ko – je­śli póź­niej któ­ryś z nich był nie­za­do­wo­lo­ny z do­ko­na­ne­go wy­bo­ru, przy­wo­zi­li go z po­wro­tem, żeby mógł ją wy­mie­nić na inną. Dzień tar­go­wy w Sta­bro­ek to coś, cze­go nie wol­no było prze­ga­pić.

Nowy to­war, drep­czą­cy tym­cza­sem w bło­cie, znaj­do­wał się w znacz­nie mniej ra­do­snym na­stro­ju. Upły­nę­ło wie­le mie­się­cy, od­kąd zo­sta­li schwy­ta­ni w Ni­grze czy Be­ni­nie, i naj­czę­ściej zdą­ży­li już kil­ka­krot­nie przejść z rąk do rąk, wy­mie­nia­ni na dzwo­necz­ki, rę­ka­wicz­ki, czer­wo­ne ka­pe­lu­sze albo pa­cior­ki. Mie­li za sobą dłu­gą po­dróż – „po­dróż ka­ra­ib­ską” – w cza­sie któ­rej kar­mio­no ich wy­łącz­nie bo­bem i oli­wą. Nic dziw­ne­go, że przy­by­li na miej­sce w opła­ka­nym sta­nie.

Wy­ła­do­wa­ny ze stat­ków to­war w pierw­szej ko­lej­no­ści wy­ma­gał po­rząd­ne­go czysz­cze­nia. Nie­szczę­śni­cy, któ­rzy stra­ci­li już swo­je imio­na i do­by­tek, tra­ci­li te­raz jesz­cze wło­sy. Na­stęp­nie, aby nadać im atrak­cyj­ny wy­gląd, na­cie­ra­no ich mie­szan­ką soku z limy, oli­wy i pro­chu. Do­pie­ro po tych za­bie­gach nada­wa­li się do wy­sta­wie­nia na sprze­daż.

W 1800 roku do­bry Afry­ka­nin wart był od pięć­dzie­się­ciu do stu fun­tów, co w prze­li­cze­niu na dzi­siej­sze pie­nią­dze sta­no­wi rów­no­war­tość po­ło­wy ceny za śred­niej kla­sy sa­mo­chód. Wię­cej kosz­to­wa­ły brze­mien­ne ko­bie­ty, uro­dzi­we dziew­czę­ta i nie­wol­ni­cy, któ­rzy po­tra­fi­li czy­tać lub szyć. Więk­szość za­raz po na­by­ciu tra­fia­ła na plan­ta­cje trzci­ny cu­kro­wej, ale część zo­sta­wa­ła w mie­ście, żeby dbać o domy ho­len­der­skich osad­ni­ków. Tak czy in­a­czej, na­tych­miast otrzy­my­wa­li nowe na­zwi­sko – na przy­kład Smith, Hu­ghes albo Am­ster­dam – i tra­fia­li na sześć ty­go­dni w ręce sta­re­go nie­wol­ni­ka, któ­ry miał ich prze­szko­lić. W tym cza­sie uczy­li się ję­zy­ka nie­wol­ni­ków (tak się skła­da, że był nim an­giel­ski) i od­zy­ski­wa­li siły po kosz­ma­rze po­dró­ży. „Z ludz­kich szkie­le­tów – na­pi­sał w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych osiem­na­ste­go wie­ku pe­wien szkoc­ki ofi­cer – prze­obra­ża­li się w tłu­stych gru­ba­sów o pięk­nej, gład­kiej skó­rze, któ­ra po­zo­sta­wa­ła taka, do­pó­ki ja­kiś łotr wła­ści­ciel nie oszpe­cił jej ba­to­giem”.

Ale ży­cie nie­wol­ni­ków w ho­len­der­skim Sta­bro­ek nie skła­da­ło się z sa­mej chło­sty. Ten od­ra­ża­ją­cy sys­tem po­zo­sta­wiał miej­sce na za­ska­ku­ją­ce ob­sza­ry swo­bo­dy. Więk­szość nie­wol­ni­ków za­cho­wa­ła swo­ich afry­kań­skich bo­gów, ma­gię i ta­jem­ni­cze mik­stu­ry. Nie­któ­rzy pro­wa­dzi­li wła­sną dzia­łal­ność za­rob­ko­wą i wra­ca­li na targ, żeby sprze­dać swo­je wy­two­ry: miód, może rum albo so­lo­ne mię­so re­ki­na. Inni mie­li wła­sne go­spo­dar­stwa rol­ne i wol­no im było po­zo­sta­wać poza do­mem do ósmej wie­czo­rem (pod wa­run­kiem że wzię­li ze sobą la­tar­nię). Nie­wiel­ka część po­sia­da­ła na­wet wła­snych nie­wol­ni­ków. Nie­wol­ni­cy mie­li swo­je świę­ta, od­by­wa­ły się bale nie­wol­ni­ków (czte­ry razy do roku) i re­gu­lar­nie wy­da­wa­no im grog. Co wię­cej, Afry­ka­nów za­chę­ca­no do pło­dze­nia dzie­ci – zwłasz­cza po wpro­wa­dze­niu w 1807 roku za­ka­zu im­por­tu no­wych nie­wol­ni­ków. W tym sa­mym roku jed­no z to­wa­rzystw rol­ni­czych przy­zna­ło na­gro­dę za ho­dow­lę lu­dzi. Otrzy­mał ją plan­ta­tor, któ­ry wy­ho­do­wał naj­więk­szą licz­bę ma­łych nie­wol­ni­czą­tek.

Dziś to wszyst­ko, a już zwłasz­cza kon­cep­cja po­sia­da­nia lu­dzi w spo­sób, w jaki się po­sia­da przed­mio­ty, wy­da­je się zu­peł­nie nie­re­al­ne. Ale nie­wol­ni­cy ozna­cza­li nie tyl­ko ma­ją­tek, lecz tak­że od­po­wie­dzial­ność; na wła­ści­cie­lu spo­czy­wał obo­wią­zek kar­mie­nia ich i ubie­ra­nia aż do śmier­ci, spła­ca­nia ich zo­bo­wią­zań (łącz­nie z opła­tą wię­zien­ną wy­no­szą­cą pięć pen­sów dzien­nie) i pil­no­wa­nia, żeby nie sta­li się ob­cią­że­niem dla kie­sy pu­blicz­nej. Co wię­cej, tyl­ko on miał pra­wo ich chło­stać, zmu­szać do pra­cy, wy­zwo­lić, po­da­ro­wać albo za­pi­sać w te­sta­men­cie. Tak jak nie­wol­ni­cy okre­śla­li sta­tus wła­sne­go pana (Eu­ro­pej­czyk mu­siał po­sia­dać co naj­mniej dwu­dzie­stu pię­ciu nie­wol­ni­ków, by mieć pra­wo gło­su), tak pan okre­ślał ich byt. Pod wzglę­dem praw­nym ży­cie nie­wol­ni­ka bar­dzo przy­po­mi­na­ło ży­cie kosz­tow­ne­go ko­nia.

*

Zmy­cie zma­zy nie­wol­nic­twa oka­za­ło się dla Geo­r­ge­town trud­nym za­da­niem. Po czę­ści dla­te­go, że epo­ka nie­wol­nic­twa po­zo­sta­wi­ła po so­bie znacz­ne dzie­dzic­two. Naj­star­sze dziel­ni­ce mia­sta zo­sta­ły nie­mal w ca­ło­ści wznie­sio­ne przez nie­wol­ni­ków. To oni ści­na­li drze­wa i wy­pa­la­li ce­gły. Wy­bu­do­wa­li pierw­sze dro­gi, wał przy­brzeż­ny osła­nia­ją­cy mia­sto od mo­rza i prze­ko­pa­li ka­na­ły. Swo­ich zmar­łych cho­wa­li na wła­snych błot­ni­stych cmen­ta­rzach, wy­zna­cza­nych w przy­zwo­itej od­le­gło­ści od cmen­ta­rzy bia­łych. Do dziś da­lej po­ło­żo­ne dziel­ni­ce na­zy­wa­ne są za­go­na­mi, jak­by nie li­czy­ło się nic oprócz pra­cy.

Cho­dzi jed­nak nie tyl­ko o śla­dy ma­te­rial­ne, lecz tak­że o lu­dzi. Pra­wie po­ło­wa miesz­kań­ców mia­sta nosi na­zwi­ska nie­wol­ni­ków i nie ma po­ję­cia, skąd przy­by­li ich przod­ko­wie. Śpie­wa­ją pie­śni nie­wol­ni­ków, sto­su­ją le­kar­stwa nie­wol­ni­ków i po­słu­gu­ją się stan­dar­do­wą an­gielsz­czy­zną han­dla­rzy nie­wol­ni­ków. Rów­nież je­dze­nie – so­lo­na ryba, ba­ta­ty i owo­ce drze­wa chle­bo­we­go – jest po­ży­wie­niem nie­wol­ni­ków, słu­żą­cym nie­gdyś za pa­li­wo dla ludz­kie­go zno­ju. Cza­sem od­no­si­łem wra­że­nie, że wszyst­kie, na­wet naj­bar­dziej in­tym­ne sfe­ry co­dzien­ne­go ży­cia są ska­żo­ne nie­wol­nic­twem – nie wy­łą­cza­jąc mał­żeń­stwa. Je­den z tak­sów­ka­rzy, któ­rzy mnie wo­zi­li, ujął to w ten spo­sób:

– My, Afry­ka­nie, nie lu­bi­my się że­nić, nie chce­my się ustat­ko­wać. Bywa, że mamy dzie­ci z trze­ma ko­bie­ta­mi. My­ślę, że to się­ga epo­ki nie­wol­nic­twa. Jak nas wte­dy na­zy­wa­li?  B y k a m i  r o z p ł o d o w y m i…

– A pan? – za­py­ta­łem.

– Z moją sta­rą mam dwój­kę – od­parł – a z moją dziew­czy­ną jesz­cze jed­no.

Tak­że okru­cień­stwo do dziś prze­śla­du­je Gu­jań­czy­ków. Na­wet zu­peł­nie obcy lu­dzie po­tra­fią tu so­bie na­blu­zgać. „Hej, ku­li­sie! Gru­ba babo! Tro­chę wię­cej sza­cun­ku!” Jak po­wie­dzia­ła mi pew­na ko­bie­ta, trze­ba mieć gru­bą skó­rę, żeby prze­żyć w śród­mie­ściu. Agre­sja nie za­wsze jest tyl­ko słow­na. Czter­dzie­ści lat temu V.S. Na­ipaul za­uwa­żył, że Gu­jań­czy­cy biją swo­je dzie­ci tak bru­tal­nie jak ża­den inny na­ród na świe­cie.

– To może być praw­dą do dzi­siaj – po­wie­dzia­ła Lor­le­ne. – To chy­ba wła­śnie prze­moc wo­bec dzie­ci pchnę­ła mnie w kie­run­ku po­li­ty­ki…

Kul­tu­ra nie­wol­nic­twa ma jesz­cze inny, bar­dziej prze­wrot­ny aspekt, nie­ustan­nie pod­ko­pu­ją­cy po­czu­cie wła­snej war­to­ści. Prze­ko­na­łem się, że by­cie czar­nym jest kwe­stią nie dumy, lecz pro­por­cji. Mu­sisz mieć wła­ści­wy od­cień czer­ni, naj­le­piej z do­miesz­ką bia­łe­go. To po­zo­sta­łość z epo­ki nie­wol­nic­twa, kie­dy plan­ta­to­rzy wła­sne mie­sza­ne po­tom­stwo trak­to­wa­li le­piej od stu­pro­cen­to­wo czar­nych dzie­ci nie­wol­ni­ków. W owych cza­sach ist­nia­ły osob­ne na­zwy dla każ­de­go wa­rian­tu ta­kich krzy­żó­wek: byli cobs (ćwierć­bia­li), mu­lat­tos (pół­bia­li), mu­ste­es (bia­li w trzech czwar­tych) i octo­ro­ons (bia­li w sied­miu ósmych). Jesz­cze te­raz prze­krój przez gu­jań­skie spo­łe­czeń­stwo uka­zu­je nie tyle po­dzia­ły kla­so­we, ile spek­tro­gram barw.

– Ja je­stem czer­wo­na – mówi z dumą Lor­le­ne. To zna­czy, że wśród jej przod­ków byli i nie­wol­ni­cy, i wła­ści­cie­le nie­wol­ni­ków.

Ale cza­sem na­wet wła­ści­wy od­cień czer­ni nie wy­star­cza.

– Je­śli trzy oso­by pój­dą do re­stau­ra­cji – wy­ja­śnia – kel­ner za­wsze naj­pierw ob­słu­ży bia­łe­go, po nim In­du­sa, a do­pie­ro na koń­cu czar­ne­go. Bez wzglę­du na to, ja­kie­go ko­lo­ru jest kel­ner. I nikt się na­wet nie ode­zwie…

To bar­dzo de­mo­ra­li­zu­ją­ca myśl. Za­sta­na­wia­łem się, czy od tam­tych cza­sów za­szła ja­kaś rze­czy­wi­sta zmia­na, czy też nie­wol­nic­two nadal za­tru­wa po­wie­trze, są­cząc się spod zie­mi jak gaz.

Dla po­pra­wy sa­mo­po­czu­cia po­sta­no­wi­łem udać się na po­szu­ki­wa­nie abo­li­cji.

Nie mu­sia­łem iść da­le­ko; w Geo­r­ge­town na każ­dym kro­ku jest ja­kiś ko­ściół.

Afro­gu­jań­czy­cy je uwiel­bia­ją. Mają u sie­bie wszyst­kie odła­my chrze­ści­jań­stwa i nie­zli­czo­ną licz­bę ko­ścio­łów do­wol­nych kształ­tów i roz­mia­rów. Mają ko­ścio­ły ró­żo­we i zie­lo­ne, zbo­ry, sale cu­dów, ka­pli­ce na pa­lach i świą­ty­nie wy­glą­da­ją­ce jak ra­kie­ty. Moż­na od­nieść wra­że­nie, że po­ło­wa mia­sta na­le­ży do Boga. Dla nie­któ­rych lu­dzi udział w na­bo­żeń­stwach jest po pro­stu spo­so­bem na prze­brnię­cie przez dzień, ale nie wszy­scy pod­cho­dzą do tego w taki spo­sób. W uro­czych sta­ro­świec­kich bu­dow­lach w ro­dza­ju Sa­int Ja­mes-the-Less nadal wy­czu­wa się at­mos­fe­rę ro­dzą­cej się re­wo­lu­cji. W la­tach dwu­dzie­stych dzie­więt­na­ste­go wie­ku w tym ko­ście­le gro­ma­dzi­li się nie­wol­ni­cy do­ma­ga­ją­cy się, żeby ich trak­to­wa­no jak lu­dzi.

Ale to nie tam skie­ro­wa­łem swo­je kro­ki. Cof­ną­łem się przez targ Sta­bro­ek i idąc wzdłuż po­tęż­nej czar­nej ba­lu­stra­dy, do­tar­łem do Sa­int An­drew Kirk, szkoc­kie­go ko­ścio­ła pre­zbi­te­riań­skie­go. Z tego miej­sca hi­sto­ria wy­glą­da in­a­czej. Wznie­sio­ny w 1818 roku, za­le­d­wie czter­na­ście lat po prze­ję­ciu ko­lo­nii przez Bry­tyj­czy­ków, kirk jest aż do prze­sa­dy szkoc­ki. Ścia­ny zdo­bią szkoc­cy świę­ci i szkoc­kie fla­gi, a ca­łość po­kry­wa gru­ba war­stwa wer­nik­su bar­wy sta­re­go tor­fu. Co oso­bli­we, cho­ciaż nie­wol­nic­two znaj­do­wa­ło się już wów­czas w od­wro­cie, świą­ty­nię w ca­ło­ści wznie­śli nie­wol­ni­cy, zmu­sze­ni do pra­cy na rzecz Ko­ścio­ła. Nad drzwia­mi umiesz­czo­no na­wet na­pis: MU­RZY­NI I ZWIE­RZĘ­TA NIE MAJĄ TU WSTĘ­PU. Naj­wy­raź­niej ofi­cjal­ny Ko­ściół nie był przy­ja­cie­lem nie­wol­ni­ków.

Usia­dłem w jed­nej z ła­wek i chło­ną­łem chłód. Za­sa­da apar­the­idu nie obo­wią­zy­wa­ła dłu­go. Le­d­wie wy­sechł wer­niks, roz­go­rza­ła de­ba­ta – oczy­wi­ście nie tu­taj, lecz o ty­sią­ce ki­lo­me­trów stąd, w ka­wiar­niach Lon­dy­nu. Z jed­nej stro­ny byli ewan­ge­li­cy, z dru­giej zwo­len­ni­cy Ada­ma Smi­tha. Jed­ni i dru­dzy ar­gu­men­to­wa­li, że utrzy­my­wa­nie nad­mier­nie roz­ro­śnię­tej plan­to­kra­cji, ży­ją­cej z pra­cy nie­wol­ni­ków, jest mo­ral­nym i eko­no­micz­nym błę­dem. W 1834 roku nie­wol­nic­two zo­sta­ło znie­sio­ne.

Ko­lo­nia przy­go­to­wa­ła dla nie­wol­ni­ków po­że­gnal­ny pre­zent: Boga. Gu­ja­nę za­la­li mi­sjo­na­rze. Ale za­miast przy­nieść har­mo­nię, za­po­cząt­ko­wa­ło to epo­kę bun­tów. Nie­ja­sną świa­do­mość cier­pie­nia za­stą­pi­ło pa­lą­ce po­czu­cie nie­spra­wie­dli­wo­ści. Po roz­ru­chach z 1823 roku stra­co­no set­ki nie­wol­ni­ków. Ich za­tknię­te na za­ostrzo­ne kije gło­wy wy­sta­wio­no na po­kaz w ma­łych ogród­kach obok Si­de­walk Café.

W głę­bi świą­ty­ni dwie dziew­czy­ny za­czę­ły śpie­wać. Ich pięk­ne afry­kań­skie gło­sy wy­peł­ni­ły ko­ściół pod samo skle­pie­nie i przez otwar­te drzwi po­pły­nę­ły na mia­sto. Wi­dzia­łem, jak prze­chod­nie przy­sta­ją, za­chwy­ce­ni pie­śnią. W cu­dow­nej ka­ska­dzie dźwię­ków sły­chać było za­rów­no ludz­ką ra­dość, jak i stu­le­cia go­ry­czy. Po­my­śla­łem, że tak wła­śnie brzmi od­ku­pie­nie.

Może tak, a może nie – wie­le osób uwa­ża, że wal­ka się jesz­cze nie skoń­czy­ła.

*

W osie­dlach miesz­ka­nio­wych z dala od cen­trum bunt jest je­dy­nym to­wa­rem do­stęp­nym bez ogra­ni­czeń.

Pew­ne­go dnia po­pro­si­łem in­du­skie­go tak­sów­ka­rza, żeby mnie za­wiózł do Ti­meh­ri. Przez całą dro­gę Ram­dat Dho­ni na­wi­jał o czar­nych.

– Nie oszczę­dza­ją, żyją z dnia na dzień i bez prze­rwy kła­mią…

Mil­cza­łem. Do­pó­ki słu­cha­łem grzecz­nie, przy­najm­niej pa­trzył na dro­gę.

– Mają po wie­le ko­biet, a poza tym to sami zło­dzie­je…

– Nie pra­cu­ją? – za­ry­zy­ko­wa­łem.

– To le­niu­chy! – wy­krzyk­nął pi­skli­wie Ram­dat.

– Co chcesz przez to po­wie­dzieć?

– Nie po­ka­za­li się na plan­ta­cjach, od­kąd znie­sio­no nie­wol­nic­two.

– A co ro­bią, jak nie znaj­dą in­nej pra­cy?

– Koń­czą w ta­kich miej­scach jak Ti­meh­ri…

To­czy­li­śmy się piasz­czy­stą dro­gą po­śród wy­so­kich traw.

– To za­ka­za­ne miej­sce – po­wie­dział po­nu­ro Ram­dat. – Nie za­trzy­muj się, na­wet jak zła­piesz gumę…

Z gę­stwi­ny tra­wy wy­chy­nę­ły łeb­ki o zmierz­wio­nych wło­sach i pa­trzy­ły na nas obo­jęt­nym wzro­kiem.

– Mają tyl­ko splu­wy i dra­gi.

I ru­de­ry z pu­sta­ków i płacht pla­sti­ku, jak wła­śnie zdą­ży­łem się prze­ko­nać.

– To nie jest praw­dzi­we osie­dle miesz­ka­nio­we.

– W Gu­ja­nie osie­dla miesz­ka­nio­we koń­czą się na eta­pie do­bre­go po­my­słu.

Przed nami ja­kiś dzie­ciak ostrzył nóż albo ma­cze­tę. Ram­dat wy­ko­nał gwał­tow­ny skręt kie­row­ni­cą.

– Sami zło­dzie­je – po­wtó­rzył za­wzię­cie. – Wszy­scy Afry­ka­nie to zło­dzie­je.

Naj­wy­raź­niej Ti­meh­ri wy­do­by­wa­ło naj­gor­sze ce­chy z każ­de­go, nie wy­łą­cza­jąc Ram­da­ta Dho­nie­go. Pa­trząc na jego szcze­rą, pu­co­ło­wa­tą twarz i za­dzie­rzy­sty kacz­ko­wa­ty chód, nig­dy bym nie po­my­ślał, że tai w so­bie tyle za­pie­kłe­go gnie­wu. Są­dzi­łem, że po pro­stu zwy­cza­jem więk­szo­ści Gu­jań­czy­ków wie­sza psy na czar­no­skó­rych są­sia­dach. Ge­ne­ra­li­zo­wa­nie jest tu zja­wi­skiem po­wszech­nym. We wszyst­kich trzech Gu­ja­nach wie­lo­krot­nie sły­sza­łem od przy­by­szów z Azji mniej wię­cej to samo, co po­wie­dział mi Ram­dat. Na­wet V.S. Na­ipaul – In­dus z Ka­ra­ibów – uwa­żał Afry­ka­nów za ocię­ża­łych umy­sło­wo, po­nu­rych, im­pul­syw­nych kłam­ców i pi­sał o „ma­la­rycz­nej ospa­ło­ści” prze­śla­du­ją­cej tę rasę.

Afro­gu­jań­czy­cy zgo­dzi­li­by się za­pew­ne z Azja­ta­mi w jed­nym punk­cie: nie­wol­nic­two spa­czy­ło po­ję­cie pra­cy. Znie­sie­nie nie­wol­nic­twa nie uzdro­wi­ło au­to­ma­tycz­nie sy­tu­acji. Afry­ka­nie chęt­nie pra­cu­ją w mie­ście albo w służ­bach mun­du­ro­wych, albo – naj­le­piej – dla sa­mych sie­bie. (Naj­więk­sze „osie­dle miesz­ka­nio­we”, Bu­xton, za­czy­na­ło jako afry­kań­ska spół­dziel­nia). Po­tra­fią ha­ro­wać do upa­dłe­go, szu­ka­jąc zło­ta w gór­nym bie­gu rze­ki. Ale nie po­dej­mą żad­nej pra­cy, któ­ra łą­czy się z po­sia­da­niem sze­fa, groź­bą ubru­dze­nia so­bie rąk albo ja­kimś in­nym afron­tem dla ich nie­daw­no od­zy­ska­nej god­no­ści. Je­śli nie ma al­ter­na­ty­wy, wolą wró­cić do bun­to­wa­nia się. Mimo że na plan­ta­cjach trzci­ny cu­kro­wej sta­le bra­ku­je rąk do pra­cy, ty­sią­ce Gu­jań­czy­ków wy­bie­ra­ją ży­cie w nę­dzy i na ba­kier z pra­wem. Czę­sto ozna­cza to ze­pchnię­cie na mar­gi­nes spo­łe­czeń­stwa, tak jak w Ti­meh­ri.

– Po­li­cja nie za­glą­da tu po zmro­ku… – po­wie­dział Ram­dat.

Jego syn od­by­wał służ­bę woj­sko­wą w osie­dlach miesz­ka­nio­wych.

– Mó­wię ci, czło­wie­ku, każ­da noc była jak woj­na do­mo­wa…

Dzia­ło się to w cza­sie, gdy mia­sto oto­czy­ło się dru­tem kol­cza­stym i czu­ło się, jak ob­lę­żo­na twier­dza.

– Mamy więk­szy współ­czyn­nik za­bójstw niż USA…

Za­py­ta­łem Ram­da­ta, o co to wza­jem­ne za­bi­ja­nie się.

– Nie mam po­ję­cia – od­parł. – Lu­dzie tu są stuk­nię­ci. Jak­by szu­ka­li ja­kiejś ze­msty.

Wszy­scy tu do­brze pa­mię­ta­ją tam­ten wy­buch prze­mo­cy. Kto tyl­ko mógł, uciekł, tak jak cała ro­dzi­na Ram­da­ta. Ale naj­gor­sze mia­ło się do­pie­ro wy­da­rzyć. Naj­pierw, w 2002 roku, Nowy Jork ze­brał wszyst­kich swo­ich gu­jań­skich kry­mi­na­li­stów i ode­słał ich do domu. A czte­ry lata póź­niej GDF – Guy­ane­se De­fen­ce For­ce [Gu­jań­skie Siły Obron­ne] – zgu­bi­ły gi­gan­tycz­ną par­tię ka­łasz­ni­ko­wów. Lu­dzie za­czę­li two­rzyć wła­sne ar­mie. Za­gra­nicz­ne am­ba­sa­dy zmie­ni­ły się w for­te­ce, a w nocy całe mia­sto za­trza­ski­wa­ło kra­ty, po­zo­sta­wia­jąc uli­ce prze­stęp­com.

Spy­ta­łem Ram­da­ta, czy od tam­tej pory za­szła ja­kaś zmia­na na lep­sze. Za­wa­hał się.

– Chy­ba tak. Zwłasz­cza od­kąd za­bi­li­śmy Fi­ne­ma­na i Chu­de­go.

Sły­sza­łem hi­sto­rię Fi­ne­ma­na i Chu­de­go od wie­lu lu­dzi. Przy­po­mi­na­ła le­gen­dę o Ro­bin Ho­odzie, tyle że bez sze­ry­fów i pięk­nych dam, a za to ze skrzyn­ką ka­ła­szy i dwu­dzie­sto­ma pię­cio­ma Ro­bi­na­mi, okra­da­ją­cy­mi prze­waż­nie bied­nych. Czę­sto na­ty­ka­łem się na li­sty goń­cze za Fi­ne­ma­nem, po­roz­le­pia­ne w skle­pach i warsz­ta­tach sa­mo­cho­do­wych, i na drze­wach. PO­SZU­KI­WA­NY ZA MOR­DER­STWO. Na nie­któ­rych fi­gu­ro­wał sam, na in­nych ra­zem z kum­pla­mi. Nie­po­trzeb­ne były por­tre­ty pa­mię­cio­we, wy­star­cza­ły same ksyw­ki. Moż­na było od­nieść wra­że­nie, że za mor­der­stwa­mi stoi ja­kaś ma­ka­brycz­na ban­da zbie­głych ka­ry­ka­tur: Mały Ku­lis, Ma­luch Ja­mes, Nie­przy­jem­nia­czek, Cmo­ka­ją­cy Da­niels, John Oczko, Po­strach, Ca­po­ne, Kul­ka, Bia­ły Chłop­czyk i Ner­wus.

Nikt nie wie, dla­cze­go Fi­ne­man za­czął za­bi­jać.

– Przy­je­chał do Lu­si­gnan – po­wie­dział Ram­dat – i za­strze­lił dwu­na­stu In­du­sów. Bez da­nia ra­cji.

Wkrót­ce po­li­cja za­czę­ła przy­pi­sy­wać mu wszyst­kie po­peł­nio­ne zbrod­nie. Ram­dat przy­to­czył całą li­stę:

– …mi­ni­ster rzą­du, pre­zen­ter te­le­wi­zyj­ny…

Inni, jak choć­by Lor­le­ne, mie­li pew­ne wąt­pli­wo­ści.

– Zro­bi­li z Fi­ne­ma­na po­strach – po­wie­dzia­ła – na­szą jed­no­oso­bo­wą falę prze­stęp­czo­ści.

– Na­wet dzie­cia­ki o nim mó­wi­ły! – go­rącz­ko­wał się Ram­dat. – Śnił im się po no­cach.

A po­tem wszyst­ko się skoń­czy­ło. Kil­ka mie­się­cy temu woj­sko do­pa­dło go tu­taj, w Ti­meh­ri.

– To tu­taj go za­bi­li! – oznaj­mił Ram­dat, za­trzy­mu­jąc z po­śli­zgiem tak­sów­kę. – Do­kład­nie w tym miej­scu! Od­strze­li­li mu gło­wę!

Wyj­rze­li­śmy przez okno. Nie było tam nic oprócz fa­lu­ją­cej tra­wy.

– A co z jego gan­giem?

– Nadal ich wy­ła­pu­ją.

I rze­czy­wi­ście, w cią­gu na­stęp­nych kil­ku ty­go­dni wy­strze­la­li ich jak kacz­ki. Za każ­dym ra­zem ga­ze­ty pu­bli­ko­wa­ły po­śmiert­ny por­tret: nie­bie­ska­wa skó­ra, ubło­co­ne wło­sy, oczy jak dwie mar­mu­ro­we kul­ki i od­strze­lo­ne pół twa­rzy. Był to, jak są­dzę, współ­cze­sny od­po­wied­nik za­ty­ka­nia na ki­jach od­cię­tych głów.

*

Wró­ci­li­śmy do mia­sta, wy­pa­tru­jąc po dro­dze ka­wał­ków In­dii.

Ho­ry­zont cią­gnął się dłu­gą li­nią zie­lo­nych pól. Jak­by­śmy pły­nę­li po mo­rzu; nie­mal nie­wy­czu­wal­nie prze­miesz­cza­li­śmy się po­śród kłę­bią­cych się prą­dów trzci­ny cu­kro­wej. Raz po raz Ram­dat do­strze­gał to, cze­go szu­ka­li­śmy. Świą­ty­nia! Me­czet! Fla­gi mo­dli­tew­ne! Od cza­su do cza­su na­tra­fia­li­śmy na nie­wiel­kie sku­pi­ska ró­żo­wych do­mów na pa­lach, któ­re na­zy­wał po­sia­dło­ścia­mi. Tyl­ko Afry­ka­nie, jak twier­dził, miesz­ka­ją w „osa­dach”.

I zno­wu ota­cza­ła nas trzci­na. Raz za­uwa­ży­łem w polu ma­leń­kie fi­gur­ki ro­bot­ni­ków z ma­cze­ta­mi i pło­ną­cy­mi po­chod­nia­mi. Po­wie­trze było ni­czym roz­grza­na, wil­got­na pap­ka i fi­gur­ki po­ru­sza­ły się w nim, jak­by brnę­ły przez skwar. Wy­obra­zi­łem so­bie, że tak wła­śnie mu­sie­li wy­glą­dać nie­wol­ni­cy – przed abo­li­cją. Kie­dy znie­sio­no nie­wol­nic­two, więk­szość z nich od­mó­wi­ła pra­cy na plan­ta­cjach swych daw­nych pa­nów, na­wet za nędz­ne pie­nią­dze, któ­re te­raz wła­ści­cie­le farm byli zo­bo­wią­za­ni im pła­cić. Bez ro­bot­ni­ków oce­an cu­kru z po­wro­tem za­mie­nił­by się w bło­to.

– To wła­śnie wte­dy przy­je­cha­ła tu moja ro­dzi­na – po­wie­dział Ram­dat – oko­ło 1840 roku…

– Wiesz skąd?

– Oczy­wi­ście! Z Ben­ga­lu.

Ram­dat był bar­dzo nie­ty­po­wym Ben­gal­czy­kiem. Ani on, ani jego przod­ko­wie od dwu­stu lat nie po­sta­wi­li sto­py w In­diach. Nie mó­wił ani nie ubie­rał się po ben­gal­sku i nie wie­dział na­wet do­kład­nie, gdzie ten Ben­gal leży. Mimo to po­zo­sta­wał upar­cie in­du­ski. Trząsł gło­wą, czcił hin­du­skich bo­gów i do­kąd­kol­wiek się uda­wał, za­bie­rał ze sobą owi­nię­te w pa­pier i ob­wią­za­ne sznur­kiem pa­ku­necz­ki z dha­lem i ry­żem. Zu­peł­nie jak­by cze­kał na mo­ment, kie­dy wresz­cie bę­dzie mógł wró­cić do domu, w któ­rym nig­dy nie był. W koń­cu jego przod­ko­wie za­wsze za­mie­rza­li wró­cić do In­dii.

– Pod­pi­sa­li kon­trakt na pięć lat – po­wie­dział mi – ale nig­dy nie uda­ło im się ze­brać pie­nię­dzy na po­dróż po­wrot­ną.

Po­dob­ną hi­sto­rię mo­gła­by opo­wie­dzieć więk­szość gu­jań­skich In­du­sów. W la­tach 1838–1917 przy­je­cha­ło ich tu pra­wie ćwierć mi­lio­na. To było jak exo­dus, tyle że na od­wrót: uciecz­ka do nie­wo­li. Zwią­za­ni wa­run­ka­mi kon­trak­tów ku­li­si (jak ich za­czę­to na­zy­wać) zna­leź­li się w nie lep­szym po­ło­że­niu niż afry­kań­scy nie­wol­ni­cy, któ­rzy pra­co­wa­li na plan­ta­cjach trzci­ny cu­kro­wej przed nimi. Nie dość, że nie wol­no im było opusz­czać te­re­nu plan­ta­cji, to jesz­cze przez nie­uwa­gę zgo­dzi­li się, by na­kła­da­no na nich grzyw­ny, gło­dzo­no ich i za­my­ka­no za nie­obec­ność w pra­cy, zo­sta­wia­no bez środ­ków do ży­cia, chło­sta­no i po­le­wa­no rany ma­ry­na­tą do pi­kli. Nie była to ra­czej zie­mia obie­ca­na. W cią­gu stu lat do 1950 roku wy­bu­chło co naj­mniej szes­na­ście po­waż­nych bun­tów. Co in­ne­go mo­gli zro­bić? Tyl­ko nie­licz­ni mie­li pie­nią­dze na po­wrót do domu.

– I oto je­ste­śmy tu­taj – Ram­dat się za­śmiał – w miej­scu, w któ­rym wca­le nie chcie­li­śmy się zna­leźć.

Dużo o tym my­śla­łem. Może tak wła­śnie po­win­no brzmieć epi­ta­fium Gu­ja­ny? Nie li­cząc garst­ki In­dian i kil­ku po­szu­ki­wa­czy przy­gód, po­pu­la­cja tego kra­ju skła­da się wy­łącz­nie z po­tom­ków lu­dzi, któ­rzy wo­le­li­by się zna­leźć gdzie in­dziej. Mię­dzy Afry­ka­na­mi a In­du­sa­mi jest jed­nak pew­na róż­ni­ca. Afry­ka­nom ode­bra­no ich prze­szłość, tym­cza­sem In­du­si mo­gli da­lej żyć w swo­im świe­cie; nie za­wie­ra­li mał­żeństw mie­sza­nych, nie przy­ję­li cu­dzych bo­gów i nig­dy nie zmie­ni­li na­zwisk. Uda­ło im się na­wet zmo­no­po­li­zo­wać plan­ta­cje trzci­ny cu­kro­wej, po­nie­waż pra­co­wa­li za niż­szą staw­kę niż Afry­ka­nie i wy­ku­py­wa­li ich zie­mie.

– Więc chy­ba nic dziw­ne­go, że się nie do­ga­du­je­cie? – spy­ta­łem Ram­da­ta.

Po­trzą­snął gło­wą.

– My­ślą, że je­ste­śmy bo­ga­ci…

– A wy my­śli­cie, że oni są le­ni­wi?

Za­sta­na­wiał się przez mo­ment.

– Nie mogę za­po­mnieć, jak za­bi­li mo­je­go ojca…

„Ach – po­my­śla­łem – mamy wresz­cie bra­ku­ją­cy frag­ment ukła­dan­ki”.

– Był hy­dro­in­ży­nie­rem.

– A oni?

– Wiel­ki tłum Afry­ka­nów. Za­tłu­kli go na śmierć w 1963 roku.

Opo­wie­dział mi, co się wy­da­rzy­ło, i na dłuż­szą chwi­lę po­grą­ży­li­śmy się w mil­cze­niu. Je­cha­li­śmy, pa­trząc na prze­su­wa­ją­ce się za oknem mo­rze trzci­ny cu­kro­wej. Praw­do­po­dob­nie nig­dy nie zro­zu­miem, jak to się sta­ło, że mózg Ram­da­ta se­nio­ra wy­lą­do­wał na pod­ło­dze w kuch­ni, ani dla­cze­go w po­dob­ny spo­sób zgi­nę­ło wie­lu in­nych lu­dzi, ale mo­głem przy­najm­niej wy­ro­bić so­bie pew­ne wy­obra­że­nie o po­cząt­kach obec­nej epo­ki. W tym celu mu­sia­łem od­wie­dzić ga­bi­net den­ty­stycz­ny i po­znać czło­wie­ka, któ­re­go ro­dzi­ce byli re­pu­bli­kań­ską parą kró­lew­ską i dla któ­rych nie ma on nic prócz po­gar­dy.

*

Kie­dy skoń­czy­ła się epo­ka cu­kru, na­sta­ły rzą­dy den­ty­stów.

Zna­le­zie­nie ga­bi­ne­tu za­ję­ło mi tro­chę cza­su. Char­lot­te Stre­et przy­po­mi­na­ła ło­ży­sko rze­ki, plu­ska­ją­cej mię­dzy ka­mie­nia­mi i reszt­ka­mi as­fal­tu. Miej­sca­mi na­wierzch­nia zni­ka­ła cał­ko­wi­cie, od­sła­nia­jąc bu­dzą­ce gro­zę dno. Choć w koń­cu uda­ło mi się zna­leźć grunt pod no­ga­mi, po­zo­stał jesz­cze pro­blem ad­re­su. W Gu­ja­nie ta­kie sy­tu­acje są na po­rząd­ku dzien­nym. Bu­dyn­ki albo w ogó­le nie mają nu­me­rów, albo mają nie­wła­ści­we, ewen­tu­al­nie bez żad­ne­go związ­ku z nu­me­ra­mi są­sied­nich do­mów. Cza­sem gdy po­su­wa­łem się w cał­kiem nie­złym tem­pie wzdłuż ja­kiejś uli­cy, dwa­dzie­ścia do­mów na­gle zni­ka­ło, a ki­lo­metr da­lej po­ja­wia­ło się po prze­ciw­nej stro­nie jezd­ni. Zu­peł­nie jak­by w nocy Geo­r­ge­town od­wie­dzi­ły le­śne du­chy i po­prze­miesz­cza­ły ta­blicz­ki.

Kil­ka razy py­ta­łem o dro­gę.

– Prze­pra­szam, gdzie znaj­dę ga­bi­net den­ty­stycz­ny Ched­die­go Ja­ga­na?

To tak, jak­by cho­dzić po Lon­dy­nie i py­tać o nu­mer 10. Wszy­scy wie­dzie­li, kim był Ched­di, i czę­sto mó­wi­li o nim, jak­by nig­dy nie umarł. Bo w pew­nym sen­sie tak było. „Ja­ga­nizm” był wszech­obec­ny. Dla Afry­ka­nów sym­bo­li­zo­wał po pro­stu by­cie In­du­sem i mark­si­stą, ale dla In­du­sów – wol­ność od im­pe­ria­li­zmu i Afry­ka­nów. Może nie był nad­mier­nie in­spi­ru­ją­cy, lecz za to – dla nich – prze­wi­dy­wal­ny, pro­fe­sjo­nal­ny i krze­pią­co bo­le­sny, jak sama sto­ma­to­lo­gia.